Pińsk i Pińszczyzna
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Pińsk i Pińszczyzna |
Pochodzenie | Nowele, Obrazki i Fantazye |
Wydawca | S. Lewenthal |
Data wyd. | 1908 |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Pobierz jako: EPUB • PDF • MOBI Cały zbiór |
Indeks stron |
Gdy gdzieindziéj potrzeba dla odkrycia nowych i nieopisanych krain płynąć jak Ross przez lody, lub iść do źródeł Nilu, gdzie już tylu zginęło; kiedy gdzieindziéj podróżni zmuszeni są bardzo dawno wiadome, widziane, opisane, oklepane rzeczy powtarzać coraz na inszy sposób, kiedy już aż do znużenia wymalowane są, objaśnione, upoetyzowane i brzegi Renu i góry Szkocyi i biedne chaty wieśniaków Irlandyi (gorsze daleko od naszych); kiedy nowych zwierząt naturaliści muszą szukać w głębi ziemi (mamuty), nowych roślin na dnie morza (algi): — u nas, w krajach słowiańskich, wszystko jest jeszcze w stanie dziewiczym do opisu, do wynalezienia i odkrycia przed światem. Stern czy Pallas, Humboldt czy miss Trollope, Basil-Hall i książę Pückler-Muskau, każdyby tu swój rodzaj podróży mógł z korzyścią przedsięwziąć, do każdéj z nich znajdują się jeszcze nietknięte materyały. Proszę naprzykład, kto opisał Pińsk i Pińszczyznę, choćby tylko pod względem malowniczym? kto ocenił także wartość handlową tego zakątka? Dotąd nikt podobno, a nasz opis jest tak lekką próbką, że i po nas można będzie odpowiedziéć: nikt jeszcze.
Nie mogę opisywać podróży mojéj z Prużanéj do Pińska, boby to była najnudniejsza frazomachia, jakąście w życiu czytali, a ja pisałem. Cóż? kraj lasu, piasków, błota, ubogiego ludu, żydzi brudni, odarci i odzierający, karczmy śmierdzące, mosty drżące i pogruchotane, groble, po których jadąc, trzeba zębami dzwonić ze strachu, żeby się wszystkie kości nie potrzaskały — lasy smutne sosnowe, sosny nawet rachityczne, garbate, kulawe, pełno korzeni na drodze, czasem krzyż na rozstaju, cerkiewka stara podparta na kulach. A wsi! Chaty do pół w ziemi, psy chude, lud chudy i pół nagi uwędzony w dymie, żółty; dzieci z rozczochranemi włosami, nareszcie nic doprawdy ciekawego. W miasteczku tylko Chomsku nowy kościół, podobny zupełnie do rondelka z pokrywą, któremu rękojeści braknie, a mógłby się wybornie przydać do odsmażenia podwieczorka Gargantuy. Koło Bezdzieża pomnik zabitemu wojownikowi.
Nareszcie zbliżamy się do Pińska, gwiazdy swoich okolic, miasta, które z Białém i Czarném morzem ma związki, siedzącego jak żyd bankier na wielkim gościńcu, po kolana w błocie, na worku soli, z trzosem rubli. Zdaleka naprzód pokazuje się wieża eksjezuickiego kościoła. Jedziesz po piasku, oglądasz się, sterty, karczmy, topole, zdaleka nad drogą niby wiatraki uwiązane na pokucie, niby domy z pięćdziesięcią kominami, nakoniec wielki słup wprawo z rzeźbami P. Jezusa, N. Panny i ś. Jana. Chcę wyczytać napis chorągiewki, datę pamiątki, napróżno — hieroglify jakieś.
Zbliżamy się do rogatek. — Stój! — Przychodzi Izraelita z wielkim rożnem, pakuje go pod brzuch tobie, twojéj bryce, tłómokowi, szuka i wącha wódki. Nie wolno jéj bowiem wwieść chyba w żołądku. Obejrzany wjeżdżasz nareszcie w ulicę szeroką, błotnistą, między dwoma rzędami domów. Gdzieniegdzie murowany, gdzieniegdzie nowy drewniany, reszta schylone, stare, koszlawe. A wkoło idą procesye długie czumackich furmanek, furmanek z pod Kobrynia, Prużanéj, z całéj okolicy na kilkadziesiąt mil wokoło, które tu zboże wiozą, a sól, dziegieć i t. p. stąd nazad transportują, koło nich, handlu tutejszego przewodnicy żydzi plączą się i kręcą w lisach, szopach, popielicach, baranach, z brodami żółtemi, krwawemi, szaremi, czarnemi, białemi, bez bród, w czapkach, kapeluszach, pończochach, boso, w butach dziurawych, w trzewikach i całych pantoflach etc. Jedziesz daléj przez rynek ożywiony, a naprawo od ciebie wznosi się facyata eks-jezuickiego kościoła i wały niegdyś zamczyska. To nam przypomina, że powinniśmy choć kilka rysów historyi miasta i okolicy rzucić tutaj.
Obszerniejsze jest daleko Polesie, niżeli ta część kraju, którą pod jego imieniem opisujemy. Jest raczéj kilka jeśli nie więcéj Polesiów, a historya śledząc w nich dawnéj posady Jaćwieżów, Jazygów, Metanastów, Getów, nie wié nawet, dla rozciągłości kraju zwanego Polesiem, gdzie ich właściwie szukać. Kraj, pod imieniem Polesia znany, rozciągał się od Rusi i Wołynia, ku Prusom, Mazowszu i Litwie, zajmując dawne województwa podlaskie, brzeskie, nowogrodzkie i ziemię chełmską. Część województwa brzeskiego zwała się długo Polesiem. Témże imieniem zowie Kromer Podlasie dzisiejsze, a Stryjkowski mieszając Podlasie i Polesie, wołyńskie już Polesie Podlasiem nazywa. Ziemia chełmska ma swoje Polesie od Chełma idąc ku Ratnowi. Jest także Polesie nowogrodzkie sąsiednie Pińszczyznie i Mozyrowi. Pińszczyzna sama zwała się Polesiem litewskiém. Naruszewicz wnosi dla tego tylko imienia, że w całéj rozciągłości Polesia siedzieli Jaćwieże. Jednakże dla imienia, pochodzącego z położenia naturalnego, nie zdaje się być podobna siedziby ich tak daleko rozciągać, gdy skądinąd znajdujem na brzegach Polesia wołyńskiego i litewskiego, Krywiczan i Drewlan.
