Powieści mniejsze (Gogol, 1871)/Staroświeccy obywatele
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Staroświeccy obywatele |
Pochodzenie | Powieści mniejsze |
Wydawca | Biblioteka Najciekawszych Powieści i Romansów |
Data wyd. | 1871 |
Druk | Kornel Piller |
Miejsce wyd. | Lwów |
Tłumacz | Paulin Święcicki, Jan Grzegorzewski |
Tytuł orygin. | Старосветские помещики |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały zbiór |
Indeks stron |
Lubię skromne życie tych odosobnionych właścicieli małych wioseczek, których na Zadnieprzu zwykle zowią staroświeckimi, i którzy jak walące się domki na rysunkach, podobają się dla swej prostoty i zupełnego kontrastu z nowym wymuszonym domem, którego ściany jeszcze nie opłukane deszczem, dachy zieloną pleśnią nie pokryte, a pozbawiony tynku mur gankowy, nie okazuje swych cegieł czerwonych.
Niekiedy lubię zejść na chwilę w sferę tego niezwykle odosobnionego życia, gdzie ani jedno życzenie nie przekracza granic parkanu niewielkiego dworku, nie przechodzi płotu ogrodu pełnego śliwek i jabłek, nie sięga za wiejskie chatki, które go otaczają, pokrzywione, wierzbami, bzem otoczone i drzewem gruszkowem.
Życie tych skromnych właścicieli takie ciche, że zapomnisz się na chwilę i zdaje ci się, że namiętności, żądze niepomiarkowane — dzieci ducha złego światem wstrząsające — wcale nie istnieją i widziałeś je tylko w śnie błyskotliwym, dziwnym.
Widzę ztąd malutki domeczek, z okalającą go galerją, o drewnianych poczerniałych słupach, by można w czasie niepogody zamknąć okiennice, nie narażając się na ulewę; za nim pachniące czeremchy, całe rzędy niziutkich drzew owocowych, obciążonych czerwienią wisieć i modrem tłem śliwek, pokrytych jakby ołowianym matem; klon rozłożysty, w którego cieniu posłano dywan dla odpoczynku, przed domem podwórze przestronne, niską okryte trawą, z przedeptaną ścieżką od składów — do kuchni i ztamtąd do pańskich pokojów; długoszyja gęś pijąca wodę, z młodemi i jak puch delikatnemi gąsiątkami; częstokół obwieszany wiązkami suszonych jabłek, gruszek i przewietrzającemi się dywanami; wóz pełen harbuzów tuż przy spichrzu; odprzężony wół leniwie leży przy nim... Wszystko to ma dla mnie nieopisany urok, dla tego może, iż tego nie widzę już dzisiaj, i że nam miłe to wszystko, z czem rozstaliśmy się dawno... Jakby to nie było — dość, że nawet wtedy, gdy bryczką podjeżdżałem do ganeczku owego domu — czułem się nastrojony dziwnie przyjemnie, owładnięty ciszą i spokojem.
Konie wesoło biegły przed ganek; woźnica najspokojniej zlazł z kozła i zapalał fajkę, jak gdyby do własnego domu przyjeżdżał; nawet szczekanie, którem leniwie dawały znać o sobie psy dworskie, miłem było dla mojego ucha.
Ale najbardziej podobali mi się właściciele tego skromnego zakątka, staruszkowie, z widocznem zajęciem spotykający mię u progu. Twarze ich i teraz okazują mi się w tłoku i hałasie z pomiędzy modnych fraków, i wówczas to pół-sen mną owłada i śnię o minionem...
Na ich twarzach wypisana taka dobroć, taka radość serdeczna, że mimowoli wyrzekasz się, przynajmniej na czas jakiś, żądz niehamowauych, i nieznacznie, całem uczuciem skrewniasz się z ową bukoliką życiową.
Dotychczas mam w pamięci tę parę staruszków, których niestety! nie masz już dzisiaj; lecz dusza ma do tej chwili pełna jest żałości, i dziwnie mi w uczuć mych świecie, gdy pomyślę, że kiedyś odwidzę dziś opuszczone mieszkanie staruszków i ujrzę kupę rozwalonych chat; zarośnięty stawek, burzanem okryty dół w miejscu, gdzie domek stał niziutki, i więcej nic! Smutno!... Smutno mi przed czasem...
Ale wróćmy się do opowieści.
Atanazy Iwanowicz Towstohub i żona jego Pulcherja Iwanówna Towstohubycha — jak mawiali włościanie — byli staruszkowie, o których wspomniałem.
Gdybym był malarzem i pragnął na płótno przenieść Filomenę i Baukidę — ich tylko wziąłbym za wzór do malowidła. Atanazy Iwanowicz miał lat sześćdziesiąt; Pucherja Iwanówna pięćdziesiąt pięć. Atanazy Iwanowicz był wzrostu słusznego, zawsze chodził w baranim tułubku z pokryciem kamlotowem, siedział przy garbiony i prawie zawsze uśmiech miał na ustach, chociażby co opowiadał, albo poprostu słuchał tylko. Pulcherja Iwanówna była bardziej serjo, nie śmiała się prawie nigdy; ale w jej oczach i twarzy taką miałeś wypisaną dobroć, taką gotowość uczęstować cię wszystkiem, co miano w domu najlepszego, że z pewnością uśmiech na tej uczciwej twarzy zaliczyłbyś do rzeczy całkowicie zbędnych.
Lekkie zmarszczki na ich twarzach były ułożone tak jakoś nęcąco-przyjemnie, że malarz skradłby je niezawodnie! Zdawało ci się, że z nich wyczytasz całą przeszłość staruszków: życie ich jasne, spokojne, jakiem żyły dawne prostoduszne, a przytem dostatnie familie, żywe przeciwieństwa owych niskich Małorossjan powstałych z dziegciarzów i przekupniów, którzy jak szarańcza obsiadają Izby sądowe i urzęda, ostatni grosz wydzierają od sobie najbliższych, pieniaczami przepełniają Petersburg; w końcu zdobywają kapitał i do rodzimego nazwiska, kończącego się na o, uroczyście w dodają[1].
Nie! ci tam nie byli podobni do tych nędznych i pożałowania godnych istot, jak również do dawnych rodów i familij ukraińskich.
Niepodobna było z obojętnością patrzyć na wzajemną miłość staruszków. Nigdy ty nie mówili do siebie, ale zawsze wy. Wy Atanazy Iwanowiczu! Wy Pulcherjo Iwaunówno.
— To wy nadłamaliście krzesło Atanazy Iwanowiczu!
— Mała rzecz! Nie gniewajcie się Pulcherjo Iwanówno!
Nigdy nie mieli dzieci, i dla tego cała siła ich przywiązania zwróciła się ku nim samym. Ongi, w młodym wieku, Atanazy Iwanowicz służył w kompanijcach, następnie był sekund-majorem; ale to było bardzo dawno, minęło już, nawet Atanazy Iwanowicz nigdy prawie nie wspominał o tem. Atanazy Iwanowicz ożenił się w trzydziestym roku życia, kiedy jeszcze był zuchem i nosił złotem wyszywaną kamizelkę; on nawet dość zręcznie wykradł Pulcherję Iwanównę, której krewni wydać ją zań nie chcieli, ale i o tem prawie zapomniał, a przynajmniej nie wspominał nigdy.
