Poszumy Bajkału/całość

<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Birkenmajer
Tytuł Poszumy Bajkału
Podtytuł Poezje
Wydawca Księgarnia L. Zwolińskiego
Data wyd. 1927
Druk Drukarnia Ludowa w Krakowie
Miejsce wyd. Zakopane
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Okładka lub karta tytułowa
Indeks stron
JÓZE
BIRKENMAJER
POSZUMY
BAJKAŁU
POEZJE


ZAKOPANE 1927
KSIĘGARNIA L. ZWOLIŃSKIEGO W ZAKOPANEM
Okładka i karty tytułowe Tadeusza Piotrowskiego.
Drukarnia Ludowa w Krakowie, pod zarządem Henryka Schiffa.


Żonie mojej poświęcam

Jezioro Bajkalskie, co do rozmiarów jedno z największych w świecie, ponad wszystkie w świecie słynie pięknością; oprawione w rzeźbę dzikich, malowniczych, a wysokich gór i w przecudną zieleń ogromnych puszcz, przeważnie cedrowych, jest prawdziwą perłą Azji. Jego urok opiewają przemnogie pieśni miejscowej ludności burjackiej i mongolskiej, nazywające Bajkał „świętem morzem“. Opiewają go również przepiękne pieśni rosyjskie zbójników leśnych — brodjagów; zato poezja literacka mało go wysławiła — znam tylko poezje rosyjskiej poetki Diny Stoż.
Dla Polaków ma to jezioro wielki urok, choć odmienny: jest to bowiem krynica łez naszych. Tu zesłano wielu powstańców naszych, których rękoma zbudowany został wielki trakt mongolsko-irkucki, obecnie już opustoszały z powodu zbudowania tego arcydzieła techniki, jakim jest kolej nadbajkalska; na jednym z przylądków jeziora jest „mogiła Polaków“ otaczana wielką czcią przez ludność tubylczą: leżą tam zwłoki zesłańców, którzy w 1866 r. zbuntowawszy się przeciw carowi, ogłosili — na Syberji — powstanie polskie... ostatnie. Zesłańcami byli też znakomici uczeni, jak B. Dybowski, M. Dubiecki, Taczanowski, Czekanowski, którzy pierwsi zbadali arcy-ciekawą, zgoła swoistą faunę i florę tego najgłębszego z jezior, oraz obyczaje sąsiednich narodów mongolskich, mających starą kulturę i dawne tradycje dziejowe, sięgające czasów Dżengischana.
Polacy założyli tu bogate muzea po miastach sąsiednich, a wogóle wszelkie zdobycze cywilizacyjne szerzyły się w północnej Azji tylko zasługą naszych ziomków. Moskale przynieśli tu jedynie knut, tiurmę i wódkę kazionną.
Nad Bajkałem zdarzyło mi się być niejednokrotnie. Za drugiego pobytu, w lipcu i sierpniu 1918 r. byłem naocznym świadkiem bohaterskiej walki Czechów przeciwko armji czerwonej; w miesiąc później jechałem tamtędy do Irkucka, jako żołnierz polskiej formacji wojskowej. Ostatni raz byłem tam w roku następnym — na krótko, by wróciwszy do Nowo-Nikołajewska, wziąć udział w krwawym odwrocie naszej dywizji, zakończonym katastrofą krasnojarsko-bałajską 11 stycznia 1920 r. Los nie pozwolił naszemu wojsku odbyć ani połowy drogi, dzielącej go od wielkiego Oceanu Spokojnego, który miał nas zawieźć do Ojczyzny... Nie przejeżdżałem już poraz piąty nad brzegami Bajkału, nad którym wyrosły znów świeże mogiły — było wśród nich i wiele polskich...






SONETY BAJKALSKIE
Na nieobjętej oczyma przestrzeni...

Na nieobjętej oczyma przestrzeni
Gra moc cudowna promieni tysiąca.
Powierzchnia wody o brzegi roztrąca
Strzeliste pęki jaskrawych promieni.

Roztocz się wzdyma, mąci i czerwieni,
Jak roztopione złoto od gorąca.
Ćma szklanych blasków mknie, gromko dzwoniąca,
Niby rycerze w zbroje obleczeni.

Tu — owdzie, niby srebrna końska grzywa,
Płyną kosmyki rozwichrzonej piany:
Zda się że jadą tam hufców tych wodze —

I hen! gdzieś w bezkres przedemną przepływa
Ten orszak świateł pstry, zaczarowany,
Aż gdzieś przepada w rozwiewnej śreżodze.







Wschód słońca.

Jak pierzchające nad ranem widziadła,
Ponad jeziorem wiją się tumany.
Drzemie przeźrocze wodnego zwierciadła...
Bór szumi w dali — tęskno — bez odmiany...

Nieśmiała jasność przez mrok się przekradła,
Widnokrąg jawi się, światłem oblany...
Niebios połowa sklęsła i pobladła...
Ptactwo się zrywa z pod skalistej ściany.

Już wód powierzchnia lśni — rumiano-smagła,
A na niej jutrznie, dnia nowego gońce,
Ścielą kobierce i złote pomosty,

Jakgdyby komuś tor gotując prosty...
Niedługo czekać... patrzcie! błysło znagła!...
Wyszedł przestworza król — ogniste słońce...







Cisza południowa.

Iskrzą się w słońcu bezmierne zalewy,
Lekko zmarszczone niby rybia łuska.
Wiatr biegnie po nich i nieznacznie muska
Nad skalnym brzegiem zawieszone krzewy.

Na szarych głazach posiadały mewy;
Fala wkoło nich śnieżną pianą pluska:
Raz cicho klaśnie — jak odgłos całuska,
To znów zawarczy — niby tłumiąc gniewy...

Lecz znów ucichnie i staje się cicha,
Jak ktoś, co popadł w senne otrętwienie:
Jeno to życia znakiem — że oddycha...

Spokój... Tym szmerem do snu się utulmy,
Niechaj nas senne otoczą promienie — —
I ptakom myśli odpocząć pozwólmy...







Na połów.

Mrok siny ściele się nad Achatują:
Słońce nie wyszło jeszcze z rannych mgławic,
Drzemiąc na ciepłem łonie zórz-krasawic;
Lasów krawędzie blado się rysują.

Obramowane perłową szczeżują
Drzemie jezioro... Od piaskowych ławic
Odstrzeliwują pękami błyskawic
Fale półsenne... mgły się srebrne snują.

Hej-ho! plusk wioseł i śpiew się roznosi
Wśród wód, wśród boru, co się w jarach tuli,
Pośród pól, gdzie plon dojrzewa latosi...

Na żniwo spieszą podkasani, bosi
I w rozchełstanej na piersiach koszuli
Oracze głębin — dobywcy omuli[1].







Wiatr się rozdąsał...

Wiatr się rozdąsał, powiał po jeziorze
I śnieżną pianę po roztoczy miecie.
I biegną fale — jedne — drugie — trzecie —
I upadają pod moje podnóże.

Fale! w szemrzącym waszym rozhoworze
Czy pocieszenia słowa dać umiecie
Duszy wygnańca w wielkim obcym świecie?
Czy zagłuszycie myśl którą się trwożę?...

Wy myśl mą zleczcie, wód wielkie roztopy,
Bądźcie łaskawe, choć huczycie dumnie —
Bogacze blasków w szafirach i srebrze!...

Lecz wy padacie same pod me stopy —
Z taką pokorą schylając się ku mnie,
Jak ktoś, co łaski lub współczucia żebrze!







Zmierzch wieczorny.

Już zmierzch wieczorny na wodę opada,
Pogasły rzesze tańczących iskierek,
Zorze już stlały... Jeno topiel śniada
Sinych obłoków odzwierciedla szereg...

Zeszły z hal górskich srebrnorune stada,
W gąszczach nie słychać ptaszęcych rozterek...
Jeno się z falą swarzy skał gromada,
Jeno coś szumi zadumany smerek...

Ognisko leśne utrudzonych drwali
Ledwie płomykiem słabiuchnym się pali...
Żar czasem błyska — i zagaśnie rychło...

I gwarne ludzkie pogłowie — [przybłędy
Z Europy całej i Azji] — ucichło
Ostatnim szmerem stłumionej gawędy...







Zachód.

Już dzień uchodzi — gwiazd się jawią krocie:
Zwycięskiej nocy promienne zastępy.
Jeno w oddali zórz migają strzępy,
Niby chorągiew, rzucona w odwrocie...

Jeszcze się pławi w roztopionem złocie
Rąbek gór sinych, poszarpany, krępy,
Lecz ju nań godzą — jak na zdobycz sępy —
Obłoki czarne w ponurym przelocie.

Przestwór jeziora rozesłany gładki,
Zda się jakgdyby przestwór niebios drugi —
Jak dziecię, matce swej podobne z twarzy;

I zgarnia do się zórz krwawych ostatki
Układające się w tęczowe smugi:
Cacka, któremi matka dziecię darzy.







Wstał blady miesiąc...

Wstał blady miesiąc — blask na wodę miece,
Niby z kruchego rozbita kawałka
Garstka się złota rozsypała miałka,
Lub wraz stokrotne zatliły się świece.

W falach, łamiących się światłem dalece,
Raz wraz coś westchnie, i raz wraz coś załka,
Jakby się wodna skarżyła rusałka
Na utracone wdzięki swe kobiece.

I dziwna żałość w skardze tej i skrucha
I beznadziejność rozpaczna i głucha
Rozbrzmiewa w srebrną nockę księżycową.

I jeno brzoza narzekania słucha
I czasem szepnie pocieszenia słowo,
Albo w milczeniu skinie srebrną głową.







Rybacy.

...Jezioro tutaj zielone — jak gdyby
Czarodziejskiemi ziołami porosło...
Ponad wybrzeża skałą niewyniosłą
Tulą się ludzi ubogich sadyby.

Ich życie płynie niezmiennemi tryby,
Jako ta łódka, gnana przez ich wiosło,
Od lat wciąż jedno prowadząc rzemiosło,
W głębinie wodnej poławiają ryby.

A kiedy w wodę zatapiają sieci,
Trzymają cicho ręce na więcierzu,
Jak na różańcu... poważni, skupieni...

Naraz poderwą go w górę... Przeleci
Ryb ułowionych ćma — i na wybrzeżu
Drga w pląsach, jak rój srebrzystych promieni..







Zaduma.

Pełen żywicznej i kwiatowej woni
Błądzi w przestworzu rzeźwy dech wietrzyka —
Dziwną lubością pierś moją przenika:
Rzekłbyś, że dawną otuchę wlał do niej...

Przede mną spoczął przestwór wodnej toni:
Iskry słoneczne lśnią, jak skalna mika,
Rząd fal rozchwiejnych tam-nazad pomyka
I, jak łan żyta, z szelestem się kłoni.

Na szarym brzegu zadumany siedzę,
Patrząc na zwiewne wód złocistych kręgi,
I głosy myśli utajonej śledzę...

Myśl moja dąży — gdzieś na polskie łęgi
Zbóż pozłocistych — przez bławatków miedze...
...Niebo maluje wodę w modre pręgi...







Pytanie.

Tajemna głębi, rozległy Bajkale!
Zachodu czerwień na twych licach gorze,
Iż jesteś niby krwi i płaczu morze...
Mgły całun obwisł wokrąg ociężale.

W głuchej rozpaczy uderzają fale,
Jak dłonie, w piersi bijące w pokorze.
Pomrocz przygniata je, podobna zmorze;
Słychać w ich szumie westchnienia i żale...

Kto taki smętek nad tobą rozwłóczył?
Czy nawałnicy szał tobie dokuczył?
Czy kto ci skargę swą rzewną poruczył?

Czy może mieszkał ponad twoją wodą
Polski wygnaniec, co umierał młodo,
Nad utraconą bolejąc swobodą?







Rozkołysane fal błękitnych grzbiety...

Rozkołysane fal błękitnych grzbiety
Biegną w pościgach, niby zapaśnicy,
Co w pozłacanej gnają koleśnicy
Do widnokręgiem zakreślonej mety.

Toń taka jasna, niby wzrok kobiety,
Co splamion — chyba łezką na źrenicy,
Szemrze w zadumie jakiejś i tęsknicy...
Niekiedy krzykiem mew załka: — niestety!

O serce, gnane żądz i losów tłokiem,
Tęsknoty dzikiej opętane biesem!
Zaniechaj zwątpień i nadziejom zwól się!

Na dolę swoją jasnem spojrzyj okiem:
Żaden widnokrąg nie będzie ci kresem
I śmierć nie stłumi pieśni w twoim pulsie...







Przystań w nocy.

Bałwany biją o morską latarnię,
Niby ćmy nocne ku jej światłu dążąc;
Potem, w powrósła świecące się wiążąc,
Na środek toni pierzchają bezkarnie.

Ciemność pod skrzydła swoje ziemię garnie,
Jak śliski wampir na jej piersiach ciążąc;
Miesiąc rogaty, hen po niebie krążąc,
Z za chmur się czasem wykrzywi poczwarnie.

W mgłę przeźroczystą osnuła się przystań...
W objęciach grobli cicho śpią okręty
I lekko w nurtów chwieją się kolebce.

Niekiedy, wiatru nadsłuchując świstań,
Zbudzą się z drzemki, a żagiel popchnięty
Zadrży i zcicha coś niby zaszepce.







Ptactwo przed burzą.

