Powieści szlacheckie/Wstęp krytyczny przez Piotra Chmielowskiego

<<< Dane tekstu >>>
Autor Piotr Chmielowski
Tytuł Wstęp
Pochodzenie Ostatni z Siekierzyńskich
Wydawca S. Lewental
Data wyd. 1885
Druk S. Lewental
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały zbiór
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


WSTĘP.

(Szlachta i panowie w powieściach Kraszewskiego).

Krwawo rozcięta przez rewolucyą francuską z końca zeszłego stulecia sprawa przywilejów szlacheckich, zaczęła się nanowo odradzać i podnosić pod wpływem reakcyi ogólno-europejskiéj po roku 1815, gdy w niéj przerażeni okropnościami terroryzmu i klęskami wojen Napoleońskich ludzie odkryli balsam ukojenia. Pozornie zdawać się mogło, że wracają dobre stare czasy, że szlachta jako przedstawicielka prawa i sprawiedliwości zajmie to polityczne i społeczne stanowisko, jakiém szczyciła się za dawnego porządku rzeczy a jakie w interesie „tronu i ołtarza“ starano się jéj zabezpieczyć na przyszłość.
W historyi atoli nie powtarza się nic. Dawny porządek rzeczy runął i żadna siła podźwignąć go nie była w stanie. Restaurowana z gruzów budowa, pomimo pozorów podobieństwa do staréj, nie była nią bynajmniéj. Mogły sobie dwory i krótkowidzący statyści mniemać, że po strasznéj burzy wszystko, co zasadnicze i wielkie ich zdaniem, pozostało niezmienioném; w istocie jednak było inaczéj: blichtr dawny przywrócić było łatwo, ale nie rzecz samę.
W ciągu rewolucyi i wojen Napoleońskich zmężniał i spotężniał stan trzeci — mieszczaństwo. Wzrost handlu i przemysłu, mnóstwo nowych a do praktyki zastosowanych wynalazków, maszyny zastępujące pracę ludzką, ułatwienie międzynarodowych komunikacyj, rozpowszechnienie się oświaty i tym podobne czynniki wpłynęły z jednéj strony na pomnożenie bogactw tego stanu a z drugiéj na ugruntowanie w nim świadomości swego znaczenia. Mieszczaństwo nie dało już sobie wydrzéć praw raz nabytych i stanęło w ostrém przeciwieństwie przeciw szlachcie z jéj pretensyami do dawnego wyłącznego stanowiska. Ten nowy pierwiastek, wchodzący w grę czynników politycznych i społecznych, nie dozwolił odrosnąć starym i rzeczywiście przestarzałym formom, lecz wpłynął stanowczo na ich znaczną modyfikacyą. Szlachta, chcąc czy nie chcąc, musiała się z nim rachować i w niejednokrotne wchodzić kompromisy. A i rządy, po krótkiéj stosunkowo dobie illuzyj co do nawrotu ku dawnym czasom, nietylko dopuściły pierwiastek ten do udziału we władzy, ale nawet przejęły się silnie jego cechami.
W ziemiach byłéj Rzeczypospolitéj polskiéj, ogólne te prądy europejskie odbiły się w miniaturze z właściwym stosunkom narodowym charakterem. Ponieważ mieszczaństwo nasze w czasie wytwarzania się nowych pojęć o społeczeństwie było bardzo nieliczne, jako propagatorowie tych pojęć występują przedstawiciele stanu panującego, to jest szlachty; oni to na sejmie czteroletnim ograniczają jego przywileje, podnoszą znaczenie stanu trzeciego, rozciągają opiekę prawną nad chłopami; oni to po zburzeniu gmachu państwowego, występują z naganą i krytyką postępowania swoich współbraci w zakresie tych stosunków, które nie uległy zmianie, oni-to rozpowszechniają myśl oswobodzenia wieśniaków od poddaństwa i nadania im własności. Zarówno Wolnomularze jak Szubrawcy, których zasadniczą dążnością było przeprowadzenie idei równości w życie, składają się w przeważnéj części ze szlachty.
Tak więc u nas w łonie tegoż stanu wytwarzają się dwa obozy: jeden obstaje za tém, co przy ruinie państwowéj jeszcze pod jego władzą zostało, to jest za królowaniem nad wieśniakami; drugi zaś za zniesieniem tego królowania. W różnych dzielnicach różnie się stosunek tych obozów objawiał stosownie do tego, jak stała kwestya włościańska. Wolność osobistą zapewnił wieśniakom Księstwa Warszawskiego Napoleon; w Poznańskiem już od 1819 roku rozpoczęła się regulacya włościan, zabezpieczająca im posiadanie ziemi; na Litwie i Rusi poddaństwo pozostało w całéj swéj dawniejszéj sile, a może nawet jego ciężar stał się dla chłopów jeszcze dotkliwszym niż poprzednio.
Wpływ idei reakcyjnych po roku 1815 wzmocnił pozycyą obozu zachowawczego, szczególniéj na Litwie i Rusi, tak, że nawet poglądy reakcyjnego doktrynera De Maistre’a znajdowały tam gorliwych zwolenników. Ale obóz postępowy, gdy tylko mógł, głośno przeciwko takiemu stanowi rzeczy protestował. Dlatego to właśnie w tych stronach, gdzie dawny porządek w stosunkach dziedziców i chłopów najdłużéj się utrzymał, przychodziło do starć słownych i do czynnéj propagandy najczęściéj.
Po roku 1831, gdy w Europie Zachodniéj mieszczaństwo doszło do władzy, u nas obóz postępowy, pod hasłem demokracyi, starał się wszelkiemi sposobami oddziaływać na posiadaczy ziemskich, ażeby swych braci młodszych i biedniejszych, to jest wieśniaków, ku sobie przygarnęli, zrzekając się przywileju wyłącznego posiadania ziemi i rządzenia ludem.
Jakie było stanowisko Kraszewskiego wobec kwestyi włościańskiéj, wiedzą już czytelnicy I-go Oddziału „Wyboru pism“; obecnie postaram się nakreślić jego poglądy na szlachtę.

I.

Początkowe utwory Kraszewskiego obracają się w sferze mieszczaństwa i inteligencyi (Pan Walery, Wielki Świat małego miasteczka, Pan Karol, Dwa a dwa cztery, Majster Bartłomiej, a nawet obrazy historyczne: Kościół Śto-Michalski w Wilnie, Ostatni rok panowania Zygmunta III). Było to wynikiem otoczenia, w którém żył i kształcił się w latach, kiedy mógł robić swe spostrzeżenia. Pobyt w Białéj, Lublinie, Świsłoczy, Wilnie nasuwał mu obfity materyał do obserwacyi, który téż w powiastkach swoich zużytkowywał.
Dopiéro w r. 1833 jako 21 letni młodzieniec odwiedził Kraszewski rodzinę na wsi, bawił w Dołhem i stamtąd robił wycieczki, przypatrując się braci szlachcie tém okiem, jakiém spoglądał wówczas na całą literaturę krajową. Wyobraźni młodzieńczéj, poetycznemi obrazami karmionéj, przedstawiła się ona jako gromada istot zmateryalizowanych, samolubnych, ciemnych i strasznie głupich. Napisał dla nich w swoich „Improwizacyach“ gawędę o kaszy gryczanéj, nie mającą wielkiego sensu, i tak ją zakończył: „Ten rozdział przeznaczam dla gospodarzy, a chociaż wiem, że z niego i sam Salomon kropli sensu nie wyciągnie; nic mię to jednak nie obchodzi; dla was, panowie gospodarze, to i tak zanadto dobre, dla was, co urodziwszy się w gryce, pożywacie ją całe życie, siejecie i nie umiecie myśléć o czém inném jak o kaszy. Jak wam Bóg da rozum do czytania, i mnie go do pisania dla was użyczy“.
Na tém się jednak nie ograniczył. Wystawił on w jaskrawém świetle szlachtę wiejską i księży w powieści „Cztery Wesela“ napisanej 1833 a wydanéj 1834 r. w dwu tomach. Głupotę, samolubstwo, szachrajstwo, podłość zobrazował w postaciach szlacheckich (Dyonizy, Aleksy, Salezy); a w całéj galeryi dwie tylko odszukał osoby uczciwe, ginące zresztą w cieniu. Odtąd stale przez lat kilka, ilekroć dotykał życia szlacheckiego czy w powieściach (Świat i poeta, Całe życie biedna) czy w artykułach publicystycznych, zawsze ujemne strony jego na plan pierwszy wysuwał. Został wprawdzie sam hreczkosiejem; ożeniwszy się, stale osiadł na wsi i uprawiał rolę, ale długo, bardzo długo nie mógł się zżyć z swém otoczeniem, nie mógł przylgnąć do tego stanu posiadaczy ziemskich, z którego sam pochodził. Zamiłowanie życia umysłowego, zajęcie się piśmiennictwem i nadzwyczaj gorliwy w nim współudział tém dobitniéj uczuć mu dawały brak ukształcenia w swoich sąsiadach.
