<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Powojenni |
Wydawca | Wielkopolska Księgarnia Nakładowa Karola Rzepeckiego |
Data wyd. | 1929 |
Druk | Ludwik Kapela |
Miejsce wyd. | Poznań |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tom II Cały tekst |
Indeks stron |
Na cichą wioskę gruzińską, zatopioną w górach i lasach opadł siny i gęsty mrok wieczoru. Na końcu wsi stała drewniana chatka rybacka, odosobniona i odgrodzona od siedliszcza gajem oliwek. Chata ta rysowała się nikło w dolinie. Dokoła niej rosły palmy i brzoskwinie już w kwieciu. Opodal widać było stalowo-bladą taflę jeziora, dalej winnice aż hen, pod górę obrosłą olbrzymim lasem świerkowym. Z drugiej strony za wsią, na górce majaczyły wyniosłe zręby murów dworzyszcza. Wysoka kolumna baszty wkłuwała się igłą swego szczytu w siność obłoków i ginęła w nich, ściągając na zamek coraz czarniejszą powłokę nocną. Duszno było jakoś w powietrzu, od gór nie płynął powiew rzeźwiący i jezioro zacichło, jakby zastygłe. Pomarańcze i migdały, których kilkanaście drzew ukwieconych stroiło przestrzeń, między sachlą a jeziorem, roznosiły dokoła zapach upojny, nieco mdły. Panowała cisza niezmącona, a jednak odczuwało się niepokój; tchnęło nim powietrze, drżał jakby na drzewach i czepiał się ludzi z uporem złych przeczuć.
Roman Pobóg siedział na przyzbie sachli i patrzał w stronę jeziora spojrzeniem tęsknem. Tam poza nim i poza górami było Morze Czarne, więc ratunek, wyzwolenie! O jakże go już wyczekiwał!
Podróż wśród niebezpieczeństw straszliwych i trudów była mniej uciążliwą, niż to pragnienie swobody w kleszczach nieustannej grozy i obawy pojmania. A jednak już tu oddychał lżej. W tym oto osiedlu wśród gór czuł się niby na progu wiodącym do ocalenia zupełnego. Byle jeszcze przestąpić ten próg, ten wąski przesmyk lądu dzielący go od morza. Ale właśnie tu chwilowo ożywione nadzieje krzepną i na nowo rośnie trwoga.
W cichy zakątek pięknego kraju wpełznął niepokój i zawisł nad ludźmi jak mara złowroga.
Pobóg usłyszał kroki przed sobą. Wpatrzył się w mrok i spytał:
— Czy to wy, książe?
— Tak, to ja.
— Co słychać?
— Źle! cały kraj już w ogniu. Po wzięciu Suram Sowiety gromią nas. Walka trwa! Ten straszny orkan powali powtórnie naszą ojczyznę w nędzę niewoli. Dwa lata niepodległości, marzeń cudownych, a oto znowu zdradziecki wróg zabija naszą przyszłość!
— Czy nie macie nadziei? Wszak armja dzielna i wiedziona ideą ocalenia kraju za wszelką cenę. Oficerów macie wybornych, bohaterskich wodzów, armja zbierze się na nowo.
— Wszystko to prawda, co mówisz, bracie, ale tam jest przemoc tak wielka, że gasi nawet naszą wiarę.
Dwaj mężczyźni umilkli. Stali obok siebie w ponurej zadumie.
Książe Bagrat Czarawdżadze, wysoki i barczysty, śniady, o oczach czarnych, głębokich, miał na ustach, ocienionych szpakowatym krótkim wąsem, wyraz bolesny. Oczy mu gorzały ogniem wewnętrznej męki. Pobóg widział w nich, nawet w cieniu, gorejące iskry nienawiści dla wroga. Książe zdjął niski barankowy kołpak i pociągnął dłonią po czole i po bujnej szpakowatej czuprynie.
— Czy wszystko w pogotowiu? — spytał Pobóg.
— Wedle twojej instrukcji, bracie. Dowództwo w twojem ręku i ocalenie Ałchalczyka od ciebie zależy. Wieś pod bronią jak jeden człowiek, Wakhtang na ich czele. Czuwają?
— Izmaił na swojem miejscu?
— Tak jest.
— Cóż Hazmat przywiózł więcej z podjazdu?
— To co mówił tobie. Tyflis wzięty. Ogień rozlewa się po całym kraju. Lada moment możemy spodziewać się napadu.
— Prochu mamy mało.
— Ale za to broni siecznej dostatek. Zresztą i prochów starczy.