Znaczną jednak część Polesiów zajmowali niechybnie Jaćwieże, późniéj tak zniszczeni, że ich śladu już na téj ziemi nie zostało, ani języka, który musiał być cale różny od słowiańskich, a więcéj litewskim podobny, ani obyczajów, które cale obce będąc, mogłyby się odznaczać jeszcze.
Jaćwieże - poleszuki napastowani od Polaków i Rusi, dwoma wiekami przed Kazimierzem W. ścieśniać się podbojami sąsiadów zaczęli. Włodzimierz Swentosławowicz w X-tym wieku wziął od nich część Polesia wołyńskiego i odtąd, jak się zdaje, poczęło tu wchodzić wyznanie greckie. Bolesław Chrobry szarpnął ich od Prus; tenże idąc na Kijów i dobywając go, zabrał u Rusi podbite przez nich Polesie. Jarosław, książę kijowski, który ku Mazowszu ciągnął za Mieczysława II, część podlaskiego Polesia osadził Rusinami. I to ma być początkiem Rusi na Podlasiu.
Kazimierz I, Mnich, zbiwszy Poleszuków z Masławem sprzymierzonych, przywrócił Polsce dawne polskie Polesie. Późniéj Swentopełk kijowski znowu się przyłożył do zniszczenia Poleszuków. Zajął on Polesie wołyńskie. Nareszcie Polesie przeszło całkiem do Polski. Lecz do roku 1520 Polesie litewskie nie rozdzielone należało do juryzdykcyi wojewody trockiego. Dopiéro o tym czasie Zygmunt I w Toruniu stworzył województwo podlaskie i w niém część Polesia zamknął. Inne Polesia do Wołynia, a z Wołyniem do Korony należały.
W XII-ym wieku sławna była wyprawa Kazimierza Sprawiedliwego na Jaćwieżów - poleszuków w r. 1192. Wtargnął on z wojskami w część Polesia podlaskiego, mimo oporu, jaki mu stawiły niedostępne biota i puszcze. Wypadek i szczegóły téj wyprawy ducha i charakter Jaćwieżów pokazują. Gdy mszcząc się pustoszeń na Mazowszu szedł już do Drohiczyna Kazimierz, zlękli się napozór Jaćwieże o swoje głowy i bożnice. Wyszli ofiarując mu pokój, poddaństwo, a dla pewności — zakładników.
Uspokojony, przyjął ich Kazimierz, wojsko się rozłożyło nieostrożnie, a czas upływał. Tymczasem Jaćwieże korzystając z przewłoki, porobili w miejscach niektórych zasadzki, na jakie zdobyć się mogli, popodcinali drzewa, pozawalali drogi, i lekce ważąc życie zakładników, gdyż wierzyli w nieśmiertelność, wpadli na Polaków. Trzeba się było ratować ucieczką, — a ta ze wszech stron była zamknięta, zewsząd stali Poleszucy broniąc przejścia, wycinając w pień wojsko. Tém do ostateczności przywiedzeni Polacy rzucili się na tłumy barbarzyńców, co tak dzielnie swego kraju broniły, i pobili ich. Królik ich złożył podarunki i przysiągł na wierność.
Nieustanne wojny, a potém najazdy zniszczyły Jaćwieżów do szczętu i kraj ten wyludniły. Sąsiednia Ruś osiedliła się w nim.
Następnie jednak imię Polesia, z wycięciem lasów i większém zaludnieniem kraju, nowemi jego podziały do większéj już części ziemi stosować się zaczęło. To Polesie, którego tu niektóre rysy skreślamy, przejrzeliśmy od Pińska do Łucka i Ołyki.
Nazwisko ogólne kraju samo w sobie ma łatwą etymologię naturalną, i nie wiem, skąd się mogło wymarzyć cudzoziemcowi Malte-Brun, albo skąd wziął pomyłkę, którą w swoim obrazie ziem niegdyś polskich popełnił, pisząc: — „Błota, któremi jest zalane, podobne do morza, dały mu imię Polesia“ (??).
Otaczające Pińsk błota nad Piną i Jasiołdą, mnóstwo rzek i rzeczułek przerzynających je dały powód jednéj z najosobliwszych bajek, jakie kiedy stworzyć mogły domyślność ludzka i niespokojna ciekawość. Bajka ta urosła z położenia kraju i z pozoru jego w czasie niezmiernych wylewów wiosennych, zatapiających ogromne przestrzenie błot i łęgów. Podanie to głosi, iż kiedyś, bardzo dawno, morze Czarne (Pontus Euxinus) aż pod Pińsk podchodziło, lecz kiedyś, jakiś potężny monarcha kijowski rozciął góry, spuścił zatrzymane wody, i zostały się tylko błota. Lepiéjże już było morze zostawić niż błota! Na dowód tego cytują kotwice pługiem wyorywane po polach, ale gdzie, kiedy, przez kogo — tego nie piszą.
Pierwsze wspomnienie Pińczuków u Nestora znajduje się około r. 1097, gdy ich z Brześcianami Mścisław syn Swentopełka, do obrony Włodzimierza od Dawida wezwał i z niemi się złączył. Ktoby zaś był założycielem Pińska, jaka to była pierwotna osada? — nie piszą. Trzeba wyznać, że cudownym instynktem u zbiegu tylu rzek, w miejscu na przyszłość dla handlu tak mogącém być ważném, położyła się.
W XIII wieku Pińsk był schronieniem Wolstynika i zabójców Towciwiłła, Wolstynika, którego tak okropna śmierć czekała wkrótce we Włodzimierzu, z ręki ks. Leona (1267). W tym czasie mowa jest u kronikarzy o monasterze greckim pińskim, nie wiadomo, czyli tak nazwanym dla tego, że był w samym Pińsku, czy tylko w okolicach. Wnosim, że już tu także obronne być musiało zamczysko, które wody więcéj od wszystkiego bronić mogły. W połowie blizko XIV wieku stolica małego księstewka, składającego się z Mozyra, Pińszczyzny właściwéj i Polesia wołyńskiego, dostaje się w dziale Narymundowi, synowi Gedymina, urodzonemu z Widy w r. 1277. Ten Narymund, książę piński, wedle ruskich kronik w bitwie z Tatarami wzięty, wykupiony przez Iwana, księcia moskiewskiego, chrzci się pod imieniem Hleba, zdaje się, że około Nowogrodu przesiaduje i umiera około 1340 r. Synem jego zapewne jest Jerzy Narymundowicz, książę bełski.