Wszystkie te dawne niezwykłe przejścia zamieniły się spokojnem odosobionem życiem, temi drzemiącemi, a zarazem harmonijnemi marzeniami, które doświadczasz, siedząc na ganku wiejskiego dworku, zwróconym ku ogrodowi, gdy rzęsisty deszczyk szumi rozkosznie, bijąc o zielone liście, szemrzącemi zlewając się potokami, sprowadzając na cię półsennicę; a w tym samym czasie tęcza przekrada się z za drzew i jakby na poły rozwalone sklepienie świeci siedmią malowana farbami na niebie... albo też gdy kołysze cię pojazd, nurzając się pośród zielonych krzewów i traw pachniących; wraz z kłosami zboża i polnem kwieciem wdziera się do drzwiczek powozu, przyjemnie uderzając cię po rękach i twarzy...
Z miłym uśmiechem na ustach, słuchał on gości przyjezdnych; niekiedy i sam przemawiał, ale częściej rozpytywał tylko. Nie był on z rzędu tych starców, którzy nudzą wieczystą pochwałą dawnych czasów, albo też utyskiwaniem na dzisiejszość; przeciwnie! wypytując, zdradzał ciekawość i współczucie dla położenia odpowiadającego, czem zwykle interesują się dobrzy staruszkowie, chociaż to nieco podobnem jest do ciekawości dziecka, które gdy mówi z tobą, jednocześnie przypatruje się brylokom twego zegarka... Wówczas to twarz jego rzec można: oddychała dobrocią.
Pokoje domku, w którym mieszkali nasi staruszkowie, były maleńkie, niziutkie, jakie spotykać się dają u ludzi staroświeckich. W każdym z pokojów był olbrzymi piec, zajmujący prawie trzecią cześć tegoż. Pokoiki były straszliwie gorące, gdyż Atanazy Iwanowicz i Pulcherja Iwanówna bardzo lubili ciepło. Otwory tych pieców wszystkie znajdowały się w sieni, napełnione słomą, której zwykle zamiast drzewa używają do palenia na Ukrainie. Trzask tej palącej się słomy i światło z niej pochodzące, czynią sień nadzwyczaj przyjemną w czasie zimowego wieczoru, kiedy ochocza młodzież przeziąbłszy od ścigania jakiej smagłej, wbiega w nie, dłoń o dłoń bijąc. Ściany pokoju były przyozdobione kilkoma rycinami w starych wąziutkich ramach. Jestem pewny, że gospodarstwo zapomnieli: co przedstawiają takowe? i gdyby je kto zabrał — z pewnością nie dostrzegliby braku. Miałeś tu dwa wielkie portrety malowane olejnemi farbami: jeden przedstawiał jakiegoś biskupa, drugi Piotra III; z wąziutkich ram patrzyła arcyksiężna Lacaliére, muchami upstrzona. Przy oknach i nad drzwiami znajdowało się mnóstwo niewielkich obrazów, które przyzwyczajasz się uważać za jakoweś plamy na ścianie i dla tego nie zbyt się im przypatrujesz. Podłoga, prawie we wszystkich pokojach, była z ubitej gliny; ale wygładzona tak pięknie, tak utrzymywana starannie, jak żadne gdzieindziej posadzki, leniwie omiatane przez niewyspanego panka w liberji.
Pokój Pulcherji Iwanównej cały był zastawiony kuframi, pudłami, pudełeczkami i kufereczkami. Mnóstwo woreczków i węzełków z nasionami kwiatów, kawonów, ogrodowin wisiało na ścianie. Mnóstwo kłębków różnokolorowej sierści, kawałków starej odzieży robionej przed pół wiekiem, były poukładane w kątach: w skrzyneczkach i pomiędzy niemi. Pulcherja Iwanówna była wielką gospodynią i zbierała wszystko, chociaż niekiedy i sama nie wiedziała: na co jej się to przydać może?
Najbardziej jednak uwagi godnemi w domku, były drzwi śpiewające. Skoro świt, po całym domu rozlegał się śpiew tych drzwi. Nie wiadomo mi: dla czego one śpiewały? Czy winą były ordzewiałe zawiasy, czy też stawiający je mechanik ukrył tu sekret jaki?... ale uwagi godną rzeczą jest to, że każde drzwi miały swój głos odmienny: drzwi prowadzące do sypialni, śpiewały najwyższem soprano; drzwi pokoju jadalnego skrzypiały basso; a te, które wiodły z sieni, wydawały jakiś dziwny chrzęszczący i zarazem stękający dźwięk, tak, że wsłuchując się weń w końcu najwyraźniej słyszałeś: „Ziębnę! okropnie ziębnę!“ Wiem, że wielu dźwięk taki bardzo się nie podoba; ale ja lubię go, i jeśli mi się zdarzy usłyszeć tu podobne drzwi skrzypienie — wnet mi staje przed oczyma wioska: niziutki pokoik, oświecony łojówką w starym świeczniku, wieczerza już czekająca na stole, ciemna majowa noc przez otwarte okno patrzy z ogrodu na stół zastawiony przyborami; słowik, który śpiewem swym napełnia ogród, dom i daleka rzeczka; strachy, gałęzi szemrzenie... i Boże! jaki długi łańcuch wspomnień budzi się wówczas we mnie!...
Krzesła w pokoju były drewniane, masywne, jakiemi odznacza się wiek miniony; wszystkie one miały wysokie, toczone oparcia koloru naturalnego, bez farby żadnej i pokostu; nie były nawet okryte i miały niejakie podobieństwo do krzeseł, na jakich dziś jeszcze siadają niektórzy biskupi. Trójkątowe stoliki po rogach pokoju, czworogranny przed kanapą, nad którą lustro w cieniutkich złocistych ramach, rżniętych w liście, które muchy upstrzyły czarnemi punkcikami; przed kanapą dywan z ptakami, podobnemi do kwiatków i z kwiatkami podobnemi do ptaków... otóż niemal całkowity przystrój niewymyślnego domku, w którym mieszkali moi staruszkowie.
Garderoba była przepełniona młodemi i nie młodemi dziewczętami w połosatych spódnicach, którym Pulcherja Iwanówna dawała niekiedy szyć jakie drobnostki i nakazywała wybierać poziomki... ale które najczęściej: biegały tylko do kuchni i spały. Pulcherja Iwanówna, uważała jako konieczność trzymanie ich w swym domu, i ostro przestrzegała moralności; ale ku nadzwyczajnem jej ździwieniu, nie upłynęło kilka miesięcy, by która z jej dziewcząt nie stawała się pełniejszą, aniżeli zwykle... Dziwiło ją to tembardziej, ze w domu nie było kawalerów, wyjąwszy chyba pokojowego malca, ubranego w siwy rajtfrak z bosemi nogami, który albo jadł, albo spał, z pewnością! Pulcherja Iwanówna łajała winną i karała srogo, by na przyszłość coś podobnego miejsca mieć nie mogło.
Na szybach okien huczało wielkie mnóstwo much, które zagłuszał niski bas czmielów, niekiedy przy akompanjamencie dźwięczenia ós; ale jak skoro tylko podano świece, cała ta wataha udawała się na nocleg, czarną chmurą okrywając cały sufit.
