<<< Dane tekstu >>>
Autor Klemens Junosza
Tytuł Po burzy
Pochodzenie Obrazki szare
Wydawca Salomon Lewental
Data wyd. 1890
Druk Salomon Lewental
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały zbiór
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


II.

W magazynie strojów damskich pod firmą „Władysława”, robota dzienna była skończona. Pracownice porozchodziły się do domu, została tylko starsza panna, główna pomocnica właścicielki. Ta krzątała się jeszcze, to porządkując porozrzucane materyały, to znów zaglądała do dużéj książki, w któréj zapisane były zamówienia i miary klientek.
Magazyn do którego wchodziło się wprost z bramy, łączył się ze skromnem, ale bardzo gustownie urządzonem mieszkaniem właścicielki. Znać było w najmniejszym nawet drobiazgu rękę kobiety pracowitéj i dbałéj o porządek.
Mieszkanko składało się z trzech pokoików; w pierwszym z nich chłopczyk w granatowym mundurku siedział nad książką i powtarzał półgłosem deklinacye łacińskie; w drugim jego matka nakrywała stół do herbaty.
Była to osoba w średnim wieku, ale jeszcze bardzo przystojna. Brunetka o dość regularnych rysach, wysoka, w ruchach i wyrazie twarzy, w spojrzeniu zdradzała stanowczość i energię. Téj właśnie energii i stanowczości zawdzięczała swoje obecne, niezależne położenie materyalne.
— Leoś! — zawołała na chłopczyka — poproś panny Felicyi na herbatę i sam złóż książki i chodź.
Chłopczyk pobiegł, a jednocześnie ktoś zadzwonił.
Sama gospodyni pospieszyła otworzyć. Gościem jéj był brat, a towarzysz podróży panny Zofii.
— Przepraszam cię, moja Władziu — rzekł, podając jéj rękę — żem się spóźnił, ale tyle mam różnych interesów do załatwienia. Trzy dni jestem w Warszawie i jeszcze nie koniec. Elżbietka mi wypisała całą litanię sprawunków.
— Ach! Elżbietka... ona zawsze ma tysiące poleceń, ale nie nudź, chodź, samowar już gotów.
— Wujcio! — zawołał chłopczyk radośnie, rzucając się szlachcicowi na szyję.
— Mam tu coś dla ciebie.
— O! niech wujcio pokaże!
— Późniéj, późniéj, jest tu coś bardzo ładnego.
— Psujesz mi chłopca, mój bracie — rzekła pani Władysława — nie jest on przyzwyczajony do zabawek.
— To nie zabawka, to książka.
— Czy panna Felicya idzie?
— W téj chwili, mamo, tylko jeszcze ma pozamykać szafy.
— No, chodźcież już raz.
Po chwili brat, siostra i Leoś siedzieli przy stole. Niebawem nadeszła panna Felicya, osóbka sucha, zawiędła, milcząca. Nie wtrącała się téż prawie do rozmowy.
Pan Józef opowiadał o dzieciach swoich, które na wsi pod opieką drugiéj siostry zostawił, o kłopotach różnych, sprawunkach. Nagle gospodyni rzuciła mu pytanie:
— Powiedz mi, mój Józiu, czy nie spotkałeś gdzie Zosi?
— Córki pana Romana?
— No, tak! téj, o któréj opowiadałeś mi po przyjeździe. Powiedziałeś, że się do mnie zgłosi.
— Nie była jeszcze?
— Nie!
Pan Józef w czoło cię uderzył.
— Naturalnie! — zawołał — jakże mogła być tu, kiedy zapomniałem powiedzieć jéj gdzie mieszkasz.
— A to szkoda, to wielka szkoda. Ja zainteresowałam się bardzo tą panienką, tém bardziéj, że wiem z jak dobréj i zacnéj rodziny pochodzi i chciałam się zająć jéj losem.
— Zawsze masz złote serce, moja Władziu!
— Żal mi dziewczyny: Młoda, niedoświadczona, jakąż sobie radę da wśród obcych ludzi?
— Miała zamiar nauczycielką zostać.
Pani Władysława ruszyła ramionami.
