<<< Dane tekstu >>>
Autor Henryk Ibsen
Tytuł Podpory społeczeństwa
Rozdział Akt IV
Pochodzenie Wybór dramatów
Wydawca S. Lewental
Data wyd. 1899
Druk S. Lewental
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Waleria Marrené
Tytuł orygin. Samfundets Støtter
Źródło Skany na Commons
Inne Cały dramat
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały zbiór
Indeks stron
AKT IV.
Salon, wychodzący na ogród w domu radcy handlowego.

(Stół do roboty jest odsunięty, czas burzliwy, ściemniać się zaczyna, a podczas pierwszéj sceny ściemnia się zupełnie. Służący zapala żyrandol, służące znoszą doniczki kwiatów, lampy, świece, które stawiają na stołach i konsolach. Rummel we fraku, rękawiczkach, białym krawacie stoi na środku, wydając rozkazy).
RUMMEL (do służącego). Zapalaj co drugą świecę, Jakóbie, ażeby pokój nie wyglądał zbyt świątecznie, bo to ma być niespodzianka. A te wszystkie kwiaty? No tak... Niech zostaną... Wszakże mogły stać tu zawsze. (Bernick wychodzi ze swego pokoju).
BERNICK (we drzwiach). Co to wszystko znaczy?
RUMMEL. Ach! to ty!.. Szkoda (do służby). Możecie teraz odejść. (Służący wychodzą drzwiami w głębi na lewo).
BERNICK (zbliżając się). Cóż to znaczy?
RUMMEL. Znaczy, że przyszła dla ciebie wspaniała chwila. Miasto wyprawia dziś serenadę najznakomitszemu ze swych obywateli.
BERNICK. Co mówisz?
RUMMEL. Serenadę z muzyką. Chcieliśmy wszyscy wziąć pochodnie, ale to niepodobna przy tak burzliwym czasie, będziemy więc illuminować, a gdy to gazety opiszą, będzie równie dobrze wyglądać.
BERNICK. Słuchaj, ja nie chcę o tém nic wiedziéć.
RUMMEL. To już napróżno, będą tu za pół godziny.
BERNICK. Czego-żeś mi tego wcześniéj nie powiedział?
RUMMEL. Właśnie z powodu, żem się lękał jakiego oporu z twéj strony, więc spiskowałem z twoją żoną i ona to pozwoliła mi tu trochę pogospodarować, sama zaś zajmie się chłodnikami.
BERNICK (nasłuchując). Co to? Czy już idą? Zdaje mi się, że słyszę śpiewy.
RUMMEL (we drzwiach od ogrodu). Śpiewy? Ach! to Amerykanie. Pewno holują „Gazelę”.
BERNICK. Odpływa! Tak... Nie, nie róbcie tego dzisiaj... Jestem cierpiący.
RUMMEL. Rzeczywiście źle wyglądasz, ale musisz zebrać siły. Do licha! musisz zebrać siły. Gdybyś ty wiedział, jak krzątaliśmy się ja, Wiegeland i Altstedt, żeby całą uroczystość urządzić! Musimy zmiażdżyć naszych przeciwników, tym dowodem powszechnego szacunku. W mieście szerzą się jakieś pogłoski. Niepodobna dłużéj taić tych wielkich zakupów. Musisz dziś wieczór jeszcze przemówić, wśród śpiewów, brzęku szklanic, w podnieceniu świątecznego nastroju, uwiadomić współobywateli, na coś się odważył dla dobra społeczeństwa. W tak uroczystym momencie jak ten, który przeczuwam, można u nas dokazać rzeczy niesłychanych. Tylko trzeba umiéć skorzystać z chwili; inaczéj wszystko na nic.
BERNICK. Tak, tak, tak...
RUMMEL. Szczególniéj téż, gdy idzie o wyjaśnienie rzeczy tak drażliwych. Dzięki Bogu przy twojém nieskazitelném imieniu, można się na to ważyć, ale i my porozumiéć się musimy. Hilmar napisał pieśń na twoję cześć. Zaczyna się bardzo pięknie: „W górę wznieśmy sztandar ducha”, a wikary Rohrland, ma miéć stosowną mowę. Naturalnie musisz mu odpowiedzieć.
BERNICK. Dziś wieczór nie jestem w stanie. Czybyś ty nie mógł...
RUMMEL. Niepodobna gdybym chciał nawet. Mowa będzie naturalnie zwróconą do ciebie. Może téż i do nas wypowiedzą słów parę. Porozumiałem się już w tym względzie z Altstedtem i Wiegelandem. Sądzimy, żeś ty powinien odpowiedziéć okrzykiem na cześć naszego towarzystwa. Altstedt doda słów kilka o jego wpływie na wszystkie warstwy społeczne, Wiegeland znów krótko przemówi o konieczności, ażeby moralne podstawy, na których się dziś wspieramy, nie były naruszone nowemi przedsiębiorstwami. Ja zaś zwrócę się do kobiet, których skromniejsze działanie ma także wielkie społeczne znaczenie. Ale ty nie słuchasz.
BERNICK. Tak... to jest... Powiedz mi, czy morze jest bardzo groźne?
RUMMEL. Aha! lękasz się o „Palmę”... Jest dobrze zaasekurowana.
BERNICK. Tak, jest zaasekurowana, jednak...
RUMMEL. I w wybornym stanie, a to najważniejsze.
BERNICK. Hm! Chociażby nawet statek został uszkodzony, to jeszcze nie racya ażeby ludzie potonęli... Statek i ładunek mogą zginąć... Można kufry i papiery ut...
RUMMEL. Do dyabła! Komuż zależy na kufrach i papierach?
BERNICK. Nie zależy... nie, nie, ja tylko chciałem powiedzieć... Słuchaj... Śpiewają znowu.
