Pionierowie nad źródłami Suskehanny/Tom I/I

<<< Dane tekstu >>>
Autor James Fenimore Cooper
Tytuł Pionierowie nad źródłami Suskehanny
Wydawca Gubrynowicz i Schmidt
Data wyd. 1885
Druk K. Piller
Miejsce wyd. Lwów
Tłumacz anonimowy
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


ROZDZIAŁ PIERWSZY.
„Otóż zima nad rokiem panować przybywa —

Ponura, smutna, wiedzie orszak uprzykszony:

Zamieć, dżdżyste ulewy, śnieg i mroźne szrony.“
Thomson.

Prawie w środku wielkiej prowincyi Nowego Yorku znajduje się rozległa część kraju, z gór i równin złożona. W tej to części Delawara bieg swój poczyna; tu także źródła pięknej Suskehanny z tysiąca źródeł i jezior wypływając, dopóty tysiącem wężykowatych strumieni po dolinach płyną, dopóty razem nie utworzą najwspanialszej rzeki Stanów Zjednoczonych Ameryki północnej. Góry niemal wszystkie są tu pokryte ziemią przydatną do uprawy, chociaż stoki niektórych jeżą się skałami, nadającemi okolicy charakter malowniczy. Doliny są szczupłe, żyzne i uprawne, a każdą z nich jednostajnie przerzyna strumyk łagodnie toczący się z przyległego wzgórza. Nad brzegami rzeczek lub niewielkich jezior, w miejscach najdogodniejszych rękodziełom, wznoszą się piękne, kwitnące wioski; u podnóża i nawet u szczytu gór spadzistych, widać tu i owdzie ładny folwark, z samego pozoru zapowiadający pomyślność i dostatek. Drogi w rozmaitym kierunku krzyżują się po dolinach, a nawet wspinają się po stromych wzgórzach. Niepodobna przebyć tu mil kilku, żeby nie trafić na szkołę lub inny jaki naukowy zakład. Liczne kościoły i kaplice rozmaitym wyznaniom poświęcone, są świadectwem moralności i religijnego ducha mieszkańców, nie mniej jak zupełnej tolerancyi w kraju. Słowem, cała ta okolica jest dowodem, ile można dokazać nawet z górzystej i pod surowym klimatem położonej ziemi, jeżeli nad nią panują mądre i łagodne prawa, a każdy czuje, że dobro ogólne społeczności, której sam stanowi odrębną i niepodległą cząstkę, jest bezpośrednio jego własnem dobrem. Po pierwszych usiłowaniach osadników, którzy wytrzebieniem dziewiczych lasów otworzyli przystęp pługowi i rydlowi, dzisiejsi osadnicy wzięli się do stałej pracy w rolnictwie, z postanowieniem, aby grunt użyźniony ich ręką, przykrył kiedyś ich zwłoki. Przed czterdziestu laty jednak ta okolica była pustynią.
Niedługo po ustaleniu niepodległości Stanów Zjednoczonych, duch przedsiębiorczy mieszkańców puścił się na zdobycie wszelkich korzyści, jakie samo przyrodzenie przygotowało dla nich w tych rozległych krajach. Przed rewolucyą kolonia Nowego Yorku w dziesiątej części nie była zamieszkaną. Wązkie pasmo ciągnące się dosyć daleko po obu stronach Hudsonu, pobrzeża Mohawku podobnież prawie na mil pięćdziesiąt długości, wyspa Nassau, wyspa Stanów, garstka osad pojedynczo rozrzuconych nad niektóremi strumieniami, oto było wszystko, co składało kraj zamieszkany przez ludność ledwo dwa kroć sto tysięcy dusz wynoszącą. W krótkim przeciągu czasu dopiero określonym, ludność ta rozprzestrzeniła się na pięć stopni szerokości i siedm długości geograficznej i dochodzi dzisiaj[1] prawie do półtora miliona mieszkańców, którzy żyją w dostatku i na całe wieki przyszłe mogą poglądać bez obawy, aby dziedzina ich stała się kiedykolwiek za ciasną dla ich potomków.
Opowiadanie nasze zaczyna się z rokiem 1793, to jest prawie siedm lat po powstaniu jednej z pierwszych osad, które w potędze i położeniu tego państwa sprawiły tak dziwną odmianę.