Atanazy Iwanowicz bardzo mało zajmował się gospodarstwem, chociaż niekiedy jeździł do kosarzów i żeńców, a nawet wcale uważająco przypatrywał się ich pracy... cały ciężar rządu spoczywał na Pulcherji Iwanównie. Gospodarstwo jej ograniczało się do ustawicznego odmykania i zamykania rozmaitych spiżarek, kwaszenia, suszenia i robienia mnóstwa najrozmaitszych konfitur. Dom jej był w zupełności podobny do chemicznego laboratorjum. Pod jabłonią wieczysty żywiono ogień i prawie nigdy nie zdejmowano zeń trójnoga z kotłem, albo miednicą, w których smażyły się konfitury, sorbety na miodzie, cukrze i nie pomnę: na czem jeszcze! Pod drugiem drzewem woźnica wieczyście przepędzał przez alembik wódkę — to na persico ją przekształcając, to na pastewną, złocistą i t. d.; a na zakończenie całego tego procesu nigdy nie był w stanie poruszyć języka w gębie; plótł takie trzy-po-trzy, że Pulcherja Iwanówna zrozumieć go nie mogła, i szedł spać do kuchni. Fatałaszek tych nasmażyło się, nakwasiło, nasuszyło takie mnóstwo, że zatopiłbyś tem całe podwórze, (bo Pulcherja Iwanówna oprócz tego, co przeznaczonem było do spożycia, lubiła jeszcze mieć zapas niepośledni), gdyby większą połowę tego nie zjadła czeladź i dworskie dziewki, które zakradłszy się do spiżarni, tak niemiłosiernie objadały się w niej, że dzień cały stękając uskarżały się na ból żołądka.
Uprawą roli i pozadomowem gospodarstwem, Pulcherja Iwanówna mało interesować się mogła. Ekonom w porozumieniu z gumiennym, kradli niemiłosiernie! Wprowadzili oni zwyczaj wjazdu do pańskich lasów, jakby własnemi ich były; robili mnóstwo sani i sprzedawali takowe na najbliższym targu; oprócz tego, co lepsze dęby, sprzedawali na zrąb właścicielom sąsiednich młynów. Raz tylko Pulcherja Iwanówna zapragnęła obejrzeć las; toż zaprzężono kałamaszkę z ogromuemi skurzanemi fartuchami, która napełniała powietrze dźwiękami, (jak skoro woźnica wstrząsnął lejcem i konie, ongi służące w milicji, ruszyły z miejsca) tak szczególnemi, że w jednej chwili słyszałeś: flet, bębenek i taraban; każdy z gwoździ, skówka każda tak dzwoniły, że koło młyna słychać było, gdy pani wyjeżdżała z domu, chociaż młyn od dworu dzieliło co najmniej tysiąc są mi. Pulcherja Iwanówna nie mogła nie dostrzedz braku tych dębów, które w dzieciństwie jeszcze znała jako stuletnie.
— Dla czego to Nyczyporze — pytała ekonoma, który znajdował się tuż — dęby u ciebie tak porzedniały? Pilnuj się, by ci z włosami tak nie było!...
— Dla czego rzadkie? — zwykle mawiał ekonom — zginęły! taki całkowicie zginęły! i piorun potrzaskał i robactwo pojadło! Zginęły pani, taj koniec!
Pulcherja Iwanówna czuła się najzupełniej zadowoloną z odpowiedzi ekonoma, i wróciwszy do domu, kazała tylko podwoić wartę w ogrodzie przy wiśniach hiszpańskich i wielkich zimowych gruszkach.
Zacni ci zarządcy: ekonom i gumienny znajdowali całkowicie zbytecznem zwozić wszystką mąkę do pańskich spichrzów, rozumiejąc, że dość z nich będzie jej połowy... wreszcie i tę połowę przywozili zamokłą i spleśniałą, której nie przyjęto od nich na targu. Ale chociaż jak kradli we dwogu, chociaż we dworze wszystko żarło straszliwie, zacząwszy od klucznicy, aż do świń, konsumujących ogromne mnóstwo jabłek i śliwek, i częstokroć własnemi ryjami trącających drzewa, by odpowiedziały rzęsistym deszczem spadających owoców; chociaż jak kłuły je wróble i wszelkie ptactwo, a czeladź w podarunku nosiła swym kumom aż do wsi sąsiednich i nawet porywała ze składów stare płótno i przędzę, co wszystko zwracało się ku ogólnemu źródłu: ku karczmie; chociaż jak kradli goście: flegmatyczni woźnice i lokaje — błogosławiona ziemia dawała wszystkiego tak wiele, staruszkom trzeba było tak mało, że wszystkie te straszliwe kradzieże nawet dopatrzyć się nie dały w ich gospodarstwie!
Oboje starzy, staroświeckim zwyczajem, lubili żyć dobrze. Skoro świt nastał, (zawsze wstawali o świcie!) i jak tylko drzwi rozpoczęły swój różnogłosy koncert — siedzieli już przy stoliku, pijąc kawę. Po kawie Atanazy Iwanowicz wychodził do sieni i wstrząsnąwszy chustką, wołał: „Ksz! ksz! pójdźcie precz gęsi z ganku!“ Na podwórzu zwykle spotykał się z ekonomem, i zaczynał z nim rozmowę; zadawał mu szczegółowe pytania dotyczące gospodarstwa i udzielał wskazówek, dając przy tem rozporządzenia tego rodzaju, że zadziwiłyby każdego niezwykłą znajomością gospodarki, i nie jeden dobroduszny nawet nie poważyłby się przypuścić, że u takiego gospodarza można skraść cokolwiek! Ale ekonom był ostro kuty, wiedział on: jak należy odpowiadać, a jeszcze lepiej: jak gospodarować!...
Następnie Atanazy Iwanowicz wracał do pokoju i zbliżywszy się do żony, pytał:
— A co Pulcherjo Iwanówno! Czy nie wypadłoby co przekąsić?
— Co by też Atanazy Iwanowiczu na przekąskę w tej chwili?... Chyba placuszków na słoninie, albo pierogów z makiem; a może marynowanych rydzów?
— Wreszcie, choćby i rydzów, albo pierogów! — odpowiadał Atanazy Iwanowicz, i wnet jawiły się na stole rydze i pierożki.
Na godzinę przed objadem Atanazy Iwanowicz znowu przetrącał... napiwszy się wódki z starej srebrnej lampki, zajadał ją grzybkami, rozmaitemi rybkami na sucho i t. d.
Siadano do objadu o dwunastej. Oprócz półmisków i sosjerek, stół okrywały w wielkiej liczbie garnuszki z zaklejonemi wierzchami, by nie wyparowało się które z apetycznych arcydzieł smacznej staroświeckiej kuchni.
W czasie objadu zwykle mówiono o rzeczach, które najbliżej dotyczyły.
— Zdaje mi się, — zwykle mawia! Atanazy Iwanowicz — jak gdyby ta kasza była nieco przydymioną. Nie znajdujecie tego? Pulcherjo Iwanówno!
— Nie! Atanazy Iwanowiczu. Dodajcie do niej nieco masła, wtedy nie wyda się przydymioną; albo weźcie ot tego sosu z grzybków i podlejcie nim kaszę.
— A no! — odpowiadał Atanazy Iwanowicz, talerz podstawiając. — Spróbujmy, jak się to wyda.
Po objedzie Atanazy Iwanowicz drzemał godzinkę, po upływie której Pulcherja Iwanówna przynosiła pokrajanego kawona i mówiła:
— Ot spróbujcie Atanazy Iwanowiczu, jaki doskonały kawon.