RUMMEL. To na „Palmie”; (Wiegeland wchodzi z prawéj strony).
WIEGELAND. Na „Palmie”; właśnie ją holują. Dobry wieczór, dobry wieczór, panie radco.
BERNICK. A pan, jako znający morze, ufasz stale, że...
WIEGELAND. Ufam Opatrzności, panie radco. Przytém sam byłem na statku i rozdałem traktaciki, po których spodziewam się błogiego skutku. (Altstedt i Krapp wchodzą z prawéj strony).
ALTSTEDT. Skoro tylko to się uda, wszystko dobrze pójdzie... Ach! dobry wieczór, dobry wieczór!
BERNICK. Czy się co stało, panie Krapp?
KRAPP. Ja nic nie mówię, panie radco.
ALTSTEDT. Cała załoga „Gazeli” spita jak bele. Daję słowo uczciwości, że te bydlęta poginą. (Panna Hessel wchodzi z prawéj strony).
PANNA HESSEL (do Bernicka). Teraz już mogę cię od niego pozdrowić.
BERNICK. Już jest na statku?
PANNA HESSEL. W każdym razie nie długo tam będzie. Pożegnaliśmy się w hotelu.
BERNICK. Trwa w swojém postanowieniu?
PANNA HESSEL. Niewzruszony jak głaz.
RUMMEL (przy oknie). Do licha! z temi nowomodnemi urządzeniami, nie mogę spuścić stor.
PANNA HESSEL. Chcesz pan wyjść? Sądziłam, że teraz...
RUMMEL. Tylko chwilowo. Pani wié przecież, co się gotuje?
PANNA HESSEL. Wiem. Zaraz panu pomogę (bierze sznur). Spuszczę zasłonę na mego szwagra... chociażbym ją podnieść wolała.
RUMMEL. To się późniéj zrobi. Gdy tłum napełni ogród, podniesiemy zasłony, ażeby ujrzeli wszyscy uszczęśliwioną rodzinę... Dom obywatelski powinien miéć szklane ściany.
BERNICK (zdaje się chcieć coś powiedziéć, ale odwraca się szybko i idzie do swego pokoju).
RUMMEL. Teraz zróbmy ostatnią naradę... Chodź, panie Krapp; musisz nam dać niektóre faktyczne objaśnienia. (Panowie wchodzą do pokoju radcy. Panna Hessel spuściła zasłony okien i chce właśnie spuścić je w otwartych drzwiach ogrodowych, gdy Olaf zeskakuje z góry na wschody. Ma on pled na ramionach i zawiniątko w ręku).
PANNA HESSEL. Ach! Boże odpuść, jakżeś mnie przestraszył, dzieciaku!
OLAF (chowając zawiniątko). Cyt, ciociu!
PANNA HESSEL. Czyś ty oknem wyskoczył? Gdzież to tak?
OLAF. Cyt!.. nic nie mów... ja do wuja Jana... tylko do portu. Wiész... muszę go pożegnać... Dobranoc, ciociu! (Wybiega przez ogród).
PANNA HESSEL. Zostań! Olaf... Olaf! (Jan w podróżném ubraniu, z torebką przewieszoną przez ramię, wchodzi ostrożnie przez drzwi prawe).
JAN. Lono!
PANNA HESSEL (odwracając się). Co! Znowu tu wracasz!
JAN. Mam jeszcze parę minut przed sobą. Muszę ją raz jeszcze zobaczyć. Nie możemy rozstać się w ten sposób.
(Panna Bernick i Dina, obiedwie w płaszczach, Dina z workiem podróżnym w ręku, wchodzą drzwiami po lewéj stronie w głębi).
DINA. Do niego... do niego...
PANNA BERNICK. Powinnaś iść do niego, Dino.
DINA. Otóż i on.
JAN. Dino!
DINA. Zabierz mnie pan z sobą.
JAN. Jakto?
PANNA HESSEL. Chciałabyś?...
DINA. Tak. Weź mnie pan z sobą. Tamten pisał do mnie, chce dziś wieczór wszystkim swoje zamiary wyjawić.
JAN. Dino! Ty go nie kochasz?
DINA. Nigdym go nie kochała. Rzuciłabym się do morza, gdybym miała zostać jego narzeczoną. Och! jakże on mnie wczoraj zranił swém wspaniałomyślném przemówieniem! Jakże mi dał uczuć, że raczy podnieść do siebie tak marną, jak ja, istotę! Nie chcę, ażeby uważano mnie w ten sposób. Chcę uciec stąd daleko. Czy mogę z panem odpłynąć?
JAN. Ależ tak, tak, tak po tysiąc razy.
DINA. Nie będę panu ciężarem na długo. Niech mi pan tylko pomoże tam się dostać, a potém trochę z początku coś wynaléźć.
JAN. Wynajdziemy coś, Dino, wynajdziemy.
PANNA HESSEL (pokazując na drzwi pokoju radcy). Cicho! cicho!
JAN. Dino! będę cię nosił na rękach!
DINA. Nie pozwolę na to... Chcę sama dać sobie radę, a tam, to przecież możliwe. Bylem się stąd wydostała. Och! te wszystkie panie... Nie wiecie o tém... one także do mnie napisały. Upominały mnie, ażebym zrozumiała moje szczęście i oceniła, jak on się wspaniałomyślnie znalazł względem mnie. Jutro i pojutrze i codzień będą mi się przyglądać, ażeby ocenić, czy godną jestem mego szczęścia. Na to wszystko bierze mnie obrzydzenie.
JAN. Powiedz mi, Dino, czy dlatego tylko odjeżdżasz? czy ja niczém dla ciebie jestem?
DINA. Jesteś mi droższym, niż świat cały.
JAN. O, Dino!
DINA. Wszyscy mi tu mówią, żem powinna pana nienawidzić, że moim obowiązkiem jest panem pogardzać; ale ja takiego obowiązku nie pojmuję i podobno nigdy nie pojmę.
PANNA HESSEL. Niezawodnie, dziecko, nie pojmiesz.