Drugi Narymund, książę piński także, pokazuje się synem Olgerda a bratem Jagiełły; powieszony pod Wilnem i rozstrzelany przez krzyżaków. Miał na chrzcie imię Wasil. Tak się podpisał na przysiędze posłuszeństwa i wierności Władysławowi Jagielle w r. 1386 w Łucku. On téż oddawał Halicz królowi Jagielle w r. 1387. Wszędzie pisał się: Dux de Pińsko. Po nim chociaż z tym tytułem znajdziem jeszcze kilku książąt, wkrótce księstwo do województwa brzeskiego, z całą niegdyś dzielnicą, a z niém do Wołynia przechodzi.
Pod Pińskiem a przynajmniéj w blizkości jego, w r. 1527 książę Konstanty ostrogski pobił dwadzieścia kilka tysięcy Tatarów, którzy wprzód okolice Pińska i samo podobno miasto splądrowali i zniszczyli.
Za buntów kozackich ciężkiego losu doznało miasto, a mianowicie w r. 1648, za przeniewierstwo i utrzymywanie strony buntowniczéj spalone.
Późniejsi dają mu 4,000 ludności i wspominają tu o kupcach, handel z Moskwą i z Niemcami wiodących, Rusinach. Starowolski mianowicie handel nawet zbożowy, dziś tak ważny dla Pińska, wzmiankuje.
Starodawna tutejsza katedra grecka nie dość ma wyjaśnioną historyę. Kronika Mitrofaniusza, czernca pińskiego, bardzo dawna, już tu się monasteru domyślać każe, popierając niejako wspomnienie kronikarzy o nim za czasów Wolstynika.
W r. 1146 już czytamy episkopem pińskim i turowskim Joachima Władykę. Powtórna a raczéj nowa biskupstwa ruskiego fundacya przez Witolda uczyniona została, a przez Kazimierza Jagiełłę potwierdzona w r. 1448. Daléj siedzieli na téj katedrze znaczniejsi: Eutymiusz Okuszko, Leontius Pelczycki Jastrzębiec w r. 1592, Jan Hohoł unita 1596, Grzegorz Lis Michałowicz 1624, Rafał Korsak-Korczak 1632, Marcin Białłozor Wieniawa koło 1640, Orański, Antoni z Łubie Żółkiewski 1700, Ciechanowicz, Teofil Godebski Godziemba 1728, Jerzy Bułhak archimandryta supraślski i leszczyński, Horbacki 1 i 2 i t. d.
Pińsk miał kilka kościołów i klasztorów jakoto: franciszkanów bardzo dawnéj fundacyi, a podobno katolicki najdawniejszy konwent tutaj, parafialnym kościołem, bratanków czyli komunistów, dominikanów, których mury dotąd nieskończone stoją, jezuitów kościół i kaplice, bazylianów i t. d.
Z tych zakonów, jak wszędzie tak i tu najpotężniejszy był jezuicki, wielki zakon Lojoli. Ich kościoła mury ogromne i dziś jeszcze panując nad miastem uchodzą w okolicy za cudo architektury, chociaż wistocie jest to tylko masa wielka cegieł w smaku XVIII wieku zrzucona. Ogrom tylko zastanawia. Ale ten zakon wszędzie, nawet w budowach swoich cechę wyższości piętnował. Ujrzysz gdzie wielce ozdobny, duży, panujący nad wszystkiemi kościół, postawiony tak, aby uwagę zwracał, nie pytaj, czyj jest — pewno był jezuickim. Przytém mieli oni sobie tylko właściwy rodzaj architektury giętéj, floresowanéj, wieszającéj drobne ozdoby na wielkich murach, — po któréj poznać ich łatwo.
Zastanowił mnie tu jeden rys, malujący także charakter zakonu. W połowie kościelnego okna zamurowanego od ulicy, wymalowano dwie figury niby rozmawiające. Kogoż myślicie? dwóch księży? O! nie wcale. — Dwóch Turków w oknie kościoła. Niektórzy mówią, że to są dwaj czeladnicy zabici w czasie budowy kościoła, lecz ich ubiór zupełnie się temu sprzeciwia. Była zapewne myśl, która do tego rysunku powodowała, był to sposób powiedzenia przechodniom: My nawracamy Turków. Wistocie roczniki jezuitów litewskich pełne są podobnych nawróceń. Jeden z tych niewiernych w białym z różowém zawoju, niby świeży jeszcze przybylec, drugi już dawniejszy katechumen ubogo, szaro ubrany. Giesta ich pokazują żywą rozmowę, zdają się dziwić potędze zakonu i z uwielbieniem poglądać na mury i błotnistą pod nogami ulicę. Ci dwaj Turcy mocno mnie zastanowili, pomyślałem, że kościół musiał pewnie tercyak lub braciszek koadjutor malować, bo obcy nie przejąłby się tak duchem familii.
Jezuickie kolegium założone tu zostało przez księcia Stanisława Radziwiłła, biskupa wileńskiego, kanclerza w. ks. lit. Tę fundacyę potwierdziła konstytucya 1635 r. Oni mieli tu drukarnię swoję, lecz jeszcze w XVII wieku wiele dzieł, z okoliczności drukowanych, pińskie kolegium wydawało w Wilnie, co jak uważa Bandtkie, stąd zapewne pochodzi, że tu okazalszych typów i wytwornych ozdób drukarskich nie było.