— Nauczycielką — rzekła — i cóż będzie mogła miéć z tego? Chce być podporą rodziny, pracować dla matki i siostry młodszéj... dużo im pomoże! Widzisz, Józiu, ja dobrze zastanowiłam się nad tém i zdecydowana jestem wziąść ją do siebie. Straci jakiś czas na naukę, to prawda, ale będzie miała za to dobry kawałek chleba w ręku. Czy tu, czy na prowincyi, założy magazynik, boć zapewne został im jakiś kapitalik, a w najgorszym razie możnaby się postarać, pożyczyć, czy jak. Przy niéj wyuczyłaby się i młodsza siostra.
— Istotnie, masz słuszność. Co za szkoda, że jéj nie dałem twego adresu.
— No, to nic straconego, przecież powiedziała ci gdzie stanie.
— U jakiejś swojéj kuzynki, na Starem Mieście, ale pod którym numerem, także nie wiem.
— Czemuż się nie spytałeś?
— Proszę cię, nie wypadało, tem bardziéj, że, jak uważałem, chciała unikać pytań.
— Wiesz co, Józiu, a gdybyśmy poszukali jéj sami?
— Jakim sposobem?
— Stare Miasto nie wielkie, choćby przejść od domu do domu i pytać. Ja jak sobie co postanowię, lubię zaraz wykonać, a do téj młodéj dziewczyny nabrałam szczególnéj sympatyi. Takie nieszczęśliwe biedactwo! — godzi się przecież podać rękę, tembardziéj, że nasze rodziny żyły niegdyś w dobrych stosunkach. Już ja prędzéj coś poradzę, aniżeli jakaś babcia-emerytka, może najzacniejsza staruszka... ale staruszka.
— Masz słuszność, Władziu, wyświadczyłabyś jéj prawdziwe dobrodziejstwo.
— Pragnęłabym przynajmniéj.
— A no, więc jutro możemy się wybrać na poszukiwania; jeżeli chcesz, będę ci chętnie towarzyszył.
— Jutro?! Mój drogi, jutro od samego rana mamy bardzo dużą robotę, a zresztą ja nie lubię odkładać, co robić, to zrobić zaraz.
— Dziś?
— A tak, w téj chwili jest godzina ósma — jeszcze zatém dość wcześnie. Za pięć minut mogę być gotowa do wyjścia, a z powrotem odprowadzisz mnie.
— Ależ najchętniéj!
— Więc wybornie. Panno Felicyo, niech mi pani da kapelusz. Otóż, widzisz Józiu, jak to prędko idzie, bierz palto na siebie i chodźmy, a raczéj jedźmy.
— Mamo! i ja bym pojechał — prosił nieśmiało chłopczyk.
— Dobrze, pojedziesz!
Po chwili doróżka wiozła wszystko troje ku Staremu Miastu.
Niełatwo było natrafić na ślad Zosi, bo w którym domu na Starem Mieście nie mieszka jaka emerytka? Rozpytywali stróżów, aż nareszcie po długiem poszukiwaniu znaleźli jednego, który mógł coś o przyjezdnéj panience powiedziéć.
— Taka cieniuchna? — pytał — chuderlawa na gębie.
— Tak! szczupła... — potwierdził pan Józef.
— Przyjechała deruśką z poczty i miała ze sobą skórzany kuferek?
— Istotnie miała walizkę skórzaną.
— Ano, to rychtyk będzie ta!
— Pokażcież nam, proszę, gdzie mieszka, potrzebujemy się z nią widziéć.
— Albo ja wiem gdzie ona mieszka... jak sobie przyjechała, tak i odjechała.
— Przecież miała stanąć w tym domu u swojéj krewnéj.
— A juści, właśnie, jeno że się stała taka przygoda, ona krewna pomarła i pochowali ją, a ta panienka wybrała się do niéj w gościnę.
Pani Władysława spojrzała na brata.
— Jaka to szkoda — rzekła — że nie dałeś jéj mego adresu. Wyobrażam sobie kłopot téj biedaczki. Cóż zrobiła, do kogo się udała? Musimy się dowiedziéć przecie.
Do sieni wbiegła jakaś otyła jejmość, usłyszawszy kilka słów rozmowy, zatrzymała się.
— A co! — zawołała tryumfująco — ja wiedziałam, że ktoś będzie téj panienki szukał. Co porządne, to zaraz można poznać z pierwszego wejrzenia. Ja wiem to dobrze, ja się znam, bo ja nie dzisiejsza przecie!
— Pani może powiedzieć nam co o téj osobie? — spytała pani Władysława.