— Nie bardzo mu dowierzajcie Pulcherjo Iwanówno, że czerwony wewnątrz — odpowiadał Atanazy Iwanowicz, przyjmując porządną porcję — bywa, że i czerwony, a nie smaczny!
Ale kawon znikał w momencie. Następnie Atanazy Iwanowicz zjadał kilka gruszek i szedł z Pulcherja Iwanówną do ogrodu na przechadzkę.
Wróciwszy do domu, Pulcherja Iwanówna odchodziła do gospodarstwa, a on siadał w ganku od strony podwórza i patrzył jak spiżarnia nieustannie odmykała i zamykała swe wnętrze, i dziewki trącając jedna drugą to wnosiły, to wynosiły z niej mnóstwo rozmaitych rzeczy w króbrach, reszotach, nieckach i w innych naczyniach służących do przechowania owoców.
Za kilka chwil posyłał on do Pulcherji Iwanówny, albo sam szedł z pytaniem:
— Co by mi też przekąsić? Pulcherjo Iwanówno!
— Czego by też? — mówiła Pulcherja Iwanówna. — Chyba powiem, bywam przyniesiono pierogów z trześniami, które umyślnie kazałam zostawić?
— ho dobre! — odpowiadał Atanazy Iwanowicz.
— Albo może byście zjedli kisieliku?
— Dobre i to! — była odpowiedź Atanazego Iwanowicza; poczem wszystko to było przynoszone i jak należy zjadane z apetytem!
Przed kolacją Atanazy Iwanowicz coś-niecoś przekanszał.
O pół do dziewiątej siadali do kolacji, po której natychmiast udawano się na spoczynek i powszechna cisza zapanowywała w tym czynnym i zarazem spokojnym dworku.
Pokój, w którym sypiał Atanazy Iwanowicz i Pulcherja Iwanówna był tak gorący, że rzadko kto potrafiłby w nim przepędzić kilka godzin; ale Atanazy Iwanowicz okrom tego jeszcze, by mu cieplej było, sypiał na leżance[2], chociaż wielkie gorąco nie raz zmuszało go wstawać w nocy i przechadzać się po pokoju.
Niekiedy Atanazy Iwanowicz stękał, chodząc po pokoju; w takim razie zapytywała go Pulcherja Iwanówna:
— Czego stękacie? Atanazy Iwanowiczu!
— Bóg raczy wiedzieć Pulcherjo Iwanówno! Coś tak, jakby mię żołądek bolał... — odpowiadał Atanazy Iwanowicz.
— A czy nie byłoby dobrze, byście co przekąsili? Atanazy Iwanowiczu!
— Nie wiem: czy dobrze to będzie Pulcherjo Iwanówno! Wreszcie cóżby się tak zjeść dało?
— Kwaśnego mleczka, albo klarownego soku z gruszek suszonych?
— Ta... dla tego tylko, by spróbować — mówił Atanazy Iwanowicz.
Zaspana dziewka szła tłuc się po szafach, i Atanazy Iwanowicz zjadał talerzyk, poczem zwykł mawiać:
— Teraz tak coś, jakby mi ulżyło...
Niekiedy w czasie jasnego dnia, gdy w pokoju dobrze było napalono, Atanazy Iwanowicz rozochociwszy się, lubił pożartować z Pulcherji Iwanówny i pomówić o czemś postronnem.
— A co Pulcherjo Iwanówno — mówił on — gdyby w tej chwili dom nasz się zapalił, gdziebyśmy się też podzieli?
— Ot jeszcze, Bóg uchowaj! — odpowiadała Pulcherja Iwanówna, żegnając się.
— Ale przypuśćmy, że dom nasz spalił się do szczętu, gdziebyśmy się też podzieli?
— Bóg wie, co mówicie Atanazy Iwanowiczu! Czy podobna, by dom nasz mógł się spalić! Bóg tego nie dopuści!...
— No, a gdyby się spalił?
— Cóż! wówczas przenieślibyśmy się do kuchni. Wy zajęlibyście tymczasem pokoik, w którym mieszka klucznica...
— A gdyby się i kuchnia spaliła?
— O, jeszcze! Bóg uchowa od dopuszczenia, by dom i kuchnia spaliły się razem!... No, to wówczas do spiżarni, zanimby dom odbudowano.
— A gdyby się i spiżarnia spaliła?
— Bóg wie, co wy gadacie! Nawet słuchać nie chcę! Grzech to mówić! Bóg karze za takie słowa!...
Ale Atanazy Iwanowicz zadowolony z żartu, uśmiechał się tylko, siedząc w swym fotelu.
Najbardziej jednak interesującymi byli staruszkowie, gdy przyjmowali gości. Dom ich cały wówczas stawał się inny. Dobrzy ci ludzie, rzec można: żyli dla gości. Wszystko, co było najlepszego w domu, stawiano przed przybyłych; jedno przed drugiem, oboje silili się, by cię ugościć jak najlepiej. Najprzyjemniejszem jednak dla mnie to było, że w ich usłużności nie widziałeś cienia przymusu. Serdeczna gotowość, szczera chęć przyjęcia malowała się na ich twarzach tak dobitnie, tak właściwe były obojgu, że mimo woli ich skłaniałeś się ku prośbom. Były one jakby wynikiem szczerej prostoty i otwartego ich, najlepszego serca. Chętliwość ich w ugoszczeniu wcale nie była podobną do gotowości, z jaką podejmuje cię urzędnik Izby skarbowej, który ci wszystko zawdzięcza, nazywa swym dobroczyńcą i u nóg się twych tarza!...
Gość nigdy nie był puszczonym przez nich tegoż dnia, w którym przyjechał: obowiązanym był koniecznie przenocować.
— Jakże można o tak późnej porze puszczać się w tak daleką drogę — mawiała Pulcherja Iwanówna. — (Gość najczęściej mieszkał o trzy, albo cztery wiorsty!)
— Naturalnie! — wtórzył jej Atanazy Iwanowicz. — Rzecz ryzykowna: napadną zbójcy, albo inny zły człowiek!...
— Niechaj Bóg strzeże od zbójców! — mówiła Pulcherja Iwanówna — i na co to pod noc wspominać?... Zbójcy nie zbójcy, a noc ciemna... nie godzi się odjeżdżać! A i wasz woźnica... przecież znam waszego woźnicę: on taki tandetny i maleńki... jego każda klacz pobije... a przytem on z pewnością wypił kieliszek drugi i śpi, jak należy.
I gość musiał pozostać; ale ostatecznie: wieczór spędzony w niziutkim ciepłym pokoju, wesoła, przejmująca i usypiająca zarazem rozmowa, kłębiąca się para z wniesionych potraw, zawsze pożywnych i przyrządzonych mistrzowsko — były dlań nagrodą.
Widzę, jak w tej chwili: Atanazy Iwanowicz pochylony siedzi w fotelu z wiecznym swym uśmiechem i słucha gościa z uwagą, nawet z radością.
Częstokroć rozmowa dotyczyła polityki. Gość, także bardzo rzadko wyjeżdżający ze wsi, często z miną tajemniczą i nastrojoną poważnie, udzielał gospodarstwu swych domysłów i opowiadał: jak Francuz tajemnie porozumiawszy się z Anglikiem, zgodzili się znów puścić Bonapartego na Rossję; albo wprost mówił o gotującej się wojnie... Wówczas to Atanazy Iwanowicz, zwykł mawiać, udając, że nie patrzy na żonę: — Ja także myślę iść na wojnę... Dla czegóż bym na wojnę iść nie miał!...