Ostatnich dni grudnia, o zachodzie słońca, posuwały się zwolna sanie na jednę z gór dopiero opisanego kraju. Wieczór chociaż zimny, jak na tę porę roku bardzo był pogodny i tylko dwa lub trzy grube obłoki ubarwione gasnącemi promieniami słońca, wisiały w czystem powietrzu nad ubieloną ziemią. Droga idąca po spadzistym boku góry, skopanym do szerokości dostatecznej dla niewielkiej liczby przejeżdżających w owym czasie, miała z jednej strony wysoką ścianę, z drugiej od przepaści na wiele stóp głębokiej, zabezpieczona była zrębem z kłód zarzuconym niedbale. Wszystko cokolwiek nie wznosiło się znacznie nad ziemię, pokrywała gruba warstwa śniegu, a szlak ubity przez koni i pieszych, prawie na łokieć był w niej zagłębiony. W dole o kilkaset kroków można było rozpoznać nowe trzebieże i tym podobne prace, oznaczające zakładanie świeżej osady; boki góry nawet aż do tego miejsca, gdzie droga zawracała się na podniesioną płaszczyznę, były przygotowane do uprawy i tylko wierzchołek jej pokrywał las rozciągający się daleko.
Piękne kasztanki ciągnące sanie, całe były osypane szronem iskrzącym się w powietrzu, z nozdrzy ich buchała gęsta para; słowem wszystko, aż do ubioru podróżnych było dowodem ostrości zimy w górzystych tych stronach. Szory z czarnego rzemienia, bez połysku jaki dziś na pięknie lakierowanych uprzężach widzieć się daje, zdobił ciężki bronz mosiężny, od ukośnych promieni słońca błyszczący jak złoto. Gunie sukienne okrywały koniom grzbiety, boki i nawet część piersi. U ogromnych chomontów nabijanych żółtemi, z okrągłą główką ćwieczkami, wisiały wielkie żelazne kółka, przez które były przewleczone lejce. Powoził młody, zaledwo dwudziestoletni murzyn. Mróz marszczył jego twarz lśniącą i z żywych, czarnych oczu łzy mu wyciskał, nie mogąc pozbawić ich wyrazu wesołości, będącej zapewne skutkiem nadziei znalezienia w domu dobrego ognia i tych uciech, jakie zwykle towarzyszą świętom Bożego Narodzenia.
Sanie, albo właściwie mówiąc slejg, gdyż tak nazywają tutaj tego rodzaju pojazdy, były jednym z owych ogromnych antyków, w których cała rodzina mieścić się może. Tym razem jednak dwie tylko oprócz murzyna jechały osoby, mężczyzna i kobieta. Pierwszy był wysokiego wzrostu, lecz tak opatrzony przeciw zimnu, że właściwej jego postaci trudno było dostrzedz. Cały uwinięty w obszerne futro, miał na głowie uszytą czapkę kunową podwiązaną pod brodę. Z pomiędzy tego ubioru wyglądała tylko twarz szlachetna i męzka, a nadewszystko uderzały wielkie, błękitne oczy, w których malowała się roztropność, wesołość i dobroć. Co do jego towarzyszki, ta, bez przesady mówiąc, była schowana w obfitości rozmaitego rodzaju odzieży. Jeżeli kapotka podszyta flanelą i jak znać było z kroju, robiona dla osoby płci innej, otworzyła się czasem, dawała się tylko ujrzeć materyalna watowana suknia, spięta wstążkami. Wielki kapiszon z czarnego atłasu, pikowany erdredonem, tak całą twarz zakrywał, że ledwo zostawał otwór dla oddechu i wyjrzenia kiedy niekiedy pięknym czarnym oczom, pełnym żywości i ognia.
Ojciec i córka (tem bowiem byli względem siebie nasi podróżni) zatopieni w swoich myślach, nie przerywali rozmową milczenia panującego dokoła, a sanie lekko i cicho przesuwały się po śniegu. Ojciec rozpamiętywał o żonie, która przed czterema laty ostatni raz uścisnęła ukochaną i jedyną córkę, wysyłając ją dla ukończenia nauk do Nowego Yorku, śmierć bowiem w kilka miesięcy potem wydarła mu tę towarzyszkę prawie odludnego życia. Ojciec jednak kochał zbyt swoją córkę, żeby ją przed ukończeniem wykształcenia miał był odbierać i wcześniej przywozić w tę odludną prawie okolicę. Myśli Elżbiety były mniej posępne. Z zadziwieniem i przyjemnością przypatrywała się licznym odmianom od czasu jej wyjazdu, zaszłym w około ojcowskiego domu.