— Ma się rozumieć, że mogę, ale przecież nie w sieni. Proszę państwa do stancyi, wszystko rozpowiem — juściż nie będę państwa tu trzymała. Jaka stancya jest, taka jest, ale zawsze stancya. To tu, proszę państwa, obok, w drugim domu. Drogo, drogo, proszę państwa, gospodarz drze, że niech Matka Boska broni, ale co robić, juści trudno na bruku siedzieć, jeszcze z maglami! Bo, proszę pani, ja magle mam, dwa porządne magle, zaraz państwo zobaczą. Na dole moja stancya, bo według magli wysoko mieszkać nie można, a po drugie tera, proszę państwa, sługi to wielkie panie! którejby się chciało z tobołem bielizny po schodach chodzić? Oto tu! — rzekła, otwierając drzwi — proszę, proszę, wszyściutko opowiem, boć ta panienka, to zapewne krewna państwa.
— Tak! — odrzekła pani Władysława, aby coś odpowiedziéć.
Gadatliwa jejmość wprowadziła gości swych do mieszkania. Składało się ono z dużéj izby, w któréj stały dwa staroświeckie magle i małego pokoiku, będącego widocznie buduarem ich właścicielki. W tym pokoiku było bardzo czysto i porządnie. W oknie kwiaty, na ścianach obrazy, przytem szafa, komoda, parę krzeseł i ogromne łóżko, przykryte białem prześcieradłem.
— Niechże państwo spoczną, proszę bardzo! — mówiła uprzejmie gospodyni — a i ja téż siądę, bo jestem podupadła na nogi. W takiéj wilgoci, żeby człowiek żelazny był nawet, to by zardzewiał — a cóż dopiero biedna wdowa. Bo juściż wdową jestem, już od siedmiu lat, tak się oto kołaczę... ale cóż ja gadam. Miałam o téj panience...
— Właśnie, jeśli pani łaskawa, ciekawiśmy bardzo.
— Wierzę, wierzę, drogiéj pani, ja sama téż dzieci mam i odchowane już Bogu dzięki... tedy, właśnie szłam sobie... po cóż ja to szłam? Boże miłosierny! cóż to za kurza pamięć... po naftę, a tu obok przed kamienicą kupa ludzi. Ciekawość mnie zdjęła, przystanęłam. Patrzę panienka jakaś stoi i płacze. Stróż pijany plecie Bóg wie co, stróżka jeszcze gorzéj pijana... gadają, krzyczą, machają rękami — a to biedactwo płacze. Ale, że ja nie dzisiejsza i nie w ciemię bita, tak przepchałam się aż do téj panienki i pytam: a co? a jak? a zkąd? Ona powiedziała parę słów i podług tego zaraz zmiarkowałam co jest. Juściż myślę sobie: niedobrze. Nieboszczkę panią Burchartową znałam ja, godna była pani, zawsze przysyłała do mnie do magla, słyszę tedy, co się święci, i już chcę gębę otworzyć, żeby coś powiedziéć, aż tu Janklowa, nie wiem czy ją pani zna?
— Zkądże?
— Szelma z pod ciemnéj gwiazdy, żeby ona z piekła nie wyjrzała, powiada: niech się panienka nie martwi, ja panience dam śliczny pokoik i tak będzie panience dobrze! — jak wiadomo, taka to już wie, co ma mówić, a tu znowuż, nie wiedzieć zkąd, wyrwał się jakiś wypłosz, taki fanfaron, w cylindrze, ze szkiełkiem na nosie i także się nastręcza z pokojem. Tedy, proszę pani, już nie mogłam ścierpieć! Jak przyskoczę do owego eleganta, jak zacznę po swojemu! Pani kochająca, sam nie wiedział którędy ma uciekać, a potem do Janklowéj: A ty, powiadam, taka i owaka, to ty tak?! Zaraz rewirowego zawołam!.. Odszczekiwała mi, bo odszczekiwała, ale się zlękła, bo wie, że ja w gniewie nie pytam i że sprawiedliwość za mną będzie. Dość że przepędziłam żydówkę i zaraz obces biorę tę panienkę za rękę i powiadam: Nie patrz, panienko, że ja biedna i prosta kobieta, ale jestem stateczna, matka dzieciom, i sierocie krzywdy nie zrobię. A ona popatrzyła na mnie, popatrzyła, nareszcie powiada: „Pójdę z panią!” i poszła.