— Już, już zaczyna — przerywała mu Pulcherja Iwanówna. — Nie wierzcie mu — mawiała, zwracając się do gościa. — Gdzie jemu starcowi iść na wojnę? Jego pierwszy żołnierz zastrzeli! Dalibóg, zastrzeli! ot tak zmierzy się i zastrzeli!
— I cóż — mówił Atanazy Iwanowicz — i ja go zastrzelę!
— Ot słuchajcie tylko, co on rozpowiada — pochwyciła Pulcherja Iwanówna. — Gdzie mu też do wojny!... I pistolety dawno pordzewiały, leżą tam w komorze... Gdybyście też je obaczyli... tam już takie: zanim wystrzelą — proch je rozerwie. I ręce sobie poodstrzela i twarz okaleczy, i na wieki zostanie nieszczęśliwym!...
— To i cóż — mawiał na to Atanazy Iwanowicz — kupię sobie broń nową; wezmę pałasz, albo kozacką spisę!
— To wszystko wymysły. Ot tak w jednej chwili przyjdzie mu do głowy i zacznie rozpowiadać — już z pewnego rodzaju gniewem mówiła Pulcherja Iwanówna. — Wiem, że żartuje tylko, a zawsze słuchać nie miło. Ot tak on zawsze mówi: czasem słuchasz, słuchasz i lęk źbiera...
Ale Atanazy Iwanowicz zadowolony, że nieco nastraszy! Pulcherję Iwanówne, śmiał się siedząc w swym fotelu.
Najbardziej interesującą dla mnie była Pulcherja Iwanówna wówczas, gdy zapraszała gości do przekąski.
— To — mówiła ona, odkrywając karafkę — wódka nalana na dębową korę, albo: na szałwiję; jeśli kogo bolą krzyże lub łopatki — bardzo skuteczna. Ta nalana na korzeń fijołkowy; jeżeli dzwoni w uszach, albo pojawiły się liszaje na szyi — niewątpliwie pomoże! A ta oto pędzona przez brzoskwiniowe ziarnka; sprobój pan kieliszek — co za aromat! Jeżeli przy wstawaniu z łóżka uderzy się kto o róg szafy, albo o stół i nabije guza na czole — potrzeba tylko wypić mały kieliszeczek przed objadem — jak ręką odjął! zginie w tej chwili, jak gdyby nigdy nie było! — Takiejże treści wyjaśnienia towarzyszyły każdej karafce z wódką, a każda miała inne właściwości lekarskie.
Napełniwszy gościa całą tą apteką, wiodła go następnie do mnóstwa poustawianych talerzów.
— To grzybki na occie wiśniowym; te z goździkami i włoskiemu orzechami. Marynować je nauczyła mnie Turczynka, w tym czasie, kiedy jeszcze mieliśmy Turków w niewoli. Taka dobra była Turczynka! ani poznać, że była tureckiej wiary: tak się nawet prawie całkowicie ubierała jak my... tylko wieprzowiny nie jadła; powiada, że u nich jakoś to tam w prawie zabroniono. A te grzybki z pożyczkowem liściem i muszkatołową gałką; a to wielkie chraszcze. Po raz pierwszy dopiero namarynowałam je w occie; nawet nie wiem: jakie one? Sekretu udzielił mi ojciec Iwon: w małej faseczce najpierw trzeba rozesłać dębowego liścia, następnie pieprzem posypać i saletrą, i położyć jeszcze to, co bywa na kwiecie rozchodnika; wziąć to i korzonkami do góry ułożyć. A o tu pierożki z serem: te ze zgliwiałym, a tamte, które bardzo lubi Atanazy Iwanowicz, z kapustą i tatarczaną kaszą.
— W rzeczy samej — dodawał Atanazy Iwanowicz — bardzo je lubię: miękkie i mają nieco kwasku w sobie.
W ogóle Pulcherja Iwanówna była bardzo zadowoloną, gdy gości miała u siebie. Dobra staruszka! całkowicie oddawała się im na usługi.
Lubiałem bywać u nich i chociaż straszliwie objadałem się, jak wszyscy, którzy bywali u nich; chociaż mi to bardzo szkodziło, jednak zawsze z ochotą jechałem do starych. Myślę wreszcie, że samo powietrze ukraińskie musi mieć jakieś własności dopomagające trawieniu, bo gdyby kto tu zechciał najeść się na sposób ukraiński — niezawodnie położyłby się — ale nie do łóżka, tylko — na katafalk.
Dobrzy staruszkowie!...
Ale opowieść moja zbliża się do smutnego wydarzenia, które zmieniło tryb życia w tym cichym zakątku.
Zdarzenie to wyda się tembardziej uderzającem, że wywołała je mało-znacząca okoliczność. Dziwnym jednak zbiegiem okoliczności, zawsze małoznaczące przyczyny wywołują wielkie skutki, i przeciwnie: wielkie przedsięwzięcia kończą się na nic nieznaczącej bagateli.
Nie jeden zdobywca zbiera wszystkie siły państwa, prowadzi wojnę lat kilka; dowódcy jego okrywają się laurami, a w rezultacie kończy się to zdobyciem kawałka ziemi, na którym niemasz gdzie zasadzić — ziemniaków! Niekiedy zaś przeciwnie: jeden, albo drugi kiełbaśnik z dwóch różnych miast posprzeczają się o bagatelę, i waśń obejmie oba miasta, następnie wsie i miasteczka, a w końcu: całe państwo... Ale rzućmy te rozmyślania! nie tu miejsce dla nich: nie lubię traktacyj, gdy pozostają tylko traktacjami.
Pulcherja Iwanówna miała siwą, kotkę, która, w kłębek zwinięta, zawsze u jej nóg leżała. Pulcherja Iwanówna gładziła ją czasami, palcem łechcąc ją po białej szyi, którą pieszczoszka wyciągała w całą długość. Trudno powiedzieć, by ją lubiła bardzo; ale po prostu przywiązała się do kotki, przyzwyczaiwszy się do jej widoku. Atanazy Iwanowicz nawet często żartował z tego przywiązania.
— Doprawdy nie wiem, co wy Pulcherjo Iwanówno widzicie w tej kotce? do czego ona? Gdybyście mieli psa, to co innego: psa można użyć do polowania, a kota do czego?
— Ot, nie gadalibyście, Atanazy Iwanowiczu! — dostawał odpowiedź, — lubicie tylko mówić i nic więcej. Pies brudny zawsze, narobi nieporządku, wszystko potłucze; a kotka stworzenie ciche, nic złego nie zrobi nikomu.
W rzeczy samej Atanazemu Iwanowiczowi było wszystko jedno: psy, czy koty! On dla tego tylko tak mówił, by nieco pożartować z Pulcherji Iwanównej.
Za ogrodem był dość wielki las, oszczędzony przez przedsiębiorczego ekonoma, może dla tego, że stuk siekiery dochodziłby do uszu Pulcherji Iwanównej. Był on zapuszczony, czarny; stare pnie drzew wysokich okrywała leszczyna, która się tu rozrosła i miały one podobieństwo pierzastych łap gołębi. Żyły w tym lesie dzikie koty.