Góra, pod którą dojeżdżali, była pokryta odwiecznym borem. Sosny, które dopiero na wysokości około ośmdziesięciu stóp od poziomu rozpościerały swe konary do szczytu, drugie tyle mierzącego, nie zasłaniały prawie widoku, gdyby go nie ograniczało przeciwległe wzgórze. Ciemne pnie drzew wynosiły się na śnieżnej pościeli, jak regularnie wzniesiona kolumnada, a ciemna zieloność ich wieńców u szczytu, stanowiła smętną sprzeczność z białym całunem ziemi.
Chociaż podróżni nie czuli najmniejszego wiatru, wierzchołki drzew jednak chwiały się głuchym szumem, wtórującym zgodnie smutnemu widokowi zimy.
Wtem nagle ozwała się sfora psów gończych po lesie. Marmaduk Temple (tak się nazywa nasz podróżny) zapomniał o przedmiocie swych rozmyślań i zawołał na woźnicę:
— Stój, Aggy stój! to głos starego Hektora, poznałbym go wśród tysiąca innych. Pewno Kosmaty Kamasz korzystając z pogody, wyszedł na polowanie i psy jego ruszyły daniela. No, Elżusiu, jeżeli nie lękasz się strzału, dostarczę ci zwierzyny na święta.
Murzyn wstrzymał konie i bijąc rękami po bokach, starał się rozgrzać skrzepłe palce; pan jego tymczasem szybko wyskoczył ze sani, zrzucił parę wielkich futrzanych rękawic, pokrywających mniejsze zamszowe, wydobył z pomiędzy tłumoków, króbek, pudełek i tym podobnych bagażów córki, strzelbę myśliwską i opatrzywszy podsypkę, zbliżył się do lasu. W kilka chwil pokazał się piękny daniel, a lubo sadził rączo między gęstemi drzewami, podróżny jako wprawny strzelec, złożył się mgnieniu oka i dał ognia. Daniel jednak biegł równym pędem i już przeskakiwał drogę, kiedy drugi strzał dał się słyszeć. Na ten huk zwierzę podskoczyło tylko dziwnie wysoko, lecz wnet trzeci cios obalił je na ziemię. Niewidzialny myśliwy wydał okrzyk tryumfu i równie jak jego towarzysz młodszy, ukazał się z za drzewa, gdzie dotąd stał ukryty.
— To ty Natty? — zawołał Temple, zbliżając się do ubitego daniela. Gdybym był wiedział, że byłeś tu na przesmyku, pewnobym nie strzelił. Ale słysząc gon starego Hektora, nie mogłem się wstrzymać: jednak nie zupełnie jestem pewny, czy to moja kula ubiła daniela.
— Nie, nie, panie sędzio — odpowiedział strzelec z pewnem ukontentowaniem złośliwem — pan tylko spaliłeś nabój prochu dla ogrzania sobie nosa. Czyż można spodziewać się ubić dorosłego daniela, którego tropią takie psy jak Hektor i moja suka Slut, z tej strzelbeczki na wróble? Dosyć jest bażantów w lesie i drobne ptactwo stadami teraz przylatuje pod same domy; możesz pan codzień nastrzelać ich na pasztet, ale jeźli chcesz ubić daniela, radzę wziąć strzelbę z długą rurą i zamiast kłaków, użyć skóry dobrze natłuszczonej, inaczej pan i rożek wypróżnisz i nie napełnisz brzucha. Kończąc te słowa, otarł wierzchem ręki szerokie swe usta, jak gdyby chciał przez to ukryć szyderski swój uśmiech, który w tej chwili twarz jego ożywił.
— Moja fuzya bije dobrze, Natty — odpowiedział Temple z miną dobrego humoru — i nie pierwszy to raz ubiłem z niej daniela. Była teraz nabita glotami; zwierz trafiony w kark i pod łopatkę, cóż więc za dowód, że jedna z tych ran nie jest od mojego strzału?