Istnieje jeden ciekawy list, który Kraszewski z właściwą sobie żywością przesłał do „Tygodnika Petersburskiego“ (1841 Nr. 21), gdzie bez ogródki maluje przykre swe położenie ze względu na odwiedziny spółziemian i troski gospodarskie. Jest to dokument nadzwyczaj ciekawy i ważny; poznać go warto; wyjaśni nam on te ironiczne obrazy życia ziemiańskiego, jakie w powieściach jego z owych czasów znajdujemy.
„U nas literatura — pisał Kraszewski dobiegając trzydziestki — nie daje i nie może dać chleba; każdy jéj poświęcający się zupełnie musi tedy ten chleb albo miéć zapewniony wprzód, albo jedną ręką na chleb a drugą na poczciwą sławę pracować. Kto zaś chce się poświęcić wyłącznie literaturze, będzie niezawodnie chodził bez butów, jeśli nie ma innych utrzymania materyalnego życia źródeł. U nas dotąd literatura jak owe bogi Wschodu i jak bogi dawne Litwy najulubieńszym swym synom w dowód nieograniczonéj łaski zsyła bóle i cierpienia!
„Jest więcéj takich, którzy wolne tylko chwile, niedogryzki życia, umysłowym zajęciom ofiarują; lecz mnie się zdawało, że aby skutecznie pracować, i z siebie dla siebie coś zrobić i dla ludzi być użytecznym, trzeba oddać większą i lepszą część życia. Cóż za tém poszło? Naturalnie zapomnienie o wszystkiém, wyrzeczenie się towarzystwa (po większéj części niewielka ofiara), wyrzeczenie się przyrodzenia, swobody, spokoju, nadziei polepszenia bytu materyalnego, nawet przyjemności familijnych, które nielitościwie wymagająca praca obcina niemiłosiernie. Nie skarżyłbym się na to, nie mówiłbym nawet, gdyby komukolwiek na myśl przyszło nie już ocenić poświęcenie, ale choćby zrozumiéć je. Ci panowie uważający literaturę za rozrywkę, książkę za słaby surogat wista; te panie, które śmiechu tylko szukają wszędzie, dowcipu na każdéj karcie; młodzież nasza rozpróżnowana; starcy, literatów po większéj części na jednéj szali z komedyantami kładący: — jakże seryo mają pojąć takie poświęcenie i zrozumiéć, że ono egzystuje, gdy przekonani nawet o niém, nie potrafią go nazwać chyba szaleństwem i obłąkaniem... Proszę pana — powiadają — całe dnie, całe noce trawi nad książkami, nad pisaniem, gospodarstwo opuszcza, sąsiadom uchybia, bo u nich nie bywa, z ludźmi nie żyje: czysty waryat, panie dobrodzieju! — Biedny człowiek — odzywa się głos drugi — wyraźnie ma jakiegoś szusta, nieborak! Żeby tym dzieciństwom całe życie poświęcić! — Drudzy, choć w oczy wstydzą się nawracać na drogę zbierania grosza, gospodarowania i t. d., choć w oczy wysoce chwalą takie poświęcenie się, za oczy zarówno z innemi ruszają ramionami. Trzeci, że nigdy nie próbowali pracy podobnego rodzaju, nie pojmują, nie rozumieją, utrzymują, że możnaby było pogodzić oddanie się literaturze i mamonie. Wystaw pan sobie, co to w téj nieszczęsnéj głowie się dzieje, gdy z jednéj strony biją w nią myśli z pięknego świata, a z drugiéj — kłopotliwe przypomnienie jutra, przyszłości, starości! Człowiek porywa pióro i rzuca, siada pisać i wstaje, chciałby tworzyć a nie może. Gdy się wreszcie zdecydował, machnął ręką i odpędził natrętne myśli, usiadł i począł, wtém wpadł ktoś, wszedł z potrzebném zawsze pytaniem o stodole, owcach, gorzelni i wszystko popsuł...
„Ale nareszcie otrząsnąłeś się z gospodarstwa, zdałeś się choćby na złodziei, spodziewając się, że przynajmniéj niewiele ci ukradną, i pokończyłeś interesa, zapłaciwszy dla spokojności dwa razy jedno, wróciłeś do domu, odpocząłeś, uśmiechnęła się żona, przywitało cię dziecko, rozruszały cię książki nowe, któreś czytał, siadasz do pracy, roją cię myśli, układasz plany, różowo widzisz ten utwór przyszły, który dokonany, wyda ci się pewnie popielatym tylko, znowu jesteś w swoim żywiole... Trzask z bicza, ktoś przyjechał! Pędzą owce, chwała Bogu, ale już śmiertelne dreszcze przeszły cię od stóp do głowy, zimno ci się zrobiło, przeląkłeś się, no, ale nic, niema nikogo... Trzask z bicza! o, ktoś przyjechał. Tak — odpowiada ci żona pocichu — istotnie ktoś przyjechał. A więc precz książki, precz papier i pióra, precz myśli! Wypogódź czoło, idź podziękuj gościowi, że cię odwiedził, że o tobie pamiętał. I tak się téż robi. Trzeba być uprzejmym, uśmiechającym się, zapraszającym, trzeba nie puszczać, trzeba rozmawiać o pogodzie, o urodzajach, o sąsiedztwie, trzeba siedziéć jak na mękach, udawać wesołego, szczęśliwego! Trzeba, mówię, bo inaczéj ogłoszą cię za człowieka, który nie umie żyć z ludźmi, powiedzą, żeś dumny, zarozumiały, żeś... ale kto to wszystko zliczy, co gadają!... Zbyłeś gościa jednego, wjeżdża drugi. Przyjacielu, jak się masz? Niéma co mówić, wszyscyśmy przyjaciele! Bierze na sekret, ważne wiadomości: tam mówiono o tobie to i to, ten a ten odpowiedział tak a tak, sprzeczali się. Niepodobna, żeby najrozumniejszego nawet człowieka, najgłupsza czasem plotka nie dotknęła. Otóż i po spokojności! Wije ci się po głowie myśl niepotrzebna i dręczy jak soliter. Wyjechał nareszcie roznosiciel plotek, z nowemi plotkami daléj i już jesteś wolny....
„Nadjeżdża posłaniec. Czego tam? Pan i pani proszą o książki. Dajesz książki, bo oddałbyś duszę, żeby się uwolnić. W tydzień odbierasz książki oszarpane, poplamione, podarte i, zamiast podziękowania, list z wymówkami, żeś chyba na szyderstwo i żart dał takie rzeczy do czytania; jedna książka była zanadto rozumna, druga za głupia, trzecia nieprzyzwoita, czwarta nie nowa, a piąta usypiała skutecznie. Pożyczajże drugi raz książki!... Już znowu siadasz.
„Wieczór nadchodzi, swobodny wieczór, bo wieczorem rzadszy gość, nie przychodzą listy i nie latają daleko plotki; pewny jesteś odpoczynku. Gdzie tam! Oto wchodzi ekonom, któremu sto razy powtarzać musisz dyspozycyą na jutro (a jednak jéj nie spełni); sotnik wnosi ogromny pęk kursoryj do podpisania; dozorca magazynowy przysłał jakieś formuły, które potrzeba przepisać; dają ci znać, że przyszli żołnierze, a ty ich musisz rozstawiać; tu znowu potrzebują furmanek pod przechód i t. d. Otóż i wieczór ci przepadł! Szczęśliwyś, jeśliś skończył to wszystko do dziesiątéj, i już, spojrzawszy na zegar, liczysz sobie cztery godziny wolne, bo ledwie spoczniesz o drugiéj. Ale w téj chwili, jakże nie pomówić z biedną żoną, która cały dzień w milczeniu strawiła nad robotą i książką? jak nie pobawić się z dziecięciem, które ku tobie rączki wyciąga?... Tak prędko biegną godziny...
„Północ; ucichło, wszyscy spać idą — godzina pracy. Wtém czujesz, jak całodzienną wrzawą, niepokojem, rozdraźnione nerwy drgają w tobie, jak głowa ci się płomieni, jak oczy pieką, krew wre po żyłach. Siadasz i wstajesz, padasz wreszcie bezsilny na łóżko, bo ci sił nie stało. Ciągle chciałeś coś robić, a jednak nic nie zrobiłeś, dzień przepadł. Tyś codzień bliższy grobu, a dzień ten minął niezapisany w księdze żywota... Niepodobna! niepodobna! Zrywasz się, oblewasz zimną wodą, chłodzisz się powietrzem i siadasz do pracy. Bardzo jednak wątpię, abyś co dobrego napisał.