W tymże kościele jezuitów leżało ciało św. Andrzeja Boboli S. J., które do Połocka za pozwoleniem rządu uwieźli z sobą po kasacie. Św. Andrzej Bobola S. Jesu urodził się w r. 1591, wstąpił do zakonu w r. 1611. Odprawił nowicyat w Wilnie. Teatrem jego prac apostolskich i śmierci był Janów i cały powiat piński, gdzie przez 26 lat nawracał po wsiach i miasteczkach. W r. 1657, za buntów kozackich w Janowie wszystkich katolików wycięto, w Pińsku i Nieświeżu sześciu jezuitów zabito. Andrzej Bobola znajdował się podówczas we wsi Mohilnie pod samym Janowem, gdzie go kozactwo odprawującego mszę świętą zastało i mordersko zamęczyło. Ciało jego długo leżało w grobach i nie myślano o kanonizacyi. Ksiądz Godebski, rektor w Pińsku, a potém biskup łucki Aleksander Wyhowski pierwsi o tém pomyśleli. Ostatni ciało Boboli w r. 1712 z grobu pospolitego, do osobnego, mniéj wilgotnego przewieść kazał. Synod łucki w r. 1726 wspomina już to ciało ś. Andrzeja Boboli w Pińsku, o którego kanonizacyę starali się jezuici u Benedykta XIII. Lecz proces trwał jeszcze i za Benedykta XIV: dopiéro go męczennikiem i świętym uznano. August II w r. 1726, przyciśniony boleścią w nodze, ofiarował do jego grobu szczerozłotą nogę.
Jeszcze jedno podanie z czasów budowy jezuickiego kościoła; bo gdzież, byleby ich szukać, podania się nie znajdą? Kiedyś, jak się jeszcze budowało kolegium, był tu laik, braciszek, jezuita świętobliwy, który wiele cudów robił, aż mu ks. rektor, czy przez zazdrość, czy przez pokorę zakonną nie żądającą sławy, zakazał ich więcéj. Posłuszny ustał, lecz gdy raz mija fabrykę, pada z rusztowania robotnik.
— Ratujcie! ratuj! — wołają wszyscy do niego — ratuj!
— Nie mam na to pozwolenia — rzekł pokornie laik — ale czekajcie, pójdę o nie poproszę.
Wistocie gdy wymówił — czekajcie — robotnik zawisł w powietrzu i czekał aż laik powrócił od rektora z pozwoleniem uratowania go. Naówczas braciszek się pomodlił i mularz został ocalony. Czy zaś do góry powrócił, czy lekko spuścił się na ziemię, o tém już podanie wcale nie wzmiankuje.
Pozostała po kolegium biblioteka i rękopisma dostały się szkołom pińskim. Te ostatnie podobno same ascetyczne traktaty zawierają.
Część miasta przeciwna naszemu wjazdowi zowie się Karolinem; jest to suplement Pińska, tak jak on sam błotnisty. Lecz trzeba się tam dostać, aby widziéć Brzeg, najważniejsze w Pińsku miejsce i jedyne w naszym kraju. Tu to przybijają statki z solą, a odbijają z wódką, zbożem, węglami, obręczami i t. d. Spojrzenie nań przypomni każdemu jeden z tych sławnych widoków chmurnych brzegów Holandyi, tak znajomych wszystkim, przynajmniéj z rysunków. Sterczą oschłe i pogruchotane statki z obnażonemi masztami, na suchéj ziemi stojące, mnóstwo łodzi, obijaników, czółen, bark, Pińczuków w szarych opończach, w czarnych pasach, z krzesiwem w ręku, z lulką w zębach, z kołtunem długim i grubym, opartych na wiosłach. Żydzi czatują u brzegu na gości wysiadających z obijaników okrytych poklatem i nie krytych, żydówki zapraszają do karczem poblizkich.
Za tło do tego obrazu błoto, woda, a daléj piaski i chmurne niebo, jakby Holandyi, i powietrze ciężkie a prawie solą przesiękłe, prawie słone. Życzyłbym któremu z naszych malarzy czującemu się na siłach, zamiast kopii nic nie znaczącéj flamandzkiéj karczemki, zrobić obraz tego miejsca tak oryginalnego — na wiosnę, gdy lody puściły, kry przeszły, handel ożył; kiedy się tłumy zbierają na brzegu, a tratwy i barki płyną witane i błogosławione przez właścicieli; kiedy cała brudna i zabłocona populacya Pińska stoi nad wodą i ożywa ruchem przemysłu i handlu. Do tego dodaćby potrzeba otwartą a wielce brudną karczmę, co najwięcéj różnych żydów, kowala w czarnym skórzanym fartuchu, stojącego i gawroniącego z obcęgami w ręku; dzieci i bachurów, kilka chudych psów i jednego Izraelitę w koczu, w sobolach, króla tego handlu i ruchu, poglądającego dumnie, z góry, na płynące nadzieje.
Byłby to obraz godny pędzla, gdyby go zbytnia jednostajność charakterów fizyognomii nie psuła monotonią. Bo cóż innego wyczytasz na tych twarzach nad chęć niepohamowaną zysku, nad łakomstwo, nad chciwość? Od starego żebraka, którego jedyna barka rozbiła się kiedyś z nadziejami razem i losem, któremu został tylko kij, torba, żal i wspomnienie, aż do dziecka bachura wyglądającego chwili, kiedy z pod szpektorskiego kułaka wyjdzie na świat i zacznie handlować, — wszystko oddycha zyskiem, pieniędzmi, solą, wódką, skórami, żytem i nadzieją przedaży korzystnéj.
Kramy w Pińsku są tak zasobne jak rzadko, galanteryjny sklep Nisiela, wiele ma i wielką rozmaitość towarów.
Dawnym zwyczajem wielu obywateli poblizkich ma tu swoje domy w Pińsku. Jeden z nich nawet p. Skirmunta murowany, dość piękny, a może nadto na Pińsk nawet, zdaje się jak elegant na wsi, wstydzić się swojéj zbyt pretensyonalnéj architektury, przy innych domkach, które stoją bez ceremonii jak skrzyneczki na półkach. Prócz tego mają tu domy książęta Lubeccy i wielu innych.
Ach! — ależ tylko com nie zapomniał o największéj w Pińsku osobliwości, o której niezawodnie wspomną każdemu nowo przybyłemu. Jestto palladyum Pińska, osobliwość, starożytność, ciekawość, ciekawsza od najciekawszych ciekawości; od paryskiego ourang-outanga i słonia-fontanny, od lwów królewskiego ogrodu, od braci syamskich, od psa Munito, od Albinosa, od niedźwiedzi berneńskich — od wszystkiego, co jest i będzie ciekawém. Jestto stworzenie tu dość pospolite, ale tutejsze, oryginalne, właściwe, — wjun, wąż-ryba, mieszkaniec błot i rowów nadprypeckich, wjun, król wjunów, prapradziad wszystkich, sięgający czasów kiedy tu w gościnę morze Czarne przychodziło — wjun na łańcuchu, gdzieś, u jakiegoś mostu będący.