— Mniejsza o to, kto ubił — odparł strzelec. Teraz idzie o to, kto go zje. Rzekłszy to, dobył z pochew noża za pasem zatkniętego i przerżnął danielowi gardło. Trafiony dwoma glotami — dodał potem — ale czyż nie było pierwej dwóch strzałów, nim upadł za trzecim, a ten trzeci wymierzyła ręka młodsza i pewniejsza od mojej i pańskiej. Co do mnie, lubo jestem biednym człowiekiem i mogę żyć bez zwierzyny, ale w kraju wolnym nie lubię zrzekać się praw moich, chociaż jak dotychczas i tutaj nieraz równie dobrze jak w starym świecie siła idzie przed prawem. Mówił to wszystko z niechęcią ponurą; lecz ostatnie słowa wyrzekł przez zęby, podobnie jak pies warczy, kiedy nie śmie szczekać.
— Chodzi mi tylko o chlubę, Natty — odezwał się znowu Marmaduk najspokojniej. Cóż znaczy ten daniel? kilka dolarów go opłaci, ale zabić to rzecz honoru. Miałbym niezmierną rozkosz, gdybym tak zadrwił z tego żartownisia Dika Jones, co to siedm razy tej jesieni wychodził na polowanie, a nic nie ubił prócz jednego bekasa i kilku popielic.
— Ba, sędzio — zawołał Natty, wzdychając żałośnie — z łaski waszych trzebieży i upraw, nie łatwo teraz o zwierzynę! Minęły te czasy, kiedy ja nie wychodząc z mojego mieszkania ubijałem na jesień po trzydzieści danieli starych i Bóg wie ile młodych; a jeżeli mi się zachciało szynki z dzika, to dosyć było tylko w noc jasną posiedzieć przy szparze w ścianie mojej chatki, żeby ubić najpiękniejszego odyńcu. Nie trzeba nawet było lękać się zadrzemania, bo wycie wilków wybijało ze snu. Ot i mój stary Hektor ma od nich pamiątkę — dodał głaszcząc wielkiego podżarego psa z białem podgardlem i pstremi łapami, który na huk ostatniego strzału przybiegł spiesznie razem z suką, pierwej przez strzelca wspomnianą. Widzisz pan jaki znak szeroki, wilki to go tak zraniły, kiedy jednej nocy bronił od nich zwierzyny, wędzącej się na wierzchu mojego komina. Pies ten godzien więcej ufności, niż nie jeden chrześcianin, bo nigdy nie odstępuje przyjaciela i przywiązany jest do tego czyj chleb zjada.
W słowach i ułożeniu starego strzelca było coś tak szczególnego, że zwróciło uwagę Elżbiety, skoro go tylko postrzegła. Był to człowiek wysokiego wzrostu, lecz dla niepospolitej chudości wydawał się jeszcze daleko wyższy. Czapka lisia pokrywała mu część długich, wiekiem ubielonych włosów, policzki miał zapadłe; wszystko jednak pokazywało w nim czerstwe i kwitnące zdrowie. Z pod wielkich brwi błyszczały szare, pełne żywości oczy. Wiatr i zimno całą twarz powlekły jednostajnym rumieńcem. Żylasta szyja, również czerwona i spalona od słońca, była naga, osłaniał ją tylko wązki kołnierz od koszuli z krajowego płótna w kraty. Krój jego odzienia mógł wydać się dziwnym każdemu, kto nie wiedział, że sam dla siebie był krawcem. Skóra danielowa nie pozbawiona szerści i podobnymże pasem ociśnięta w koło żeber, stanowiła ubiór zwierzchni, spodni był z tejże materyi. Kamasze także ze skóry danielowej szerścią obróconej wewnątrz i zachodzące aż za kolana, osłaniały nogi. Ten to właśnie przemysł zastępowania pończoch, zjednał mu u osadników przezwisko Kosmatego Kamasza. Na rzemieniu tegoż gatunku co wszystka odzież, wisiał mu przez lewe ramię ogromny róg wołowy, wyrobiony tak cienko, że się w nim proch przeświecał, z grubszego końca kawałkiem drzewa a z węższego korkiem zatknięty. Kończąc rzecz swoją, sięgnął do torby po miarkę żelazną, napełnił ją prochem i zaczął nabijać swoją rusznicę tak długą, że kiedy kolba stała na śniegu, koniec rury sięgał mu aż do czapki.