„Nazajutrz przychodzi poczta. Dzień cały zajmie ci czytanie przysłanych pism peryodycznych, ksiąg, gazet i listów. A! listów, na które odpisywać trzeba, a bywa ich dziesięć, piętnaście i więcéj. Dodawszy listy gospodarskie, przyjacielskie, w interesach i familijne, sformuje to jakich 2000 półarkuszy do napisania na rok. Tymczasem siadasz tylko czytać; już i to robota. A naprzód wpada ci do rąk gazeta z Warszawy, opieczętowana, nadesłana bezimiennie: jest-to ekstrapocztą wyekspedyowana zjadliwa krytyka; wyrachowano wybornie, aby nie zawieruszyła się na poczcie i najprędzéj doszła... Popsuty humor: co gorsza, rodzi się na jakiś czas niechęć do pracy, zrażenie, odpada ochota, radbyś wszystko porzucił. Ale zaprzężony koń nie rzuca szlei, choć mu boki obciera. Czytasz daléj: listy z komplementami — nudna potrawa, która wcale nie osładza goryczy głupich recenzyj. Listy z wierszami — uchowaj nas, Panie! ciężkie-to listy! jednakże, aby nie zawieść zaufania, potrzeba odpowiedzieć! Listy z prośbą o radę literacką — trzeba dać radę. Listy z wymówkami — trzeba przyjąć wymówki. Listy z reklamacyami — trzeba wrócić temu literę, a tamtemu półtoréj, opuszczonéj gdzieś wypadkiem. Listy z poznajomieniem się — trzeba podziękować; a koniec końcem: trzeba na wszystko odpisać. Aby się prędzéj zbyć z głowy ciężaru, siadasz i piszesz półtora dnia; jedzie z niemi na pocztę posłaniec, i drugie ci tyle przywozi. Nie mówię, co to kosztuje pieniędzy; — gorsza szkoda czasu“...
Gdy kto tak odczuwa przykre albo bolesne strony stosunków wiejskich, trudno mu malować sielankowe ich obrazy, trudno bezstronnie patrzéć na przedstawicieli téj klasy, wśród któréj żyć się musi.
Ale to wszystko odnosi się tylko do towarzyskich właściwości szlachty; rzecz ta ma charakter indywidualny, zależy od wrażeń osobistych. Wrażenia te muszą choć w części pójść na bok, gdy będzie mowa o spółeczném znaczeniu klasy zajmującéj majątkiem i stosunkowém wykształceniem ważne w kraju stanowisko.
Pomiędzy r. 1840 a 1850 mówiono u nas i pisano bardzo dużo o arystokracyi i demokracyi. W tych dyskusyach, które w wysokim stopniu zajmowały ówczesny intelligentny ogół, Kraszewski zabierał głos niejednokrotnie, a zawsze z widoczną dążnością umiarkowania daleko idących zapędów. W całym szeregu utworów przedstawiał smutną dolę ludu, dopominając się u dziedziców o wyrozumiałość, spółczucie i litość, ale nie dotykając nigdzie kwestyi ekonomiczno-społecznéj, kwestyi własności włościańskiéj. W innych znów utworach kreślił swe poglądy na szlachtę i arystokracyą, nie przechylając się z bezwzględném uwielbieniem lub potępieniem ani na jednę, ani na drugą stronę.
Znamienne cechy swego poglądu w téj mierze przedstawił najprzód w I oddziale Latarni Czarnoksięskiéj, napisanéj 1842 a wydrukowanéj 1843 r. w Warszawie. Rozpatrzył tu autor wszystkie niemal strony życia szlacheckiego: jéj stosunki rodzinne, towarzyskie i społeczne. Ogólny rezultat tego rozpatrzenia się wielostronnego jest wielce dla klasy przewodniczącéj niepochlebny, a da się ująć w rysach następnych:
Szlachta ma serce najlepsze, ale jest mało, zbyt mało na swe potrzeby ukształcona i o obowiązkach swoich nader słabe ma pojęcie. Wybory na urzędy honorowe, jedyny cień dawnego samorządu, traktuje jak zabawę lub jak interes. Oto obrazek jednéj z najważniejszych chwil w czasie téj czynności — wybór marszałka. Deputacya całego powiatu zaprasza pewnego pana, co się wielce nadął w galowéj sukni. On się cofa, kłania i... nie przyjmuje. Dlaczego? Nie ma czasu służyć powiatowi, bo musi służyć żonie, która nie pozwoliła mu zostać urzędnikiem, gdyż chce wyjechać do Warszawy... Znowu tedy zwraca się powiat do drugiego. Ten drugi wymawia się, całuje, ściska wszystkich, dziękuje, zakłada ręce, nachyla głowę, płacze z rozczulenia, ale nie przyjmuje chlubnego wezwania współobywateli... bo interesa familijne odwołują go gdzieś w inną stronę... Trzeci wezwany, i trzeci napróżno... zdrowie mu nie pozwala; jakoż rumieniec na twarzy świadczy, że musi miéć silną gorączkę... po obiedzie, który zjadł niedawno i od którego jeszcze miłém wspomnieniem pozostała niepohamowana czkawka, przerywająca mu mowę. Już niéma kogo wybrać, gdy biedny, Bogu ducha winien, wyprostowany jak kij, szanowny Żegota, który w téj chwili myśléć musi o żonie i dzieciach pozostałych w domu, o ciepłym kominku swoim, szlafroku i pantoflach... nawija się na oczy. Proszą go na marszałka. Osłupiał! Tego się nie spodziewał. Mógł być dozorcą magazynowym i toby sobie poczytał za wielki zaszczyt, pojmuje podsędkowstwo, jako wysokie dostojeństwo, którego czuje się niegodzien, ale marszałkowstwo!... tego się nie spodziewał. A tu go zapraszają...
— Jeśli moja żona nie będzie temu przeciwną — odzywa się — ja... z całéj duszy na rozkazy...
Wszyscy w śmiech i... naturalnie wybierają go na marszałka.
Dlaczegoż wybrano poczciwego Żegotę, kiedy oto pozostało jeszcze kilku kandydatów, którym-by przystało być na tym urzędzie? Dlaczego? Bo ci panowie należą do tak zwanéj arystokracyi: szlachta nigdy ich nie wybierze.
— Mnie się nie ukłonił... — powiada jeden.
— Mnie udaje, że nie zna... — dodaje drugi.
— A mnie teraz dopiéro, kiedy potrzebuje, to wita, ale nie stoję o twoje powitanie...
— E! to pan — wołają z boku — to jak zostanie urzędnikiem, szlachcic się do niego nie dociśnie, każą stać u drzwi, będą jeszcze meldować! Licho wié co. Do swojego brata, to człek przyjechawszy do miasteczka bez ceremonii na obiadek, a do tych panów to w białych rękawiczkach potrzeba... Na co nam taki marszałek!...
Możnaby mniemać, że ta niechęć do arystokracyi jest wynikiem jakiéjś zasady, która się wyrobiła na podstawie wiekowych stosunków. Bynajmniéj. Szlachta, wieszająca psy na magnateryą poza oczyma, gdy się znajduje wobec przedstawiciela arystokracyi, czuje dla niego jakiś dziwny respekt, poczytuje sobie za szczególny zaszczyt, gdy jest do zabaw pańskich przypuszczona i t. p. Nie przeszkadza jéj to naturalnie drwić potém z magnatów, gdy się znajdzie w swém kole. Czasem znowu, głucha na przyjazny głos pański, odpycha grzeczności, gardzi niemi i wyszukuje w głowie powodów nienawiści, zmyśla doznane jakoby upokorzenia, aby tém swobodniéj gniewać się i dąsać mogła.
Co się tyczy panów, ci chcieliby tylko bawić się, bawić się nadewszystko, a niektórzy jeszcze chcieliby... jako tako pokończyć interesa dokuczliwe, ku czemu dążąc w środkach nie przebierają. Pędzą życie próżniackie, bez celu, bez związku z innemi klasami, z zupełną obojętnością na dobro ogółu. Z uraz szlacheckich śmieją się półgębkiem, ale lubią bardzo, gdy się im składa oznaki uszanowania i czci, sądząc, że jako potomkowie zasłużonych w kraju rodzin niezaprzeczone po temu mają prawo.