— Ślicznieś pani zrobiła, bardzo uczciwie, bardzo godnie! — rzekła pani Władysława.
— A! Boże miłosierny, czyż to nie moje psie prawo? A toż chybabym ostatnia już była, żeby takiéj sierotki nie poratować w kłopocie. Przyprowadziłam ją tu, do téj saméj stancyi, jako i państwa teraz, i powiadam: niech się panienka nic nie boi, ja magle utrzymuję... jeszcze tylko parę wałków przekręcą i będzie całkiem cicho. Ona sobie usiadła na krzesełku, płacze i drży, ale to, powiadam państwu, tak drży, jakby ją frybra trzęsła. O! myślę sobie, źle! rozchoruje się biedactwo i będzie... ale że ja téż wypraktykowana, wiec powiadam: moja panieneczko kochana, nie pytając rozebrać się i kłaść, a ja duchem samowarek nastawię, herbaty gorącéj dam i bez to wszystek mróz z panienki wylezie i do jutra będzie panienka zdrowa. Proszę, ma się rozumiéć, grzecznie, a ona nie, „dziękuję i dziękuję”. Już mię téż i złość wzięła, bo, proszę państwa, poprawdzie mówiąc, trochę prędka jestem...
Pani Władysława uśmiechnęła się.
— Niech się pani nie śmieje, prędkie ludzie złe nie są. Powiadam: co panienka sobie myśli, ja mam zamężną córkę i ta mnie musi słuchać, a panienka jest, za pozwoleniem, dzieciak — a skorom panienkę tu wzięła, to moje psie prawo uczciwie panienki dopilnować. A może, powiadam, panienka się tego łóżka brzydzi, proszę zobaczyć, jak czyściutko powleczone. Zaraz posłałam porządnie i powiadam: nie stroić grymasów, tylko się kłaść! Nawet przytupnęłam nogą... No, jakoś posłuchała. Ja téż zaraz duchem samowarek nastawiłam i trzy pacierze nie wyszło, jak dałam jéj herbaty i nawet kapeńkę araku dolałam, bo to do zimna wypędzenia jedyne... Ona nic już nie odzywała się, ale uważałam, że spogląda na mnie dobrze. Zaraz téż usnęła. Ja téż jeszcze kręciłam się po stancyi, patrzę, a moja panna takich kolorów dostała aż miło. No, myślę sobie, Bogu dzięki, nie będzie jéj nic.
— Wierzę, że usnęła dobrze — wtrącił pan Józef — po takiéj długiéj i utrudzającéj podróży.
— A tak! panie, a przytém takie młode stworzenie to śpi, jak na urząd, ja téż zrobiłam sobie w kącie posłanie i układłam się. Raniutko, jak tylko zadzwonili u Fary, wstałam, zaświeciłam lampkę, patrzę, moja sierotka otwiera oczy, przebudziła się zdrowa, śmiejąca nawet i dopieroż: a „Bóg zapłać!“ — powiada — a „czém ja pani odpłacę...“ — przysiadłam koło łóżka i pytam dopiero: jak? co? zkąd panienka jest? gdzie się chce udać? Oj Boże, Boże, wypowiedziała mi nieboga wszystko, o swojéj niedoli, o ojcu, o bracie, jak jéj teraz w świat potrzeba iść. Ona się popłakała i ja się popłakałam i tak płakałyśmy obie nad tą niedolą, nad tym losem, nad témi śmierciami. Jak mi zaczęła opowiadać o wsi, jeszczem się bardziéj rozżaliła, bo ja téż nie warszawska rodem...
— Ze wsi?