W chmur ciemne zwały niebo się uzbraja —
To nadchodzącej burzy są oznaki.
Jezioro mąci swe srebrzyste szlaki;
Śliskie bałwany wiją się u skraja...

Oczekiwania chwila... spokój taki
Do dziwnej grozy przyrodę nastraja...
Z trwogą, jękliwie pędzi ptaków zgraja —
Kędyż lecicie, obłąkane ptaki?

Na tle czarniawem nieba, co się chmurzy,
Jak grot zniszczenia gnają wasze klucze...
I jakież wieści skarga wasza wróży

Przez wichrów zgiełki i szemrzącą tuczę?...
Napróżno słucham: głos tłumi ryk burzy
I hałas wody, co o brzegi tłucze.







Nawałnica.

Zgiełk... zamęt... popłoch... Drzewa zaszumiały,
Jakby przedśmiertne szeptając modlitwy...
Z krzykiem ku brzegom tłoczą się rybitwy,
Suną za niemi wód spiętrzone zwały...

W oddali dudnią grzmotów głuche strzały...
Ryknął słup wody... to hasło do bitwy!...
Huf fal rozpoczął zajadłe gonitwy,
Jął taranami tłuc w nadbrzeżne skały...

Wskipiała otchłań... i pięścią potężną
Grozi lądowi... syczy jak rój węży,
Z paszczęki wściekła sączy się jej piana...

Wskipiała otchłań... wre wrzawą orężną...
Lecz wraz opada — bezsilna — zziajana —
Czując, że jeszcze głazów nie zwycięży...







Łódź.

Płyń łodzi moja! dalej śmiało, dalej!
Nie trwóż się zdradnej, burzliwej topieli,
Choćbyśmy rozbić pospołu się mieli,
Nieominiętą roztrzaskani skałą!

Patrzaj: jezioro wściekłością zawrzało,
Że ktoś się deptać pierś jego ośmieli...
Słyszysz złowrogi ryk jego gardzieli?
Pochłonąć ciebie chce — łupinę małą!

Hej, hej! nie straszna nam żywiołów postać,
Choć zajadłością chciwą się rozpęta,
Ni pięść bałwanów, w groźbie zaciśnięta...

Dalej! wiosłami toń niesforną chłostać!
Przemocą musim odmętowi sprostać,
Przeszyć fal zwały, jak chmurę orlęta!







Cmentarz.

Samotny cmentarz nad brzegiem urwiska..
Z płaczem tu mewy przylatują chyże...
Wiatr gnie ku ziemi nadbutwiałe krzyże
I zwiędłe liście na mogiły ciska.

Rozwarta nakształt wężowego pyska
Fala językiem wilgotnym brzeg liże...
Ludziom, co w chłodnym spoczywają żwirze,
Gra pieśń jezioro — umarłych kołyska.

Na tym cmentarzu pochowano zwłoki
Tych, którzy niegdyś — na zuchwałej łodzi —
Na rozpętany odmęt się puszczali

I śmierć znaleźli w otchłani głębokiej...
Jakież im teraz w grobie sny przywodzi
Ta pieśń hucząca groźnej, mętnej fali?







Tęsknoto, smutnych myśli rodzicielko...

Tęsknoto, smutnych myśli rodzicielko!
Jako trucizna, palisz duszy trzewa.
Jak orkan, który nad knieją rozbrzmiewa,
Unosisz kędyś w dal nadzieję wszelką...

Jak zabłąkana srebrnoskrzydła mewa,
Lecę nad głębi twej przestrzenią wielką...
Konam, jak rybki te ze złotą skrzelką,
Które na piaski psota fal wysiewa...

Niesiesz mnie, niesiesz na skrzydłach srebrzystych
Do mojej ziemi, do mych stron ojczystych,
Odległych o mil setki i tysiące...

O, niezmierzone są twe kręgi sine! —
Zanim je w locie znużonym przepłynę
Czy się o wodne skały nie roztrącę?







Kolej nadbajkalska.

Zielone bory drzemią na gór zboczach...
Nad nimi niebo modre, rozsrebrzone,
Co się w jeziora przegląda roztoczach
I lekko barwi szczyty oddalone.

Z poza zakrętu — przez zaporę głazną —
Przez wyrwy strome — dzieło ludzkiej sztuki —
Pociąg — smok czarny — mknie linją żelazną,
A głusza leśna wtórzy jego huki.

Przyroda dzika, co spała od wieka,
Zaklętej we śnie swym podobna wróżce,
Dziś obudzona przez króla człowieka.

On wdarł się między borsuki i głuszce
I to jezioro, co wszech wód jest perłą,
Oprawił w swoje światowładne berło.







Tajga.

W ogromnym jakimś i tęsknym rozśpiewie
Kornie się modli tajemnicza puszcza...
Przed wichrem, co jej konary poduszcza,
Chylą się cedry, olszyny, modrzewie.

Z za niwy kwiatów, z za ostrężnic kuszcza,
Skroś tataraków lśni bagna zarzewie.
Tam trop ścieżyny... gdzie zdąża, nikt nie wie:
Jakiż tam śmiałek wzrok lub krok zapuszcza?

Cyt! słychać odgłos stąpań, trzask gałęzi...
Coś tam mamroce i sapie i rzęzi...
Palec na cyngiel!... wytęż słuch!... uwaga!...

To poruszony pewnie z legowiska
Dzik albo niedźwiedź przez gąszcz się przeciska?
Nie! wyszedł człowiek — król zwierząt — brodiaga!







Walka.

Ocknął się ostęp nad jeziorem głuchy,
Jak gdyby jakaś trwoga go przenikła...
Drzewa pytają, wytężywszy słuchy:
Skąd taka wrzawa nadciąga niezwykła?

Coraz to bliższy odgłos zawieruchy
Z krzykiem i jękiem i błyskiem się wikła...
Och!... pierś jeziora od bólu zasykła,
Wpół gromowemi rozdarta wybuchy!

Znów łoskot... i cedr ściele się przy cedrze...
Ze skał tryskają zdruzgotane piargi
I chichot piekieł powietrze rozedrze...

Skalała puszczę pożoga i rzeźnia:
Człowiek, krwią pragnąc zmazać swe zatargi,
Stwórcę gromami zniszczenia przedrzeźnia.







Trakt bajkalski.

Najboleściwszy ze świata gościńców,
Bracie śmiertelnej drogi Chrystusowej!
Łzy stanowiły cement twej budowy,
Wytyczał cię knut władcy barbarzyńców.

Przez ciebie gnano, jakgdyby złoczyńców,
Szermierzy świętej sprawy wolnościowej...
Szli, łamiąc ręce, spowite w okowy,
I chyląc twarze, obrzękłe od sińców.

Lecz nieugięty wzrok mieli i hardy,
Choć jeno krzywdy i przemoc widzieli;
I zaciskając w dłoni swej oskardy,

Kuli tę drogę nad brzegiem topieli...
Szli jak zwycięskie — śmiało — awangardy,
Wierząc, że klęska ich — wnuków ośmieli...







W miesiąc po bitwie.

Wielkie jezioro Bajkału! o, jeśli
Na twoje wody niezmierzone patrzę,
Co od zwierciadła jasnego są gładsze,
Na mojem czole zaduma się kreśli...

Bo wtedy myślę o dziejów teatrze, —
O bohaterach, co do czynu wskrześli,
Co skon tu częściej niż triumf odnieśli, —
O chwilach, których pamięć ma nie zatrze.

Niedawno jeszcze w rozpętanej wojnie
Jątrzyły ludzi przeciwne zapały,
Iż zbrojne tłumy wzajem na się wiedli...

Tyś, wielka wodo, patrzyła spokojnie
I tak się w tobie burze odbijały,
Jak dziś pogodne niebo się zwierciedli.







Obraz, w wodzie odbity...

Kędyś ty, kędy, zaklęte jezioro,
Skarbu mych wspomnień kosztowna szkatuło?
Czy skier słonecznych złoto cię osnuło?
Czy fale twoje, jak rubiny, gorą?...

Kiedym w tułactwie wlókł swą duszę chorą,
Każde mię słowo ludzkie niemal truło,
Niczyje serce ze mną nie współczuło,
Do wsparcia żadna dłoń nie była skorą:

Ponad swym losem nieraz płacząc skrycie,
Zdala od ludzi, którzy mię kochali,
Nad brzeg przyszedłem twej srebrzystej fali;

Dziw! własne w tobie ujrzałem odbicie, —
W twym szmerze własna mi się dusza żali...
Jezioro cudów! któż powróci mi cię?







Mysowaja.

Objęta skalnem ramieniem przylądku,
W brzeg się zatoka wrzyna podkowiasta.
Otchłań, głęboka sążni półtorasta,
Strzeże okrętów — co stoją w porządku....

Wśród kniei, która stoki gór porasta,
Druga zatoka: — w podskalnym zakątku
Ludzie, wyrokiem lub żądzą majątku
Przygnani, zręby założyli miasta.

Dawnych skazańców synowie i wnuki
Cicho tu orzą zbożorodne włóki,
Lub z rybackiego żywią się ułowu.

Krwi posiew szarą kulturę tu wzmaga
I coraz rzadziej odarty brodiaga
Z flintą z głuchego wychodzi parowu.







Dacan — klasztor mongolski.

Na szarych głazach zadumany wisi
Zrąb tajemniczej buddyjskiej pustelni;
Wieczności służą tam ludzie śmiertelni:
Lamowie — światu odprzysięgli mnisi.

Wejdź tam — w celami obsiadły korytarz:
Wszędy kaganki płoną i kadzidła,
Smoków pstrokate ujrzysz malowidła
Lub indyjskiego mędrca myśl wyczytasz.

Nieraz zachodzę w ten ustronny dacan,
Nad ponadziemską zamyślić się wiedzą
I gwarzyć z lamą o mistycznym kulcie —

Wtórzy nam młynek, wiatru tchem obracan[2],
A jego śmigi tę modlitwę cedzą:
„Bogi, o szczęściu marzyć nam pozwólcie!“







Mongoli.

O lśniącej cerze i postaci krępej,
Niby zczerniałe, bronzowe posągi,
W szatach ozdobnych w smoków dziwolągi —
Stoją, wzrok wodząc skośnych oczu tępy,

Wnuki Dżengisa... Ich bitne zastępy
Połowę świata ujarzmiły ongi,
A ich dwukolne, skrzypiące wasągi
Trwożyły Krępak i Dnieprowe kępy:

Dziś snem się zdaje owo panowanie
I nie pamięta nikt o tym kurhanie,
Gdzie spoczął sławny wodzów wódz — Tatarzyn,

I patrząc na świat obojętną twarzą
Chyba o nowych podbojach nie marzą
Dżengishanicze — ci przekupnie jarzyn.







Dziewczę burjackie.

Dziewczę burjackie — gdy stoisz na złomie,
U wód jeziora, zmiennym gwarem głośnych,
Co wtedy kreśli się w twych oczach skośnych:
Lęk, czy zdziwienie, czy radości płomię?

Tam w dole pnie się ku brzegom łakomie
Kłąb fal zielonych, groźnych, nielitośnych,
Niosących postrach... Lecz i perłonośnych
Małż śpią tam krocie, ku nurków oskomie...

W perłach tych ładnie byłoby twej skroni,
Gdyby twym modłom Bóg wód czynił zadość;
Śmiechem-by kwitła, jak kwiat pełen woni,

Tak tajemnicza twarzy twojej śniadość —
Dziwnie złożona, jak maska ironji...
Co się w niej kreśli — lęk, czy dziw, czy radość?







Wyspa trędowatych.

Oblana wodą — zdaleka od lądu —
Stromo spiętrzona szorstkiemi upłazy —
Widnieje strasznej siedziba zarazy,
Od dawien dawna zwana wyspą trądu.

Odrażające szpetnością wyglądu
Widma tam żyją, pół-grobów obrazy:
Ludzie, zesłani ludzkiemi rozkazy
W miejsce, gdzie włada moc Boskiego sądu

Od swych współbliźnich ze wstrętem widziani,
Którzy w nich własnej ohydy się brzydzą, —
Zamknięci kołem błękitnej otchłani,

I zwierząt nawet ni ptaków nie widzą...
Skałom się skarżą na ból, co ich rani,
Ale i głazy szmerem fal z nich szydzą...







Ujście Angary z Bajkału.

Pędzi w dół, gromem huczy i wód ciska nawał
Rzeka, córa Bajkału — Angara ma imię —
Co jak lód zimna w lecie, nie zamarza w zimie,
Jakby się z praw przyrody nurt jej naigrawał...

W potopie pian kipiących, w mgły rozpylnym dymie,
Widnieje granitowej skały nagi kawał...
Wzniósł hardo głowę — jakby się grozą napawał,
Lub chciał powstrzymać w pędzie to źródło olbrzymie...

Skała ta — [tak mi kiedyś szamani mówili] —
Jest przez samego Boga stawioną zaporą,
By dna nie odsłoniło bajkalskie jezioro.

Lecz gdy pod fal naciskiem głaz ów się przechyli
[Jeśli ludzkie bezprawia miarę już przebiorą]
Cały świat w wód zalewie zginie w jednej chwili...







Muzeum bajkalskie w Irkucku.

Ugrupowana w przeglądzie dla oka —
Za szaf szybami — i fauna i flora...
I wszystkie skarby wielkiego jeziora
Spłynęły tutaj, jak w ul — łąk patoka.

Ówdzie granitu, tam kwarcu opoka,
Tu koral, tam znów muszla różnowzora,
Indziej, w sąsiedztwie leśnego potwora,
Berkut[3] spoczywa lub wypchana foka.