— Ba! oni zapewne będą mieli karabiny maszynowe. Pójdę sprawdzić wszystkie posterunki. Zamek jest tak obsadzony, że go nie damy, bo przecież armat oblężniczych nie będą mieli, nie tędy wiedzie ich główny szlak. Połamią sobie zęby na zamku.
— Do czorta z zamkiem, kiedy ginie kraj! I co ty, Romanie, myślisz, że my ich odeprzemy?
— Mam w Bogu nadzieję.
— No, to i cóż! Jedną głowę utniemy smokowi, a wnet wyrośnie druga. Cóż nam z naszej obrony, kiedy zalewają cały kraj.
— Ale zanim ta druga głowa wyrośnie w Ałchalczyku, my będziemy daleko. Nie należymy wszakże do armji gruzińskiej, bronimy własnych placówek i wyrębujemy sobie drogę do ucieczki. Musimy przejść granicę Małej Azji, żeby się dostać do Trapezundu. Ej, szkoda, że Batum dla nas przepadł, ale tam blokada Sowietów.
— Co tobie za niewola, Pobóg, czekać tu na nich, zamiast odrazu uciekać dalej...
— Uciekałem za długo, teraz na nich poczekam! Trzeba wyzyskać bojowy zapal całej wsi i obronić tę wieś. Ale świadek walki z ich strony nie powinien pozostać. To nasz cel! Wieś się zabezpieczy.
— Przyjdzie nowa horda i zmiecie ją z powierzchni ziemi. To już przepadło!
Pobóg, który odchodził, zatrzymał się nagle i spojrzał na księcia zdumiony.
— A idea walki? Czyż Ałchalczyk pozwoli im przejść przez siebie bezkarnie i zgnieść się jak skorpion bez śmiertelnego ukąszenia?
Książe Czarawdżadze podał rękę Romanowi i uścisnął ją gorąco. — Krew bohaterska płynie w tobie, rotmistrzu. Jesteś Polakiem, więc naszym bratem w niewoli i pognębieniu. Jedna i ta sama idea wyzwolenia budziła u nas zawsze powstanie, a potem przykuwała nas do taczki w katordze. Żałuję, że mój syn nie będzie znał ciebie. On w armji naszej walczy. Drogo odda ojczyznę i pomści śmierć swego brata Iraklia, który zginął. Zostałem sam w Ałchalczyku i gdyby nie Olga i ty...
Nie dokończył i po chwili szepnął:
— Jeżeli Arczyłł zginie także, to nic mi już po życiu.
— Odrzuć złe myśli, kochany książę! No, idę czuwać. Coś mi się zdaje, że już tej nocy nie będziemy spali spokojnie.
Pobóg odszedł.
Książe usiadł na progu sachli i przez czas jakiś nasłuchiwał kroków Romana. Poczem gdy znowu cisza zaległa dokoła, przeżegnał się i zaczął odmawiać pacierze. Ogromny dog — ulubieniec, ułożył się koło nóg swego pana. Czarawdżadze pogładził psa i szepnął do niego pieszczotliwie.
— A co, Banzaj, źle na świecie! Niema naszego Iraklia i już nie wróci. Nie ma Arczyłła i także niewiadomo czy wróci. I Tejmuraza stareńkiego pewno już nie zobaczymy. Ot i Ałchalczyka może nie być i pewno się nie ostoi, tak samo jak Tataryjsk, gdzie już te krwawe djabły grasują. A może i nas nie stanie na świecie? Wszystko widzisz piesku, jest znikomością, nic trwałego!
Pies zawył żałośnie. Książe wzdrygnął się.
— Nie wyj, Banzaj! Może i umrzemy, ale przedtem ich łbów niemało spadnie. Jeszcze i ta stara ręka przy pomni sobie wojnę turecką, podczas której, za młodych lat zdrowo płatała Turczynków. Tak zadarmo głowy im nie oddam!
W tem obejrzał się. Z chaty wyszła Olga, księżniczka Czhangirani. Była ubrana po męsku, w kurcie i wysokich butach. Za pasem miała rewolwery.
— Gdzie Roman?
— Poszedł na posterunki obejrzeć wszystko. Będziemy czuwali całą noc.
— Dobrze, ale Chazmara chce już wyjść, żeby nad ranem dojść do wielkich wodospadów i poczekać na nas.
— Nie radzę iść. Bóg wie, co się zdarzy.
— Czego my tu właściwie zostajemy, skoro oni mogą nadejść? Roman myśli bronić się? To są mrzonki!