Tymczasem Temple pilnie oglądał ubitego daniela i nie zważając na zły humor starego Strzelca, zawołał:
— Nie chce mi się, Natty, zrzec mojej pretensyi, bo jeżeli to ja trafiłem w szyję, drugi strzał był tylko, jak my nazywamy, złym zamiarem.
— Możesz pan sędzia dobrać na to jakie chcesz uczone nazwisko — odpowiedział Natty i zamiast pakuł wpędzając w lufę kawał natłuszczonej skóry — ale łatwiej jest znaleźć wyraz, niż w skoku ubić daniela, i mówiłem panu, że tego ubiła ręka młodsza i pewniejsza od naszej.
— No przyjacielu — rzekł Marmaduk obracając się do drugiego Strzelca — wyrzucim w górę ten dolar, żeby zobaczyć, kto ma większe prawo przyznawać się do daniela. Jeżeli chybisz, na pociechę pieniądz zostanie przy tobie. Co mówisz na to?
— Ja mówię, że to ja ubiłem daniela — odpowiedział młody myśliwiec, nieco dumnie i od niechcenia opierając się na swojej strzelbie, prawie takiej zupełnie, jaką miał Natty.
— Was dwóch przeciw mnie jednemu — rzecze sędzia z uśmiechem — macie więc większość głosów, jak mówią u nas w izbie sądowej, bo ani Aggy, ani Elżusia nie mają prawa głosować, ponieważ pierwszy jest niewolnikiem, a druga małoletnią, muszę zatem sam na siebie wydać potępiający wyrok. Ale sprzedajcie mi tego daniela, a ja zmyślę piękną historyę o jego śmierci.
— Nie mogę tego sprzedać, co nie należy do mnie — odpowiedział Natty, przyjmując od swego towarzysza trochę nadętości. Widziałem nie raz jak daniel strzelony w szyję cały dzień chodził, i nie jestem taki, żebym przywłaszczał sobie cudze prawa.
— Ależ szalenie Natty trwasz przy swoich prawach w wieczór tak zimny — rzekł znowu sędzia niezachwiany w dobrym humorze. No młodzieńcze, czy chcecie trzy dolary za tego daniela?
— Rozstrzygnijmy pierwej, dla zadowolenia nas obu, do kogo on powinien należeć — odpowiedział młody strzelec ze stałością pełną uszanowania, lecz w wyrazach niewłaściwych na pozór jego prostemu stanowi. Wielu glotami pańska fuzya była nabita?
— Pięciu, mospanie — poważnie odpowiedział sędzia, zdziwiony nieco obejściem się młodzieńca. Alboż nie dosyć tylu dla zabicia daniela?
— Dosyć jednej — odparł młody myśliwy postępując w głąb lasu. Pan wiesz, że nikt prócz pana nie strzelał w tę stronę. Racz obejrzeć to drzewo, tkwią w niem wszystkie, oto jedna, dwie, trzy, cztery kulki.
Temple postrzegłszy cztery świeże znaki w korze, wzruszył głową i rzekł z uśmiechem:
— Mówisz sam przeciw sobie, mój młody patronie; gdzież jest piąta?
— Tutaj — odpowiedział młody strzelec odrzuciwszy płaszcz, pokazując przestrzelone odzienie i ramię krwią zlane.
— Ach Boże! — zawołał Temple — i ja się bawię gawędą, kiedy ktoś inny, nieszczęściem raniony przezemnie cierpi, bez narzekania nawet! Prędzej mój młody przyjacielu, siadaj do mojego powozu; o milę tylko ztąd jest wieś i chirurg, własnym kosztem każę cię leczyć; będziesz u mnie póki nie wyzdrowiejesz i póki zechcesz potem.
— Dziękuję panu za jego dobre chęci, ale nie mogę z nich korzystać. Mam przyjaciela, który mocno byłby niespokojny, gdyby nie widząc mię, dowiedział się, że jestem raniony. Prócz tego, rana jest lekka, czuję, że kość nie draśnięta. Teraz, spodziewam się, pan przyznajesz mi zwierzynę?