Kraszewski prawu temu przeczy. „Arystokracya każdego kraju — mówi on — gdy przestanie brać udział w rządzie, gdy ją okoliczności odsadzą od dawnych prerogatyw i przywilejów, powinna wybrać sobie cel jakiś, starać się działalność swoję zwrócić w inną stronę; inaczéj nigdy jéj nawet nie pojmą, egzystencya jéj zostanie niczém nieusprawiedliwioną; co więcéj arystokracya taka nie wyżyje długo. Jakiś czas cherlać będzie życiem nabraném z dawnego, resztką sił przyzbieranych w czasach czynności, ruchu, działalności swojéj; potém obumierać zacznie, poniży się, zbezcześci, straci szacunek publiczny i egzystencyę nawet. Nie mówimy tu o wszystkich w szczególności panach, gdyż wielu a wielu obrali cel swojemu życiu, wzięli się do przemysłu, gospodarstwa, handlu, literatury (!)... większość jednak gorszącym sposobem próżnuje i bawi się tylko, wyobrażając sobie zapewne, że życia celem najwyższym bawić się, śmiać, jeść, pic i spać... Tego jednak, aby się nazwać człowiekiem, za mało“. (Latar. Oddz. I, t. III, roz. 1.)
Takie jest zdanie Kraszewskiego o szlachcie i arystokracyi w ogólności. Przejdźmy teraz do szczegółów. Nie będziemy tu naturalnie odtwarzali w miniaturze całego zasobu typów i charakterów wybornie nakreślonych, jakie w każdéj niemal jego powieści znaléźć można; nie prowadziłoby to bowiem do celu obecnego studyum; zaznaczymy tylko rysy, któremi określił przedstawicieli szlachty z wszystkich prowincyj dawnéj Rzeczypospolitéj. Obrazek ten odnosi się do r. 1842. W rozwinięciu jego szczegółów trzymać się będziemy porządku nadanego przez autora.
Oto naprzód mamy przed sobą Podolaka, który wielu cechami do Galicyanina się zbliża. Oba mają żyłkę do państwa, usposobienie do téj choroby; ale gdy Podolak kontentuje się hrabiostwem tylko na listach, Galicyanin ma je formalne, kupione, opieczętowane, na pergaminie. Oba lubią wystawę, dobre jadło, smaczny napój, swobodne i wesołe życie bez troski o jutro, bez zastanowienia się nad użytecznością swoją i misyą na świecie. Poznasz Galicyanina po wybornym a niesmacznym stroju, ekwipażu, po herbowéj liberyi, po tysiącu fraszek, któremi się otacza, a nareszcie (z niewielu wyjątkami) po umysłowéj jego nicości... Podolak więcéj czyta i umié, Galicyanin więcéj się zna na kuchni i winie... Cywilizacya galicyjska cała jest materyalna, arystokratyczna... W Galicyi niéma prawie szlachty; wszyscy są panami albo niczém... Galicyanin jest chełpliwy i próżny, często nawet dozwala sobie naddatków w opowiadaniu o sobie, swoich stosunkach, majątku i t. d.[1]. Podolak jest skromniejszy, ale ma wszystkie skłonności brata Galicyanina, tylko nierozwinięte jeszcze, w pieluszkach. Literatura w Galicyi nie jest powszechném zajęciem, uprawia ją kilku chudych literatów i kilku wielkich panów, co zbierają książki, wydają swoje i nie swoje dzieła, formują zbiory artystyczne, może trochę przez próżność. Mało się u nich wydaje, niewiele się czyta i kupuje książek. Podole w tym względzie przewyższa Galicyę, chociaż niebardzo.
Wyżéj daleko stoi Ukrainiec. Ukraińscy obywatele są w rzeczy saméj panami, gdyż są zamożni a nawet bogaci, a przecież nie mają do pańskości pretensyi; pracują nad powiększeniem majątków skrzętnie, z pewnym rodzajem zapału; majątku nabytego używają jak ludzie prawdziwie ucywilizowani. Na Ukrainie piszą wiele, zajmują się literaturą, czytają i kupują książki: życie umysłowe w tym kątku jest może na wyższym niż gdzieindziéj stopniu. Nie tylko nasza ale i obce literatury znajome tu są oświeceńszéj klasie, stanowiąc jednę z najmilszych dla niéj rozrywek. W obejściu się Ukraińca znać człowieka pełnego życia, wykształcenia, zapału; co mu nie przeszkadza do spekulacyj na wielką skalę i bogacenia się. Żyje wystawnie, ale w miarę swéj możności i zawsze z tą oględną przezornością na jutro, którą zbrojny niełatwo się rujnuje. Majątki na Ukrainie są mniéj obdłużone niż gdzieindziéj w naszym kraju. Na Ukrainie mniéj tych wielkich zbiorów, bibliotek, obrazów i ciekawostek, na które się w innych stronach przez fanfaronadę rujnują... Tu naprzód zbierają pieniądze, a potém używają ich, nie na dogodzenie próżności, ale na prawdziwe uprzyjemnienie życia... Zamożność i zapewnienie niezależności pod względem materyalnym utorowało może drogę wykształceniu umysłowemu. Jest to może jedyne miejsce, gdzie dziś literaturę biorą seryo, gdzie tylu pisze i pisze tak dobrze; gdzie tylu czyta i pojmuje tak wybornie, gdzie wreszcie książka poważniejszéj treści przyjętą bywa i osądzoną. Ukraina żyje prawdziwie głową.
Spojrzyjmy teraz na Wielkopolanina, głębokiego polityka z brodą, w rejtfraku, z laską o gałce złocistéj, gazetą w kieszeni i drwiącym uśmiechem na ustach. Ma on wysokie wyobrażenie o kulturze swojéj, oświeceniu i wyższości nad braćmi. Ze wzgardą i politowaniem pogląda na innych, pół-barbarzyńców jeszcze. Skończył uniwersytet w Berlinie i kocha się w Heglu, pozbył się wiary a nabył filozofii, któréj tylko wyniki i wnioski zapamiętał, niewiele się troszcząc o resztę niezrozumiałą dla niego i przyjętą na słowo nauczyciela. Najczęściéj mówi o polityce, udziela wielce stanowczych nowin, które mają ot, ot, świat do góry nogami wywrócić. Chwali się oświatą swojéj prowincyi, swobodném nauczaniem, pismami peryodycznemi, wychodzącemi dziełami, profesorami. Jest prawie zawsze nieprzyjacielem herbów (chyba, że sam ma nazwisko choć pół-historyczne). Wielkopolanin anti-arystokrata nienawidzi z całéj duszy hrabiego (może E. Raczyńskiego) i dowodzi mu fałszowania, dla jakichś widoków, pomników historycznych; radby zaszczepiać wszędzie filozofię Hegla, a wykorzeniać pacierz i mszę, uważając cześć obrzędową oddawaną Bogu za dzieciństwo dowodzące w nas zacofania umysłowego. Wielkopolanin nie jest bogaty, ale nie jest téż ubogi, najczęściéj skrzętny i rachujący się dobrze; nie ma téż czém szumiéć, bo od swojéj głowy i tytułu dziedzictwa płaci, jak powiada, tysiąc talarów... O panu Garnier-Pagés mówi z przejęciem się, czyta gazety opozycyi umiarkowanéj z zapałem... Jest on trochę „humanitaryusz“ i gdy w dobrym humorze zwłaszcza, socyalista.
W Koroniarzu niéma nic wybitnego, nic prawie charakterystycznego, prócz jego uwielbienia dla Warszawy, miasta, w którém się żyje tak wygodnie, jé tak smaczno i widuje tak piękny balet w Wielkim teatrze. Koroniarz ściśle trzyma się mody, ubiera się wykwintnie i słucha swego krawca jak wyroczni, czyta wiele francuskich książek i dotąd przekonać się nie mógł, żeby po polsku jako tako znośnie... pisać było można. Z uśmiechem politowania bierze w rękę książkę polską i z uśmiechem politowania ją rzuca: C’est si barbare. Pod względem finansowym Koroniarz stoi na stopniu miernym; lepiéj się ma w ogólności od Litwina, gorzéj od Ukraińca, chociaż nie szczędzi pracy w zbieraniu grosza i ma do tego sposobność wszelką; ale moda i książki francuskie zjadają go. Królestwo pod względem przemysłu i fabryk mianowicie stoi wyżéj od innych prowincyj. Tutejsze wyroby równają się zagranicznym prawie; maszyny, przedmioty zbytku wytrzymują porównanie z przywoźnemi, a często niektóremi zaletami je przewyższają. Wystawy przemysłowe są tego dowodem.