PANNA BERNICK. I pojąć nie powinnaś. Pójdziesz za nim, jak żona za mężem.
JAN. O, tak!
PANNA HESSEL. Co?... Muszę cię uściskać, Marto. Nie spodziewałam się tego po tobie.
PANNA BERNICK. Wierzę, bom ja się sama tego nie spodziewała. Raz jednak lody muszą być przełamane. Och! co my tu cierpimy z powodu tych ciasnych nawyknień i obyczajów! Zbuntuj się przeciwko nim, Dino, zostań jego żoną. Musi raz stać się coś takiego, co zniweczy wszystkie „nie wypada”.
JAN. Co na to odpowiesz, Dino?
DINA. Chcę zostać twoją żoną.
JAN. Dino!
DINA. Wprzód jednak pragnę pracować, być czémś sama przez się... Ja nie chcę być tą rzeczą, którą się bierze.
PANNA HESSEL. Tak, masz słuszność. Tak być powinno.
JAN. Dobrze, będę czekał i miał nadzieję...
PANNA HESSEL. Że ją zdobędziesz. Ale teraz na statek.
JAN. Tak, na statek. Ach! Lono, siostro droga, jeszcze słówko. (Prowadzi ją w głąb sceny i mówi coś szybko).
PANNA BERNICK. Dino! O, tyś szczęśliwa!... Niech ci się przypatrzę raz jeszcze... raz ostatni... Niech cię uściskam.
DINA. Nie ostatni raz. Nie, najdroższa, ukochana ciociu, zobaczymy się znowu.
PANNA BERNICK. Nigdy! Przyrzecz mi, Dino, że tu nigdy nie wrócisz. (Bierze jéj ręce i patrzy w oczy). Idź do szczęścia, drogie dziecię... po za morze. Och! ileż razy wśród szkoły wyrywałam się duszą po za nie! Tam musi być tak pięknie, horyzonty muszą być szersze, chmury się wyżéj unoszą, swobodniejsze powietrze ludzi otacza.
DINA. Ciociu! ty kiedyś popłyniesz tam za nami.
PANNA BERNICK. Ja? Nigdy, nigdy! Tu jest moje życiowe zadanie.
DINA. Być na zawsze rozłączoną z tobą... Nie... Tego sobie nawet wyobrazić nie mogę.
PANNA BERNICK. Ach! człowiek ze wszystkiém rozłączyć się może, Dino. (Całuje ją). Przyrzecz mi, że go szczęśliwym uczynisz.
DINA. Nie, nie przyrzeknę. Nie cierpię przyrzeczeń. Wszystko będzie tak, jak Bóg pozwoli.
PANNA BERNICK. Masz słuszność; pozostań taką, jaką jesteś: szczerą wobec saméj siebie.
DINA. Taką będę, ciociu.
PANNA HESSEL (kładzie do kieszeni jakieś papiery, które jéj Jan oddaje). Dobrze, dobrze, mój drogi. Ale teraz na statek.
JAN. Niéma już czasu do stracenia. Żegnaj, Lono. Dzięki za twoję miłość. Żegnaj, Marto. Tobie także dzięki za wierną przyjaźń.
PANNA BERNICK. Żegnaj, Janie, żegnaj, Dino. Bądźcie razem szczęśliwi. (Obiedwie z panną Hessel patrzą na Jana i Dinę, którzy szybko oddalają się przez ogród. Panna Hessel zamyka za niemi drzwi i zapuszcza storę).
PANNA HESSEL. Same więc pozostałyśmy, Marto. Tyś utraciła ją, a ja jego.
PANNA BERNICK. Ty... jego?
PANNA HESSEL. Ach! ja go tam już prawie straciłam. Chciał stanąć o własnéj sile, dlatego to wmówiłam mu, że zatęskniłam do kraju.
PANNA BERNICK. Dlatego? Teraz rozumiem, z jakiego powodu wróciłaś. Ale on ciebie znów zapotrzebuje i zawezwie cię.
PANNA HESSEL. Starą przyrodnią siostrę?... Na co mu ona teraz?... Ażeby osiągnąć szczęście, mężczyźni wiele związków rozerwą.
PANNA BERNICK. Prawda! tak czynią zwykle!...
PANNA HESSEL. Ale my będziemy trzymać się razem, Marto.
PANNA BERNICK. Czémże mogę być dla ciebie?
PANNA HESSEL. Możesz być wszystkiém... My przybrane matki.. utraciłyśmy obiedwie nasze dzieci. Jesteśmy teraz same.
PANNA BERNICK. Tak, same. I dlatego wiedz wszystko... Kochałam go...
PANNA HESSEL. Marto! (chwyta ją za rękę). Czy to prawda?
PANNA BERNICK. Treść mego życia zamyka się w tych słowach. Kochałam, czekałam na niego. Rok po roku miałam nadzieję, że powróci... I powrócił... tylko nie patrzał na mnie.
PANNA HESSEL. Tyś go kochała? A przecież tyś to sama dała mu w ręce szczęście.
PANNA BERNICK. Więc dlatego, żem go kochała, nie miałam dać mu szczęścia? Tak jest, kochałam go. Od dnia wyjazdu on był całém mojém życiem. Pytasz może, czy miałam powody do nadziei? Tak sądziłam, może i słusznie.. Ale gdy powrócił!.. zdawało się, że o wszystkiem zapomniał. Nie widział mnie nawet.
PANNA HESSEL. Dina przesłoniła cię, Marto.
PANNA BERNICK. I dobrze się stało. Gdy wyjeżdżał, byliśmy w jednym wieku. Kiedym go znów zobaczyła.. zrozumiałam jasno, żem była dziesięć lat od niego starszą. On żył w słonecznej atmosferze, młodość i zdrowie wciągał w siebie z każdym oddechem; ja zaś siedziałam tutaj i przędłam, przędłam...
PANNA HESSEL. Nić jego szczęścia.
PANNA BERNICK. Tak, była to nić złota, bez śladu goryczy. Nieprawdaż, Lono? byłyśmy obie dla niego dobremi siostrami.
PANNA HESSEL (kładąc jéj rękę na ramieniu). Marto!