— O, przyznaję, przyznaję! i odtąd daję ci pozwolenie polować w moich lasach na daniele, dziki i na co chcesz sobie. Jeden tylko Natty miał odemnie ten przywilej, a może wkrótce przyjdzie czas, kiedy się to nie będzie uważało za fraszkę. Ale przedaj mi tego daniela. Oto masz za twój i za mój nabój. To mówiąc, dobył z kieszeni pugilares, wyjął bilet bankowy złożony we czworo i podał go młodzieńcowi.
Tymczasem Natty prostując się dumnie mruczał pod nosem:
— Są jeszcze ludzie starzy, którzy mogą powiedzieć, że Nataniel Bumpo pierwej miał prawo polować w tych lasach, niż Marmaduk Temple zabronić mu tego. Któż kiedy słyszał, żeby ustawami nie pozwalano człowiekowi ubić daniela, kiedy mu się zechce. Ot lepiej niechby urzędownie zabroniono strzelać z tych przeklętych fuzyjek, co Bóg wie którędy śrót roznoszą.
Nie zważając na monolog Nattego, młodzieniec ukłonił się sędziemu i odpowiedział:
— Niech mi pan daruje; mnie samemu potrzebna ta zwierzyna.
— Ależ będziesz miał za co kupić sto danielów. Weź, proszę cię — zawołał Temple i nachylając się mu do ucha szepnął: Jest to bilet na sto dolarów.
Młodzieniec, zdawało się, nie wiedział w tej chwili co począć, lecz mimo żywego rumieńca od zimna, wnet mocniej zaczerwienił się ze wstydu, że okazał najmniejszą niepewność i odmówił znowu.
Elżbieta wychyliła się natenczas ze sani i bez względu na zimno, odrzucając w tył kapiszon, zawołała:
— Pewno, mój panie, nie zechcesz martwić mojego ojca do tego stopnia, żeby musiał porzucić tutaj ranionego przez się, lubo mimowolnie. Proszę, bardzo proszę, jechać z nami i pozwolić, żebyśmy mogli dać panu ratunek, jakiego potrzebujesz.
Bądź, że rana zaczęła w tej chwili mocniej dolegać, bądź że w słowach, głosie i twarzy młodej dziewczyny mówiącej za ojcem było coś tak zniewalającego, młodzieniec zachwiał się znowu. Zdawało się, że przyjęcie ofiary kosztowałoby go niezmiernie, a jednak odrzucić jej nie mógł, dumna jego mina złagodniała znacznie. Temple postrzegłszy to, uprzejmie wziął go za rękę i zaczął znowu nalegać.
— Nigdzie bliżej — rzekł — nie możesz znaleźć pomocy jak w Templetonie, bo ztąd do chaty Nattego trzy dobre mile. Chodź, chodź mój młody przyjacielu, siadaj z nami. Poszlę po lekarza dla ciebie, a Natty podejmie się uspokoić twojego przyjaciela; jutro, jeżeli zechcesz, powrócisz do siebie.
Młodzieniec usiłował wydobyć rękę z mocno ściskającej ją dłoni Marmaduka, ale oczy ciągle miał zwrócone na Elżbietę, której twarz urocza niemą, lecz zwycięzką wymową wspierała nalegania ojca.
Natty tymczasem oparty na swojej długiej strzelbie, z głową schyloną na bok, stojąc w postawie zamyślonego głęboko, wzruszył się nagle jak gdyby już postanowił co ma począć i odezwał się do swego towarzysza:
— Jakkolwiek bądź, najrozumniej będzie pojechać do Templetonu, bo jeśli kulka została w ranie, to moja ręka nie tak pewna jak niegdyś, nie potrafi dać temu rady. Przypominam sobie, już to lat trzydzieści minęło, podczas owej wojny, kiedym służył pod sir Wiliamem, jednego razu sam jeden przez pustynię szedłem mil sześćdziesiąt z kulą w lędźwi i sam wydobyłem ją nożem. Indyanin John bardzo dobrze pamięta o tem, bo właśnie wtenczas zaznajomiliśmy się z sobą. Spotkałem go w towarzystwie Delawarów, którzy się uganiali za Irokezami. Zostawiłem przy tej okazyi jednemu z czerwonoskórych Mingów pamiątkę, którą pewnie do grobu poniósł.