— Czy mamy poddać się jak stado owiec? Ej, Olga, zniewieścieliśmy! Ja już stary i syna straciłem, że mnie ogarnia zwątpienie, to się dziwić nie można. Ale ty młoda, silna i tracisz wiarę?
— Ja, wuju, widziałam takie straszne rzeczy, tyle mordów łez i krwi. Widziałam pogrom Zruba i zabójstwo ojca, podczas gdy mnie trzymały wraże łapy Borysa. Widziałam masowe rozstrzeliwania i tortury, gdym była w „czeka“, że mogłam stracić wiarę. Ale nie straciłam! A wiesz, wuju, dla czego?
— Bo kochasz Romana.
— Nie to! Gorzka ta moja miłość, oj gorzka! Nasza wędrówka do Gruzji napoiła mnie wiarą, że przetrwamy. Ta podróż nasza ze Zruba, najpierw rzeką, potem koleją pod ciągłym strachem, potem piechotą przez lasy i znowu rzeką na skradzionem czółnie i potem przez góry kaukazkie, omijając miasta i większe osiedla w obawie szpiegów sowieckich i wreszcie uciekając już przed tym ogniem, co się rozpalił nad Gruzją aż do Tataryjska.
— Niema już kochanego gniazda! — przerwał książę Bagrat — i Tejmuraza pewno zabili. Ano trudno! Wola Boga i tajne wyroki Jego, o których my nie wiemy. Gorzej będzie, gdy ojczyzna miła spłynie krwią. A jakby, broń Chryste, Arczyłł nie wrócił...
Książe umilkł, a po chwili przemówiła znowu Olga:
— Przez całą tę podróż Roman był naszym opiekunem. Chazmara prowadziła, a on czuwał i zawsze przeczuł każde niebezpieczeństwo i wyprowadził z niego.
— Niema co, bagadyr, dobrze go po swojemu nazywa Chazmara. Izmaił mówił, że on jak najdzielniejszy ataman urodzony. Wódz, śmiały jak orzeł.
— I oto na twoich, wuju nogajcach, dopadliśmy Ałchalczyka resztkami sił, żeby wypocząć trochę. I znowu ogień i znowu straszne niebezpieczeństwo! Żeby zatrzymanie tych siepaczy na Ałchalczyku było celowe, to rozumiem, ale przecie jak cały kraj zaleją, to i tego kąta nie ominą.
— Lecz zabezpieczymy sobie ucieczkę, jeśli się ich rozgromi.
— Przyjdą nowi.
— Rotmistrz twierdzi, że wtedy będziemy już na granicy Małej Azji.
— Spodziewacie się niedużego oddziału, a tu może przyjść armja.
— Armja oblega miasta. Tyflis w ich rękach. Tu w góry, w ten zakątek, idą bandy, luźne watahy, oddziały zbirów,
— Krasnoarmiejcy! żeby ich mór wybił — odezwał się gruby głos w drzwiach sachli.
— Poprostu huligany! A co Chazmara już gotowa do drogi?
— A gotowa, kniaź, i na mój rozum czas iść! Kniażna tu niepotrzebna. Pod wodospadami my bezpieczni, tam w pieczarach skalnych możnaby się ukryć póki co. Ale kiedy panu rotmistrzowi zachciało się walki, to i niema rady! Jego wola taj już!
— Źle my wyszli na jego woli, Chazmarka, przez całą podróż, co? — spytała Olga.
— Ale i na moich radach źle nie wychodziliście i pan Pobóg słuchał czasem Chazmary. On robił głową, a ja chytrością i węchem. Pies tak nie wywęszy gnata, jak ja biedę. Była ja teraz na wsi. W sachlach i żywego ducha niema. Wszystek naród uzbrojony, jak kto mógł, zgromadził się pod figurą Chrystusa. Wszyscy gotowi do obrony. Kobiety z dziećmi małemi chciały także zostać, ale na wyraźny rozkaz rotmistrza są ukryte w pieczarach górskich. Po prawdzie kniaźna powinna tak samo schować się, nic urodą swoją świecić przed tymi czortami.
— Nie mam dzieci i umiem strzelać — odrzekła Olga szorstko.
— Ej, sokoliczko nie wojuj! a to raz z ich łap udało się uciec, ale teraz nie daj ty Boże, co się może stać.
— Niech się już stanie, co ma być, byle prędzej!
— Tfu, przepadnij słowo da i na dno jeziora spłyń! — zawarczała Tatarka. — Ty kniaźna nie wyzywaj czorta, bo on na takie słowa łasy.