(Bernick wychodzi ze swego pokoju).

BERNICK (do panów, którzy w nim zostali). Dobrze. Róbcie, jak chcecie. Gdy czas nadejdzie, będę gotowy. (zamyka drzwi) Ach! jesteście tutaj. Słuchaj, Marto, musisz się trochę przystroić i powiedz Betty, ażeby się także ubrała. Naturalnie, nie potrzeba wielkich tualet, tylko ładnych domowych sukien; ale pośpieszcie się.
PANNA HESSEL. Potrzeba téż szczęśliwych, wyjaśnionych twarzy i promieniejących oczu...
BERNICK. Olaf niech przyjdzie także, chcę go miéć przy sobie.
PANNA HESSEL. Hm! Olaf...
PANNA BERNICK. Powiem to Betty. (oddala się drzwiami w głębi na lewo).
PANNA HESSEL. Nadeszła więc wielka, uroczysta chwila.
BERNICK (chodzi niespokojnie tu i tam). Nadeszła.
PANNA HESSEL. W podobnéj chwili człowiek musi być dumnym i szczęśliwym.
BERNICK (spogląda na nią). Hm!
PANNA HESSEL. Słyszałam, że całe miasto ma być iluminowane.
BERNICK. Tak, podobno.
PANNA HESSEL. Kilka stowarzyszeń stawi się ze swemi chorągwiami. Twoje imię jaśniéć będzie w transparencie. Na wszystkie strony będą rozesłane telegramy: „Podpora społeczeństwa, radca handlowy Bernick wraz ze swą uszczęśliwioną rodziną otrzymał hołd uznania od współobywateli”.
BERNICK. Nie skończy się na tém. Będą krzyczeć: wiwat! Tłum wyciągnie mnie z domu, a ja będę zmuszony kłaniać się i dziękować.
PANNA HESSEL. Ach! Zmuszony!
BERNICK. Czy sądzisz, że w téj chwili czuję się szczęśliwym?
PANNA HESSEL. Nie, nie sądzę, ażebyś mógł czuć się zupełnie szczęśliwym.
BERNICK. Lono! ty mną pogardzasz?
PANNA HESSEL. Jeszcze nie.
BERNICK. Bo téż nie masz prawa mną pogardzać. Lono! ty nie masz wyobrażenia, jak się czuję samotnym w tém marném, skarlałém społeczeństwie, do którego musiałem przystosowywać się rok po roku i przystosowywać moje cele. Cóż ja właściwie dokonałem, jakkolwiek się moje działanie może różnorodnie przedstawiać. Wszystko to są drobiazgi, rzeczy bez wartości! A jednak nic innego, nic większego nie byłoby tu cierpianém. Gdybym był chciał choć krokiem jednym wystąpić poza koło zaklęte tutejszych pojęć, utraciłbym odrazu całą swą potęgę... Wiész że ty, czém jesteśmy my wszyscy, uważani za podpory społeczeństwa? Jesteśmy tylko narzędziami tego społeczeństwa, ni mniéj, ni więcéj.
PANNA HESSEL. Czemu dostrzegasz to dziś dopiéro?
BERNICK. Bo w ostatnich czasach... odkąd tu jesteś... szczególniéj zaś dziś wieczór, wiele bardzo myślałem. Lono! dlaczegóż dawniéj tak cię mało znałem?
PANNA HESSEL. To i cóż?
BERNICK. Nie porzuciłbym cię nigdy. A gdybym cię miał przy sobie, nigdy nie doszedłbym do punktu, na którym teraz stoję.
PANNA HESSEL. A nie myślisz o tém, czém ona dla ciebie być mogła, ona, którąś postawił na mojém miejscu.
BERNICK. Wiem to tylko, że nie była dla mnie taką, jakiéj potrzebowałem.
PANNA HESSEL. Boś nigdy się jéj nie zwierzał ze swoich życiowych celów!... boś nigdy z nią nie zostawał w szczerym stosunku, boś pozwalał na to, by cierpiała z powodu hańby, jaką ci przynosili jéj krewni.
BERNICK. O, tak; wszystko to z kłamstwa pochodzi.
PANNA HESSEL. Więc czemu z kłamstwem nie zerwiesz?
BERNICK. Teraz? Teraz już za późno.
PANNA HESSEL. Pomyśl, Ryszardzie, jakie dobro dają ci te wszystkie krętactwa i pozory.
BERNICK. Żadnego zgoła. Chciałbym zginąć razem z tém zepsutém społeczeństwem. Ale po nas wyrośnie drugie pokolenie; mam syna, dla którego pracuję, jemu to chcę przygotować prawdziwe życiowe cele. Przyjdzie czas, w którym prawda wniknie w życie społeczne i na niéj oprze on byt szczęśliwszy, niż ten, co był udziałem jego ojca.
PANNA HESSEL. Kłamstwo było twoją podstawą. Pomyśl, jakie dziedzictwo synowi zostawisz?
BERNICK (z wielkim niepokojem). Zostawię mu stokroć gorsze dziedzictwo, niżeli to sobie wyobrażasz. Ale raz przecież klątwa ustąpić musi... A przecież... przecież (z wybuchem). Jak mogliście to wszystko na mnie zwalić! Stało się. Teraz muszę brnąć daléj, niepodobna mi się zatrzymać. I nie uda wam się mnie zgubić!

(Hilmar z otwartym listem w ręku wchodzi zmieszany z prawéj strony).

HILMAR. To dopiéro... Betty! Betty!
BERNICK. Co się stało? Czy już idą?
HILMAR. Nie, nie, tylko muszę bez zwłoki z kimciś pomówić. (wychodzi drzwiami na lewo w głębi).
PANNA HESSEL. Ryszardzie... Mówisz, żeśmy tu przybyli, aby cię zgubić. Niech-że ci raz powiem, z jakiego kruszcu odlany jest ten syn marnotrawny, od którego stroni wasze moralne społeczeństwo jak od dotkniętego zarazą. On może się bez was obejść, bo jest teraz daleko.
BERNICK. Ale on chce powrócić.
PANNA HESSEL. Jan nie powróci tu nigdy. Porzucił te miejsca na zawsze, a Dina uczyniła to samo.
BERNICK. Nigdy nie powróci? Dina z nim?
PANNA HESSEL. Tak; zostanie jego żoną. Oboje policzkują wasze cnotliwe społeczeństwo... jak ja niegdyś.
BERNICK. Popłynęli... ona także... na „Gazeli”?
PANNA HESSEL. Nie. Tak drogiéj osoby nie chciał powierzyć niesfornym łotrom. Jan i Dina popłynęli na „Palmie”.
BERNICK. Ha!... więc... daremnie (idzie szybko do swego pokoju, otwiera drzwi i woła) Panie Krapp, zatrzymaj pan „Gazelę”. Niech się dziś na morze nie puszcza!
KRAPP (z za sceny). „Gazela” już jest pewno na morzu, panie radco.
BERNICK (zamyka drzwi i mówi bezdźwięcznym głosem): Za późno... i daremnie.
PANNA HESSEL. Co chcesz powiedzieć?
BERNICK. Nic, nic. Oddal się ode mnie!
PANNA HESSEL. Hm! Słuchaj, Ryszardzie. Jan kazał ci powiedziéć, że mnie powierza swoje dobre imię, które ci niegdyś pożyczył... a które mu ukradłeś w czasie jego nieobecności. Jan milczéć będzie, a ja mogę w téj sprawie postąpić, jak mi się podoba. Patrz, mam w ręku twoje dwa listy.
BERNICK. Masz je! A teraz... teraz chcesz... dziś wieczór jeszcze... może podczas serenady...
PANNA HESSEL. Nie przybyłam tu, ażeby cię zdradzić, tylko żeby cię poruszyć i doprowadzić do wyznania dobrowolnego. To mi się nie udało, pozostań więc w kłamstwie. Patrz... oto drę twoje listy, zbierz ich kawałki, znasz je. Teraz nic już przeciw tobie nie zaświadczy. Teraz bądź spokojny i bądź szczęśliwy, jeśli nim być możesz.
BERNICK (wzruszony). Lono! Czemużeś tego wcześniéj nie uczyniła? Teraz już zapóźno. Teraz zniweczyłem całe swoje życie... niepodobna mi żyć daléj.
PANNA HESSEL. Cóż się to stało?
BERNICK. Nie pytaj... a przecież... żyć muszę, chcę żyć dla mego syna. On to wszystko odpokutuje i nagrodzi.
PANNA HESSEL. Ryszardzie!

(Hilmar szybko powraca).