Gdy Natanie] ciągnął dalej opowiadanie, młoda panienka zajęta była tymczasem uprzątaniem miejsca w saniach dla nowego towarzysza.
Nie mogąc się oprzeć ciągłym prośbom ojca i córki, młody myśliwy skłonił się nakoniec wsiąść do sani. Murzyn przy pomocy pana zarzucił daniela na paki, a gdy się wszyscy umieścili, Temple zaprosił jeszcze Nattego.
— Nie, nie — odpowiedział starzec. W wieczór Bożego Narodzenia mam do czynienia w domu. Wieź pan tego młodzieńca i każ mu opatrzyć ramię. Nie potrzeba więcej nic od lekarza, tylko żeby wydobył kulkę, bo ja sam znam zioła, co prędzej zagoją ranę niż jego plastry. Z tem odwrócił się i znowu stanął, poczem, jakby sobie co przypomniał, dodał:
— Ale, ale, jak mi się zdaje, możesz pan gdzie nad jeziorem spotkać Indyanina Johna, dobrzebyś zrobił w takim razie, gdybyś go zabrał do pomocy chirurgowi, ma on doskonałe lekarstwa na stłuczenia i rany.
— Stój, stój! — zawołał młodzieniec, wstrzymując, rękę Aggego, który chciał zaciąć konie. Natty, nie mów nic o tem, że jestem raniony, ani gdzie jadę. Pamiętajże!
— Spuść się na starego Bumpo — odpowiedział Natty, rzucając na niego spojrzenie znaczące. Kto czterdzieści lat przeżył w pustyniach z Indyanami, musiał nauczyć się trzymać język za zębami. Spuść się na mnie i pamiętaj co mówiłem o Johnie, jeśli go spotkasz.
— Dobrze, dobrze; skoro tylko wyjmą mi kulę, powrócę do was i przyniosę ćwiartkę daniela na święta.
Przerwał mu Natty, przykładając palce do ust na znak milczenia i ostrożnie schodząc z drogi, z oczyma wlepionemi na wierzchołek sosny. Upatrzywszy potem dobre stanowisko, stanął, odwiódł kurek i długą swoją rusznicę wymierzył w górę. Podróżni zdjęci ciekawością wysunęli się ze sani i wnet postrzegli cel jego strzału. Był to ptak miernej wielkości, tak ukryty wśród najwyższych gałęzi drzewa, że tylko głowę i szyję postrzedz mogli. W tem Bumpo strzelił, ptak trzepocząc się spadł na ziemię, pies rzucił się po zdobycz.
— Nazad Hektor! nazad stary łotrze! — zawołał Natty. Posłuszny pies wrócił do nóg swojego pana, ten nabił strzelbę bez najmniejszego pośpiechu, potem podjął ptaka bez głowy i rzekł, pokazując go podróżnym:
— To lepsze niż pieczeń danielowa na wieczór Bożego Narodzenia dla starca. A co sędzio, czy która wasza fuzya myśliwska dokazałaby tego, żeby z takiej mety zbić ptaka, nie szarpnąwszy ani jednego piórka? — Słowa te zakończył tryumfującym śmiechem, lecz śmiech jego był tak szczególny, że chociaż otworzył całą swą szeroką gębę, nie słychać było żadnego głosu, prócz jakiegoś świstu podobnego do ciężkiego dyszenia.
— Bywaj zdrów, młodzieńcze — dodał nakoniec — pamiętaj o Indyaninie; jego zioła lepsze, niż wszystkie plastry lekarzy. To rzekłszy, zawrócił się i drobnym lecz prędkim krokiem poszedł, albo raczej pobiegł w głąb lasu. Sanie także ruszyły z miejsca; podróżni jeszcze czas niejakiś wiedli wzrok za starym strzelcem, lecz wkrótce na zakręcie drogi Nataniela i psy jego stracili wszyscy z oczu.





  1. To dzisiaj, rozumieć należy w r. 1823, w tym bowiem roku pisał Cooper swoją powieść. Obecnie ludność Stanu Nowego Yorku wynosi 4,382.759 dusz.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: James Fenimore Cooper i tłumacza: anonimowy.