Gdzie może najmniéj jest cywilizacyi nawet powierzchownéj, to na poczciwéj ubogiéj Litwie, ale zato jest tu wiele serca, wiary, uczucia i poczciwości. Litwin niepozorny, niewytwornie ubrany, nie pojmujący życia dzisiejszego, jest jeszcze prostoduszny po staremu. Tu gościnność jest jeszcze obowiązkiem nałogowym. Życie — ciche, spokojne, wiejskie... nie wystawne; rzadkie domy pańskie a rzadsze jeszcze nieusprawiedliwione do pańskości pretensye. Więcéj tu niż gdzieindziéj rozdrobnionych majątków, małych fortun; gospodarstwo wiejskie na wysokim stopniu. Gdy w innéj stronie na Wołyniu, Ukrainie, Podolu, Pobereżu niewiele ziemia potrzebuje pracy koło siebie, na Litwie mozolnie ją wyrabiać trzeba, aby się wywdzięczyła za staranie. Pracują też nad nią i nie sarkają. Wielkich fortun pańskich i świeżo dorobionych mało jest; policzyć je można. Na Litwie, mianowicie w klasach niższych, życie umysłowe nie upowszechniło się jeszcze, ledwie tam czytać zaczynają, ledwie zaczynają kupować książki i myśléć, że się literatura na coś zdać może.
Na Wołyniu nie mniéj a może i więcéj zakochania się we francuszczyznie jak w Warszawie. Wielkich panów i pnących się do nich, pałaców, wykwintu jest tu więcéj niż gdzieindziéj. Ale stan majątkowy jest niemal w ruinie. Ażeby się utrzymać przy swéj świetności, ażeby miéć zaco się bawić, nie jeden pan gotów popełnić podłość, byleby tylko nie rozgłosiła się ona wśród „towarzystwa“. Ucisk chłopów dla wydobycia z ziemi jaknajwiększéj intraty nadzwyczajny. Zarozumiałość przy braku rzeczywistego wykształcenia ogromna. Próżnowanie, wśród młodzieży zwłaszcza, epidemiczne. Przez czas jakiś królował nad nią bałaguła z biczem furmańskim w ręku... Wielki świat wołyński udaje panów cudzoziemskich. Jeżdżąc do wód, przywożą z sobą najświeższe pańskie mody do kraju i zdaje się, że usiłują do niepoznania zcudzoziemczéć. Była chwila na panów za granicą, że się wyrzekali państwa i grali rolę demokratów — zaraz ta moda przeszła na Wołyń i wszczepiła się doskonale. Nadeszła chwila wzmożenia się arystokratycznych wyobrażeń — panowie wołyńscy zostali zawziętemi arystokratami. Za granicą malują herby, popisują się z niemi — na Wołyniu robią toż samo. Za granicą przyjęli obserwancyą religijną ścisłą, tak samo robią na Wołyniu, udając wiarę, gdy jéj w sercu niéma; z religii uczynili sobie modę. I ci, co w nią nie wierzą, żyją nie wiedzieć po jakiemu, nie pojmują wiary i obowiązków, jakie wkłada, udają nabożnisiów, stawiają kaplice przy pałacach i codzień słuchają mszy, czytając modlitwy z pięknie oprawnéj książki, na gotyckim opartéj klęczniku... W najdrobniejszych nawet rzeczach arystokracya wołyńska naśladuje zagraniczną: aż do kroju liberyi, aż do listowego papieru, aż do sposobu zaczesywania włosów, aż do manij spekulacyjnych. Stopniem niżéj ci, co nie są panami a chorują tylko na państwo lub pod imieniem pół-panków są znani, udają i małpują całych panów we wszystkiém. — Niżéj stopniem jeszcze naśladują półpanków. — Szlachta, prawdziwa szlachta, wrzeszcząc nieustannie na całe gardło na panów, chwyta, co może, od nich, studyuje ich obyczaje, stara się im zrównać wystawą, wytworem. Na kilku chatach męczący się biedak, jak może znowu, udaje zamożnego obywatela. Ostatni pan rządca, ekonom, pisarz małpują szlachetkę, i tak daléj a daléj wszystko udaje, gra komedyę, siebie oszukuje i nikogo więcéj. Wolą być śmieszni, niżby się mieli stopniem zniżyć w oczach świata... Wszyscy śmieją się ze wszystkich, a nie poprawia się nikt. (Latarnia, Oddz. I, t. III, roz. V; t. II, roz. VIII).
Streszczając to, cośmy poznali, można powiedziéć, że wedle ówczesnych wyobrażeń Kraszewskiego świat szlachecki, nie mając żadnego wyższego celu życia nad jego uprzyjemnienie, będąc zamało wykształconym, ażeby mógł zasmakować w literaturze i sztuce, zabijał czas z dnia na dzień, cenił więcéj pozór i blichtr nad wartości istotne, zbierał grosz, ażeby go rozproszyć, o obowiązkach obywatelskich seryo nie myślał, o lud nie tylko nie dbał, ale go eksploatował czasami w sposób oburzający; w bezczynności i bezmyślności wegietował i marniał.

II.

Takie mniéj więcéj pojęcie o świecie szlacheckim trwało u Kraszewskiego, z bardzo drobnemi modyfikacyami, aż do r. 1849. Przez te lat kilka, pomimo pewnego odosobnienia, w jakiém żył, interesa musiały przecież zbliżyć go do braci szlachty, a zbliżenie to musiało oddziałać na ocenę jéj charakteru, jéj przymiotów i wad. Dawniéj patrzył na nią jak literat, teraz spojrzał jak spółobywatel. Przytém doniosłe wypadki takie jak rzeź galicyjska, jak rewolucya europejska z r. 1848 zwróciły jego myśl do rozważania z różnych stron sytuacyi ziemian i do wskazania jéj zadań. Gdy socyalizm i komunizm zakwestyonowały własność indywidualną, wykazując, jak ona dla niewielu jest prawdziwie użyteczną, należało we własnym nawet interesie zejść ze stanowiska ironicznego w poglądzie na znaczenie szlachty, jedynéj naówczas posiadaczki ziemi na Litwie i Rusi, i udowodnić możność jéj odrodzenia, a zatém jéj prawo bytu i władania ziemią.
Uczynił to Kraszewski w powieści p. n. Dziwadła, drukowanéj r. 1840 w „Tygodniku Petersburskim“. Na tle zapadłego Polesia, wśród tłumu bezdusznego obywatelstwa, wśród marszałków powiatowych cenionych nie według głowy i charakteru, ale według kucharza i piwnicy, wśród ziemian nie znających innéj przyjemności nad karty lub pijatykę w miasteczku, wystawił typ dobrego i rozumnego obywatela, zacnego człowieka i dzielnego gospodarza w osobie pana Graby. W téj postaci, kreślonéj niewątpliwie więcéj z fantazyi niż z obserwacji, górującą myśl jest służba dla społeczeństwa, dla kraju, służba, która jedynie może usprawiedliwić choć w części te przywileje, jakiemi obywatel ziemski nad resztą klas społecznych przewodził. Praca nad sobą, miłość kraju: oto dwa hasła ściśle z sobą spojone, któremi Graba kieruje się w swojém postępowaniu. Lubo dziedzic bogatych włości, jada przy jednym stole z czeladzią, chodzi za pługiem, kiedy trzeba parobka do orki przyuczyć; wolne zaś chwile przepędza w zbrojowni lub w bibliotece pełnéj książek i obrazów. Pracuje, bo kocha; kocha, bo się poświęca: gdzie samolubstwo tam śmierć. Ta zasada przyświeca mu na każdém polu pracy społecznéj. Nie ma on i nie szuka żadnéj za czyny swoje nagrody; wszystko robi z własnego przekonania, dla zadosyćuczynienia głosowi rozumnie pojętego obowiązku. Sąsiedzi nie lubią go i postępowanie jego piętnują nazwą dziwactwa; są wszelako i tacy, co znieść go nie mogąc, czują przecież dla niego uszanowanie.
W panu Grabie chciał dać Kraszewski współziemianom wzór, według którego postępując, mogliby pozyskać cześć całego kraju: obowiązek kształcenia siebie, pracy na roli, obowiązek zajęcia się gorliwego losem włościan, jako członków społeczeństwa, jako podstawy bytu narodowego: — oto co zalecał szlachcie, jeśli zmarniéć nie chce.