Dalej oszczepy, bułaty i włócznie,
I urny mogił, wyrzeźbione sztucznie,
Godła, fetysze... któż imiona ich wie?

Na straży stojąc u wchodowych dźwierzy
Nad skarbem, wziętym przez człowieka w lichwie,
Z szyderstwem posąg Buddy zęby szczerzy.







Lodokół „Bajkał“[4].

Z komina sypnęły się iskry — furcząc na wietrze rozwiła się flaga;
Kapitan coś krzyknął przez tubę — i pokład w jednej się chwili zaludni;
Z hurgotem wybiegli majtkowie — jak małpy zwinni, krępawi i brudni,
Do wind się wzięli, do putków, wszędy robota zawzięta się wzmaga...

Warknęły liny i koła — kocioł parowy głucho zadudni,
Pierś okrętu dygoce w prężnym wysiłku, w kurczowym wstrząsie;
Zgrzytają lodów zębiska, w zjadliwym śmiechu się szczerzą i skrzą się...
Zrywa się okręt z uwięzi — poleci! — utrzymać coraz go trudniej!...

Wszystkie siły wytężył — aż kłębem pary się zdyszał i zziajał,
Słupem wody modrawym, jak klingą stalową, wymachnął naokół,

Pod jego gorącem tchnieniem, jak piana mydlana, roztajał
Pancerz lodowy, którym olbrzym-Bajkał pierś swoją okuł...

Ruszył po krach — krach opornych — rycerz stalowy: groźny lodokół —
I szklane tafle jeziora, niby djamentem, ostrogą krajał.







Jest jedna skała.

Jest jedna skała nad Bajkałem,
O którą bije fal nawałem
Wezbrana toń...
Na skale tej ja często stałem,
Ukrywszy twarz mą w dłoń —
Nad ową skałą nad Bajkałem
Mknęły, szeleszcząc skrzydłem białem,
Orszaki mew...
Był wieczór — w wodę spoglądałem,
Co czerwieniła się jak krew...
Nad ową skałą nad Bajkałem
Mrok snuł się pasmem ociężałem,
Jak myśli me...
To co przeżyłem, przebolałem,
W wilgotną się osnuło mgłę...


Sludianka.







PRZEZ TAJGI I TUNDRY
Powitanie Sybiru.

Nie wiem, jak was powitać, pustynie sybirskie,
Relikwiarzu polskości, kędy w ziemi łonie
Śpią ojców — męczenników ciała bohaterskie,
Niby posiew przyszłości na dziejów zagonie.

Oświeca was posępny miesiąc swą pochodnią,
Jak kaganek, płonący na ciemnym kurhanie,
Blask jego blady płynie hen w stronę zachodnią,
Jak duch, niosący Polsce duchów pożegnanie.

I zda się, długi szereg widm bolesnych wstaje,
Godność niosąc na czole, a smutek we wzroku,
I w jedną tylko stronę spoglądać się zdaje,
Pewno ojczyzny swojej żądając widoku.

Duchy! ja z Polski jadę w ciemny świata kraniec
I dla was pozdrowienie niosę w jej imieniu,
Jako wy niegdyś, żołnierz, i, jak wy, wygnaniec,
Choć wam nie dorównywam w męstwie i cierpieniu...

Niosę wam wieści z kraju: dziś wskrzesły nadzieje.
Że szczęścia i swobody nastała już chwila,
Że bliska sprawiedliwość, chociaż krew się leje,
Chociaż kielich goryczy naród dziś wychyla.


Może niedługo ziszczą się sny nasze dawne
I wolności radosny dzień znowu zaświta
I potężne znów państwo powstanie i sławne,
Jako była przed ciosem klęsk rzeczpospolita.

A wtedy wam się słowa te moje przypomną
I może wymówicie ustami wdzięcznemi
Imię tego, co przyniósł wam tę wieść ogromną —
Tego, co pewno z wami spocznie w obcej ziemi.

Czelabińsk.







W Uralu.

Urwiska skalne... na nich krzywe smreki,
Srebrzystą śniegu posypane warstwą,
Sterczą nad jarem pół-zakrzepłej rzeki:
Mroźnej natury wszechwładne mocarstwo.

Gdzieś po kotlinie rozrzucone budy,
Pośród nich ludzie — zaledwo widzialni —
Przewożą pokład złotonośnej rudy
Wydobywany z podziemnej kopalni.

Orły ze siedzib dawnych swych wyparte,
Niekiedy jawią się ponad doliną,
Smutno nastrzępią skrzydła rozpostarte
I gdzieś w oddali — za górami — giną.







Widok na Taganaj.

Wśród morza wirchów, nad borami smreków
Piętrzy się kolos nagiego granitu,
Piastun huczących srebrzystych wycieków,
Podpora niebios rozległych błękitu —
Taki ogromny, niby pomnik wieków,
Zimny, jak wyrok niezmiennego bytu,
I uroczysty w swej cichej powadze,
Jak król, co dzierży nad niższemi władzę.

On pierwszy z słońcem wschodzącem się wita,
Ostatni żegna zachodzącą zorzę;
Wyniosłą dłonią swą obłoki chwyta —
Wicher się ściele pod jego podnoże,
Orły mu służą, by królewska świta,
Pieśń uwielbienia dźwięczy w czarnym borze...
Wspaniały, groźny, w swej kamiennej dumie,
Sterczy Taganaj w gór poślednich tłumie.

Złatoust.
 







Na zboczu góry.

Kwiaty, które zdobicie skały brzeg wyniosły!
Kiedy po góry stoku ku szczytom się spinam;
Zmierzchłe dawno obrazy przez was przypominam:
Podobne do was kwiaty u nas w lesie rosły...

Często te kwiaty rwałem, gdym po skalnej zboczy
Ku szczytom — dla chłopięcia dalekim — się drapał;
W duszy huczał miłości mej młodzieńczej zapał —
Ach! ona tak błękitne, jak wy, miała oczy!...

Dziś zawisłem, jako wy, nad brzegiem przepaści,
Z barw ani woni nikt tu pożytku nie zyska;
Ale też jako i wy, nie spadnę z urwiska,
Ani serca mojego piołun nie zachwaści...







W tajdze.

Szumi bór głuchy — o! — szumi!
Chwieje się liści opona —
Wśród zbolałego mi łona
Głuche westchnienie się tłumi.
Wiatr się po gąszczach szamota,
Z nad bajor spędza opary —
Smutek gdzieś snuje się szary,
Duszę mi szarpie tęsknota.
Szeroko kędyś, daleko
Leśna rozciąga się głusza —
W bezmiar rozlana ma dusza
I ludzie jej nie docieką...







Urman[5].

W jednych miejscach gęstwina:
grają przepychy bronzu, zieleni i srebra...
Gdzieindziej las wypalony
szczerzy się nakształt pogańskich, cmentarnych popielisk;
Tu owdzie pień zczerniały
sterczy jak gdyby smutny, nagrobny obelisk;
Dalej bezładne wykroty,
jak z ziemi wydarte mamutów spróchniałych żebra.

Szmerem strumienia chichoce,
jak paszcza gadziny rozwarta, przepastna debra,
W dzikie porzeczki wieńczona,
ubrana jedwabiem jasnych, trawiastych podścielisk.
Komarów brzęczą chmary —
mgły siwe ciągną smugami z nad oparzelisk;
W mgły te, jak w płaszcz, się spowija
kniej tych bogini — śmierci piastunka — febra...


Zwierza ni ptactwa nie słychać
— jeno nad ścierwem kraczą w dali gdzieś wrony,
Zresztą milczy bór stary
— jak starzec nad dawną przeszłością swą zamyślony.
Bo stoi on tak od wieków —
zawsze milczący, zawsze potężny, jak ongi...
Czy istnieć też będzie na wieki?
Cyt... stuk tam słychać... to drwali gromada drzewo tam rąbie,
Wali stuletnie chojary,
piłą ćwiartuje i gęste ustawia z nich sągi,
Niby stosy pogrzebne,
albo ołtarze ku wielkiej snać hekatombie...







Tundra.

Tu owdzie w jarkiem słońcu lśnią bajor tafelki,
Przybrane w łóz prętowie i w bujny oczeret,
Schronisko błotnych ślizów — oraz ptasich czered,
Co tu w porze wieczornej wrzask podnoszą wielki,

Zresztą ciągną się wielkie grząskich traw wertepy,
Gdzieniegdzie przetykane w karłowate brzozy. —
Rzadko tu nadciągają koczownicze szczepy
I na czas jakiś gwarne rozbiją obozy;

Nawet myśliwiec, śmiały pogromca niedźwiedzi,
Czeka zimy — gdy drogi tu się lepsze utrą,
Gdy się na białym śniegu łatwiej trop wyśledzi
I gdy mieć będzie większą wartość lisie futro.







Buran[6].

Z za horyzontu wypadł w rozhukanym pędzie —
W pobladłem słońcu zalśnił matowym rozbłyskiem,
Rozbił niebo i sypnął nieba rumowiskiem:
Śniegiem, co się rozproszył, jak puchy łabędzie.

Spadł na ziemię — o lasów otarł się krawędzie —
Rozśmiał się urągliwym skowytem i piskiem —
Przeciągnął ponad siołem, przyziemnem a niskiem,
Zniszczenie, śmierć lub trwogę rozsiewając wszędzie.

Rozmiótł śniegi po polach — wił zawrotne młyńce —
Zatarł, jak napis kredy, szerokie gościńce —
Rzeki, lodem nakryte, białą pianą zalał —

Wdarł się w jamy, gdzie ptaki i zwierzęta ziębną...
Zasypał co niewielkie, co wielkie — rozwalał.
Wkońcu triumf swój wrzawą ogłosił stugębną.







Na szczycie.

Stanąłem na wierzchołku skał,
Podemną zrąb krzesanic...
Spojrzałem w dół: świat mi się zdał
Tak mały — choć bez granic...
Bezdenna przepaść u mych stóp,
I któż się w nią zapuści?
Jedynie orły, wietrząc łup,
Nie trwożą się czeluści.
Poniżej tryska kępa drzew:
Sosny strzeliste, czujne —
Nie schylą czół, choć wiatru wiew
Targa ich włosy bujne.
Zawrotny strumień spada w dół
I pełznie siwym łęgiem
Do rzeki, co od srebrnych kół
Lśni aż pod widnokręgiem.
Ja patrzę, myślę — w duszy ot
Powstają dziwne chcenia:
Żeby posiadać orli lot,
Potęgę mieć strumienia;
Mieć duszę twardą, jak ten zrąb,
Jak drzewa te niezłomną,
Bezdenną jak otchłani głąb,
Jak cały świat — ogromną!







Las śniegiem zasypany.

Zasępił się bór stary
I w głuchym smutku drzemie...
Bezlistne drzew konary
Przygniotło śniegu brzemię.
Gęstwina się zasuła
Puchowym hen całunem.
Wilk kędyś w niej się tuła,
Co nieszczęść jest zwiastunem.
Lub kruki zgrają czarną
Z siedliska się poderwą,
Śniegowy pył rozgarną
I lecą węszyć ścierwo.
Wiatr zrywa się od czasu
Z wściekłością opętańczą
I pryska z głębi lasu
Lodowych skier szarańczą.
Na szał żywiołość sprzeczny,
Na dolę nienawistną
Narzeka bór odwieczny
Koroną swą bezlistną...







Z oddali.

Tak ja się rwę do ciebie, kraju mój rodzinny,
Budzący się do życia z letargu stuleci!
I z bólem o tem myślę, żem ja tu bezczynny,
Kiedy tam kipi praca, gdy się zapał nieci,
I kiedy przez tę przestrzeń niezmierną, daleką
Niemal słyszę, jak trumny odwala się wieko!

I nieraz się twarz moja w zadumaniu chyli
I gorzkie zapytanie na usta się tłoczy:
Czy doczekam radosnej wybawienia chwili
I czy wolną ojczyznę ujrzą moje oczy?
Czy też, nie doczekawszy się losów przemiany.
Spocznę między obcymi ludźmi i kurhany?

Kraju! gdy dzieci twoje wolność uszczęśliwia,
Jam od cię odepchnięty — i sam nie wiem, za co?...
Kiedy innych ochota do czynów ożywia,
Ja jestem dziś z tych jeden, co nadzieję tracą...
Kraju! czy danem będzie mi powrócić kiedy
Do ciebie, moich myśli i czynów mych schedy?







Widok na Kiachtę i Majmaczen
(z obozu jeńców w Troickosawsku).

Miasto przecięte — niby sądem Salomona —
Ściegiem słupów granicznych i kozackich stanic,
Bo do Rosji należy jedna jego strona,
Druga zaś już w obrębie chińskich leży granic.

Drwiąc z ustawy, karzącej wszelkie kontrabandy,
Jasne słońce, z gór chińskich wstające na wschodzie,
Przechodzi ponad miastem i blasków girlandy
Wiesza na złotej cerkwi i srebrnej pagodzie...

Droga, w morwy sadzona, pylna i piaszczysta,
Drga życiem. Sznurem ciągną się skrzypiące arby[7]
Tam mknie „trójka“ bogacza — tam wielbłąd dwugarby
Wiezie pocztę — do stacji, odległej wiorst trzysta...

Wzgórki piasku podnoszą się falistym rojem —
Ledwo gdzieniegdzie zdobi je roślinność skąpa...
Opodal — za parkanem — artezyjska pompa,
Gdzie nam po wodę wolno chodzić — pod konwojem...