HILMAR. Nikogo niéma. I Betty także niéma.
BERNICK. Co tobie?
HILMAR. Nie śmiem ci powiedziéć.
BERNICK. Cóż takiego? Mów-że!
HILMAR. A więc... Olaf uciekł na „Gazeli”.
BERNICK (chwiejąc się). Olaf... na „Gazeli”. Nie, ty kłamiesz.
PANNA HESSEL. To prawda. Teraz rozumiem... widziałam, jak oknem wyskoczył.
BERNICK (we drzwiach swego pokoju wola zrozpaczony): Krapp! Za jakąbądź cenę zatrzymać „Gazelę”!
KRAPP (wychodząc na scenę). Niepodobna, panie radco. Jakże pan może myśleć, ażeby...
BERNICK. Musicie ją zatrzymać. Jest na niéj Olaf.
RUMMEL (wychodzi). Co? Olaf uciekł? Niepodobna!
ALTSTEDT (wychodzi). Odeślą go ze sternikiem, panie radco.
HILMAR. Nie, nie; on do mnie napisał; (pokazuje list) powiada, że się ukryje wśród ładunku, dopóki statek nie będzie na pełném morzu.
BERNICK. Nigdy go już nie zobaczę!
RUMMEL. Co znowu! Okręt pewny, dobrze zbudowany... tylko-co naprawiony.
WIEGELAND (który także wyszedł na scenę). We własnych pana warsztatach.
BERNICK. Powiadam wam, że już go nigdy nie zobaczę... Straciłem go, Lono... a teraz widzę, że... on nigdy moim nie był (nasłuchuje). Co to jest?
RUMMEL. Muzyka! Nadchodzi korowód!
BERNICK. Nie mogę teraz przyjąć nikogo.
RUMMEL. To niepodobna!
ALTSTEDT. Niepodobna, panie radco. Pamiętaj-że pan, jak wiele na tém zależy.
BERNICK. Cóż mi teraz wszystko znaczy? Dla kogóż pracowałem?
RUMMEL. I możesz się o to pytać? Wszakże masz nas i społeczeństwo.
WIEGELAND. To wielka prawda.
ALTSTEDT. Nie zapominaj, panie radco, że my...

(Panna Bernick wychodzi lewemi drzwiami. Zdaleka dochodzą dźwięki muzyki).

PANNA BERNICK. Korowód nadchodzi, a Betty niéma; nie rozumiem, doprawdy, gdzie...
BERNICK. Niéma jéj w domu? Widzisz, Lono, nie jest mi ona podporą ani w radości, ani w cierpieniu.
RUMMEL. Odsłonić story! Pomóż mi, panie Krapp, i ty także, Altstedt. Nieodżałowana szkoda, że rodzina jest rozproszona teraz właśnie... sprzecznie z programem. (Za podniesieniem wszystkich stor i zasłon widać naprzeciwko wielki transparent z napisem: „Niech żyje radca Bernick, podpora naszego spółeczeństwa!
BERNICK (cofając się). Precz z tém wszystkiém! nie mogę na to patrzéć! Zgaście to, zgaście.
RUMMEL. Czyś przy zdrowych zmysłach?
PANNA BERNICK. Co mu jest, Lono?
PANNA HESSEL. Pst! (mówi z nią po cichu)
BERNICK. Precz z szyderczym napisem! Czyż nie widzicie, że te wszystkie światła zdają się drwić z nas ognistemi językami?
RUMMEL. Nie.. przyznać muszę.
BERNICK. Ha! ja rozumiem... To wszystko, to światła w domu, w którym trup leży.
KRAPP. Hm!
RUMMEL. Doprawdy, bierzesz to zanadto do serca.
ALTSTEDT. Chłopiec zrobi wycieczkę po za ocean, a potém będziecie go znów mieli.
WIEGELAND. Złóż swoję ufność w Bogu, panie radco.
RUMMEL. Zaufaj téż statkowi; ten przecież, jak sądzę, nie powinien zatonąć.
KRAPP. Hm!
RUMMEL. Gdyby to była jedna z tych pływających trumien, jakie wystawia owo wielkie społeczeństwo...
BERNICK. Czuję to. O! o!

(Pani Bernick, w wielkiéj chustce na głowie, wchodzi drzwiami od ogrodu).