Jakby własnemi słowy zagrzany Kraszewski postanowił w tym czasie oddać się gorliwie gospodarstwu sam, bez wyręczania się rządcą. Sprzedawszy jeszcze w lipcu 1848 r. ulubiony swój Gródek, nabył pod koniec tego roku majątek Hubin, o dwie mile od Gródka, w prześlicznéj ziemi wołyńskiéj. „Jest to najlepszy folwark w kraju, gdzie wszystkie są dobre — pisał do rodziców. — Ma na 121 dusz 113 włók ziemi w łanach a około stu korcy pszenicy i na gruntach osadę szlachecką, płacącą czynsze; 35 włók lasu, 50 sążni siana, zabudowania gospodarskie dobre, dom tylko lichy. Wszyscy mi winszują kupna, choć zapłaciłem 165000 złotych i wszystkie koszta — moje. Z majątkiem biorę gotową cegłę, młyn, wiatrak i młockarnię. Obejmuję Hubin 25 stycznia v. s.“ Do przyjaciela zaś od serca, Konstantego Podwysockiego, pisał obszerny list tchnący jakiémś ożywieniem i energią niezwykłą: chwali się w nim polepszeniem stanu zdrowia i dodaje: „Już-to najgorszy symptomat, gdy czas swoją drogą a człowiek sam w dodatku wieku sobie przydaje. Jesteśmy młodzi, póki młodemi być chcemy; a póki młodości, póty życia... Ja jeszcze jestem tak młody do pracy, że materyał do niéj prawie do szału mię pobudza... Czekają mnie rachunki, spisy, rejestra, układy i t. p. W téj atmosferze żyję od kilku miesięcy. Wszystkie książki w pakach; wszystkie rękopisma w pudłach, obrazy powiązane, papier odesłany do Hubina; a ja na stosie śmiecia, téj nieuniknionéj pozostałości wszelkiego życia, na kulawym stoliku piszę tych kilka słów do ciebie i wzdycham. Gdybym nie miał trojga jasnych główek dziecinnych przy sobie, zrzekłbym się interesów i wszystkiego, co truje dni tak drogie; ale dla nich — potrzeba!“ Gospodarstwo było ciężkie i pracowite i zamiłowania do niego nie miał Kraszewski, ale chciał się przymusić dla spełnienia obowiązku. „Ja — pisał do brata Lucyana 17 marca 1849 r. — ja już na nowém gospodaruję i biorę się szczerzéj do gospodarstwa nie z upodobania, ale z potrzeby. Rąk mam mało, więc gospodarstwo trudném będzie, ale obiecuje być korzystném. Kupiłem sobie trochę owiec i folwarczne konie, bez których się tu nie obejść. Wydatki ogromne mam, a jeszcze i młocarnia i poprawa budowli mnie czeka; nie wiem, jak temu podołam“.
Zapalił się jednak do gospodarki i zabrał się do niéj z niesłychaną energią; w każdym nieledwie liście do ojca, matki i braci najwięcéj odtąd o gospodarstwie rozprawiał. „Jestem prawie jak ekonomem — pisał w maju — bo Rozbicki dziwnie ociężał, a młody jego pomocnik niewprawny do gospodarstwa; sam więc dysponuję, objeżdżam, obchodzę. Może to mamy i nie będzie obchodzić, ale już tak-em się zagospodarował, że mi trudno o tém nie pisać“. Żona zaś w dopisku zauważyła: „Szeroko Józio opisał, co się tu z nami dzieje, co porabiamy; nic więc mi nie pozostaje do doniesienia; chyba dodam, jak mi jest bolesne oddanie się jego takie gospodarstwu, interesom. Może to być z dobrem naszém; lecz jak nie dla niego takie zajęcia, jak go utrudzać muszą! Dzięki Bogu, że przynajmniéj zdrowie jego teraz znacznie lepsze, lecz pracy nad siły. Do gospodarstwa kłopotliwego zaprowadzającego się, przybyły jeszcze i literackie niemałe zajęcia; chwili jednéj nie ma biedak do odetchnienia. Inny jużby uległ pod ogromem ich lub je odrzucił; a on jak mrówka krząta się i garnie wszystko do siebie“.
Długo atoli wysiłki te trwać nie mogły; gospodarstwo szło ciężko i niepomyślnie; skłonności literackie odrywały powieściopisarza od roli. To téż już w lutym 1850 roku złożył niefortunne swe rządy, o czém donosząc bratu, tak swą sytuacyą ówczesną skreślił: „Przekonawszy się, że sobie nie dam rady z gospodarstwem i literaturą zarazem, dziś właśnie installuję kogoś, com go na swoje miejsce do ogólnego zarządu wziąć musiał i na małéj wiosce płacę mu 135 rubli, a prócz tego i ekonoma trzymać będę musiał. Bardzo mnie boli ta kosztowna moja niezdolność; ale tyle strat tego roku przez zły zarząd poniosłem, że był-to jedyny sposób — ostatni“.
Wprawdzie i ten ostatni sposób nie zapobiegł klęskom gospodarczym; zarówno r. 1850 jak i dwa następne były dla Kraszewskiego jak i dla jego sąsiadów bardzo niepomyślne; ale bądźcobądź pozbywszy się kłopotów wglądania w każdy szczegół, mógł swobodniéj o tworzeniu literackiém pomyśléć. Wtedy to powstały kontury bardzo wielu powieści, a niektóre z nich wykonał i wykończył autor.
I znowu los i stanowisko szlachty i arystokracyi zajęły jego uwagę.
W „Ostatnim z Siekierzyńskich“, napisanym właśnie po złożeniu rządów gospodarskich, przedstawił siłę zakorzenionego przesądu szlacheckiego, który nie dozwalał herbowemu dziedzicowi zająć się łokciem i miarką bez zelżenia klejnotu.
W „Komedyantach“ (z r. 1851) najczarniejszych użył barw do odmalowania rodzin arystokratycznych. Zygmunt August Dendera, syn jego Sylwan, córka Cesia, żona Eugienia, inna znów hrabina Czeremowa, jéj matka — oto grono najważniejszych komedyantów. Nikczemne strony charakteru, pozbycie się wszelkich zasad moralnych, wyzyskiwanie wszystkiego i wszystkich dla uratowania pozorów przed światem, dla utrzymania pozycyi towarzyskiéj; próżniactwo, zdemoralizowanie, polowanie na bogate ożenienie, brak serca, brak wyższych dążności, marnotrawienie sił, talentu, ojcowizny, a przytém pewność siebie, przekonanie o przyrodzonéj wyższości, zarozumiałość i buta: wszystko to znajduje się w tych rodzinach pasorzytnych, ciągnących soki z wielkiego pnia narodowego. Dla samego kontrastu musiał naturalnie Kraszewski przedstawić jakieś postaci dodatnie — i znalazł je w téj sferze, z którą się już zżył i do któréj skutkiem długoletniego obcowania nabrał sympatyi. W „Komedyantach“ szlachta jest otoczona spółczuciem autora, który nie tając bynajmniéj jéj wad i śmieszności, widzi w niéj przecież pierwiastki zapewniające jéj żywotność i znaczenie w rozwoju narodu. Taki pogląd zastąpił dawniejsze lubowanie się w odkrywaniu samych ujemnych stron w obu klasach i poprowadził wreszcie do przeciwstawienia ich sobie w jednéj z najpiękniejszych powieści, zatytułowanéj „Dwa Światy“.
Ta zmiana w zapatrywaniach i w malowaniu życia szlachcica nie była bynajmniéj zjawiskiem odosobnioném. Żarliwe rozprawy o demokracyi i arystokracyi, prowadzone namiętnie przed r. 1850, po upadku ruchu rewolucyjnego, po zapanowaniu reakcyi w całéj Europie przycichły a nawet ustały zupełnie; na dalszym Zachodzie mieszczaństwo, u nas szlachta zajęły najważniejsze miejsce w myślach i poglądach intelligencyi. Malowanie życia szlacheckiego, uwielbianie idei szlacheckiéj, stało się tematem niewyczerpanym dla publicystów, poetów i powieściopisarzy. Wincenty Pol występuje ze swemi staroszlacheckiemi gawędami; Kaczkowski Zygmunt w barwnych obrazkach przedstawia życie szlachty sanockiéj; Syrokomla śpiewa o szlachcie szaraczkowéj, Nowosielski, Padalica, zapomniawszy o swoich dążnościach demokratycznych, rozprawiają i piszą o znaczeniu szlachty, unosząc się nad tém, co powieściopisarce i poeci o nich naopowiadali. Uidealizowany stosunek szlachty do chłopów, przezwany patryarchalnym, wydaje się publicystom najlepszym, o jakim pomyśléć można; zabezpiecza bowiem od zepsucia i od biedy, chroni od klęski proletaryatu niszczącéj społeczeństwa zachodnie. Bez arystokracyi można się obejść, ale bez idei szlacheckiéj — nie.
W „Dwu Światach“ (1855) zobrazował Kraszewski zarówno własne spostrzeżenia i doświadczenia jak i te prądy przekonań, jakie w owych czasach wśród inteligencyi popłacały. Nie mamy tu do czynienia z kompletnie złemi przedstawicielami arystokracyi, ani z idealnie doskonałemi wyobrazicielami szlachty; ale w pierwszych soki żywotne już się wyczerpały, tak, że oni czują to sami, a w drugich istnieje świadomość swojéj siły.