Rzeka zamarznięta.

Ruch i życie spętała przyroda,
Szklany pałac zbudowała zima.
Śpi w milczeniu nieruchoma woda,
Niby zwłoki padłego olbrzyma.

Krzaki — z liścia letniego odarte —
Zrzadka strzępią się szarą rosochą,
Niby wznosząc ramiona rozwarte
Do przyrody, co im jest macochą.

Dawniej, strojne w zieloności szatę,
Przeglądały się w wody zwierciedle —
Dziś im fala nie przepływa wedle,
Tylko łono szczerzy lodowate...

Lecz w wytartem przez lata korycie
Ruch istnieje i tętni u spodu
I za wałem i pancerzem lodu
Kwitnie świata podwodnego życie.


Krasnojarsk.







W noc deszczową.

Już ziemię mrok otula
I w izbie ciemno mej...
Na dworze wiatr gdzieś hula,
Z odległych lecąc kniej.
I słychać śród podwórza
Konarów głuchy skrzyp —
Gdzieś w dali huczy burza
I dzwoni deszcz u szyb...
Świerszcz cicho szemrze w ścianie
Z swych tęsknych jedną nut,
Niekiedy psa szczekanie
Rozlega się u wrót.
Tak pusto, tęsknie, głucho,
Tak dzikich dźwięków zlew,
Jakbyś ty, zawierucho,
O mnie nuciła śpiew,
Byś łkała ponademną,
Że nim rozpierzchnie mrok,
W dal mnie uniesie ciemną
Burzliwych zdarzeń tok...







Taniec szamanów.

...Tańczą szamani...
Skaczą, oczami łypią, w ziemię ciałem biją,
Wyginają się brzuchem, kręgosłupem, szyją,
Jak gady — lub jak gdyby ludzie opętani.

Piana z ust bryzga — w piersiach głucho grają płuca —
Jakieś dzikie wyrazy wybiegają z krtani —
Wściekłość — ból — klątwa — rozpacz... Ten nożem pierś rani,
Ów się w żarzące węgle nieprzytomny rzuca...

Wyszli cało — jak duchy... Znów wir dziki, skłębny —
Wznoszą laski, pokryte siecią dziwnych cyfer, —
Rwą odzież — furczą wstęgi, kółka, wilcze zębce.

W jurcie trwoga — ponuro zahuczały bębny...
Drżą widzowie: — nuż wśród nich wykryją przestępcę?
Spokojnym wzrokiem patrzy — na ludzi — renifer.







Do przyjaciela Chińczyka.

Gdybym-ci umiał tuszowym pędzelkiem
Wypisać wasze chińskie abecadło,
Co pod floresów zagmatwaniem wielkiem,
Ukrywa dźwięki i treść nieodgadłą,
Lub gdybyś serce me bijące czuł ty
W słowach mych polskich i mych liter splocie,
List długi, długi napisałbym do cię,
Sań-fu, mój stary przyjacielu żółty...

Z niejednej rzeczy chciałbym ci się zwierzyć,
Bośmy już tyle lat się nie widzieli!
Tyle nas wzajem mil od siebie dzieli,
A od chwil tamtych — ileż dzieli przeżyć!

Lecz zamiast pisać — o, nieraz w zadumie
Westchnienie poślę, od słów wszelkich wiotsze.
Może z nich które z wiatrem do cię dotrze
I chińskie ucho polską treść zrozumie?
Bowiem westchnienie zawsze brzmi — po ludzku...

Więc na wiatr piszę... Powiedz, stary chodzia[8],
Czy zawsze mieszkasz jeszcze hen — w Irkucku

I sklep korzenny masz wśród podegrodzia?
Zdawna tam życie pędziłeś niegłośne
I pracowitych dni snułeś przędziwo,
A chociaż w twarzy miałeś oczy skośne,
Nigdyś nie spojrzał na nikogo krzywo,
Aniś zazdrości nie miał w żółtych licach,
Choć innym lepiej od ciebie się działo,
Choć (wiem z ust twoich o tych tajemnicach)
Koszulę nawet nie zawsześ miał całą...

Kędyż mi dzisiaj szukać twego domu,
Gdy orkan zdarzeń kraj tamten pustoszy?
Czyż ocaliłeś życie od pogromu
Wraz z odrobiną uciułanych groszy?
Może zawczasu, chroniąc się zatraty,
Powędrowałeś tam, gdzie towar tańszy,
Albo na starość, skołatany laty,
Do swej rodzinnej wróciłeś Hwoliańszy?

Czy jeszcze syna masz wciąż koło siebie,
Co twe zgryzoty i troski podziela?...
Nie wiem... wiem jeno (sam sobie pochlebię),
Że prawdziwego brak ci przyjaciela...

Obaj byliśmy tułaczami wtedy...
Obu nas losu sprowadził trafunek,
Jak do wspólnego mianownika — biedy,

Niby chcąc życia uprościć rachunek.
Jak pod Irkuckiem w jedno się kojarzy
Biała Angara ze żółtym Irkutem,
Tak myśmy sercem lgnęli współodczutem,
Mimo odmiennej barwy naszych twarzy,
Bo serca mieliśmy — jednako krwawe...







ŻOŁNIERSKA DOLA
W górę czoła!

W górę czoła! wszak my młodzi!
Jeszcze duszę mamy silną!
Nam się w przyszłość patrzeć godzi
Nie w przeszłość mogilną!

Myśmy w bólu odrętwieli
I zbłądziliśmy jak ślepi.
Hej, niech dzisiaj myśl z nas strzeli,
Serca nam pokrzepi!

Jeszcze nie czas nam do truny,
Bośmy życia krew — nie próchno!
Nowych natchnień święte łuny
Niech nam z serc wybuchną!

W bój! odważnie i zdobywczo!
Choć zdobędziem śmierć przedwczesną,
Z śmierci tej — przez moc ożywczą
Inne życia wskrzesną!







Duma o żołnierzu.

Razem z wichrem jesiennym, co szybami trzęsie,
Mgły tuman i liść zeschły ciągnął się przez pole,
Gdy szedł z domu żołnierzyk na nie znaną dolę
I łzę miał smutną na rzęsie...
Ciężka powinność woła!... czeka srogi przedział...
Żegnaj, matko i ojcze! kiedyż mię ujrzycie?...
I tę pożegnał, którą ukochał nad życie —
Czy go kochała, nie wiedział...
Poszedł — w ziemistym płaszczu, w skórzanym tornistrze —
Tam gdzie świstały kule i ryczały działa...
Pisywał długie listy — tęsknota szeptała
Słowa mu coraz ognistsze...
I pytał swoją miłą, czy jej służy zdrowie,
Czy jeszcze go pamięta?... Mijają miesiące...
Odpowiedzi ni słowa... tak ciężko w rozłące...
Może nakoniec odpowie?...
Czekał długo... cierpliwie... Wreszcie rok upłynął —
Odpisała... „Ślub wkrótce... wyszły zapowiedzi...“
Żołnierzyk nie otrzymał już tej odpowiedzi:
Już spał w mogile... już zginął...







O pieśni żołnierskiej.

Piosenko miła, siostro żołnierza,
Piastunko doli tułaczej!
Z tobą na ustach on w świat hen zmierza
I w ogień idzie kartaczy.
Ciebie on chowa w szarym tornistrze,
Jak gdyby skarb jaki cenny,
Choć nie tworzyli cię wielcy mistrze,
Lecz prostak — wieszcz bezimienny.
Słów twych go wichry w lasach uczyły
I bitwy — w piorunnym chrzęście —
I te rozsiane w polu mogiły
I kraju wielkie nieszczęście.
Boś ty z porywów szczytnych wyrosła:
Z miłości i z nienawiści;
Tyś ukojenie, nadzieję niosła,
Że sen wolności się ziści.
Dziś silna wiara w tobie uderza,
Że tułacz kraj swój obaczy —
Piosenko miła, siostro żołnierza,
Piastunko doli tułaczej!







Na dalekim posterunku.

Od kraju rodzinnego o tysiące mil,
w lodowatych krainach i pustynnych światach,
przeżywając tysiące udręczonych chwil,
z myślą o Polsce wiernie stoimy na czatach.
Za szańce nam tu służy własnych mogił sznur,
kędyśmy krwią składali śmierci okup hojny —
od stepów nadwołżańskich, od uralskich gór —
aż hen po ten Ocean Wielki — i spokojny!...

W te serca pełne bólu, w ten mogiłek rząd —
uderzam drżącą dłonią, jak w srebrne klawisze,
i nutę niepożytą wydobywam stąd,
która krzepi żyjących, a zmarłych kołysze!...
I w tysiącach serc polskich słyszę głośny wtór,
co Polsce opowiada nasz tu żywot znojny —
od stepów nadwołżańskich, od uralskich gór —
aż hen po ten Ocean Wielki — i spokojny!...







Żołnierska dola.

Zrodzona w burzy dziejowej zamęcie,
Wykołysana przez gromy huczące —
Porwałaś dolo, w żelazne objęcie
Młodych żołnierzy setki i tysiące...
I szli za tobą — wolą i niewolą —
Jak za skinieniem czarownej królewny,
Na śmierć grożącą lub triumf niepewny —
Żołnierska dolo!...

I szli za tobą wśród głodu i chłodu,
W obce szli kraje na zmienne koleje.
Wierząc, że w tobie przyszłość jest narodu,
Że ty masz jeno moc — ziszczać nadzieje.
Że jeno przez cię z więzów kraj wyzwolą
Dłonie żołnierskie, co w pracy niemałej
Skrzepły potęgą i jak ty, stwardniały,
Żołnierska dolo!...

I byłaś dla nich droższa od macierzy, —
Choć obdarzałaś ich znojem boleści,
A choć tak szara, jak mundur żołnierzy,
Wdzięk miałaś w sobie i powab niewieści;

Dziś zaś, odziana sławy aureolą,
Na straży kraju wlewasz w jego synów
Świadomość dobrze wypełnionych czynów —
Żołnierska dolo!...

Jeszcze niedawno w okopach strzeleckich —
(Niech się nam lica wstydem nie szkarłatnią!) —
Służąc w szeregach ruskich lub niemieckich,
Kulę zabójczą słaliśmy w pierś bratnią...
Lecz wiarę mieliśmy, że się zespolą
Znowu — rozdarte przez wroga — dzielnice,
A ty nam złączysz serca i prawice,
Żołnierska dolo!...

Dziś grzmiący oręż i strzały ogniste,
Nie są jedynie wyrazem czczych marzeń,
Lecz jasno świadczą — i dumnie zaiste!
O dokonaniu się wyśnionych zdarzeń...
Przeto nas dzisiaj już rany nie bolą
I niewolnicze kajdany nie pieką,
Boś ty nam trumny odwaliła wieko,
Żołnierska dolo!...

Nowonikołajewsk.







Z eszelonu.

Za gór szeregiem
zorze się tlą, —
jak srebrnym ściegiem,
osnute mgłą...

W sukienkę zimy
odział się świat,
wiją się dymy
z nad szarych chat;

W siwej powłoce
włóczy się zgon;
skrzydłem łopoce
gromada wron...

Dal tętni grozą
złowrogich zgraj...
gdzie to nas wiozą?
Czyż tam nasz kraj?...

Tam bracia padli —
ich jęk ju zgłuchł...
ból czoło radli...
czuj duch — czuj duch!

Marjińsk.







Noc wigilijna dywizji syberyjskiej.

Pociąg brnie przez śnieżycę... gwarzą koła-zrzędy...
Z bronią w ręku czuwamy w półmrocznym wagonie...
Jedziemy w dal — przed siebie — niewiadomo kędy!
Jeno myśl nasza rwie się ku ojczystej stronie...

Wspomnienia treść stanowią — tak gorzkiej — gawędy...
W zwątpieniu czy w modlitwie składają się dłonie:
Noc wigilijna!... gdzież są wesołe kolendy?
Gdzie dziś gwiazdka promienna w domowników gronie?

Za oknem widać tundrę w białej szacie zimy,
Jak stół wigilji, białym zasłany obrusem...
Miast opłatka, krwią naszą na nim się dzielimy...

W obcą ziemię okrutnym zagnani przymusem,
Czyż powrócim do ciebie, kraju nasz rodzimy?
W tajgach wichry się skarżą przed Zbawcą Jezusem...

Marjińsk.







Pieśń duchów wieczornych.
I.

Już zaszedł słońca krwawy krąg
Za siny rąbek wzgórz!
Już siwe się podnoszą oćmy
Z nad wonnych łąk...
Hej w lot! hej pióra nasze złoćmy
W ostatkach zórz!

Gwiazdeczek na się wziąwszy blask,
Lub z błędnym goniąc się światełkiem,
Pląsajmy w bezmiar hen!
Już dzienny wrzask
Nas nie przeraża swoim zgiełkiem!
Króluje sen!...

Hej! ciężkich to wyroków dział
I klątwę straszną tę
Otrzymał ziemi władca — człowiek!
Nie będzie miał
Spokoju, aż nie zamknie powiek
We wiecznym śnie...

Lecz kiedy ziemski ścichnie gwar
Z brzemieniem zgryzot złym,

Wtedy mu dana jest pociecha:
Ze sennych mar
Do niego szczęście się uśmiecha!
On wierzy im...


II.