PANI BERNICK. Ryszardzie! Ryszardzie! Czy wiész...
BERNICK. Tak jest, wiem. Ale ty, ty nic nie dostrzegłaś... ty nigdy nie miałaś macierzyńskiego oka.
PANI BERNICK. Słuchaj-że...
BERNICK. Dlaczegoż eś nie czuwała nad nim... A teraz ja go straciłem. Oddaj mi go, jeżeli możesz.
PANI BERNICK. Właśnie że mogę; mam go.
BERNICK. Masz go?
WSZYSCY PANOWIE. Ach!
HILMAR. No, pomyśléć tylko...
PANI BERNICK. Masz go znowu, Ryszardzie,
PANNA HESSEL. Tylko zasłuż na niego.
BERNICK. Masz go?... Naprawdę?... Gdzież on jest?
PANI BERNICK. Nie dowiész się, aż mu przebaczysz.
BERNICK. Cóż mówić o przebaczeniu?... Ale jakżeś się dowiedziała?
PANI BERNICK. Czy sądzisz, że matka nic nie dostrzeże? Byłam w śmiertelnéj trwodze, ażebyś ty się nie dowiedział. Parę słów, które mu się wczoraj wyrwały... potém pokój opróżniony... brak torby podróżnéj i rzeczy...
BERNICK. Tak, tak?
PANI BERNICK. Pobiegłam, znalazłam Aulera, wsiedliśmy do jego żaglowéj łodzi. Amerykański statek miał właśnie odpływać. Bogu niech będą dzięki, zdążyliśmy na czas... weszliśmy na pokład, przeszukano cały okręt. I znaleźliśmy go. O, Ryszardzie! ty go karać nie będziesz.
BERNICK. Betty!
PANI BERNICK. I Aulera także.
BERNICK. Auler! Cóż ty o nim wiész? Czy „Gazela” jest znowu pod żaglem?
PANI BERNICK. Nie; i to właśnie...
BERNICK. Mów-że.
PANI BERNICK. Auler był prawie tak wzruszony, jak ja. Przeszukanie statku zabrało wiele czasu. Zapanowała ciemność. Sternik robił trudności; wtedy Auler odważył się w twojém imieniu...
BERNICK. Cóż?
PANI BERNICK. Zatrzymać statek do jutra.
KRAPP. Hm!
BERNICK. Co za szczęście!
PANI BERNICK. I ty się nie gniewasz?
BERNICK. Betty! Jakiż to nadmiar szczęścia!
RUMMEL. Jesteś sumienny do zbytku.
HILMAR. Tak, skoro idzie o walkę z żywiołami, wówczas o! o!
KRAPP (stojąc w oknie). Oto korowód wchodzi przez ogród.
BERNICK. O, teraz przyjść może.
RUMMEL. Cały ogród pełen łudzi.
ALTSTEDT. Ulica jest natłoczona.
RUMMEL. Całe miasto jest na nogach. Jest to wspaniała chwila!
WIEGELAND. Używajmy jéj pokorném sercem, panie Rummel.
RUMMEL. Wszystkie chorągwie rozpostarte. Co za korowód!... Ach! jest i komitet z Rohrlandem na czele.
BERNICK. Niech że wejdą.
RUMMEL. Ale słuchaj... w podnieconym stanie umysłu, w jakim...
BERNICK. Więc cóż?
RUMMEL. To ja nie będę zmuszony przemówić w twojém imieniu...
BERNICK. Nie, dziękuję ci. Dziś sam przemówię.
RUMMEL. Wiész-że przynajmniéj, co masz powiedziéć?
BERNICK. Bądź spokojny. Teraz wiem to już dobrze.
(Muzyka umilkła. Otwierają się drzwi od ogrodu, wchodzi Rohrland na czele komitetu uroczystości, za nim wchodzi kilku służących, niosących nakryty koszyk. Daléj wchodzą obywatele miasta wszystkich stanów, cały salon jest natłoczony, w ogrodzie i na ulicy widać tłumy z chorągwiami).
ROHRLAND. Szanowny panie radco! Zdumienie, jakie czytam na twojém obliczu, świadczy, że wciskamy się nieoczekiwani do twego szczęśliwego rodzinnego kółka, do twego spokojnego ogniska, otoczeni przez stęsknionych przyjaciół i współobywateli. Ale było to potrzebą serc naszych złożyć ci wyrazy uznania. Tak było już nieraz, ale po raz pierwszy wypowiadamy to jednogłośnie. Nieraz już pragnęliśmy wyrazić ci dzięki za te szerokie moralne podstawy, na których chcesz oprzéć nasze społeczeństwo...
GŁOSY W TŁUMIE I WIEGELAND. Brawo! Brawo!
ROHRLAND. Dzisiaj czcimy cię szczególniéj jako przewidującego, niezmordowanego, zapominającego o sobie, ofiarnego współobywatela, który podjął inicyatywę przedsiębiorstwa, co według jednomyślnych poglądów rzeczoznawców nada nową dźwignię dobrobytowi i pomyślności naszego społeczeństwa.
GŁOSY. Brawo! brawo!
ROHRLAND. Panie radco! przez szereg lat byłeś pan jaśniejącym przykładem dla wszystkich. Nie mówię tu o wzorowém życiu rodzinném, ani też nieskazitelném moralném prowadzeniu. O tém mówi się w ścisłych kółkach, a nie wśród podobnéj uroczystości. Ja chcę podnieść tylko obywatelską działalność, którą wszyscy osądzić mogą. Wspaniałe okręty wychodzą z twoich warsztatów i na dalekich morzach rozwijają swoje flagi. Nieskończona liczba szczęśliwych robotników spogląda na ciebie, jak na ojca. Otwierając im nowe pole zarobków, powołując do życia nowe przedsiębiorstwo, ugruntowałeś dobrobyt setek rodzin. Innemi słowami, jesteś prawdziwym filarem naszego społeczeństwa.
GŁOSY. Słuchajcie! słuchajcie! Brawo!
ROHRLAND. I właśnie ten blask bezinteresowności, cechujący całą twoję tak nieskończenie dobroczynną działalność, podnosi jéj całe znaczenie w chwili, gdy masz nas obdarzyć — nie lękam się wypowiedziéć tego prozaicznego słowa bez omówień — gdy masz nas obdarzyć koleją żelazną.
WIELE GŁOSÓW. Brawo! brawo!
ROHRLAND. Jak słyszymy, to przedsiębiorstwo natrafia na trudności, powstające głównie z małodusznych, samolubnych względów..
GŁOSY. Słuchajcie! słuchajcie!
ROHRLAND. Wiadomém jest, że niektóre osobistości, nie należące do naszego społeczeństwa, potrafiły wmówić pracującym mieszkańcom miasta, że tu chodzi o zyski, które umieli sobie zapewnić ci, co myślą tylko o dobru ogólném.
GŁOSY. Tak, tak. Słuchajcie! słuchajcie!
ROHRLAND. Ta godna pożałowania pogłoska doszła naturalnie do twojéj wiadomości, panie radco, ale pomimo to, stoisz niezachwianie przy twojém przedsiębiorstwie, bo wiész, iż dobry obywatel nietylko swoje rodzinne miasto miéć powinien na oku.
RÓŻNE GŁOSY. Nie, nie! tak, tak!
ROHRLAND. Więc téż, uznając w tobie współziomka i obywatela, człowieka w całém tego słowa znaczeniu, niesiemy ci nasze hołdy. Oby twoje przedsiębiorstwo prawdziwe i trwałe korzyści przyniosło naszemu społeczeństwu... Koléj żelazna jest to droga, którą mogą się do nas dostać szkodliwe pierwiastki, ale także możemy się ich szybko pozbyć za jéj pomocą. A niestety, od zepsutych zagranicznych żywiołów i teraz nie możemy się uważać za zupełnie wolnych. Właśnie jednak, jak wieść głosi, w ten świąteczny wieczór pozbyliśmy się szczęśliwie niektórych prędzéj, niż się można było tego spodziewać.
GŁOSY. Pst! pst!
ROHRLAND. Uważam to za pomyślną wróżbę dla przedsiębiorstwa; a że tutaj téj kwestyi dotykam, jest najlepszym dowodem, że znajdujemy się w domu, w którym względy etyczne stoją wyżej od związków rodzinnych.
GŁOSY. Słuchajcie! słuchajcie! Brawo!
BERNICK (przerywając). Pozwólcie...
ROHRLAND. Jeszcze tylko słów parę, panie radco... Działając dla dobra miasta, nie myślałeś z pewnością o żadnych zyskach, jednakże nie możesz odrzucić skromnéj oznaki uznania od wdzięcznych obywateli... zwłaszcza téż w ważnéj chwili, w któréj według zapewnienia ludzi, znających się na rzeczy, stoimy na progu nowéj epoki...
WIELE GŁOSÓW. Brawo! słuchajcie! słuchajcie!

(Rohrland daje znak służącym, którzy zbliżają się z koszem. Członkowie komitetu wyjmują z niego po kolei przedmioty wspomniane).