Główny reprezentant wyższego świata, Julian Karliński, wywnętrzając się przed kolegą swoim uniwersyteckim, szlachetką z rodu i majątku, Aleksym Drabickim, powiada: „Myślisz, że ja nie czuję, nie znam choroby całego plemienia, do którego należę... Dziś my niedobitkami tylko jesteśmy pułku, który wiódł niegdyś do zdobycia cywilizacyi i przewodniczył w szeregach, pierwszy krew przelewając za nią; aleśmy zapomnieli podań, które wiodły jak gwiazda i przerobili się w bezczynne istoty, których żywota celem użycie, spokój, próżnowanie“.
Inny znów przedstawiciel rodu Atanazy obznajmiwszy Juliana z całym szeregiem dzielnych przodków, co głową i ręką krajowi służyli, starając się w każdéj ofierze, w każdém poświęceniu być pierwszemi, wskazuje, jak stopniowo karlały postacie, paczyły się charaktery, aż doszły do rozkładu. W końcu téj długiéj przykładami objaśnianéj mowy, powiada Atanazy: „Nie sądź, żeby historya ta rodziny Karlińskich była im wyłączną; mniéj więcéj tak upadli wszyscy zapomnieniem wielkiego i świętego celu, egoizmem i rozpieszczeniem. Powoli wygasł duch stary, stygły serca, odzywały się pragnienia zwierzęce, malał człowiek i sobie tylko żył samemu... Jak długi i szeroki spojrzyj na kraj nasz... ruiny, same ruiny tylko; gdzieniegdzie na zwaliskach zamczyska dymi komin cukrowarni lub gorzelni... potomkowie hetmanów warzą syropy i pędzą truciznę dla swoich poddanych, a grosz wyciśnięty z buraka i zboża na co używają? Zapytaj! Nie! nie pytaj już lepiéj... boby się rozpłakać potrzeba... Posłannictwem ich, misyą jest kuć pieniądz, by go używać bezmyślnie, bawić się, śmiać i w niewiadomości przeznaczenia własnego kopać grób sobie i rodzinie... Gdzie są dziś panowie i czém się różnią od bogatych żydów i bankierów? ja nie widzę: jednakowo palą cygara, na jeden grosz targują, o jedném myślą... nie poznasz ich i znać nie warto!“ Atanazy (a wraz z nim i autor naówczas) nie rozumié możności a nawet konieczności przemiany zajęć, gdy niéma pola do dawniejszych zasług, gdy się warunki bytu rdzennie przeinaczyły. On zapatrzony w obrazy, które dopiero co przed Julianem rozwijał, ma przed sobą jeden tylko dawny typ arystokraty. „Rozumiesz mnie teraz — powiada do Juliana — jeżeli wierzę w posłannictwo arystokracyi, to z warunkiem poświęcenia bezwzględnego, zupełnego, wierzę w nią jako w sługę czasu i kraju, przewodniczącą do ofiary, jako w kapłanów przyszłości. Jak skoro zabywa misyi swéj, pracuje dla siebie, robi pieniądze lub pieniędzy używa, staje się narością, chorobą, zgnilizną i odpaść musi od ciała społecznego... Jako ludzie pojedyńczy, potomkowie wielkich rodzin, dla siebie, w swojém kółku mogą być nieposzlakowanéj uczciwości, wielkich cnót domowych; ale nie dosyć na tém; — chybiają celu, gdy sobie tylko żyją. Zgnuśnieliśmy i stracili to uczucie potrzeby poświęcenia, które jak gwiazda świeciło niegdyś i na wyżynie trzymało... Upadek nieuchronny... Winniśmy a może i mniéj winni, niż zrazu rozżalone serce przypuszcza; ogólny kierunek ludzkości odbił się i na jéj przedstawicielach... Co dziś zajmuje świat? czém on żyje i dyszy? — Postępem wedle ciała, dobrym bytem, materyą, pomnożeniem ogólnego dostatku, urojeniem szczęścia na ziemi. Duch zgasł; zapomnieliśmy o duszy, a choć się czasem ktoś zwróci w tę krainę opuszczoną, ducha już nawet pojmuje i sądzi cieleśnie, czyniąc go zależnym od warunków materyalnych... Mówimy tylko o dobrym bycie, o bogactwie, o przemyśle, studyujemy kwestye społeczne ze stanowiska filozofii i ekonomii, a to, czém człowiek podnieść się i istotnie niezależnym uczynić może, odrzuciliśmy na stronę... Stworzono wszystko, co według tych panów stanowi warunek szczęścia, i dziwią się, że niéma skutku. Jestto zupełnie, jakby dziecię zdumiewało się, że koń z papieru wyklejony nie rży i nie prycha... Pusto na świecie, pusto!... i coraz gorzéj być musi... Nauka Chrystusowa martwém jest słowem i duch umarł; nie wierzym, nie pragniem, nie pojmujemy nic nad to, co się da dotknąć i zważyć... i to tylko zyskamy, czegośmy się dobijali... trupa bezwładnego, proch i nicość!...“
Karlińscy w powieści nie upadają wprawdzie materyalnie; ale ratunek znajdują kosztem uczuć szlachetniejszych. Julian, słaby, do pracy nieuzdolniony, używać tylko umiejący, łamie kochające go serce, a żeni się z bogatą dziedziczką. Jego siostra, piękna, niby z gruntu szlachetna istota, pełna litości dla nędzarzy, nie widzi ani cierpień Poli, ani miłości Aleksego, bo jéj duma arystokratyczna przesłania oczy; idzie za lalkę salonową, błyszczącą pożyczanym blaskiem w tém mniemaniu, że będzie bogatą, że ród swój poratuje. W całym zresztą tym świecie widać osłonięte ładnemi pozorami, udaną lub rzeczywistą niedomyślnością gonienie za pieniędzmi nie dla nich samych naturalnie, lecz dla tych wygód, które one dają, dla podtrzymania tradycyonalnéj świetności domu. Wyzyskują serce, czas i mienie innych, ażeby tylko nic nie utracić ze swego znaczenia, ażeby nie zejść ze stanowiska.
Inaczéj jest w światku szlacheckim. Nie ma on wykwintnych obyczajów, ani wogóle mówiąc, ogłady i wykształcenia; pracuje ciężko; a w skutek ciągłéj pracy, przebywania z ludem, staje się rubasznym, szorstkim; ma swoje śmieszności i uprzedzenia; ale z niego wychodzą ludzie, którzy mogą się stać przewodnikami narodu, gdy się oświecą i sprawy kraju i cywilizacyi poznają. Takim człowiekiem mógłby zostać Aleksy Drabicki, ukształcony w uniwersytecie, zamiłowany w nauce, czujący głęboko, zdolny do poświęcenia czasu i pracy na usługi bliźnich, nieprzyjaciel próżnowania. Na jego drodze atoli staje ów świat wyższy. Wciągnięty do niego, wszystkich sił używa, ażeby rodzinę Karlińskich podźwignąć z ruiny. Usługi jego przyjmowane są jakby obowiązkowo należne; a w końcu odpłacają mu wymówkami i upokorzeniem. Pokochał piękną hrabiankę, ale ta udawała, że uczucia tego nie spostrzegła, a może nawet dotyla zaślepiona była dumą, że istotnie, mimo zwykłéj przenikliwości kobiecéj, nie dostrzegła nic nad towarzyskie hołdy w słowach i postępowaniu Aleksego. Zawiedziony w uczuciu, upokorzony w dumie szlachcica, dorównywającego ogładą i wykształceniem téj sferze, został wciągnięty, zmarnował siły, stał się niezdolnym do dalszéj użytecznej pracy i musiał już nadal tylko... wegietować. Kwiat pasorzytny wyssał z niego soki.