O bracia — duchy! zejdźmy więc
Na szary obszar ziem!
Wstępujmy w ciemną głąb lepianek,
W mieszkanie nędz.
Niech ból utuli sen-kochanek
Całunku tchem!

I zgryzot uciszywszy waśń
I ciężkich odgłos skarg,
Łabędzie pióra zesypujmy
Ze śnieżnych bark,
Znękane serca uspokójmy,
Śpiewając baśń.

Niech obraz przedwiekowych dni
Pośród błogiego snu
Na chwilę człeka ból omami;
Niech o przeszłości śni!
A przyszłość szczęścia niech barwami
Zaświeci mu!







Bądźcie zdrowi.

Wy, coście razem żyli i płakali,
Coście dzielili — jako chleb powszedni —
Smutek, co truje, i gorycz co pali,
Niedoli mojej towarzysze biedni!
Czas się pożegnać waszemu druhowi —
Rzucam was dzisiaj — bracia, bądźcie zdrowi!

Dziś dla mnie przeszłość straconą jest dobą,
A przyszłość — żadnym blaskiem nieozdobna,
Bo łzy za sobą mam i łzy przed sobą,
I morza łez tych przebrnąć niepodobna!
Niech się ból we mnie stokrotny odnowi —
Wy się nie troszczcie o to... bądźcie zdrowi!

I wy żegnajcie, wśród zimnego wiru
Spoczywające praojców postacie,
Wy męczeńskiego anieli Sybiru,
Którzy tak smętnie na mnie spoglądacie,
Błogosławiący swą śmiercią wnukowi —
Ja idę walczyć... duchy, bądźcie zdrowi!

Wierchnie-Udińsk.







Po klęsce.

Zmiatając śniegi, wyjąc przeraźliwie,
Wiatr po równinie przechadza się łysej...
Cicho spoczywa w lodowej pokrywie
Martwy Jenisej.
Śmierć tędy przeszła — jeszcze psy się włóczą
I ciał poległych po ustroniach wietrzą...
Śmierć przeszła — ręką, od śniegów tych bledszą,
Uśpiła wszystko... ucichły już waśnie —
Chyba jedynie echo wrzawą kruczą
W dali zawrzaśnie...
Ból, srom, niepewność... jak kruków gromada,
Złych myśli tysiąc — posępnych i czarnych —
Na żerowisko w duszę mą opada...
Tyle na marne trudów szło ofiarnych,
Iż mi wyziębło w tej uczuć rozterce
Biedne me serce!...
I ci zginęli — kochani przeze mnie —
Najlepsi z druhów — męczeńscy bezpłodnie —
I kędy spojrzeć, tam jeno nikczemnie
Królują zbrodnie...
Wietrze, o wietrze! nie płacz ty nad tymi,
Co śpią już w grobie — cisi i swobodni,

Lecz nieś otuchę tym, co jak Kaimi
Żyją — z niesławą bratobójczej zbrodni —
Choć szli do boju z wiarą w święte hasła
I do największych poświęceń gotowi...
Zanieś wieść o nas wolnemu krajowi —
Jeśli tam o nas pamięć nie wygasła...







Po bitwie.

Ucichły gromowe strzały
I ostry poświst kul...
Mgły siwe się rozwiały
W śród pól...
Ostatki chłopskiej chałupy
Odbłyskiem krwawym tlą...
Na miedzach krwawe trupy
Cicho śpią...
Zniszczenia przeszła tu socha,
Wyryła tyle brózd!...
Wiatr głucho kędyś szlocha,
Przez chróst.







Umierający żołnierz.

Zapomnieli... poszli dalej...
Pozostałem sam...
Jak mi straszno!... Rana pali...
Czy już — umrzeć mam?...
Wargi spiekłe — skroń mi stygnie...
Hej! czy jest kto tu?...
Nikt!... i jeno krzak się przygnie
Od wietrznego tchu...
Jeno smutno ptak zaćwierka...
We mnie myśli wre rozterka,
Niby pszczoły w ulu...
Matulu!...

Nie powróci moje próchno
Do rodzinnych stron...
Nie ty ściśniesz mnie, matuchno,
Ale — blady skon...
Nie odmówisz ty zdrowasiek
Na mogiłce mej...
Nie wiesz, że tu kona Jasiek
W obcej ziemi — hej!
Leżę cichy — zapomniany...
Serce boli... pieką rany
Targam się od bólu...
Matulu!...







Śmierć białogwardyjca.

Z bronią w ręku zdybali go w ostępie puszczy...
Porwali... ku stacyjce drewnianej zawlekli...
Kłuli go bagnetami i kolbami siekli,
Aż się krwawemi płaty skóra z pleców łuszczy...

Mówca jakiś przemawia do wzburzonej tłuszczy
I — słowem tylko chłoszcząc — najwięcej się piekli:
„On wróg ludu! krwiopijca!“... Słuchacze zaciekli
Powtarzają... Oklasków deszcz nawalny pluszczy.

„Rozstrzelać!“ — Ustawiono skazańca pod ścianą.
„Pal!“ huknęła komenda... i gruchnęły strzały...
On padł... rzucono krwawe zwłoki przy stacyjce.

(Zegarek i banknoty żołnierzom rozdano).
Z głębi tajgi z oparem nocnym nadleciały
I żłopały krew świeżą komary-krwiopijce...







Poległym.

Obca ziemia przyjęła was do swego łona,
Co macochą wam była... W zawiejach i wichrze
Dzika tajga powtarza umarłych imiona
I zasługi, co były nad cichą śmierć — cichsze.

Inni, do ojczystego wróciwszy zagona,
Krwawicy swojej plonem napełniają spichrze,
A wyście w obcych stronach zostali — i w nichże
Leżycie, niby siejba, na skały rzucona...

O pokój wam! Ta ziemia, od Boga przeklęta,
Niechaj lekką wam będzie! niech popłyną ze dna
Puszcz duchy wasze ku tej, co zerwała pęta!

Niegdyś tęsknota ku niej rwała was bezwiedna,
A teraz śnicie o niej! Ach, bo ona jedna,
Chociaż wszyscy zapomną, dziatwę swą pamięta!







Rojenia tułacza.

Nad widziadłami mych rodzinnych siół, —
Już nie widzianych, ach, przez lat tak wiele! —
Duch się mój dzisiaj utęskniony snuł
I płakał długo i rzewnie...

Bo stąpał szlakiem bławatkowych miedz,
Na których lipy długi cień się ściele,
Którędym do dom zwykł w dzieciństwie biec, —
Do dom, co w gruzach już pewnie...

Do chaty z płotem, ogradzanej w chróst,
Ubranej w sady kwitnących jabłonek,
Wśród przysadzistych ziemniaczanych brózd,
Wśród pozłocistych pszenic...

W powietrzu swarzył się wróbelków wiec,
W dali odzywał się kościelny dzwonek,
Modlitwa korna płynęła z mych ust,
Łzy mi płynęły ze źrenic...







Tak niedawno...

Tak niedawno grzmiał tu armat huk,
Roje wojska pełzły nakształt mrowisk...
Brózdy szańców orał wojny pług,
Śmierć kosiła plon wśród pobojowisk...

Dziś — zniszczenia ledwo został ślad,
Krwawej ziemi zgoiła się blizna.
Nowa zieleń, nowy rośnie kwiat,
Nowe kłosy ziemia niesie żyzna...

Nad mogiłki, gdzie polegli śpią,
Śpiew radosny wzbija się skowrończy,
Że co inni swą poczęli krwią,
To dziś wolne pokolenie kończy...







Wieść o powrocie.

A witajże nam miła, pożądana wieści!
Dźwięk twój zgasłą nadzieję w tęsknem sercu krzesze...
Polska wzywa nas, byśmy w domowe pielesze
Powrócili z tej ziemi smutków i boleści!...

Powrót!... ile uroku jedno słowo mieści!
Cicha we wsi zagroda... ten bociek na strzesze...
Te ziemię urodzajną krające lemiesze...
Grono rodzinne lubo wyobraźnię pieści...

Czy to wszystko, jak dawniej, istnieje? Ach kto wie,
Może, czekając syna, pomarli ojcowie?
Może na miejscu domu — zastaniem pustkowie?

Ej, precz troski! Wszak jeszcze siły pozostały
I jeszcze nowe w sercu roznieci zapały
Widok ojczyzny silnej, wolnej, zmartwychwstałej!







LISTY Z WIĘZIENIA
Ogłuchłszy w myślach...

Ogłuchłszy w myślach, w uczuciach zawiądłszy,
O — nie chcę myśleć!... nic!...
Pamięć, tych strasznych chwil bolesny widz,
Każdem się słowem porusza i jątrzy!

Na ludzi spojrzeć nie umiem bez sromu...
O nie chcę ludzi znać!
Patrząc na moją umęczoną brać,
Widzę, żem nie jest potrzebny nikomu!







Jakże mi śpiewać?

Jakże mi śpiewać? Skąd wziąć sercu nuty,
Kiedym niewolnik, kiedym na uwięzi?
Wszak i ptaszyna tylko śpiewa póty,
Póki swobodna hasa wśród gałęzi, —
Ale, zamknięta między klatki druty,
Jeno w tęsknocie ustawnej się smęci,
Do śpiewu niema ni do życia chęci.

Jakże mi śpiewać — gdy mi z oczu znikła
Nadzieja moja, ta wróżka echowa...
Ona mi dawniej podpowiadać zwykła,
Jak matka pacierz, pieśni mojej słowa.
Dziś, gdy się zamęt myśli w głowie wikła,
Niema kto natchnąć mnie wiarą, otuchą,
Ani utulić duszy rozpacz głuchą.

Jakże mi śpiewać — nędznemu przybłędzie
Wśród obcych krajów — dolę mą tułaczą?
Na wierzbie-m piewcze zawiesił narzędzie
Ponad wodami rzek onych, co płaczą...
Chyba te pieśni przedśmiertne, łabędzie
Poślę z żórawi przelotnych wyrajem,
Aby zabrzmiały ponad moim krajem!







Skazańcy.

Okna grają nam nutą potępieńczych zawiej
I śniegowe przez szyby zazierają płatki...
Życie nasze wciąż płynie posępniej i krwawiej
I uśmiech taki tu rzadki...

Za oknem — wartownika brunatna sylweta
Tam i z powrotem koło drutów się przechadza;
Oto jakby zatknięta na ostrzu bagneta
I życia i śmierci władza...

Ojczyzna tak daleko! nie usłyszy zgoła
Skargi naszej, którą ból wewnętrzny w nas nieci,
Nawet pono o pomstę do niej nie zawoła
Krew mordowanych jej dzieci...







Wyznanie.

Kochasz mię! Twoje wyznanie
wbiegło za kratę więzienną
i napełniło mą duszę
światłością szczęścia promienną.

Kochasz mię! Rzekły mi dzisiaj
usteczka twoje dziecięce,
iż kochasz mię, żem samotny,
iżem wydany jest męce.

Kochasz mię! Twoja miłość
sama się pierwsza odsłania,
bo ja o sobie sądziłem,
żem jest niegodzien kochania.

Kochasz mię — bo zrozumiało
tę prawdę serce twoje,
że głupstwem są ludzkie złości,
a nas na świecie jest dwoje...







Niedawnom ciebie poznał...

Niedawnom Ciebie poznał, a już jakby wieki
Przeszły nad życiem mojem — i zdarzeń tak wiele!
Jakbyś mi nad kołyską, mój stróżu — aniele,
Złote skrzydła niebiańskiej roztaczał opieki.

Nie śmiałem ciebie kochać i zwać cię wybraną:
Wszelka nadzieja czarnym zdała mi się grzechem.
Bałem się skazić ciebie słów moich oddechem,
Jeno zdala w pokorze zginałem kolano.

I nawet wtedy, gdy z ust Twych spłynęły słowa
Słodkie, jak anielskiego zdrowienia pacierze,
Jeszczem się bronił myślom i mówił: nie wierzę!
Nie godzien-em, by światłość wschodziła mi dniowa.

O, nie potępiaj dzisiaj tej mojej niewiary
I winą nie obarczaj oczu moich ślepych,
Bo mnie olśnił poranku wschodzącego przepych,
Gdym dotąd błądził w pustce bezpromiennej, szarej...

Jak na głos jutrzni widma we mgle toną krwawe,
Tak znikły dziś zgryzoty, zmory nieodłączne.
Chorały na powietrzu dzwonią mi tysiączne
Modlitwa z warg mi płynie: Gratia, plena, ave!

Tuła.







W upokorzeniach wzrosło i boleści...

W upokorzeniach wzrosło i boleści
Kochanie nasze — to dziecię sieroce...
Bom ja nie zaznał w więziennej pomroce,
Jak pierś twa grzeje i jak dłoń Twa pieści,

Anim cię objął gorącym uściskiem —
Ni skosztowałem ust Twoich słodyczy...
Zaśmiał nad nami się z urągowiskiem
W chwili wynurzeń naszych — los zwodniczy...

Nawet w te rzadkie, w te szczęśliwe chwile,
Gdy widzę Ciebie — to jedynie zdala,
Bo na rozmowę straż nam nie pozwala,
Choć mamy z sobą do mówienia tyle...

Jeno wzrok — myśli stanowi wymianę —
I pokryjomu wysyłane listy,
Co pełne takiej tęsknoty ognistej,
Iż — gdy je czytam — oczy mam zalane...

Krasnojarsk.







Pożegnanie.