Jeżeli w prostocie ducha uwierzysz téj powieści, którą z największą seryo będzie ci Pińczuk opowiadał; z jakąż to radością, on, co się téj mistyfikacyi od prapradziadów nauczył, będzie z tobą brnął po całém mieście, chodził i krążył, niby zawsze szukając tego sławnego wjuna; z jakim nareszcie śmiechem, umęczywszy cię, powie — prima aprilis!
Każdego prawie, kto tylko był w Pińsku, musiano spróbować, czy się tym sposobem zwieść nie da, jest to starodawne, jak widać miejscowe podanie téj krainy wjunów. I wieluż to już prostodusznych dało się złapać na wędkę, gotując tryumf Pińczukom!
Wjun czyli piskorz w wielkiéj ilości znajduje się po błotach i rowach Pińszczyzny i Polesia. Pisze Rzączyński i potwierdzają naoczni świadkowie, że wysuszony używa się jak pochodnia do oświecania, w niektórych miejscach. Z tego powodu wspomniéć muszę, że na bezleśnym Wołyniu i Ukrainie chłopi używają do oświecania łodyg ziela dziewanny, które moczą jak konopie, suszą i odzierają z kory, a rdzeń zostawują i palą jak świéce. Koło Pińska także stolica żółwiów.
Chłopi tutejsi, szczerze mówiąc, nie mają wysokiéj reputacyi rozumu, oni swój Pińsk, jak Chińczycy Pekin, za środek świata przywykli uważać, przez pół roku utrudnione mając zalewem związki z resztą świata, w pół dziko żyją. Sławna jest anegdota.
— A s kul czełowik?
— Ja ne czełowik, ja pyńczuk.
I stąd zwykle zowią ich nie ludźmi, tylko Pińczukami. Ileż to tutaj jeszcze cywilizacya będzie miała do czynienia! Lecz jest nadzieja, że za magazynami i fortepianami wejdzie tu i coś pożądańszego, powszechniejsza oświata. Może przemysł otworzy do tego drogę, przemysł, który tu już świta. Fabryki cukru, sukna, płócien, otwierają się. Jest téż próba sklepu kompanii akcyonaryuszów, ale ta podobno nie ze wszystkiém się udała. Wszakże sklep trwa dotąd, że mamy nadzieję, iż się nie da zabić żydom, którzy usiłują bezwątpienia tę próbę zniweczyć.
Piński powiat dzieli się na dwie części: Zarzecze i Zahorodzie, między któremi w środku Pińsk, Liwerpool litewski, który niedługo może zupełnie na to nazwisko będzie mógł zasłużyć, siedzi poważnie z brodą i workiem soli. Zarzecze najpuściejsza i niedostępna często część powiatu, jest tém samém najciekawsza. Dzielą ją rzeki opasujące zewsząd i krzyżujące się wśród niezmiernych błot i zarośli.
Mnóstwo rzek, rzeczułek, odnóg, strumyków, kanałów, przerzyna ten kraik. Naliczysz tu, że inne ominę, Styr, Pinę, Prypeć, Stublo, Słucz, Stochód, Strumień. Do Piny pod Pińsk zbiegają się od wschodu, Jasiołda, Horyń, Wetlica, Turya, od zachodu Styr, Stochod, Łukowicz, Lany, Herodeczka. Te wszystkie połączone razem zowią się Prypecią. Prócz żółwi i wjunów, stolica to raków także, dawniéj czółen ich cały kosztował tylko grosz imperyalny, a kopę kupić było można za szeląg.
Kamyki w rakach znajdowane, które oczyma rakowemi zowią, pisze Rzączyński, tak tu obficie zbierano, że jeden szlachcic z pod Pińska, zawiózł ich 200 kamieni do Gdańska. Te kamyki dawniéj empiryczna medycyna za lekarstwo wielkie uważała od ukąszeń jadowitych, od moru, od gorączek i w zastępstwie bezoaru.
Prypeć szeroko, jak Wisła, rozlewająca, wpada do Dniepru. Poławiają się w niéj jesiotry.
Zalewy wiosenne i jesienne niekiedy, na długo utrudniające komunikacye, czynią ten zakąt dzikszym od sąsiednich, ale czas, ten wielki twórca cudów, i tu powoli wniesie oświatę. Dziś jednak jeszcze, dawny opis Starowolskiego przed 200 laty zrobiony zastosuje się fizycznie i moralnie do tego kraju, mało odmiennego od tamtych czasów. Widziałem już ten zakąt we wszystkich czterech porach roku, a zawsze mi się dzikie, samotne i ciche Zarzecze równie poetyczném wydało. Bezwątpienia gdy przyjdzie pożądany handel, wypłoszy poezyę, ale ludzie tak się bez niéj wygodnie obchodzą!...
I teraz nawet któż jéj tu szuka, kto ją widzi w tych łozach, czerotach, w téj wodzie snującéj się po niezmiernych błotach zasianych stogami, któż ją odgadnie w śpiewie żałobnym knihy, łożniuchy i bąków? w słupach komarów stojących nad błotami na pogodę; — kto ją uczuje płynąc wiosną, w nocy po zalanych dokoła i morzem stojących błotach?? O! dla mnie przesuwanie się nocne po téj wodzie rozlanéj, spokojnéj, zasianéj pławicami i obijanikami ładownemi śpieszącemi na targ, odbijającéj księżyc pełny stojący na niebie jak far tego kilkotygodniowego morza, ta żegluga cicha, w tak nowym kraju, miała nieporównany, niewypowiedziany powab. A kiedym nocą jeszcze dopływał do brzegu pod starém zamczyskiem tak historyczném, którego tylko wały zostały, kiedym ujrzał olbrzyma jezuickiego o trzech wieżach i stu pierzastych kominach, a zdala bark maszty z chorągiewkami, byłem tak uradowany, jak inny podróżny, dosięgający oczekiwanych ruin Akropolis.