Dzikich kotów leśnych nie należy uważać za jedno z owymi zuchami, co uwijają się po dachach kamienic; jako w mieście przebywające, chociaż dzikie z charakteru, są one jednak o wiele ucywilizowańszemi, aniżeli mieszkańcy lasów. Ci ostatni, najczęściej lud dziki i posępny; chodzą wyschłe, chude, miauczą głosem grubym, niewyraźnym; niekiedy przekopują się pod ziemię do spiżarni i wykradają słoninę; zjawiają się nawet czasami w kuchni, niespodzianie skoczywszy przez otwarte okno, skoro zauważą, że kucharz oddalił się w burzany... W ogóle nieznane im uczucia szlachetniejsze; żyją życiem zbójeckiem i duszą w gniazdach młode wróble. Dzikie te koty długi czas wąchały się, przez dziurę w komorze, z potulną kotką Pulcherji Iwanównej i wreszcie podmówiły ją do siebie, jak oddział żołnierzy podmawia niedoświadczoną włościankę.
Pulcherja Iwanówna spostrzegła brak kota i poleciła, by go szukano; lecz kotka znaleźć się nie dała.
Minęło trzy dni. Pulcherja Iwanówna pożałowała straty, a wreszcie zapomniała o tem całkowicie.
Pewnego dnia, gdy opatrując ogród, wracała z świeżo urwanemi ogórkami dla Atanazego Iwanowicza, obiło się o jej uszy żałośne miauczenie. Pulcherja Iwanówna instynktownie zawołała: kici-kici! i z burzanu pokazała się siwa jej kotka, wychudła, zmizerniała; widać było, że nic nie jadła od dni kilku. Pulcherja Iwanówna zawołała ją, ale kotka stała w miejscu, nie śmiejąc zbliżyć się; oczywiście zdziczała podczas leśnej wędrówki. Pulcherja Iwanówna poszła przodem, wciąż wołając kotkę, która też bojaźliwie szła za nią aż do ogrodzenia. Tu ujrzawszy miejsca dawniej sobie znane, ośmielona weszła do pokoju. Pulcherja Iwanówna natychmiast kazała jej dać mleka, mięsa, i siedząc przed zbiegiem, cieszyła się łapczywością faworytki, z jaką ta połykała kąski, mlekiem je zapijając. Siwa emigrantka prawie w jej oczach potłuściała, i jadła już nie tak łapczywie. Pulcherja Iwanówna przeciągnęła rękę, by ją pogłaskać; ale niewdzięczna, pewnie zanadto zbratawszy się z dzikiemi kotkami, albo też hołdując romantyzmowi, że nędza przy miłości lepsza niżli pałace, a koty były gołe jak tureccy święci... jakkolwiekbądź, dość, że skoczyła przez okno i nikt ze służby złapać już jej nie mógł.
Zamyśliła się staruszka.
— To śmierć moja przychodziła po mnie, — powiedziała samej sobie, i nic jej rozerwać nie mogło.
Dzień cały była smutna. Napróżno Atanazy Iwanowicz żartował z niej i pragnął dowiedzieć się, dla czego tak raptownie sposępniała? Pulcherja Iwanówna albo nie dawała odpowiedzi, albo te mówiła tak niezrozumiale, że Atanazy Iwanowicz prawdy dowiedzieć się nie mógł od niej.
Nazajutrz zmizerniała widocznie.
— Co to wam Pulcherjo Iwanówno? Czyście nie chorzy?
— Nie! nie chorą jestem Atanazy Iwanowiczu! Chcę wam opowiedzieć o dziwnem wydarzeniu. Wiem, że umrę tego lata, moja śmierć już przychodziła po mnie.
Wargi Atanazego Iwanowicza jakoś boleśnie się skrzywiły; chciał jednakże zwalczyć w sobie uczucie smutku i uśmiechnąwszy się rzekł:
— Bóg wie, co mówicie, Pulcherjo Iwanówno. Pewnieście zamiast dekoktu, wypili goździkówki...
— Nie, Atanazy Iwanowiczu! nie piłam goździkówki, — odpowiedziała Pulcherja Iwanówna.
Żal się zrobiło Atanazemu Iwanowiczowi, że w ton sposób zażartował z Pulcherji Iwanównej; popatrzył na nią, a łza zawisła mu na rzęsach.
— Ja proszę was, Atanazy Iwanowiczu, byście spełnili ostatnią moją wolę, — mówiła Pulcherja Iwanówna. — Gdy umrę, pochowajcie mnie na cerkiewnem podwórzu. Suknię włóżcie na mnie siwą, tę w drobne, ciemne kwiatuszki; atłasowej, w malinowe pręgi nie dawajcie, umarłej po co te stroje? Z niej zróbcie sobie paradny szlafrok; na przypadek gdy przyjadą goście, to żebyście mieli w czem przyzwoicie pokazać się im i przyjąć.
— Bóg wie, co wy mówicie, Pulcherjo Iwanówno, — przerwał jej Atanazy Iwanowicz, — kiedy to jeszcze śmierć będzie, a wy już straszycie takiemi słowami.
— Nie, Atanazy Iwanowiczu! ja wiem już kiedy moja śmierć! Wy jednakże nie smućcie się bardzo; ja stara już, żyłam dość; a i wy już starzy; my wkrótce obaczymy się na tamtym świecie.
Ale Atanazy Iwanowicz płakał jak dziecko.
— Grzech płakać, Atanazy Iwanowiczu! Nie grzeszcie i nie gniewajcie Boga swym smutkiem. Ja nie żałuję tego, że umieram... żal mi tylko jednego (ciężkie westchnienie na chwilę mowę jej przerwało), żal mi tego, że nie wiem, komu was zostawić? kto was pielęgnować będzie, gdy umrę? Wy, jak małe dziecię; trzeba, by was kochał ten, kto was pielęgnować będzie. — Przy tych słowach twarz jej przybrała wyraz tak głębokiego, tak serdecznego żalu, że nie wiem, czyli kto zdołałby spojrzeć na nią bez współczucia.
— Pamiętaj, Jawdocho, — mówiła zwrócona do klucznicy, którą umyślnie przyzwać kazała, — gdy umrę, żebyś pilnowała pana, strzegła jak oka w głowie, jak własnego dziecka. Pamiętaj, by w kuchni gotowano to, co on lubi; żebyś bieliznę i odzież podawała mu zawsze czystą, żebyś gdy zdarzą się goście, ubrała go przyzwoicie, bo on już i teraz często zapomina, kiedy dzień powszedni, a kiedy święto. Oka z niego, Jawdocho nie spuszczaj! będę za ciebie modlić się na tamtym świecie i Bóg ci wynagrodzi. Nie zapominajże, Jawdocho! Ty już wiekowa, tobie życia nie wiele, grzechem sumienia nie obciążaj. Jeżeli go pilnować nie będziesz, nie spodziewaj szczęścia na świecie; sama będę prosić Boga, by ci nie dał lekkiego skonania. I ty będziesz nieszczęśliwą i dzieci twoje i cały ród wasz w niczem nie będzie mieć błogosławieństwa boskiego.
Biedna staruszka! Ona nie myślała ani o wielkiej zbliżającej się chwili, ani o duszy, ani o życiu przyszłem... Myślała tylko o biednym swym towarzyszu, z którym przeżyła lat tyle, a zostanie teraz sierotą, bez opieki, bez starania.