Poszłabyś ze mną?... o powtórz te słowa!
Patrzaj! pustynia ściele się śniegowa,
Po której wicher pieśń żałobną gędzi —
Pustynia wielka — nie widać krawędzi,
Jeno się z niebem barwą zlewa srebrną —
Pośród niej ginie zbłąkany wędrowiec...
Czyż przez ten bezmiar nogi nasze przebrną?
Powiedz!...
Poszłabyś za mną?... namyśl się... zastanów!
Słyszysz rozstrzelań grzmoty? brzęk kajdanów?
Słyszysz ten wściekły okrzyk: Wolnych więźcie!
Zważ! ja nie idę, by zdobywać szczęście!...
Jutro w mych piersiach może utkwią kule
I śnieg mnie w biały spowinie pokrowiec...
Czy ty podołasz znieść te wszystkie bóle?
Powiedz!...
Poszłabyś?.. czemu wzrok Twój mego szuka?
Słyszę, jak serce Twoje głośno stuka...
Idziemy — cisi i wsparci pod ramię;
Twarz moja wielką obojętność kłamie...
Nad naszą głową mijają w bezkresie
Chmury śniegowe — niby stada owiec...
Jakie nam jutro chmurna przyszłość niesie?
Powiedz!...

Krasnojarsk.







Słońce w więzieniu.

Nakształt pękatej postaci pająka,
Co nić srebrzystą wysnuwa z kałduna,
Pełznie po niebie krąg bladego słonka —
Tryska zeń blasku promiennego struna.

Toczy się, skrada jakoś niewidzialnie
Po ścianie zimnej, zmurszałej i łysej;
W myśli mych ciasną, samotną przędzalnię
Wpada, ruchoma jak taśma transmisyj...

Słońce! ty koło ogniste! twe tryby
Zdołają-ż ruszyć duszy rdzę i zastój?
Sterze ty świata! ty wołasz jakgdyby:
„Weź mnie w twe ręce i rząd zdarzeń piastuj!“

Nie szydzisz-że, ty szczęścia pełna twarzy,
Ze mnie, co leżę na twardym tapczanie —
Podczas gdy w ręku swobodnych zbrodniarzy
Spoczywa ludzkich losów panowanie?...







Za kratą.

Lecą płateczki, zwiewne, skrzydlate,
Niby anielskie pierze;
Ja przez więzienną spoglądam kratę,
Duszę mi smutek bierze...

Ścielą się cicho srebrzyste pyłki
Na twardej, zimnej grudzie;
Gasną — jak próżne ludzkie wysiłki,
Mrą — jak skazani ludzie.

Wiosenne tchnienia śnieg wkrótce stopią,
Wyrośnie z ziemi ziarno;
Chorego więźnia wkrótce zakopią
W tę ziemię — krwawą — czarną...

Krasnojarsk.







W wieczornej przedsennej godzinie.

W wieczornej, przedsennej godzinie
Tysiące srebrzystych, anielskich melodyj
Z zaświata do duszy mej płynie,
Do duszy zbolałej — choć młodej.

I wtedy się w cichej izdebce
Od cichych, świetlanych widziadeł zagęścia —
I każde z nich w ucho mi szepce
Wyrazy miłości i szczęścia.

I imię szeptają mi twoje
Szczęścia mojego posłańce skrzydlaci
I z nimi pospołu ja roję
O twojej wyśnionej postaci.

I w złotej kołysce nadziei,
Usypiam — jakgdybym dziecięce miał latka,
A gdy mi powieki sen klei.
To ty mnie całujesz... jak matka.







Z dumań skazańca.
I.

Tęsknym wzrokiem spoglądam przez kratę więzienną
Na ciasne, brudne, zielskiem porosłe podwórze.
Ta nikła garstka światła, co pełza po murze,
Taką mi się rozkoszną zda, taką promienną!

O słońce! tyś zagasło ponad mą Gehenną!
Nigdy się w twych ożywczych blaskach nie zanurzę!
Nawet mi jasnej zorzy nie świeciły róże,
Gdyśmy obaj wstąpili w tę ciemność bezdenną!

Słońce! ty ze snu wstajesz w promienistej zorzy,
Niesiesz ciepło i nową do życia ochotę
I dzień nowy nadzieje podnieca stokrotne!

Ja chęć do życia tracę na zgniłej rogoży,
A w duszy czarną rozpacz dźwigam i zgryzotę —
I nie zdołają zagrzać mnie ściany wilgotne!



II.

W ciemnej norze, w straszniejszej od nocy — otchłani,
Żywot nasz się przeciąga — jak jedna katusza.
Jęki nasze, co z gorzkiej wypływają krtani,
Gruba ściana kamienna przed światem zagłusza.

Myśli zamęt się w głowie naszej zawierusza
I, niby os tysiące, czaszkę naszą rani...
Jużeśmy od nadmiaru męki obłąkani
I niejeden na życie targnąć się pokusza.

Bracia moi, współwięźnie! wspólnicy niedoli!
Czy ja taksamo blady, taksamo ponury,
Jak wy, coście mojego bólu towarzysze!

Bo wiem, że mnie na równi z wami serce boli,
Że w głowie myśli burzą się, nawzór wichury,
Że nawet często głosu waszego nie słyszę!



III.

Wartowniku, co z bronią tu stoisz na straży!
Jakiem — powiedz — na więźniów spoglądasz ty okiem?
Czy z pogardą, czy może z współczuciem głębokiem?
Czy widzisz w nas współbliźnich, czy tylko — zbrodniarzy?

Patrzaj, jaka ciekawość bije z naszej twarzy!
Powiedz, jakim na świecie życie płynie tokiem?
Rozjaśnij nasze życie, co okryte mrokiem!
Każdy z nas przecież wiecznie o dniu tylko marzy...

Powiedz, czy zawsze jasno jutrznia świeci wschodnia?
Czy się zmieniło wiele przez ten czas... tak długi?
Czy rządzi sprawiedliwość, czy podłość i zbrodnia?
— — — — — — — — — — — — — — —
Wartownik się odwraca i milczy uparcie —
Wskazuje: — tam oficer wychodzi z framugi —
Żołnierzowi nie wolno rozmawiać na warcie.

Pskow.







Bliżej — i dalej...

Z ziemi, co myślom równie, jak tamten kraj, cudza,
A jeno do ojczyzny podobniejsza nieco,
Tęskne słowa wygnańca ku wygnance lecą
I każde z nich tysiące odgłosów obudza...

Dłoń, którą praca ciężka, niewolna utrudza,
I duch, długo więzienną nękany fortecą,
Skinieniem wabi do się postać twą kobiecą,
Jej wskrzeszaniem palącą boleść swą ostudza...

Do okna mego, w grubą okutego kratę,
Wspiął się — taki, jak u nas — srebrny, gibki powój,
Patrząc z litością na łzy moje lodowate.

Wypił je — i miał wygląd goryczy kielicha...
Uszczknąłem kwiat ten... Tobie ślę... Ty go przechowuj
I wiedz, że na nim tysiąc uczuć mych zasycha...
Tuła.







Do matki.

Myśląc i śniąc o Tobie, tylem łez wysączył,
Iż przez łzy — sny i myśli w jawę mi się mienią;
Zapominam, iż los nas zawistny rozłączył
Taką ogromną świata i czasu przestrzenią,
I zda mi się, że znowu dzieckiem być zacząłem,
Które życie uważa za piękną zabawę,
A Ty mnie pieścisz — gładząc włosy kędzierzawe —
I znowu mnie całujesz i kochasz tak samo —
Mamo! ach mamo!

I znów mi się tysiące słów twych przypomina,
W których wzrok otwierałaś na życie nieznane
I przed niebezpieczeństwem pragnąc ustrzec syna,
Mówiłaś mi, że wielkim i sławnym się stanę...
Przyszedł czas, żem wygnany z zacisznego gniazda,
Ruszył w burzę wypadków i strzałów armatnich,
Lecz one nie zgłuszyły słów twoich ostatnich
I wzrok mi twój przyświeca jak przewodnia gwiazda,
Gdy błądzę nad posępną zwątpień haceldamą —
Mamo — ach mamo!...







Strzępy listu
podartego przez cenzurę więzienną.

...Gdy prześladował nas los macoszy
Srogością nieubłaganą,
Wtedy nam nawet krótkiej rozkoszy
Zażyć nie dano...

...Przez kraty w oknach i kolczaste druty
Patrząc na Ciebie... wzrok mi się załzawiał...
Kiedym ukradkiem, dwie lub trzy minuty,
Z Tobą rozmawiał...

...Haniebnej pracy tłoczony przymusem...
...Kiedym się zrywał do dzieła...
...Wtedyś ty czoła mego dotknęła
Pierwszym całusem...

I jam cię żegnał: Bywaj, bywaj zdrowa!
O miłość moją i życie się nie bój...
Jedno i drugie Pan Bóg nam zachowa —
Pójdę na przebój!...

Tuła.







Ucieczka z więzienia.

W drogę! hej w drogę! Nikt nie błogosławi,
Nikt nie pozdrawia, gdy przechodzę mimo,
Jeno ty śmiejesz się nademną, zimo,
Żem warjat... Z tobą chcę wziąć się za bary!...
Kto kogo zmoże? no, bądźmy ciekawi!
W piersi mej płoną uczuć groźne żary!

Świat taki pusty... ludziom na nim ciasno?!...
Nikną kontury pól, drzew, dróg i dachów...
Jestem jak pionek zgubiony od szachów,
Co na posadzce ledwo go odszukasz...
Patrz! bal maskowy! Wrony niech przyklasną —
Jak stogi siana stroi śnieg-perukarz!...

Jak mi wesoło w tem wielkiem qui-pro-quie,
Które odgrywa wokoło przyroda!
Uciekłem! haha! znowu świat!... swoboda!
Dziś starej sztuki akt ostatni dogram — —
Jutro — pod innej sceny wszedłszy krokwie —
Występom swoim dam odmienny program!


Więzienie moje! o ty, kędym szalał!...
Jak głupi romans, stargałoś mi nerwy,
Więc retorycznej nie wymagaj werwy,
Poetycznego nie żądaj nagrobka!
Odszedłem... Ogrom twój w oczach mi zmalał,
Jak w końcu zdania postawiona kropka...

Smoleńsk.







PRZELOTEM
Duchu śmiały...

Duchu śmiały, duchu młody,
Dumne, harde twe zapędy!
Wzlecieć pragniesz w blask swobody?
Znasz ty moc twą? wiesz, którędy?...

Na obłokach skrzydła kładziesz
I z nich czerpiesz blaski zorzy...
Prometejska twoja kradzież
Czyż w następstwach cię nie trwoży?

Na swe loty pilnie uważ,
Bo, gdy z niskich drwisz poziomów,
Może nawet nie przeczuwasz,
Że gdzieś jesteś — blisko gromów!







Dusza moja...

Dusza moja jest jakby harfą wielostruną,
Na której grają różnych natchnień aniołowie:
Kiedy dłonie którego po niej się przesuną,
Ona zaraz mu pieśnią stokrotną odpowie —

I melodja się moja po przestworzach niesie
I echem się po chmurach i gwiazdach podwaja,
Aż kędyś w widnokręgów rozlewnym bezkresie
Niknie, jak gdyby ptactwa przelotnego zgraja...

Ale kiedy nadejdzie utrapień godzina
I tysiącem rozstrojów gra na każdym nerwie,
Kiedy ból struny duszy tak silnie napina,
Aż się zdaje, że słabe ich wiązanie zerwie,

Wtedy duch mój — płaczący, jak żebrak-niemowa, —
Żadnego głosu z siebie wydobyć nie zdoła,
Jeno, w głuchej rozpaczy powtarzając słowa,
Wciąż jedno i to samo: Boże! Boże!... woła.







Przed czarnym krucyfiksem.

Przed krucyfiksem czarnym na Wawelu,
Kędy się święta modliła królowa,
Często mych modłów słychać było słowa,
Pełne narzekań, pełne smutków wielu;

Echem gotycka tłumiła się nawa...
Nikt mię nie słuchał, jeno głuche ściany
I smętny Chrystus, gwoździem przykowany...
Ale ta skarga, to modlitwa łzawa

W ciszy tej brzmiała wołaniem mocarnem,
Jakby grobowców anieli-stróżowie
Swym szlochem mojej wtórzyli rozmowie
z tym krucyfiksem czarnym...



Przed krucyfiksem czarnym na Wawelu,
Dawnej świetności ślady widząc wkoło —
Dziecię niewoli — uginałem czoło
Jęcząc: Zmartwychwstać daj nam Zbawicielu! —

Gwoźdźmi przebite podniosłeś k’nam ręce — —
My skute dłonie wznosim k’Tobie: chceszli,
Żebyśmy więcej jeszcze cierpień przeszli? —
Czy ju triumfu nie dasz nam po męce? — —

Czy wiecznie szlakiem mrocznym i cmentarnym
Iść będziem, drogi krzyżowej Twej śladem?...
W takiej modlitwie łzy sypałem gradem
przed krucyfiksem czarnym...



Przed krucyfiksem czarnym na Wawelu
Skargę rzucałem rozpaczną, bolesną
Na chmurną młodość i na śmierć przedwczesną
Tych, którzy padli bez chwały, bez celu...

Wołałem: zlituj, zlituj się o Chryste —
Nad obłąkanym tłumem, co ci bluźnił!
Chryste! ach, gdybyś pomstę Twą opóźnił,
Doszłyby do Cię serca ich ogniste,

Które się rwały ku czynom ofiarnym!...
I pomnę, słońca blask złoty przystrajał
Twarz Zbawcy świata, kiedym ja się kajał
przed krucyfiksem czarnym...