Gdy zaś weszło słońce, targ się otworzył, a mnóstwo czółen rzędem ustawionych na brzegu, rozpoczęło targ na siano, drwa i inne zapasy, patrzyłem z podziwieniem na ten ruch, to życie, a z większém jeszcze przypatrywałem się tym śmiałkom, którzy wśród wielkiéj fali i wiatru na cienkiéj i wyszczerbionéj pławiczce puszczali się na jezioro stojąc i robiąc wiosłem żwawo, a nie zważając, choć pod ich nogami uginała się i przechylała jak liść łódka. Tak wodnisty kraj ma téż mnóstwo rodzajów czółen do przejeżdżania i przewozu produktów, których grzechem byłoby nie poznać, chcącemu znać Pińszczyznę. One razem z wodami należą do jéj składu. Najmniejsza łódź zowie się pławiczka, płaska, z jednego drzewa, w któréj jeden człowiek stojąc powozi się. Ta nic prawie ciężaru nic bierze. Większa trochę jest pławica, a mianowicie dłuższa od poprzedzającéj.
Najpowszechniéj używany do małych transportów i podróży, jest średni obijanik, inaczéj zwany szuhaleją, albo téż gienerycznie czółnem. Robi się on z jednego rozparzonego dębu, z obojnikami czyli obłożynami sosnowemi, a w środku wybija się szkabkami i wylewa smołą. Taki obijanik może unieść ciężaru od 100 do 300 pudów. Wielkie obijaniki zwane dębami czarnobylskiemi unoszą do 400 pudów. Gdy takim obijanikiem jedzie pan obywatel do Pińska, natenczas kładną w pośrodku dla ochrony od deszczu, wilgoci, lub skwaru budę zwaną poklat Skład jéj jest prosty, kilka zgiętych kijów umocowanych w poprzek innemi, na to płótno, skóra, a na sam wierzch rohoże plecione z sitniku. Ta trawa, gdy jest jeszcze bardzo młodą, służy także chłopom za rodzaj pokarmu, wysysają z niéj słodycz, któréj koniec młodego wypustka dostarcza.
Czerot (trzcina), który tu tak ogromne błot przestrzenie porasta, ma także swój użytek, daleko bowiem lepiéj od słomy dachy pokrywa, a prócz tego daje, ścięty w zimie po lodach, wyborny opał. Fura jego w Pińsku kosztuje do dwóch złotych.
Po obijaniku następuje barka, daleko od niego większa, mająca wyraźny nos i tył, niosąca od 3,000 do 5,000 pudów ciężaru. Obijanik najszerszy ledwie trzy łokcie w poprzek we środku trzyma, barka zaś i więcéj znacznie bierze wody i szerszą jest bardzo. Służy ona do przewozu garnków, beczek, zboża, a przy bajdakach do lichtunku i holowania to jest ulżenia im ciężaru tam, gdzie dla płycizny i odmiału (mielizny) iść nie mogą.
Bajdak największy ze wszystkich tutejszych ambarkacyj, niesie ładunku od 9,000 do 13,000 pudów i ma już trzy, a czasem cztery maszty. Takie bajdaki zwykle chodzą do Krzemieńczuka z wódką, zbożem, drwami, węglami, klepką, obręczami nawet, a wracają z solą. Żegluga tutejsza ma swoje właściwe wyrazy; mówi się: czółen pędzić, czółen staje, woda zowie się goła, gdy w niéj ryb niéma, przód czółna zowie się nosem. Ludzie płynący z drzewem towarném, z balami, belkami, klepką, wańczosami, zowią się flisami, na czółnach i choćby na płytach drzewa do opału, zowią się powoźnikami. Na barkach i bajdakach powoźnicy od miejsc, w których stoją, biorą jeszcze inne specyalne nazwiska. Język tutejszy jest mięszaniną polskiego i małoruskiego, niekiedy akcent wołyński się przebija.
Małe rzeczułki i odnogi, choć nie wszystkie, mają swe nazwiska. Od Sernik do Pińska płynąc Stubłem i Styrem przepływałem Medweży Berch, gdzie dawno niéma niedźwiedzi, Dubieniec, bez jednego dębu, Podmostnik, gdzie ani śladu mostu żadnego, z tych dopiéro wybrałem się na Prypeć, Strumień i Pinę.
Na ryby, których tu naturalnie mnóstwo, zastawują tak zwane tutaj: węcierze, żaki, nerety, sieżniki; ale ryby tutejsze, wedle znawców, błotem trącą.
Sól ma swoję osobną wagę zwaną wies, do rzeczy sypkich używają gdzieniegdzie miary czaszą zwanéj, 12 garncy trzymającéj, i będącéj 12-tą częścią beczki. Do płynnych i sypkich rzeczy jest tu aż trzy rodzaje garnców, ku pożytkowi żydów, — koronny, kazienny i komisyjny, na pierwszy żydzi kupują, a na ostatni często przedają, i tak prócz ceny wielki jeszcze zysk mają na mierze.
Pospolitą chorobą, równie jak na Pokuciu, jest w Pińszczyznie kołtun (plica polonica), który się téż trafia u Tatarów i w Węgrzech, a nawet w Belgium i ponad Renem, jeśli mamy wierzyć Bonfigliemu. Szukali w nim starzy medycy jakichś cząstek siarczanych, inni go uznali za prosty skutek nieochędóstwa, inni jeszcze początek kołtunu odnoszą do napadów tatarskich i zatrutych przez nich wód, a nareszcie przypisują go także użyciu zbytecznemu wódki i dymnym chatom. Na Pokuciu pospolity, kołtun przeniósł się wojną z Rusi do Polski. Zwierzęta nawet téj chorobie objawiającéj się na włosach podlegają, co zdaje się okazywać, że jest przywiązaną do miejsca i wypływa z przyczyn lokalnych. Wszakże, że jest w blizkiém obcowaniu zaraźliwa i dziedziczna, a niezmiernie trudna do wykurowania, wątpliwości nie ulega. Jéj szkodliwe skutki włosami się nie ograniczają, humory, które ją sprawują, często kaleczą okropnie i nieznośnych bywają przyczyną boleści.
P. Narbutt cytuje piosnkę o bożku Lubiczu Lubczyku, śpiewaną niegdyś w Pińszczyznie, którą, że się do tych stron stosuje, przywodzę.
O ty Lubicu
Wwedy w łożnicu
Zapaliwszy świcu
Moju hołubicu.
Nie mogę się domyślić, po co tu ta świéca, bez któréj dość niewdzięczne twarze Pińczuków mogłyby się były obejść wybornie — widać, że rym jéj koniecznie potrzebował.