Z niezwykłą przytomnością umysłu tak wszystko rozporządziła, by Atanazy Iwanowicz nie spostrzegł jej nieobecności. Pewność bliskiej śmierci tak silną w niej była i stan duszy tak był ku tej myśli nastrojony, iż rzeczywiście w kilku dniach położyła się do łóżka i nie mogła żadnego przyjmować pokarmu.
Atanazy Iwanowicz przeistoczył się w jedno tylko czuwanie, i nie odchodził od jej łóżka.
— Możebyście co przekąsili, Pulcherjo Iwanówno? — pytał niespokojnie patrząc w jej oczy; ale Pulcherja Iwanówna nic nie odpowiadała... Wreszcie po długiem milczeniu, jak gdyby chciała coś powiedzieć, ruszyła ustami — i duch jej uleciał.
Atanazy Iwanowicz osłupiał; zdawało mu się to rzeczą tak dziwną, że nawet nie zapłakał; wzrokiem osłupiałym patrzał na umarłą, jakby nie pojmując znaczenia trupa.
Nieboszczkę ułożono na katafalku, ubrano w suknię, którą sama przeznaczyła; złożyli jej ręce na krzyż, dali świecę... On na to wszystko patrzył bezprzytomnie.
Tłum najrozmaitszych ludzi przepełniał podwórze; mnóstwo gości zjechało się na pogrzeb; długie stoły ustawiono przed domem, kutia, naliwki, pierogi pokrywały je górami; goście rozmawiali, płakali, patrzyli na nieboszczkę, dysputowali o jej przymiotach, patrzyli nań... lecz sam on patrzył na wszystko dziwnie. Wreszcie poniesiono nieboszczkę, tłum poszedł za trumną, i on poszedł także. Księża byli ubrani pontyfikalnie; słońce świeciło, dzieci przy piersi płakały na rękach swych matek! śpiewały skowronki, dziatwa w koszulinkach. biegała, bawiąc się po drodze.
Trumnę ustawiono nad mogiłą; kazano mu zbliżyć się i po raz ostatni ucałować trupa. Zbliżył się, pocałował; w oczach ukazały się łzy, ale jakieś martwe, bez czucia. Spuszczono trumnę, ksiądz ujął rydel i pierwszy rzucił garść ziemi; głośny, przeciągły chór djaka i dwóch cerkiewnych odśpiewał „wieczny odpoczynek“ pod niebem jasnem, bez żadnej chmury; grabarze wzięli się do rydlów... ziemia już wypełniła sobą dół mogilny... Wówczas on ku przodowi postąpił; zrobiono mu miejsce, pragnąc dowiedzieć się, co zrobić zamierza? On spojrzał po obecnych smutnie:
— I otóż pogrzebaliście ją, na co?... — Tu zatrzymał się i mowy nie dokończył.
Ale gdy wrócił do domu, ujrzał pustkę w pokojach, obaczył, że nawet fotel — wyniesiono, na którym siadywała nieboszczka — zapłakał głośno, silnie, bez nadziei ulgi, i łzy potokiem płynęły z jego gasnących oczu.
Pięć lat ubiegło od tej chwili. Jakiejże rozpaczy czas nie uleczy? Co utrzymać się zdoła w walce z nim nierównej?...
Znałem pewnego człowieka w kwiecie wieku, pełnego wielkich przymiotów i dobroci, znałem go gdy kochał czułe, silnie, scalenie, impertynencko, skromnie!... i przy mnie, prawie w moich oczach przedmiot jego miłości — dobra jak anioł, piękna jak on, padła ofiarą śmierci.
Nigdy nie widziałem tak straszliwych objawów duchowej męczarni; takiej szalonej, niszczącej tęsknoty, tak pożerającej rozpaczy, jakie owładnęły nieszczęsnym kochankiem!... Ani pomyślałem kiedy, by mógł człowiek stworzyć dla się piekło, w którem ni cienia, ni rysu, nic, coby w czemkolwiek podobnem było do nadziei... Starano się mieć go na oku; uprzątnięto wszystko, czemby mógł życie sobie odebrać. Po dwóch tygodniach zwyciężył siebie: zaczął śmiać się, żartować... Dano mu wolność; pierwsze na co ją użył było: zakupienie pistoletu. Pewnego dnia, niespodzianie usłyszano wystrzał, który wielce przeraził jego rodzinę; wbiegłszy do pokoju, ujrzeli go leżącego z czaszką roztrzaskaną. Lekarz, wielkiej zażywający sławy, a który w pobliżu znajdował się przypadkiem, dostrzegł w nim znaków życia, znalazł, że rana nie była śmiertelną i ku największemu zdziwieniu wszystkich, został wyleczony. Podwojono baczność, nawet mu nie dawano noża przy objedzie, uchylono wszystko, czemkolwiek mógłby się zranić... ale wkrótce znalazł on sposób: rzucił się pod koło jadącego powozu. Powóz rozgniótł mu rękę i nogi; lecz znów go uleczono! W rok później, widziałem go w przepełnionym gośćmi salonie. Siedział przy stole, najswobodniej mówił: ptite-ouverte, zakrywszy jedną z trzymanych kart, a za nim stała oparta o poręcz krzesła... młodziutka jego żona, przebierając markami.
Po pięciu latach, następujących po śmierci Pulcherji Iwanównej, będąc w tych stronach, zajechałem do futoru Atanazego Iwanowicza, odwiedzić dawnego sąsiada, u którego ongi przyjemnie spędzałem czas, statecznie przeładowując żołądek co lepszymi produktami zawołanej kuchni wiejskiej.
Kiedy dojeżdżałem do domku, zdał mi się on być o dwa razy starszym; chaty wieśniacze całkowicie legły na boki, zapewne jak i ich właściciele; płot i częstokół były zniszczone; widziałem nawet, jak kucharka wyłamywała zeń pręty na rozpał, chociaż zostawało jej tylko parę kroków, by nazbierać chrustu, którego było podostatkiem.
Z żalem zbliżyłem się do ganku; też same gończe psy i legawce, ślepe już, albo z utłuczonemi nogami, zaszczekały, podniósłszy w górę wełniste swe ogony, obwieszone bodiakami.
Na spotkanie wyszedł staruszek. Tak, to on! poznałem go, ale o wiele bardziej już się pochylił. Poznał mię także i przywitał zacnym swym uśmiechem.
Wszedłem z nim do pokojów. Zda się wszystko w nich było, jak dawniej; ale w oko wpadł mi panujący tu nieład straszliwy; jakowyś dziwny brak czegoś... słowem, przejęło mnie to szczególne uczucie, jakiego doświadczamy, po raz pierwszy wchodząc do mieszkania wdowca, którego dawniej znaliśmy nierozłączonym z swą żoną, towarzyszącą mu przez całe życie. Uczucie to bywa podobnem do widoku człowieka bez nogi, którego nie znaliśmy kaleką.
We wszystkiem znać było nieobecność zapobiegliwej Pulcherji Iwanównej: do objadu podano nóż bez trzonka; potrawy nie były już ugotowane tak smacznie. O gospodarstwie nawet zapytać nie chciałem, lękając się spojrzeć na gospodarskie budynki.
Gdy usiedliśmy do stołu, służąca okryła Atanazego Iwanowicza serwetką, i postąpiła bardzo roztropnie, bez tego bowiem cały szlafrok zawalałby sosem.