Pójdę!

Ja pójdę! pójdę w ten zamęt ogromny!
Pójdę na świata wielką zawieruchę,
Bo jestem dzisiaj — jako grom — niezłomny,
Bo mam od śmierci silniejszą otuchę!
Bo przeznaczenia chcę wychylić czaszę — —
Pójdę! niczego w drodze się nie straszę!

Pójdę! przez morza, jak lotne żórawie
Lub jako rzesze popłynę skowrończe,
Wolności wiosnę ojczyźnie objawię
I poświęceniem pieśni mej dokończę!
Hej w lot, me serce, ogniste ty ptaszę!
Pójdę! niczego w drodze się nie straszę!

Pójdę! bo i cóż, że los mój nieznany?
Jakież przeszkody na mej drodze stoją?
Cóż, że czekają mnie trudy i rany —
Krew ta ojczyzny była wprzód niż moją
Wprzód, niż me życie, żyły krzywdy nasze — —
Pójdę! i śmierci w drodze się nie straszę!







Przed wyjazdem.

Czemuś tak smutna? do twego okienka
Zagląda wonna, rozśmiana wiosenka,
Słońce upada ci do stóp lubieżne,
Wiśnie ci sypią kwiaty swoje śnieżne.

Czemuś tak smutna? Przez czeremchy kuszcze
Zwinnego ptactwa przelatują tłuszcze,
O twoje szyby radośnie łopocą
I pozdrowienie ranne ci świegocą...

Lecz ty nie słuchasz i nie patrzysz, — niby
Zadumy jakiejś pełna lub tęsknoty...
Główkę w milczeniu przypierasz do szyby
I rozczesujesz czarne swe uploty...

Dawniej, gdym rankiem do ciebie przychodził,
Tak uśmiechałaś się do mnie, figlarko!
Miły rozhowor dolę moją słodził,
I tak mi chwile przemijały szparko; —


Dawniej prostoty pełna i swobody,
Jak wrogom — smutkom mym kazałaś uciec...
I tak cię bawił ten żołnierzyk młody,
Mało co większy, niśli jego sztuciec!...

Dziś do cię w nowym przyszedłem mundurze
I dziwny zapał w oczach mych się żarzy, —
A ty wciąż milczysz wbrew swojej naturze,
Nawet nie powiesz, czy mi z tem do twarzy?...

Powiedz mi, czemu oczy twoje przesuł
Smutek, co niemej podobien jest skardze?
Lękasz się o mnie?... patrz, ja jestem wesół
I dręczącemi przeczuciami gardzę!

Darmo los winić! żałość bezowocna!
Bo los jest jako wichura północna:
Kiedy poruszy ziemię do krawędzi,
Drobnych lepianek wtedy nie oszczędzi...

Długo już gościł szczęście nasz zakątek:
Wnet zmilkną dźwięczne szczebioty ptaszątek,
Wnet i czeremchy przekwitną i wiśnie —
Wnet czarodziejski sen wiosenny pryśnie!...







Odjazd.

Rąbek zorzy gaśnie pstry,
Ciemność ziemię już owładła;
Gwiazdy jawią się wśród mgły,
Jak widziadła...
Jak zwaliska pełne szczerb,
Sterczą mrocznych gór posady,
Przez nie księżycowy sierp
Patrzy blady...
Drobne światła lśnią przez mgłę,
To mieszkańców ciche domy —
Ja dziś jeno w świat gdzieś mknę
Niewiadomy...
Spokój, którym stracił precz,
Losy dały im łaskawsze...
Mnie nie wolno spojrzeć wstecz
Raz na zawsze...







Noc jesienna.

Ciemność już objęła świat,
Tajemniczej pełna grozy.
Przyodziane w biały strój,
Niby widma, stoją brzozy.
Stoją, wiodą z sobą szept
Zadumany, cichy, senny,
Ronią liście, niby łzy...
Wiatr się skarży w nich jesienny...
Na niebieskich stropów tle
Tysiąc świateł złotych mruga,
A na ziemi z mrocznych chat
Płynie blasków nikłych smuga.
Gwiazdy ziemi! Próżno w was
Szukać szczęścia przepowiedni!...
Kędy owe światła lśnią,
Tam się gnieżdżą ludzie biedni;
Na bagnisku krzywd i nędz
Błędne błyszczą to światełka...
Jak ból ludzki, nieraz noc
Smętną skargą się rozełka...
Tyś dla własnych dzieci swych
Jak twych biegów tryb, — bezwzględna!
Ziemio, ziemio! z pośród gwiazd
Najsmutniejsza gwiazdo błędna!







Tam u nas w Polsce.

Tam u nas w Polsce — swobodnej już —
Rozbrzmiewa triumf i wszerz i wzdłuż,
Że odwalony mogilny głaz...
Nas ból przytłoczył — niema tam nas!

Tam u nas w Polsce — złączonej już —
Chaty rodzinne patrzą z za wzgórz,
I szemrze głucho dębowy las:
Dzieci me, dzieci, przecz niema was?

Tam u nas w Polsce — radosnej już —
Szeleszczą niwy złocistych zbóż,
Oraczom niby kłaniając w pas,
Szepczą: żniwiarze, przecz niema was?

Tam u nas w Polsce — potężnej już —
Grzmią jeszcze echa światowych burz,
Lecz wre już praca, boć do niej czas!
Wszyscy tam dzisiaj — brak jeno nas!..







Nadejdzie słońce...

Nadejdzie słońce, co te chmury zetrze
I nowe życie obudzi —
I ożywi nadzieją, od smutku dziś bledsze,
Twarze znękanych ludzi...

Jeszcze powrócą siły w każdem ścięgnie
I myśl ma ogniem się stanie,
Jeszcze pokocha mię ktoś i przysięgnie
Dozgonne kochanie...







Nie miejcie smutku.

Nie miejcie smutku z nieskończonych dzieł
I nie złorzeczcie trudowi żywota!
Jak promień słońca wydarty z za mgieł,
Przez łzy nadzieja połyskuje złota!

Hej, dzień już wstaje! Pośród łąk i niw
Tysiące blasków ożywczych się kładzie...
Hej dzień na niebie! Wstawajcie, kto żyw,
I w pracowników stawcie się gromadzie!

Na ojców łanie, bracia, stańmy współ,
Uzbrójmy znojne dłonie w sierpy, kosy!
Na roli, którą pług stuleci pruł,
Tam oczekuje nas plon złotokłosy!

Z naszych on powstał trudów, potów, mąk,
Krew naszych ojców skropiła go żyźnie;
Dzięki trudowi ich czcigodnych rąk
Dziś plenne ziarno dziedziczym w puściźnie.

Nie miejcie smutku z nieskończonych dzieł
I nie złorzeczcie trudowi żywota!
Jak promień słońca, przedarty skróś mgieł,
Przez łzy nam przyszłość połyskuje złota!...







W ciągu tych lat okropnych...

W ciągu tych lat okropnych, mrocznych od tęsknicy,
Nasze spojrzenie zawsze ku Ojczyźnie biegło —
Dodając to przeczuciem, czego nie dostrzegło,
Ilekroć łza osiadła ciężka na źrenicy...

A tam się w dali złocił ranek pięknolicy,
Oświecając Tę Wielką, Drogą, Niepodległą...
I w blasku słońca wstali nowi pracownicy,
By fundament przyszłości kłaść — cegła za cegłą.

Czyliż nam tylko, niby marnotrawnym synom,
Niewolno się spodziewać szczęśliwszej przyszłości?
Czyż w jasyr zaprzedani, rabowie niewolni,

Daninę łez wypłacać mamy cudzym winom?...
Jakże dziś ręka nasza spętana zazdrości
Tym, którzy choćby ginąć tam w kraju są zdolni!







Szedłem nie dbając...

Szedłem, nie dbając o świata oklaski;
Pieśń moją niosłem i Bogu i sobie.
Ani u możnych nie błagałem łaski,
Ani nie dbałem, czy skarby zarobię.

Skarb miałem w pieśni tęczowej ozdobie,
Łaskę u Boga: On to stroił w blaski
Gęśl mą i duszę — te siostrzyce obie —
Obie — ach! — dzisiaj rozbite na trzaski...

Na mojej duszy i na mojej gęśli
Weselne pieśni rzadko teraz dzwonią —
Bo, niby struny, los napiął me nerwy.

Jak drzewa, z których owoce obtrzęśli,
Nagie dziś stoją i z wiatrem się kłonią,
Który w nie tłucze i łka w nich bez przerwy...







Jest-że to prawda...

Jest-że to prawda, że my jeszcze młodzi?
Wszak pasmem smutków nasz żywot przetkany
I żadnej się nam nie doczekać zmiany...
Tyle w nieszczęściu ciężkich lat przechodzi —
Zaprawdę! w latach młodzieńczych niewielu
Myśmy przeżyli całe długie życie...
Jako wędrowcy wstaliśmy o świcie,
Lecz czy nam dano prędzej dojść do celu?
Pono ten trud nasz owoców nie zrodzi...
Pono przed czasem spoczniemy w mogile...
W życiu tak krótkiem pocóż zgryzot tyle?
Jest-że to prawda, że my jeszcze młodzi?







Życzenie.

A kiedy we mnie życie już zemrze,
Niech jeno brzoza nade mną szemrze;
Niech polne róże wkoło się płonią,
Niech upajają mnie lubą wonią;

Niech konik polny, w trawie ukryty,
Mnie gęślowemi kołysze zgrzyty;
Słowik, ukryty w gęste zarośle,
Niech rzewną skargę w niebiosa pośle;

Niech rozłożystych bluszczów pokrowiec
Spowinie mały, cichy grobowiec,
Zasłoni napis, ryty w kamieniu,
By nikt nie wiedział o mem schronieniu!







Czy będą...

Czy będą nasi synowie i wnuki
Ze swoich ojców korzystać nauki —
Czy kiedyś nasza potomność oceni
Dążenia nasze i myśli z płomieni?
Czy też śmiać będzie się z naszych poglądów,
Darząc je mianem baśni i przesądów? —

Czy kiedyś nasi wnuki i synowie
Ocenią trud nasz — chociażby w połowie?
Czy schylą czoło przed tą naszą pracą
I bólom naszym wdzięcznością odpłacą?
Czy może nasze znoje i męczeństwa
Określą mianem pozy i szaleństwa?...







Są ludzie...

Są ludzie, których nikt nie pocieszał,
Kiedy im w duszy smutek wskrzesł —
A kiedy ból im dręczył duszę,
Nikt nie lał ponad nimi łez.

Ja czasem, gdy mnie nikt nie widzi
W samotne moje ciche dnie,
Leję nad losem takich ludzi
Cichą łzę...







Rozstanie.

Czemuż mym losem — przelotnie się jawić
I ukochane serca znów porzucać?
Mą znajomością drugim serce krwawić,
A swym odlotem — braci mych zasmucać?
O, gdybym umiał, jak złociste słonko,
Z mem przyjściem szczęście wnosić w upominku,
I nawet krwawą ostatnią rozłąką
Dawać nadzieję marzeń i spoczynku!







Do ciężkiej pracy...

Do ciężkiej pracy ręcznej się zabrawszy,
Za chleba gorzkim dziś gonię kawałkiem,
Lecz się nie wstydzę pracy nawet krwawszej
I nie złorzeczę jej całkiem.

Bo nic, że ona we mnie młotem tłucze,
I myśl mą stępia i dłoń moją trudzi,
Gdyż słuchać Bożych rozkazów się uczę
I kochać mych bliźnich — ludzi.







I tutaj ludzie...

Nakształt złocistych wznoszą się piramid
Pomniki lata — chlebodajne sterty.
Na kalenicach przysadzistych stodół
Młockom wtórują gawronów koncerty.

Ozimin jasny ściele się aksamit
Na niezbyt dawno zaoranej ścierni.
Wśród pastwisk, niby wydarty oczodół,
Zgasłe pastusze ognisko się czerni.

Drzewa ostatkiem zwiędłych sypią liści,
Słońce uśmiecha się cicho nad siołem: —
Ludzie tak szczęściem swem są promieniści,
Że nawet nie wiem, skąd się tutaj wziąłem...

Murom.







Wołga.

Jak gad olbrzymi, co śród traw się czołga
I tysiącznemi splotami się złuszcza,
Pełznie wśród stepu rzek królowa — Wołga —
I grzywę blasków złocistych rozpuszcza...

Jak korzeń barwne wydaje odziomki,
Tak z rzeki rosną i wioski i miasta —
Małe, zieloną blachą kryte domki —
Lub złotem zalśni cerkiew kopulasta...

Z rybackiej łódki, jako żuk, maleńkiej,
Piosnka żałosna biegnie wzdłuż wybrzeży,
W której się skarży głos Razina Steńki:
O Wołgo, Wołgo, ty nasza macierzy!...

Syzrań.







Kreml.

Oko się gubi w blasków plątaninie,
W zawojach kopuł i załomach muru;
Kipią połyski złota i marmuru,
Tłoczą się gmachy, pomniki, świątynie...

Wszystko — jak gdyby w czarodziejską skrzynię —
Schowane w wielką kopułę lazuru,
Z której, jak echo zaklętego chóru,
Melodja dzwonów niewidzialnych płynie...