— A ze wsi, panie, ale mnie los do Warszawy zagnał, tu za mąż poszłam, za woźnego... dobry człowiek był, niech mu Pan Bóg da niebo. Tyle lat tu mieszkam, a przecie zawsze mnie do wsi ciągnie... ale co tam, już mi pola kawałka nie oglądać, chyba raz do roku na świętego Bonifacego w Czerniakowie. Oj, popłakałyśmy się, popłakały obie, ja znowuż samowarek nastawiłam i powiadam tak: moja panieneczko kochana, moja panno Zofio, bo powiedziała mi jak jéj na imię, rychtyk jak i mojéj córce — Bóg nad sierotami, niech się panienka ogarnie, pójdziemy do Fary do Pana Jezusa, wysłuchamy obie mszy świętéj, pomodlimy się. Ona z wielką chęcią. Poszłyśmy, akuratnie zaraz się msza zaczęła... Ona tedy panienka wyszła jakoś raźniejsza i zaraz się rwie obowiązku szukać. Ja mówię, niech sobie panienka odpocznie, rozpatrzy się... „Nie, zaraz“, powiada. Pilno jéj było, sierotce, do obowiązku iść. „Moja pani, powiada, musimy się przewiedziéć gdzie taki kantor jest, co dla gubernantków obowiązki stręczy“. Ja sama nie wiedziałam, ale mam znajomą sklepikarkę na Zapiecku, bardzo przebiegła kobieta, śpekulantna i codzień „Kuryera“ czyta. Poszłam zaraz do niéj, powiadam co jest, a ona mi z miejsca powiada: tu kantor, tu kantor, ale każe iść na Krakowskie Przedmieście, bo tam podobno największy. Mnie sług do magla nalazło dość, nie mogłam z panienką sama iść, ale kazałam stróżowemu chłopcu, żeby zaprowadził i przyprowadził, bo w Warszawie gorzéj niż w lesie, dla takiego, co miasta nie zna. Poszła. Może za godzinę wraca wesoła, cieszy się, powiada: „moja złota pani Pętlicka, bo mnie Pętlicka na przezwisko, a po mężu Wincentowa, moja pani Pętlicka, Pan Bóg nas wysłuchał, mam miejsce!
— Odrazu?
— Odrazu, powiadam państwu, godzinki nie zabawiło. Powiada: „mam miejsce za gubernantkę do dwojga dzieci, na wieś. W kantorze mówili, że państwo bardzo bogate i znaczne“.
— Tu w Warszawie?...
— Żeby w Warszawie, tobym choć kiedy niekiedy zobaczyła tę panienkę, bo przyznam się państwu tak mi oto do niéj serce przylgnęło, jak do rodzonego dziecka, otęsknić się nie mogę. Chciałam namawiać, żeby pozostała, że może się jeszcze co trafi, ale nie wypadało nastawać, możeby późniéj żal miała. Podrugie i nie posłuchałaby pewnie, bo zaraz tego samego dnia pojechała, choć bardzo prosiłam, żeby została na noc, żeby choć odpoczęła trochę.
— Nie wié pani dokąd pojechała? — spytał pan Józef.
— A no, pocztą pojechała, sztankielerką, czy jak się tam zowie, niby tą co do Brześcia odjeżdża.
— Do Brześcia?!
— Nie do samego Brześcia, ale w tamtą stronę, podobno w Łukowie, czy w Białéj miała wysiąść, a potém jeszcze w bok parę mil. Dość, że odjechała wieczorem, sama ją odprowadziłam na pocztę. Dobra, kochana panienka, pokochałam ją jak rodzone dziecko! I oto pamiątkę po niéj mam. Dziękowała mi za nocleg, jakby Bóg wié za co... i powiada tak: „Moja pani Pętlicka, za tę przysługę, coś mi wyświadczyła, za twoje dobre serce nie śmiałabym ci ofiarować pieniędzy.” Małom nie wybuchnęła, bo jakże, proszę pani! ale ona nie dała mi przemówić i powiada, że „serce można tylko sercem odpłacić,” jak mi Bóg miły tak powiedziała — a zaś mówi: na pamiątkę naszéj znajomości przyjmijcie — powiada — książeczkę do nabożeństwa” i położyła paczuszkę na komodzie. Ja nie patrzyłam, bo to i żal mnie zdjął i już naprawdę był czas — dopiéro za powrotem spoglądam, a tu książka nowiusieńka, śliczności! i jakby dla mnie zrobiona, bo litery wielkie, a ja na oczy nie bardzo. Będę się codzień modliła, żeby Pan Bóg nad tą dobrą panieneczką...
— Więc pani nie wiadomo dokładnie dokąd pojechała?
— Mówiła jak się owa wieś zowie, ale co prawda już przepomniałam.
— Szkoda...
— E nie, poczekawszy z tydzień będę wiedziała.
— Zkąd?
— Obiecała, że do mnie napisze.
— Czyby pani nie była tak grzeczna po otrzymaniu listu...
— Dać państwu znać? Dlaczego nie!
— Do téj pani, do mojéj siostry — rzekł Kamiński i wymienił adres.