Starałem się go rozerwać i zacząłem mu mówić o rozmaitych rzeczach. Słuchał ze zwykłym uśmiechem; ale niekiedy spojrzenie jego było całkowicie obojętnem, i myśli nie były w nim, bo znikły. Częstokroć podnosił on łyżkę z kaszą, i zamiast nieść ją do ust, niósł do nosa; zamiast w kurczę wetknąć widelec, tkał go do karafki z wodą, i wówczas służąca wziąwszy jego rękę, skierowywała ją na pieczyste. Niekiedy kilka minut czekaliśmy na nową potrawę. Atanazy Iwanowicz nawet sam to spostrzegał, i mówił: Dla czego też nie niosą jedzenia? — ale przez szparę drzwi widziałem, jak malec usługujący do stołu, wcale o nas nie myślał, i spał, głowę oparłszy o ławkę...
— Oto jest ta potrawa, — przemówił Atanazy Iwanowicz, gdy dano nam mniszki ze śmietaną. — Oto ta potrawa, — mówił dalej; ale zauważałem, że głos jego drżał i łza gotowała się wybiedz z ołowianych oczu; lecz zbierał on wszystkie siły, by ją powstrzymać. — To ta potrawa, nie... nie... boszcz... niebo... — i zalał się łzami. Ręka jego upadła na talerz, talerz przewrócił się, poleciał i roztłókł w kawały; sos zalał go całego. On siedział bez czucia, bez czucia trzymał łyżkę, i łzy jak potok, jak cicho szemrząca fontana, lały się, lały, zalewając sobą okrywającą go serwetkę.
— Boże! — pomyślałem patrząc nań, — pięć lat wszystko niszczącego czasu... starzec już bez czucia, starzec, którego życie zdaje się nie było niepokojonem przez żadne duszy wstrząśnienia, którego całe istnienie zda się złożonem było z siedzenia w wygodnem krześle, z jedzenia suszonych ryb i gruszek, i dobrodusznych, opowiadań... i tak przeciągły, tak szczególny w nim smutek!... Co nas bardziej sobie podbija: namiętność, czy przyzwyczajenie? Czy też tęskne wzruszenia, cały huragan naszych żądz i wrących namiętności jest tylko wynikiem działania młodych sił naszych, i dla tego tylko zdają się one być tak przepaścistemi w nas i niszczącemi?!... Cokolwiekby nie było, lecz wówczas dziecinnemi zdały mi się być wszystkie namiętności nasze, w zestawieniu ich z tem przeciągiem, powolnem, prawie bezeznawczem przyzwyczajeniem.
Kilka razy silił się on wymówić imię nieboszczki; ale w połowie słowa, spokojna i bardzo zwykła twarz jego marszczyła się spazmatycznie, i płacz dziecka przejmował mię do głębi duszy.
Nie! to nie te łzy, których zwykli nie skąpić nam staruszkowie, uskarżający się na nieszczęśliwe położenie swe i biedę!... Ta nie były również łzy, które oni przelewać zwykli przy szklance ponczu... Nie! były to łzy, które ciekły nie prosząc o pozwolenie, same przez się, gromadzone przez jadowitość bolu serca już stygnącego.
Wkrótce umarł staruszek. Niedawno dowiedziałem się o jego śmierci. Dziwne jednak to, że okoliczności towarzyszące jego skonaniu, miały pewne podobieństwo do chwili śmierci Pulcherji Iwanównej...
Pewnego dnia, Atanazy Iwanowicz zdecydował się pójść na przechadzkę do ogrodu. Gdy zwolna przechodził drożynę ze zwykłą obojętnością i zgoła bez żadnej myśli, szczególniejszy zdarzył mu się wypadek: usłyszał, że ktoś za nim bardzo wyraźnie zawołał: „Atanazy Iwanowiczu!“ Obrócił się, ale nie było nikogo; popatrzył tu i owdzie, w krzaki zajrzał — nigdzie żywego ducha! Dzień był cichy i świeciło słońce. Staruszek zamyślił się chwilę; twarz jego nieco się ożywiła i w końcu rzekł: To Pulcherja lwanówna mię wołała.
Wam bez wątpienia zdarzyło się słyszeć głos, zowiący was po imieniu, a który włościanie — tem tłumaczą, że dusza stęskniona za człowiekiem, woła go, poczem niechybnie śmierć następuje. Wyznaję, zawsze mię przerażało to wołanie tajemnicze. Niekiedy, w jednej chwili, ktoś wołał mię po imieniu. Dzień wówczas zwykle bywał jasny, żaden listek nie szeleśnie w ogrodzie, cisza grobowa; nawet konik polny przestawał hałasować; ani ducha w ogrodzie. Wyznaje jednak, gdyby burza nąjbardziej szalona w noc ciemną, z wściekającemi się żywiołami napadła mię w nieprzebytej puszczy — nie tak bym się jej uląkł, jak tej ciszy, przerażającej wśród dnia pogodnego... W takim razie uciekałem z ogrodu, nie wprzód uspokoiwszy się, aż gdy spotkać mi się udało człowieka, którego widok precz wypędzał ze mnie tę straszliwą, serdeczną pustkę.
Staruszek w zupełności poddał się wewnętrznemu przekonaniu, że woła go Pulcherja Iwanówna; poddał się jak posłuszne dziecię; sechł, kaszlał, niknął jak dopalająca się świeca, i wreszcie zgasł jak ona, gdy nic nie zostało, co byłoby w stanie podtrzymywać jej słaby płomyk.
— Pochowajcie mię przy Pulcherji Iwanównie! — Oto wszystko, co powiedział przed śmiercią.
Woli jego uczyniono zadość, i pogrzebany został koło cerkwi, tuż przy grobie swej żony.
Gości było mniej na pogrzebie; ale włościan i żebraków, tak jak przedtem, mnóstwo. Dwór już stał się całkowitą pustką.
Przedsiębiorczy ekonom wraz z wójtem przenieśli do swych izb pozostałe rzeczy i sprzęty, które nie miała czasu zabrać klucznica.
Wkrótce zjawił się niewiadomo zkąd jakiś daleki krewny nieboszczyków, prawny ich następca, ex-porucznik, niepomne już którego pułku, straszliwy reformator. Spostrzegł on rozstrój nadzwyczajny i niedbalstwo we wszystkiem; postanowił temu zapobiedz, naprawić, ład wprowadzić i porządek. Kupił sześć sierpów angielskich, doskonałych, na każdej chacie przybił własny jej numer, i wreszcie tak pięknie się rozporządził, że po pół roku majątek wzięty został w opiekę. Mądra opieka (złożona z byłego podsędka i jakiegoś sztabs-kapitana w wyblakłym mundurze), wkrótce wybrała wszystkie kury i jaja we wsi. Chaty prawie całkowicie leżące na ziemi, rozsypały się ostatecznie; chłopi rozpili się i w znacznej części pouciekali. Sam zaś właściciel, który przytem wszystkiem w dobrej harmonii żył z opieką i wraz z nią poncz zapijał, bardzo rzadko przyjeżdżał do swej wsi i mieszkał w niej nie długo. On do dnia dzisiejszego jeszcze, jeździ po wszystkich targach ukraińskich; z wielką troskliwością wypytuje o cenę produktów, podpadających sprzedaży hurtownej, jako to: konopie, miód i t. d., ale kupuje tylko nic nieznaczące fatałaszki, jak: krzemyczki, druty dla przeczyszczania fajek, i w ogóle to wszystko, co w całości nie przenosi sobą ceny rubla srebrnego.