Tę rezydencję grozy okazałą,
Przybytek władzy tyranów półbożej,
Dwanaście wieków długich budowało

I długi szereg pokoleń w obroży...
Czyż nikt w nim trwalszych śladów nie położy
Niźli pęknięty car-dzwon i car-działo?







Dzwony cerkiewne.

W rozbłyskach płynie carów miasto stare —
Zachód w złocistych przegląda się baniach;
Ulice w mroki osnuły się szare,
Toną w półsennych, cichych zadumaniach...
Hen, rozpłakaną pieśnią w nieboskłony
Poważnie, głucho, brzmią cerkiewne dzwony.

Dawno tak w ciągu zamierzchłych stuleci
Huczą, gromowym podobne zawiejom,
A jęk ich echo lat ubiegłych nieci —
Niby podzwonne przeminionym dziejom —
I dziwną trwogą brzmią spiżowe tony,
Bo dziećmi carów są te wielkie dzwony.

Bo nie padała na ziemice Rusi
Złotej wolności jasna aureola,
Lecz życiem ludu był ucisk, co dusi,
Prawem — bezprawie, władczynią — niewola,
Nienawiść — myślą, wiarą — zabobony,
Pieśniami — skarga wasza, wielkie dzwony...


O, wieleż żalu wasza nuta chowa!
Jakąż jest klątwą i bólem wezbrana!
Słychać w niej wrzawę bitwy Kulikowa
I krzyk Jermaka i groźby Iwana,
Czerńców modlitwy, bojarów pokłony...
W was serce kraju jest, cerkiewne dzwony!...

Kiedy nadeszły chwile zguby rychłej
I kiedy stary gród płonął w pożodze,
Jak-żeście wtedy — przelękłe — przycichły,
Gdy stał na Kremlu, skryty między wodze,
Ów mały człowiek, co obalał trony!...
Czyż wolność struła was, cerkiewne dzwony?

Dziś święto carskie — więc radosną hurmą
Chwałę głosicie i o zdrowie modły —
Prosząc, by słońce nie wstało nad turmą,
By nadal władał knut i żołdak podły,
By się nie dźwignął naród ciemiężony...
Czy Bóg was słucha, o cerkiewne dzwony?







W szpitalu bolszewickim.

Na rękach moich skonałeś mi prawie,
Doli mej druhu, żołnierzu-kolego,
I już nie słyszysz, jak ja serce krwawię,
Jak czuwam koło wezgłowia twojego,
Jak, na lekarza nie dbając zakazy,
Rąk twych dotykam, zgasłych od zarazy.

Jeszcze przed chwilą w gorączce tyś bredził
Jak człek, co we śnie nawiedzon przez zmory,
Wołałeś, by cię kto z bliskich odwiedził...
Jam był jedynie przy tobie — sam chory —
I jam jedynie spieszył ci z pociechą,
Choć we mnie grała twa boleść — jak echo...

Aż nawiedziła cię śmierć — ta najbliższa
Ze wszystkich bliskich... choć taka daleka!...
Gorączka spadła... już się nie podwyższa...
Znieruchomiała oczu twych powieka...
Kiedyś zmarł — nie wiem... sam byłem w malignie...
Słyszałem jeno: Kto go stąd wydźwignie?...


...Jaki twój pogrzeb! Nie dano ci trumny,
Nie grają-ć huczne karabinów salwy,
Ni nadwiślańskich lasów poszept szumny...
Ani te chałup nadwiślańskich malwy
Nie darzą ciebie ostatnim pokłonem
I czół nie zegną przed tak rzewnym zgonem...

Ciebie z munduru obdarto do naga
I odsłonięto twoją pierś wychudłą;
W ustach był wyraz, co litości błaga,
A w oczach — niby łez wyschnięte źródło —
I takie dziwne na twarzy wypieki,
Jak wyraz wstydu — wieczny i daleki...

I czterech drabów wzięło cię na nosze
I do wspólnego porzucili doła...
O ziemio! Serce masz dla nas macosze,
Lecz może z ciebie krew nasza zawoła
I z twojej głębi mściciele wybiegą!...
Śnij, śnij choć o tem, bracie mój — kolego!







Do małej siostry — z wygnania.

Z elementarza dopiero czytasz,
Więc piszę słowa proste, najprostsze...
Czy mnie pamiętasz? czy o mnie pytasz?
Czy wiesz, jak tęsknię po małej siostrze?

Czy się domyślasz, moja dziewczyno,
Jaki dziś smutek w duszy mej żywię
Za ową chwilą zbiegłą, jedyną,
Którą przeżyłem w życiu szczęśliwie?

W tułaczej doli, w losu żałobie,
Wśród ciągłych bólów, onieprzytomnień,
Jasne, dziecinne myśli o tobie
Do najpiękniejszych należą wspomnień.

Czemuż to dzisiaj w próżnej tęsknocie
Wyobrażeniem błahem się pieszczę?
Czemu nie ziści się to w istocie?
Czemu raz do mnie nie wróci jeszcze?...

...Wtedym ja czoło swe rozpogadzał
I zapominał o ciężkich smutkach,
Gdym na kolanach moich cię sadzał
I prawił bajki o krasnoludkach.


Wtedy zwyczajną traciła żwawość
Twoja wlepiona we mnie źrenica
I taką miałaś w oczach ciekawość,
Jakbyś patrzyła w twarz królewica;

Bo wtedy nam się zdawało właśnie,
Że królewicze, wróżki, królewne,
O których głuche mówiły baśnie,
Pomiędzy nami żyły napewne...

O wróżko moja! ty, coś osnuła
Szczęścia urokiem biedne me serce!
Królewicz gdzieś się w obczyźnie tuła,
W wiecznem zwątpieniu i poniewierce!

I któż mi będzie, moja pieszczotko,
Rozkoszną gwarą dzisiaj gawędzić?
I któż dziś zdoła, śmiejąc się słodko,
Smutek z mojego czoła rozpędzić?

Doprawdy! dzisiaj wszystkie uśmiechy
Razem z uśmiechem twym dla mnie znikły;
Ju nigdzie niema dla mnie pociechy,
Tej towarzyszki twych kroków zwykłej!







Sen o szczęściu.

O uśnij, moje serce! małe serce-dziecię!
Nie trwóż się widzeniami, ni bólem rozczulaj!
Zapomnij o zwątpieniach, zapomnij o świecie:
Ja ci śpiewam piosenkę — lulaj, dziecię, lulaj!

Bo to nieprawda wszystko, żem w świecie samotny,
Nieprawda, że mi troski zorały oblicze,
Nieprawda, że mi do dom brak drogi powrotnej,
Że do serca mi wlano smutki i gorycze...

Uśnij! i śnij, że ludzie na ciebie łaskawsi,
Że dola jest słodyczą miłosnych oświadczyn...
Śnij, że w kraju rodzinnym — w cichym domu na wsi —
W łóżeczku swem zasypiam — mały pieszczoch matczyn...







O módl się za mną...

O módl się za mną, dziewczę kochane,
Aniołku ze złotej sfery,
A może snadniej Stwórcę wszechświata
Poruszy pacierz twój szczery.

Módl się — a może lepszym się stanę,
Rozpaczy złej się wyzbywszy!
Dziecięce moje wspomniawszy lata,
Stanę się cichszy, szczęśliwszy.

Módl się — jak ciebie matka uczyła
I jak mnie moja mateczka;
Słów nie dobieraj — niech serca głosem
Mówią twe cudne usteczka.

Módl się, by moja droga zawiła
Nie zeszła w błędów otchłanie,
Bym niezłamany, niezgięty ciosem
Zasłużył na twe kochanie.







Nie byłem wam Tyrtejem.
I.

Nie byłem wam Tyrtejem... Myśl, szarpana srodze
Cierniami, do warzynów prawa dziś nie rości;
Jak dziad-lirnik, którego tu nikt nie ugości,
Z gęślą niestrojną, z mieczem strzaskanym odchodzę.

Na niejednej tułaczej i rozstajnej drodze
Brzmiały me pieśni nutą wiary i miłości;
Chętnem sercem żołnierze witali je prości,
Lecz szydzili z nich w duchu zaprzedańczy wodze;

Bowiem, zamiast opiewać pochlebstwem ich czyny,
Sławiłem tę, za którą tęsknią nasze duchy,
Ojczyznę, co skruszyła wiekowe łańcuchy.

I na nią wskazywałem, jak na cel jedyny,
Gdzie jeno żyć i działać i umrzeć się winno.
I tych przekląłem, którzy — myślą żyli inną.



II.

Nie byłem wam Tyrtejem... Bolesna oceno!...
Pieśń ma w szeregi zbrojnych nie pozwała kroci, —
Garstka na jej pobudkę zerwała się jeno,
Lecz słabość w nich zastrzęgła, jak grzyb od wilgoci.

Nie spartańskie to plemię! Triumf ich nie złoci,
Lecz — zwyciężonych — w jasyr wrogowie dziś żeną...
Lud twój dziś nas rozgromił, Messeno, Messeno!
My lub wy — zapytuję — którzy z nas heloci?

Nie! nie wyście nas zmogli! wszak garstką nieliczną
Rozpraszaliśmy wasze setki i tysiące,
Wychodząc z tych zapasów silnie i zdobyczno —

Ale zżarła nam słabość serca bolejące,
Słabość, która tęsknotą była bezgraniczną
Za ojczyzną, rzuconą w tak długiej rozłące.

Złobino.







Nocleg zbiega.

Dogorywają ognie z pod nalepy
I mrok się w całej rozściela izdebce,
W kącie fajeczkę pyka dziaduś ślepy,
Baba z kagankiem gdzieś po sieni drepce,
Chłopcy, co dawno w barłóg się pokładli,
Szczebiocą zcicha, niby stadko trznadli...

I zapomniano doreszty przybysza,
Który dziś przez noc w tej chałupie gości...
Dobranoc!... niechaj was uśpi ta cisza
Świata — i duszy waszej, ludzie prości!
Niech snu waszego pilnują anieli,
Żeście tułacza pod dach swój przyjęli...

Wichura huczy z wściekłością — jak gdyby
O to, że z rąk jej ofiara wydarta...
O chatę bije, gnie konary drzewne
I śnieg kolący, jak mierzwę, rozgarta...
O śnie!... Nim nowe drogi tam się utrą,
Znów dla mnie wstanie bólów pełne JUTRO...







Góry nadbajkalskie.

Hej góry, góry śnieżne,
Piastunki głuchych wy ostępów!
Królestwo niezależne
Obłoków, wichrów, sępów!

Hej turnie, skalne turnie,
Co się piętrzycie hen w błękity!
Wśród was się żyje górnie
I pierzcha ból ukryty!

A pierś się tak rozszerza,
Jak cały obwód widnokręga;
Myśl płynie gdzieś w bezbrzeża,
Podniebnych sfer dosięga...

Irkuck.







Okruchy.

Maro szczęścia! poddany twej możnej potędze,
Tyle lat już za tobą wspinam się i pędzę,
Często i bez wytchnienia i opamiętania;
Wikłam się w urojenia, niby w sideł przędzę, —
Czas i pragnienia moje i myśli przegania.

Jak królewna, w Klechdowej opiewana strofce,
Chcąc powstrzymać w pościgu swego prześladowcę,
Rzucała w tył okruszki pereł i korali —
Tak ty sypiesz okruchy w drogi mej manowce,
Chcąc mię na zawsze w wielkiej pozostawić dali.

Zmęczony tym pościgiem, na żądzę mą głuchy,
Często żadnej już zgoła nie pragnę otuchy
Od wzroku, co łaskawie nigdy nie popatrzy, —
Jeno po drodze garnę te drobne okruchy
I jestem codzień jednem wspomnieniem bogatszy.







Epilog.

Za lat pięćdziesiąt, sto i dwieście,
Gdy nowe przyjdą pokolenia,
Powiedzą do nas: Wy jesteście
Już starzy — godni zapomnienia.

Już nowe życie bije w świecie,
W ludzkości nowe biją prądy;
Wasze pomniki — to rupiecie,
Wasze wierzenia — to przesądy.

Dziś nowy sen się w świecie ziszcza,
Świat waszych natchnień słuchać przestał;
Nowe posągi — i bożyszcza —
My dziś stawiamy na piedestał...

Tak o nas młodzi wnet powiedzą,
Lecz dziś nam jeszcze wolno mówić,
Że z ciebie, sztuko, z ciebie, wiedzo,
Zdołamy wian niezwiędły uwić...










  1. Omul — gatunek ryby, poławianej tylko w jeziorze Bajkalskiem, które z tego powodu zwane jest w pieśniach rosyjskich „beczką omuli“ (omulewaja boczka).
  2. Młynek, tchem wiatru obracan. Buddyści w modlitwach wyręczają się wiatraczkiem, na którego śmigach wypisane są wersety nabożne.
  3. Berkut — gatunek orła.
  4. Lodokół Bajkał — był to potężny statek, służący do kruszenia lodu na jeziorze (ros. ledokoł) i do przewozu wojsk rosyjskich podczas wojny japońskiej. Zgorzał w r. 1918 od eksplozji, spowodowanej dwoma celnemi strzałami artylerji czeskiej.
  5. Urman — jest to knieja, zalegająca znaczną część zachodniej i środkowej Syberji; podobne znaczenie ma tajga.
  6. Buran — silna zawierucha śnieżna, kurniawa.
  7. Arba — dwukolny wasąg, zaprzężony w bawoły.
  8. Chodzia — przezwisko nadawane na Syberji Chińczykom.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Birkenmajer.