Zaległa cisza. Poczem Chazmara rzekła znowu:
— Bóg nam da poratowanie, ale nie trzeba tobie Olgo w oczy leźć. Ty i w męskiem ubraniu, a wszystko taki na dziewczynę wyglądasz. Liczko ci pociemniało od wiatrów i słońca. Taj co! jeszcześ piękniejsza. Krasa od ciebie bije, a w oczach płomienie się palą, że i napatrzeć się na ciebie trudno. Myślisz, że oni odrazu się na tobie nie poznają? A pamiętasz, jak my szli piechotą za Kremieńczukiem i spotkali trzech krasnoarmiejców? Nie skoczyli oni do ciebie zaraz, choć ty była w chłopskim tołubie za parobka ubrana? Tak i widzisz!
— Cóż się stało wtedy? — spytał Czarawdżadze.
— Co? taj ostali na drodze, a my poszli dalej.
— Któż ich zabił?
— Tego co na Olgę napadł i już tołub z niej zdzierał, to go rotmistrz położył, ot tak jakby świecę zgasił, a tamci dwaj uciekali, ale nie daleko!
— Ty ich poczęstowałaś?
— A któż, albo by rotmistrz strzelił za uciekającym? Toż „tatarski obyczaj“. Tak mnie pan rotmistrz powiedział. Ale niech będzie tatarski, widać nie bardzo zły, kiedy oni nas potem nie gonili i my uszli bezpiecznie. Żeby nie tatarski obyczaj, tak może by my tu nie byli.
— Ej, Chazmarka, gadasz tak, a za rotmistrzem pierwsza byś w ogień skoczyła.
— Jakby ty kniażna była uratowana, a jemu jeszcze co groziło, to pewnie, że tak. On bagajdyr! Wyjdę zobaczyć, co z wieczerzą — rzekła Tatarka. — Kucharz Erishan uciekł do oddziału Izmaiła. Sama warzę wieczerzę, bo i Tamarka uciekła z karabinem do obrońców i Dara i Medina, a gospodyni Ketewana została w zamku.
Gdy Chazmara odeszła, książę zwrócił się do Olgi.
— Jakże będzie dalej, Ola, z tobą i Pobogiem? Przecie jak Bóg da i uciekniecie stąd, on wróci do swoich.
Księżniczka milczała.
— On pisał list do żony swojej, do Polski. Pewno pisał o powrocie.
Olga zatrzęsła się.
— Pisał list? Kiedy?
— Zaraz po waszym tu przyjeździe, prosił mnie, żeby mu dać posłańca do Achałcychu. Jeszcze w zamku napisał i wysłał. Pewno to był ostatni list pisany w moim gabinecie. Widziałem adres, do Polski i do żony.
— I ty, wuju, nic mi o tem nie mówiłeś? — wybuchnęła Olga.
Książe zdziwił się.
— A czyż ja wiedziałem, co was łączy? Skąd? Przyjechaliście zmęczeni, ty poszłaś spać, a on pisał list. Potem dopiero zrozumiałem wszystko i, właśnie dlatego mówię ci Olga, że nie bardzo to jakoś... On żonaty i ma dzieci, jak mi sam mówił. Cóż ty będziesz jego kochanką? ty księżniczka Czhangirani? Choć on polski szlachcic, oficer i nasz brat w niedolach ojczyzny, ale on żonaty. Jego nie zatrzymasz przy sobie i on tego nie zechce. On dumny, dzielny i zauważyłem, stęskniony do ojczyzny swojej i do rodziny.
Olga ukryła twarz w dłoniach i milczała.
Czarawdżadze ujął ją miękko za przegub ręki.
— Ola, nie zacinaj się w milczeniu. Może nie dużo czasu mamy do rozmowy z sobą, a ja przecie twój jedyny już teraz opiekun. Ty nie możesz zostać kochanką Poboga.
— Jestem nią!
— Wiem, że jesteś, no i nie dziwię się wam nawet bardzo! Oboje młodzi, piękni i w takich przeprawach wspólnych, jakie przeżyliście i z takim ogniem jaki u was płynie w żyłach, to już pole dla szatana zbyt dobrze przygotowane, żeby nie skusił.
— O miłości wuj zapomina? Wuj nie nadmienia o tem, co najważniejsze. Mam dwudziesty drugi rok, nie kochałam dotąd nigdy. Jego pokochałam tak, jak potrafi kochać taka jak ja natura, jak umie kochać Gruzinka.
— To wszystko byłoby pięknie, gdyby on był wolny.