Jako pendant do niéj, mogę tu zacytować drugą złapaną w Pińszczyznie, z innego wprawdzie całkiem rodzaju, lecz popularną dykteryjkę stanowiącą, dość charakterystyczną. Jest to opisanie bankietu, który teraz, za panowania dzisiejszego Szyttlera, już się nie praktykuje.
Czapla ryby łowiła, a bocian sprawował,
A dudaszek,
Mały ptaszek,
Do stołu gotował.
Bądź jak bądź — à propos dudka powiedziéć trzeba, że i tu królestwo brzucha się rozciąga, nikt tu po czapli i dudku jeść nie zechce. Gdybyć przynajmniéj karmiąc lepiéj żołądek chcieli pamiętać o duszy i głowie! Ach! panowie wielbiciele Szyttlera, zlitujcie się i nad niemi!!
O kilka mil od Pińska za Dzikowiczami, osadą ubogiéj zagonowéj szlachty nad Styrem, jest karczma dość na Zarzecze porządna, stojąca u brzegu rzeki, tak właśnie, jak u nas lądowców stoją karczmy nad drogami.
Błota kępiaste i ogromne przestrzenie czerotów otaczają ją dokoła, kilka ledwie dojrzanych drożynek prowadzi do niéj, żadnéj wsi bliżéj nad milę — pusto dokoła. Cały jéj dochód z flisaków, którzy płyną rzeką, bo tu kończą się drogi lądowe i dalej w głąb' Zarzecza już inaczéj jak czółnem się nie dostaniesz. W téj to Horwasie czekać mnie miał obijanik.
Droga do téj karczmy niewypowiedzianie smutna. Od Żytniewicz do Chojna, do przewozu na rzece, piaski i błota jak zajrzysz, monotonia nudna, przypominająca a przynajmniéj dająca wyobrażenie tym, którzy niedaleko za dom wyjrzeli, czém to być dopiéro muszą owe pustynie, gdzie nawet czerotu i osoki braknie.
Ach! jak długo czekałem w Horwasie na obijanik! Żyd, żydówka, kot, pastuch, kobyła ze zrzebięciem, dwie krowy i chłopiec mały dotrzymywali mi, jak mogli, towarzystwa na przemiany. Musiałem z niemi wszystkiemi w ich języku rozmawiać, a nakoniec do Chojna po ludzi posyłać, aby daléj płynąć, nie tracąc czasu. Nareszcie wystarałem się jakoś obijanika i popłynąłem.
Nie wiem, kogo mam prosić o pożyczenie pióra na opisanie téj pustyni czerotów i łozy, którą kilka mil płynąłem. Wystawcie sobie las trzciny splecionéj, związanéj jak włosy w pińskim kołtunie, a ten las bez granic jak morze, przecięty tylko gdzie-niegdzie korytem rzeki, która wąziuchno jakby za wielkiém pozwoleniem przepływa zastępy czerotu. W tych czerotach, że to była jesień, ani nawet komara, ani muchy, ani żywéj duszy, ani innego dźwięku nad szelest poschłych łodyg i liści. W lecie tłumy, wojska, ćmy komarów nad rzekami i błotami temi się snują. Silvio Pellico gdyby je zobaczył, nie wiem, czyby nie uznał, że są równie dokuczne, jak te, które go dręczyły pod Piombami Wenecyi. Ale w téj porze, w któréj odbywałem moję podróż, byłbym zapłacił za stworzenie, któremubym się mógł przypatrzyć, któreby brzękiem lub postacią, okropną jednostajność téj pustyni rozerwało. W niedostatku przedmiotu musiałem analizować ubiór i fizyognomię wioślarzy, budowę czółna, pochylenie liści na trzcinie, i warkocze poschłe czerotu i listki w wodzie pływające i chmury na niebie. Niekiedy przysłuchiwałem się rozmowie i wiecznym na stan swój narzekaniom przewoźników. Oni zachęcali się do popychania czółna na mieliznach i odgłos — A nu! — a szcze! nu! nu! ciszę przynajmniéj przerywał. Kołysanie się łodzi kleiło oczy — ale zasnąć nie mogłem. Znudzony obróciłem się na bok, żeby z drugiéj strony swój nos obejrzéć, gdy — o cudo! ujrzałem wśród téj pustyni karczemkę!
Stanęliśmy odpocząć! Karczemka była wcale niepospolita. Stała opasana dokoła czerotem, łozą, krzakami, które tu już się poczynały i zwały pompatycznie lasem — mała, garbata, schylona, nogami w wodzie, głową nad krzaki nie sięgająca. Od rzeki do progu jéj prowadziło kilka schodów, a kilka czółen odpoczywało pod brzegiem.
Słysząc przybijających do portu, gospodarz, któremu zapewne także towarzystwo czerotów naprzykrzyć się musiało, wyszedł z wódką na schodki. Starzec siwy, garbaty, stary jak chatka, a tak do niéj stosowny, tak w niéj konieczną część składający, że wyglądałem tylko, azali za nim jeszcze, jak w bajce dziecinnéj, nie pokaże się stara o jednym zębie baba, oparta na kiju. Na ten raz baby nie było — wielka szkoda! byłbym ich oboje z tą chatką odrysował za winietę do téj sławnéj klechdy — Był sobie dziad i baba.
Pożegnawszy staruszka, płynęliśmy daléj. Znowu taż sama monotonia, czeroty, łozy, woda, błoto i żywego ducha. Nareszcie usłyszałem głos ludzki, obijanik po mnie wysłany spotkał nas, przesiadamy się, pakujem i znowu płyniem, ach! znowu tak samo! Na moję pociechę niedługo spotkaliśmy znowu podróżnego; płynął jak ja obijanikiem, przed nim stał okuty kufer, a że go myśli czy napój rozegrzały, mimo chłodu, w jednéj tylko spał koszuli. Ludzie przewoźnicy przywitali się, czółna minęły. Znów płyniem.
A! przecież wieś nad brzegiem! odpoczynek. Cały obraz ten składał się z kilku chat mizernych (bo chłopi tam się najgorzéj budują, gdzie najłatwiéj dobrze), z karczmy, żyda arędarza w niebieskich pończochach spacerującego po brzegu, za nim gęsi, kaczki, bachury, chłopcy i z dwóch bab piorących chusty. Ten widok, jakkolwiek jeden z najpospolitszych, wydał mi się pełnym życia, po łozach i czerocie, które mi już w gardle stały.