ROHRLAND. Ofiarujemy ci, panie radco, srebrny serwis do kawy. Niech przystraja on twój stół, gdy, jak to się często zdarzało, i nadal będziemy mieli przyjemność gromadzenia się w twym gościnnym domu. — Prosimy także i was, panowie, którzy z taką gotowością staliście przy najpierwszym z naszych współobywateli, ażebyście chcieli przyjąć mały upominek na pamiątkę téj chwili. Ten srebrny puhar należy się panu Rummel, który tyle razy przy pieniących się puharach wymownemi słowy walczył w imieniu obywatelskich spraw naszego społeczeństwa. Obyś pan miał często sposobność puhar ten wnosić i wypróżniać. — Panu, szanowny panie Altstedt, ofiarujemy album z fotografiami współobywateli. Znane pańskie i uznane powszechnie uczucia ludzkości zjednały panu przyjaciół we wszystkich stronnictwach. — Panu zaś, panie Wiegeland, ofiarujemy do twego gabinetu te moralne przepisy, wypisane na welinowym papierze, w ozdobnéj oprawie. Doszedłeś pan do głębokich poglądów na życie, a pracę swą uszlachetniałeś wyższemi myślami. (Zwracając się do tłumu). A teraz, przyjaciele, niech żyje radca handlowy Bernick oraz jego towarzysze walki! Niech żyją podpory naszego społeczeństwa!
TŁUM. Niech żyje radca Bernick! Niech żyją podpory społeczeństwa! Wiwat! wiwat! wiwat!
PANNA HESSEL. Winszuję, szwagrze! (Milczenie pełne oczekiwania).
BERNICK (poważnie i powoli). Współobywatele! Wasz rzecznik powiedział, że stoimy dzisiaj na progu nowych czasów, i mam nadzieję, że ta przepowiednia się sprawdzi. Zanim się to jednak stanie, musimy zdobyć sobie prawdę... prawdę, która do dnia dzisiejszego zewsząd była wygnaną. (Zdumienie słuchaczów). Muszę zacząć od odrzucenia pochwał, któremi mnie obsypał pan wikary. Nie zasłużyłem na nie, bo aż do téj chwili nie byłem bezinteresownym, a choć nie zawsze myślałem o samym zysku, to jednak pragnienie potęgi, wpływu, uznania, były to główne sprężyny moich działań.
RUMMEL (półgłosem). Co to jest?
BERNICK. Jednakże nie mam powodu robić sobie wyrzutów co do moich współobywateli, bo sądzę, że do téj chwili byłem jednym z najpożyteczniejszych pomiędzy niemi.
WIELE GŁOSÓW. Tak, tak, tak.
BERNICK. Ale oskarżam się o to, że często używałem z braku odwagi dróg krzywych, gdyż znałem upodobania naszego społeczeństwa i lękałem się, ażeby, jak to się często dzieje, nie upatrywano w każdéj sprawie nieuczciwych pobudek... A teraz przychodzę do najważniejszéj rzeczy.
RUMMEL (niespokojny). Hm! hm!
BERNICK. Rozeszły się tu pogłoski o wielkich zakupach ziemi. Te ziemie wszystkie ja zakupiłem, ja jeden.
STŁUMIONE GŁOSY. Co on mówi? Radca? Radca Bernick?
BERNICK. Ziemie te obecnie znajdują się w moich rękach. Naturalnie zwierzyłem się z moich zamiarów panom Rummel, Altstedt i Wiegeland, i porozumieliśmy się w tym względzie.
RUMMEL. To nieprawda! Dowodów! dowodów!
WIEGELAND. Nie porozumiewaliśmy się nigdy!
ALTSTEDT. Muszę przyznać.
BERNICK. Słusznie. Nie porozumieliśmy się jeszcze co do rzeczy, którą chcę teraz powiedziéć. Mam przecież nadzieję, że panowie zgodzą się na to, com dziś wieczór postanowił, aby te ziemie puścić na akcye; kto zechce więc, może miéć udział w interesie.
WIELE GŁOSÓW. Wiwat radca Bernick! Niech żyje!
RUMMEL (cicho do Bernicka). Jakaż to nikczemna zdrada!
ALTSTEDT (tak samo). Sprzątnąć nam to z przed nosa!
WIEGELAND. Na szatana! Biada mi! Cóż-em powiedział!
TŁUM (zewnątrz). Wiwat! wiwat! wiwat!
BERNICK. Uciszcie się, panowie. Nie mam prawa do tych okrzyków, bo tego postanowienia nie uczyniłem odrazu. Miałem zamiar wszystko dla siebie zachować. Mam bowiem przekonanie, że ta własność najlepiéj opłaciłaby się, będąc w jedném ręku. Macie przecież wolny wybór, ale jeżeli chcecie, jestem gotów zarządzać nią wedle moich planów.
GŁOSY. Tak! tak!
BERNICK. Wprzód jednak, moi współobywatele dobrze poznać mnie muszą. Niech każdy wówczas osądzi, na czém polegać będą owe nowe czasy, które od dziś zacząć się mają. Dawne, ze swemi udawaniami, kuglarstwem, próżnością, kłamliwą uczciwością i marnemi względami niech staną otworem, jak muzeum ku powszechnéj nauce; a do tego muzeum — nieprawdaż, panowie — darujemy tak serwis do kawy, jak puhar, album i moralne przepisy, pięknie oprawne na welinie.
RUMMEL. Naturalnie.
WIEGELAND (mruczy). Skoroście wszystko inne zabrali...
ALTSTEDT. Bądźcie tak dobrzy...
BERNICK. A teraz następuje mój główny rachunek ze społeczeństwem. Wypowiedziano tu głośno, że opuściły nas dzisiaj zepsute żywioły; otóż ja mogę do tych słów dodać coś, o czém nikt nie wie. Człowiek, o którym była tu mowa, nie sam wyjechał. Towarzyszy mu, ażeby żoną jego zostać...
PANNA HESSEL (głośno). Dina Dorff!
ROHRLAND. Co?
PANI BERNICK. Co mówisz? (wielkie wzburzenie w tłumie).
ROHRLAND. Porzuciła? Uciekła?... z nim... Niepodobna!
BERNICK. Ażeby żoną jego zostać, szanowny panie! Dodam do tego coś jeszcze. (po cichu). Betty! zbierz odwagę i znieś, co teraz nastąpi. (Głośno). Należy skłonić głowę przed człowiekiem, który wspaniałomyślnie przyjął na siebie cudzą winę. Współobywatele!... precz z kłamstwem, omało nie zatruło ono całéj mojéj istoty. Dowiedzcie się wszystkiego. Ja-to przed piętnastu laty byłem tym winowajcą.
PANI BERNICK (drżącym głosem). Ryszardzie!
PANNA BERNICK (tak samo). Ach! Janie!
PANNA HESSEL. Nakoniec odnalazłeś samego siebie. (Milczące zdumienie wśród obecnych).
BERNICK. Tak jest, panowie, jam przewinił, a on kraj opuścił. Zatrzéć kłamliwe pogłoski, które wówczas powstały, dziś już niepodobna. Ja jednak milczałem wobec nich przez lat piętnaście. Czy dziś doprowadzą mnie one do upadku... to niech każdy sam sobie rozważy.
ROHRLAND. Co za grom! Najpierwszy obywatel miasta! (Ciszéj do pani Bernick) Jakże nad panią ubolewam!
HILMAR. Takie wyznanie! No, już muszę powiedziéć...
BERNICK. Dziś nie chcę słyszéć o żadném postanowieniu. Idźcie panowie do domu, ażeby się namyśléć... wejrzéć we własną istotę. Gdy się umysły uspokoją, pokaże się dopiéro, czym stracił lub zyskał. Żegnam panów. Sam muszę jeszcze wiele odpokutować, ale to już jest rzeczą mego sumienia. Dobranoc. Precz z wszystkiemi uroczystemi przygotowaniami! Czujemy wszyscy, że one nie są na miejscu.
ROHRLAND. Nie, z pewnością. (Ciszej do pani Bernick). Uciekła! a zatém nie była mnie godną. (Półgłosem do członków komitetu). Tak, panowie, po tém, co zaszło, sądzę, iż najlepiéj uczynimy, rozchodząc się po cichu.
HILMAR. Jakże tu jednak daléj podnosić duchowy sztandar, który... O! o!