— Owszem, proszę pana z największą chęcią, zaraz, abym tylko odebrała.
— Dziękujemy pani bardzo za objaśnienie, bardzo dziękujemy!
— Nie ma za co... Niech Pan Bóg prowadzi... poświecę państwu, bo tu u nas w sieni ciemno, jak w piwnicy. Niby się to tli jakiś knotek, ale Boże zmiłuj się, nasz gospodarz to tylko do komornego podnoszenia pierwszy, ale żeby choć piec wylepić, goździk w ścianę wbić!... Dobranoc państwu!... Ostrożnie po schodkach. Ja powiadam zawsze, że dopiéro jak on sam nogę złamie, to każe te schodki zreperować... Dobranoc!
Pani Władysława z bratem wsiadła w dorożkę i po upływie kwadransa oboje siedzieli przy stole w pokoju przyległym do magazynu. Rozmawiali z sobą to o tém, to o owém, nareszcie odezwał się pan Józef.
— Szczególna rzecz jednak, jakie ta Zosia ma szczęście do ludzi, ta maglarka naprzykład...
— O! w téj sferze bardzo często znaléźć można serca bardzo dobre.
— Przecież ty nie należysz do téj sfery, a jednak zainteresowałaś się Zosią także, chciałaś ją zabrać do siebie.
Po ładnie zarysowanych ustach pani Władysławy przemknął uśmiech przelotny.
— Ja mój Józiu — rzekła — jestem przedewszystkiém kobieta praktyczna.
— A cóż ma wspólnego praktyczność z losem Zosi?
— Hm!... zobaczylibyśmy to późniéj.
— Nie rozumiem cię, Władziu!
— Tyleś mi o téj Zosi naopowiadał, że przyszłam bardzo łatwo do wniosku, że jesteś nią zajęty...
— Ja!?
— Ty, mój bracie.
— Co mówisz?
— Dla mnie nie ma w tém nic a nic dziwnego.
— Czyż ja się mogę kim zająć? Czy mógłbym się ożenić?
— Mojem zdaniem powinieneś koniecznie.
— A dlaczegoż ty za mąż wyjść nie chcesz?
— Bo mi saméj lepiéj. Mam pracę, niezależność, syna odchowanego i dam sobie radę na świecie, ty zaś z dwojgiem małych dzieci nie możesz się obejść bez pomocy kobiecéj.
— Przecież Elżbietka!...
— Czyż tobie się zdaje, że ona potrafi dzieci wychować? Nie mój kochany, pod tym względem mylisz się. Nie zapieraj, że owa Zosia ci się podobała, bo ja to widzę. Nie mów mi również o tém, że nie ożeniłbyś się przez pamięć o pierwszéj żonie. Wiem o tém, żeś ją kochał, to prawda, ale nie ma jéj już. Czas zaciera bolesne rany w sercu, a ty przecież jesteś jeszcze młody.
— I siwy!
— Do twarzy ci z tą siwizną, mój Józiu... Zresztą, o co się spierać. Nie ożenisz się dziś, to się ożenisz za rok. To nie uchybi pamięci zmarłéj. Bardziéj uchybiałoby gdybyś żył Bóg wie jak i może wszedł na złe drogi, zaniedbał dzieci. Takie jest przynajmniéj moje przekonanie. Mógłby kto zarzucić Zosi, że jest biedna, ale ty biedny nie jesteś i możesz pracować. Panienka z zacnéj rodziny, z dobremi zasadami, mogłaby być dla ciebie bardzo odpowiednią towarzyszką życia — naturalnie gdybyś ją, poznawszy bliżéj, pokochał.
Pan Józef nie przerywał, siostra mówiła daléj:
— Otóż dla tego chciałam wziąć Zosię do siebie. Przez jakiś rok, lub dłużéj, nauczyłaby się pożytecznego zatrudnienia, a ta umiejętność kobiecie zawsze się przyda. Towarzystwo moje nie wyszło by jéj na złe, a ty, Józiu, znalazłbyś sposobność do bliższego jéj poznania i zawiązania téj nitki serdecznéj, któraby was połączyła na zawsze. Takie były moje plany... niestety, nie udały się.
— Nie udały się... — powtórzył pan Józef obojętnie na pozór, lecz pani Władysławie zdawało się, że słowom brata towarzyszyło ciche, bardzo ciche westchnienie.







Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Klemens Szaniawski.