A jednak znowu niemi płynąłem. Tylko w dodatku, że to było blizko wsi, miałem kilka srok arcypoufałych. Niektóre z nich jechały na grzbietach psów i świń chodzących spokojnie. Myślałem sobie, czemu żadna wrona, sroka, przywykła do siadania na karku zwierzęcia, nie spróbuje siąść na człowieku? Długo bawiłem się postrzeganiem poufałości tych zwierząt. Sroka siadała na świni tak poważnie, jak kornak na słoniu, arab na wielbłądzie, elegant na klaczce angielskiéj, ale wcale nie w celu popisywania się z jazdą. Patrzyła tylko uważnie, czém się rumak jéj pasł i chciała mu jego pastwę pochwycić, co się jéj nie udawało. To samo zdarzało mi się widziéć ze psem, który kilka razy chciał dociec, co kury jedzą na śmiecisku i widząc je dziobiące, podbiegał, patrzał, wąchał, odchodził zasmucony i kilka razy zakradłszy się, powracał. I mówże potém, iż zwierzęta nie rezonują, że instynkt jest niechybny.
Prawdziwie, trudno się wstrzymać od śmiechu, myśląc, jak historya naturalna jest błędnie co do ducha traktowana, jak mało jeszcze wniknęliśmy w istotę zwierząt, a jak się z tego, co nie umiemy, chwalim.
W tych i tym podobnych uwagach płynąłem daléj, lecz resztę téj podróży, muszę wam darować — bo była nudna jak ta kraina, posępna jak wieczór jesienny, jednostajna a długa jak godziny próżnowania. Trwało to bez końca — jak stary romans, nareszcie dał się słyszéć zdaleka szczek psa, krzyk dzieci, szum młyna, zbliżałem się do noclegu!
Jak oazis w pustyni, jak karawanserail wśród drogi, jak wszystko, co jest oczekiwane długo i niecierpliwie, smakowały mi te głosy coraz rosnące, wyraźniejsze. Wypłynęliśmy z odnóg na Styr, ujrzałem na jego brzegu wieś, ludzi, świat, życie. Na prawo szumiał młyn pływak, w lewo dymiły chaty, kilka czółen się mignęło — ładowano cegłę na obijanik. Tu przecie było życie! Powitałem serdecznie Iwańczyce. Sądzę, że i wam już czytelnicy były one potrzebne? nieprawdaż?
Lecz trzeba mi było widziéć jeszcze pustynie Zarzecza, te błota ogromne — zimą, kiedy je biały śnieg pokryje, kiedy w górze białe śniegi nad niemi zawisną, kiedy fale śnieżyste otaczają podróżnego, i człowiek jadący lub idący, według tutejszego wyrażenia, znajduje się wśród téj jednostajnéj białości jak w jajku. Jest coś osobliwego w położeniu i uczuciach podróżnego, który dokoła siebie, nad sobą, przed sobą, nic, prócz téj jednostajnéj białości, nie widzi. Wyobrażenie niebezpieczeństwa, które istotnie jest wielkie, jeśli się jedzie temi błotami wśród zawiei, ta nieskończona jednostajność, wiatr i śnieg wionące na niego, dziwnie go cieszą — może dlatego, że się czuje silnym przeciw nim wszystkim, tak jak rycerz stający do boju. Tym, którzyby, nie wierząc w rzeczywistość niebezpieczeństwa, mieli ochotę śmiać się z niego, możnaby zacytować aż nadto często przykłady ludzi obłąkanych w zawiei i zmarzłych o kilkadziesiąt kroków od domu, którego dojrzéć, przeczuć, ani się domyśléć nie mogli.
Kiedy wiatr ze śniegiem suchym podniosą się w powietrze i zabielą cały świat, nikt się w drogę nie rusza, wszyscy siedzą, gdzie ich zastała zawierucha — a kogo konieczność wypchnie z domu, ten ufa w Opatrzność, że go jak nurka z głębi przepaści wyciągnie. Zawieja najmniéj jest straszna w lasach, bo się tam, rozbita drzewami, prawie czuć nie daje; lecz w miejscach odkrytych, zasypując drogi i znaki wszystkie, po których poznaćby można położenie miejsca, zasłaniając przedmioty nawet mało oddalone, na oślep, instynktem puszczać się przymusza. Najbezpieczniéj w takim razie uważać kierunek wiatru, aby zawsze w jednostajną jechać stronę, lecz i w tym razie przez jego zmianę można zupełnie stracić drogę. Na szerokich pińskich błotach straszna jest zawieja, bo gdy nawet czasem blizko stóg się pokaże, i ten nic nie wskazuje, gdyż ich jest ogromna liczba rozproszonych po błotach. Trzeba dla wybrania się w taką podróż być albo zakochanym, albo kupcem, albo szalonym. Tak mi mówił jeden nieznajomy podróżny, któregom wśród zawiei spotkał na błotach.
Tu, jak w lecie płyną, tak zimą jadą po rzekach, one najlepiéj trakt wskazują. Można się wprawdzie załamać na oparzelisku i utonąć, ale któżby na taką fraszkę uważał? Ogromne szeregi furmanek ciągną się nieraz mimo odwilży, po kostki w wodzie przez rzeki i jeziora chruszczące pod nogami, czasem się topią, ale jadą dlatego.
Warto choć raz w życiu tą drogą jechać wśród zamieci dla uczucia widoku tego nieskończonéj białości, nieprzerwanéj niczém, przestrzeni zewsząd jednakiéj, którą chyba we śnie gorączkowym wymarzyćby można nie widząc.
— Co znaczą te krzyże u brzegu rzeki? — pytałem woźnicy. — Czy tu kto utonął?
— Nie, panie — odpowiedział mi. — Ludzie, flisaki płynący z drzewem do Gdańska, stawią je na pamiątkę w miejscu, gdzie święta wielkonocne odbywali.
Piękny to zwyczaj naszych pobożnych ludzi, który dowodzi ich poetycznego uczucia religii.
Wieluż to rzeczy znaczenia równie jak tych krzyżów nie wiemy? Co znaczą naprzykład koła na tyczkach przed chatą? — pannę na wydaniu. A kupy chróstu na rozstajach? — mogiły nagle zmarłych. A czaszki końskie zawieszane często na płotach przed chałupami, lub rzucane od niechcenia niby po drogach? — te wskazują trakt i gospodę złodziejom na konie, cyganom, żydom i t. p.
1837.