(Wieść rozniosła się szeptem z ust do ust. Niektórzy uczestnicy pochodu rozchodzą się przez ogród. Rummel, Altstedt, Wiegeland odchodzą, zamieniając ciche, ale gwałtowne słowa. Hilmar wysuwa się na prawo. W salonie zostają w milczeniu Bernick, jego żona, siostra, panna Hessel i Krapp).

BERNICK. Betty! czy możesz mi przebaczyć?
PANI BERNICK (spogląda na niego z uśmiechem). Czy wiesz, Ryszardzie, żeś mi teraz dał nadzieję dobréj przyszłości?
BERNICK. Jakto?
PANI BERNICK. Przez wiele lat sądziłam, żem cię niegdyś posiadła, a potém utraciła, ale teraz moim będziesz.
BERNICK (obejmując ją). Betty! jestem twoim. Teraz dopiéro poznałem cię prawdziwie przez Lonę. Ale niechże Olaf tu przyjdzie.
PANI BERNICK. Zaraz go będziesz miał... Panie Krapp! (Mówi z nim po cichu w głębi. Krapp wychodzi do ogrodu. Tymczasem pogaszono wszystkie światła i transparenty na przeciwległych domach).
BERNICK (półgłosem). Dzięki ci, Lono; uratowałaś to wszystko, co najlepszego było we mnie i dla mnie.
PANNA HESSEL. Tego tylko pragnęłam.
BERNICK. Tak... albo nie? Nie mogę cię zrozumieć.
PANNA HESSEL. Hm!
BERNICK. Więc niéma w tobie nienawiści? Nie szukasz zemsty? Dlaczegożeś powróciła?
PANNA HESSEL. Stara miłość nie rdzewieje.
BERNICK. Lono!
PANNA HESSEL. Gdy Jan opowiedział mi, jak rzeczy stały, przysięgłam sobie, że bohater mojéj młodości musi żyć w prawdzie — swobodny.
BERNICK. Czyż ja zasłużyłem na to?
PANNA HESSEL. My, kobiety, nie pytamy o zasługę, Ryszardzie.

(Auler z Olafem wchodzą przez ogród).

BERNICK (idąc naprzeciw). Olaf!
OLAF. Ojcze! ja tego już nigdy nie zrobię!
BERNICK. Nie uciekniesz?
OLAF. Obiecuję to, ojcze!
BERNICK. A ja ci obiecuję, że nigdy nie będziesz miał do tego powodu. Od dnia dzisiejszego chcę, żebyś wzrastał nie jako dziedzic mych życiowych zadań, ale jak człowiek, który je sam sobie wytknąć powinien.
OLAF. Więc ja mogę zostać tém, czémbym pragnął?
BERNICK. Możesz.
OLAF. Dzięki ci, ojcze!... tylko słuchaj... ja nie chcę być podporą społeczeństwa.
BERNICK. Tak? I dlaczegoż-to?
OLAF. O... ja myślę, że to musi być bardzo nudne.
BERNICK. Będziesz porządnym chłopcem, Olafie, a nad to, co Bóg da. — Ach! ty tutaj, Aulerze?
AULER. Wiem, panie radco... jestem oddalony.
BERNICK. Zostaniemy z sobą, Aulerze, przebacz mi...
AULER. Jakto? Przecież statek dziś nie odpłynął?
BERNICK. I jutro także nie. Dałem ci za krótki termin. Trzeba z gruntu naprawić „Gazelę”.
AULER. To się zrobi panie, radco... nawet za pomocą nowych maszyn.
BERNICK. Tak będzie dobrze, Aulerze. Gruntownie i uczciwie. Wiele u nas rzeczy wymaga gruntownéj i uczciwéj naprawy. A teraz dobranoc!
AULER. Dobranoc, panie radco... i dziękuję, dziękuję, dziękuję! (wychodzi na prawo).
PANNA HESSEL. No, więc już wszyscy poszli.
BERNICK. Jesteśmy sami. Moje nazwisko nie jaśnieje już na transparencie. Światła w oknach pogasły.
PANNA HESSEL. Czy pragniesz, ażeby je znów zapalono?
BERNICK. Za nic! Gdzież ja zaszedłem! zadrżelibyście ze zgrozy, gdybyście się tego domyślali. Teraz jest mi tak, jak gdybym po zatruciu powrócił do zmysłów i spokoju. Czuję to, mogę być jeszcze młodym i zdrowym. Chodźcie bliżéj... przytulcie się do mnie. Chodź tu, Betty, chodź, Olafie, mój synu! i ty, Marto. Przez ileż lat nie zważałem na ciebie!
PANNA HESSEL. Bardzo wierzę. Wasze społeczeństwo nie zwraca uwagi na kobietę.
BERNICK. Wielka prawda... i właśnie dlatego... Tak, Lono, to stanowczo ułożone: pozostaniesz z Betty i ze mną.
PANI BERNICK. Tak jest, Lono, zostaniesz z nami.
PANNA HESSEL. Jestem za was odpowiedzialna. Bo przecież jesteście młodemi ludźmi, którzy się tylko-co odnaleźli, a ja jestem waszą opiekunką. Ja i ty, Marto... dwie stare ciotki... Czemu się przyglądasz?
PANNA BERNICK. Jak się niebo wyjaśniło! Jakie piękne morze! „Palma“ ma szczęście.
PANNA HESSEL. Ma téż szczęście na pokładzie.
BERNICK. A my... czeka nas dzień ciężkiéj, poważnéj pracy, mnie szczególniéj. Ale niech będzie, co chce. Ufajcie mi tylko, wy wierne i szczere. Nauczyłem się dziś tego jeszcze, że kobiety są prawdziwemi podporami społeczeństwa.
PANNA HESSEL. Toś się, szwagrze, niepewnéj mądrości nauczył. (Kładzie mu rękę na ramieniu). Swoboda i prawda... oto podpory społeczeństwa.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Henryk Ibsen i tłumacza: Waleria Marrené.