W dziewiętnaście lat po napisaniu Dwu Światów powrócił Kraszewski do tegoż przedmiotu, przedstawiając upadek świetnego niegdyś w dziejach rodu książąt Brańskich, w powieści p. n. Morituri. Przedstawiciele tego rodu w osobach szambelana, gienerała, sufragana i rotmistrza, posiadając ogromne majątki, nie lubili wglądać w rachunki, pewni, że państwo ich tak wielkie i potężne, iż nigdy-przenigdy nie tylko upaść, ale nawet zachwiać się nie może. Przekonani o dostojeństwie swojém i ufni, że sama Opatrzność niejszą opieką otacza Brańskich, nosili się wysoko, zostawali niegdyś w poufałych stosunkach z najarystokratyczniejszemi rodzinami w Europie i mieli związki z domami panującemi. A lubo w chwili rozpoczęcia powieści znajdują się jakoby osamotnieni, a majątek ich dla obcych przynajmniéj oczu wydaje się mocno poderwanym tak, że lada chwila runąć może, oni sami o tém nie wiedzą, a przynajmniéj wiedziéć nie chcą; sądząc, że to chwilowe tylko dopuszczenie boże, za pośrednictwem którego Stwórca wszechrzeczy doświadcza swoich wybrańców, ażeby niebawem przywrócić im blask pierwotny. Szambelan, jako najstarszy w rodzinie, prawom swoim, uznawanym dobrowolnie przez resztę członków, zawdzięczał powagę bezwzględną i cześć najgłębszą; na niego zwracali ciągle baczne wejrzenia bracia, dzieci i całe otoczenie; jemu starano się oszczędzić za jakąbądź cenę trosk i kłopotów. A szacunek ten i poważanie jednały mu nie tyle osobiste jego przymioty, ile stanowisko jego w rodzinie: był on niejako symbolem władzy prawowitéj, był najwyższym szczytem w hierarchicznéj budowie rodzinnéj. Żeby utrzymać przygasającą świetność rodu, gienerał zrzekł się dobrowolnie praw do dziedzictwa i został kawalerem maltańskim; młodszy brat ułomny przywdział suknię duchowną i znaczne dochody biskupie oddawał na dwór szambelana; książę Robert, syn szambelana, gotów był opuścić kobietę, którą kochał i ożenić się z bogatą hrabianką całkiem mu obojętną; siostra zaś jego, księżniczka Stella, ofiarowała rękę synowi dorobkiewicza, którymby w innych okolicznościach pogardziła z lekceważeniem. Nawet szlachcic Gozdawski, plenipotent książąt, przez długoletnie z niemi zetknięcie tak się przejął ideą wielkości Brańskich, że na chwilę nie przypuszczał możności ich upadku i w rachunki nie wglądał. Ażeby zaś zapotrzebowaniom gotówki ze strony dworu i wypłaty procentów ze strony wierzycieli uczynić zadość, pożyczał wszędzie, dopóki tylko znajdował kredyt, zapewniając każdego, że niéma pewniejszego umieszczania kapitałów jak na majątkach książąt.
Gdy rysy zwiastujące ruinę ukazują się na gmachu pomyślności Brańskich, oni łudzą się jeszcze ciągle, rachując nie na siebie, lecz na pomoc obcą. „Zobaczycie — mawiał książę gienerał — że to jeszcze wszystko jakoś szczęśliwie się skończy. Jeszcze jest tysiące środków, o których się w pierwszych chwilach nie pomyślało. Ja mam rozległe stosunki; nasza rodzina znaną jest całemu światu; nie dadzą jéj upaść. Esterhazowie, spokrewnieni z nami, są niezmiernie bogaci. Napiszę do cesarza austryackiego, do króla bawarskiego, do Rotszyldów. Ze starym Rotszyldem byłem za pan-brat; lubił mię bardzo... To są ich listy”...
Rachuby te zawodzą. Obcy o rodzie Brańskich oczywiście ani pomyśleli; swoi nie widzieli powodu ratowania rodziny, która nie pełniła w społeczeństwie innéj funkcyi prócz funkcyi konsumenta. Ci, co jaśniéj patrzali, musieli chwycić się innych środków. O sprzedaniu części majątków dla oczyszczenia reszty z długów słyszéć nie chciano; więc powstał środek zwykły: bogate ożenienie; ale i to nie dało się ułożyć tak jak w „Dwu Światach“. Książę Robert doznaje upokorzenia i dwukrotnie musi odstąpić od ręki bogatéj panny.
Ażeby w całéj okazałości i jasności dzieje upadku Brańskich przedstawić, autor nie przeciwstawia im poczciwego i rozumnego światka; ale ludzi, dla których sympatyi czuć nie możemy. Głównym wierzycielem Brańskich, psującym im wszystkie interesa, jest Leon Zembrzyński, szlachetka, niegdyś pokojowiec szambelana, niesłusznie znieważony przezeń policzkiem. Wszystkie dni swoje i noce poświęcił na zbieranie grosza, ażeby kiedyś w przyszłości wywrzéć zemstę na wielkim panu. Działa on pocichu i niewidomie, a rolę swoję w sprawie ruiny książąt, określa wobec ich plenipotenta temi słowy: „Mój Mości dobrodzieju, widziałeś asindziéj kiedy stary dąb, który pastuszkowie wypalą... utrzyma się to na pasemku kory... przychodzi leciuchny wietrzyk... i olbrzym się wali. Mówią, że burza dąb obaliła! A, nie!... spróchniały był, spalony był... Ja jestem tym wietrzykiem, panie dobrodzieju!
Więc nie ma już ratunku dla możnych? Owszem jest. Znajduje go Kraszewski tam, gdzie go potajemnie szukał „Ostatni z Siekierzyńskich“, ale korzystać z niego nie mógł, gdyż przesąd szlachecki był jeszcze zanadto zakorzenionym. Arystokracya w dawnéj formie istnieć już nie może, ponieważ nie posiada podstawy bytu; ale, jeżeli zechce tylko, ma przed sobą otwarte pole pracy wspólnie i na równi z innemi członkami społeczeństwa. Coby Atanazy Karliński odrzucił jako przeniewierzenie się idei, to robi hrabianka Cecylia; ratując zubożałą rodzinę, bierze się do pracy i ciągnie pożytek z tego, co niegdyś, w dniach szczęśliwszych, było dla niéj rozrywką jedynie. Zajmując się ogrodnictwem, Cecylia Horyszkówna nie traci nic ze swéj podniosłéj energicznéj natury, ani téż z powabu, jakim tchnie każdy jéj ruch i każde słowo. Praca jéj nie zmateryalizowała, nie zabiła uczuć szlachetnych, ale jéj nowego uroku przydała, uroku pewnéj samoistności, godności własnéj opierającéj się nie na urojonych pretensyach, ale na rzetelnéj zasłudze. Jéj słowa do brata Julka wypowiedziane, zawierają, jak się zdaje, ostatecznie w umyśle Kraszewskiego sformułowane zdanie o stosunku zabiegów materyalnych do udoskonalenia duchowego; może tylko forma, w którą je hrabianka przyzwyczajona snać do mglistéj frazeologii przyobleka, jest właściwością jéj saméj, nie zaś autora. „Nie pracą — mówi ona — nas Bóg ukarał, praca jest dobrodziejstwem; ale walką poezyi ducha z prozą powszedniego życia. Poddać się jéj, a nie zbrukać nią... dłonią grzebać w ziemi, a duszą i myślą być w niebie — to nasze zadanie!... Patrz, mój bracie: jedni padają w tym boju na błotnistym zagonie, twarzą w kał... i już nad kał nic nie widzą; drudzy idą z oczyma podniesionemi ku niebu... i lecą kędyś w przepaści! Nam skazanym na walkę trzeba jedną ręką orać na życie powszednie, drugą na wieczne się modlić“.




Z powyższego przeglądu ważniejszych utworów Kraszewskiego odnoszących się do kwestyi znaczenia społecznego szlachty i arystokracyi w naszym kraju, widzimy, że w pierwszym, młodzieńczym okresie swego zawodu patrzył on ironicznym wzrokiem zarówno na jednych jak i na drugich, cokolwiek tylko bardziéj akcentując swój sarkazm co do arystokratów; — w drugim okresie zżywszy się ze szlachtą wiejską, przeniósł swą sympatyą do niéj i starał się jéj podać wzór rozumnego obywatelskiego postępowania, równocześnie wskazując, jak panowie sami zwątpili o swojém stanowisku przeniewierzając się powołaniu; — nareszcie w trzecim okresie odmalowawszy świetnie a bezstronnie ruinę znakomitych rodów wskazał i im także środek odrodzenia się w pracy spólnéj około dobra publicznego, bez żadnych wyróżnień i prerogatyw. Tym sposobem zaznaczył jako powieściopisarz i publicysta, że dawne uprzywilejowane rody drogą spokojnego społecznego rozwoju musiały dojść do téj pozycyi, jaką im brutalnie, posługując się ogniem i mieczem, zakreśliła rewolucya francuska z końca zeszłego stulecia. Długiego było potrzeba czasu, ażeby przekonać ludzi, iż formy przeżyte odrosnąć w całym swym pierwotnym blasku już nie mogą.

P. Chmielowski.




  1. Kraszewski kreśląc to charakterystykę w r. 1842 zastrzega, że zna tylko Galicyan „przywoźnych“ i dodaje: „możebyśmy inaczéj ich widzieli w domu“.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Piotr Chmielowski.