— On ze mną zostanie.
— W jakiej roli?
— W jakiej zechce!
— Ej, Olga, mówisz nieszczerze! Może dajesz mi poznać, żebym się nie wtrącał do was. Mogę milczeć, ale mnie ciebie, dziewczyno, żal, bo Roman przy tobie nie zostanie, woli twojej nie ulegnie i żony swojej nie rzuci!
— Mówił ci to, wuju?
— Nie mówił, ale mnie jego słów nie potrzeba, ja widzę, czuję! Wystarczył mi wyraz jego twarzy, gdy pisał list do żony. A gdy mi list oddawał, poznałem ją jego oczach.
Książe umilkł, bo odczuł dreszcz Olgi. Oczy miała zakryte, ale książę widział, jak drżały jej ręce i zaciskały się kurczowo.
— Dziecino — przemówił Czarawdżadze — matkę twoją, Milicę, kochałem jak najdroższą siostrę, a że byłem od niej dużo starszy, więc i jak dziecko swoje kochałem. Broniłem ją przed srogością ojca naszego, a jak twój ojciec, Arczyłł, ją porwał, trzymałem ich stronę. Może i ja przyczyniłem się trochę do tego, że ojciec im wybaczył i do Tataryjska przyjechać pozwolił. Pokochał potem Arczyłła jak syna, za jego wielką miłość dla Milicy. Więc i ty dla mnie, Ola, jesteś jak córka rodzona, której nie miałem. Jak ojciec twój życzę ci dobra i jak ojciec cię ostrzegam. Gdyby Roman był wolny, dziś bym was pobłogosławił. Lepszego bym dla ciebie nie pragnął. Ale wobec tego co jest, patrzę na was inaczej! Ani ciebie, ani jego nie obwiniam. Byłem i ja młody! Byłem, i zdaje się niedawno! Rozumiem ja dobrze takie rzeczy. Ale i ty rozumiesz, Olga. Długo nie może trwać ani wasza miłość, ani wasz stosunek miłosny.
Zaległa cisza.
Po długiej, bardzo długiej chwili, nagle z daleka, gdzieś aż z pod wyżyny zamkowej, dał się słyszeć jakiś głuchy, przytłumiony zew i płynął, rozlewał się jak fala, która ogarnia przestrzeń co raz dalej i dalej.
Poznano melodję.
Książe i Olga powstali. Czarawdżadze zdjął kołpak z głowy.
— Śpiewają hymn! — zawołała Chazmara, wybiegłszy z sachli.
Ujrzawszy księcia i Olgę stanęła obok nich wyprostowana.
Książe śpiewał przyciszonym głosem pod ton płynącej zdaleka melodji.
„Niech żyje błogosławiona Ojczyzna nasza
[Sakharthvelja,
Kraj najpiękniejszy w Wszechświecie,
Ziemi korona“.
Z cienia wyłoniła się wysoka postać męska.
— Roman! — zawołała Olga.
— To ja! Słyszycie? śpiewają pod figurą coś takiego.
Spojrzał na księcia i zrozumiał. Rękę podniósł do czapki, lecz zorjentował się i odkrył głowę.
„Niech żyją braterskie dłonie,
Niech żyje spójnia miłości,
Niech szczęście lud nasz owionie,
Niech radość wśród nas zagości“.
Olga śpiewając, ujęła rękę Romana i ścisnęła ją mocno w swojej dłoni. Głowę oparła na jego piersi. Śpiewała dalej:
„Niech wyzwolenia pęd prężny,
Wolności sięgnie wawrzynów,
Niech żyje duchem potężny
Przesławny naród Gruzinów“.
Ten śpiew pełen melodji zwycięskiej usposobił Poboga dziwnie. Doznał wrażenia, że jest wśród braci, że szykuje się do obrony zagrożonej placówki, która tylko jego powierzona jest opiece.
Powtórnie doznał uczucia przypływu sympatji braterskiej dla tych ludzi i tego kraju, którego losy były podobne do losów Polski. I postanowił bronić ich do ostatniego tchu za ich miłość do ojczyzny i za ich wiarę, za ufność, jaką mu okazano, oddając w jego ręce obronę Ałchalczyka.
Zjawił się tu nikomu nie znany i to jedno, że jest Polakiem, uciekającym z niewoli bolszewickiej, wystarczyło, że go tu przyjęto jak brata, że oddano mu komendę z wiarą w jego męstwo.
W ludziach tych odczuwał szczerą sympatję dla sie bie i taką serdeczność, jakby się wśród nich urodził i z nimi żył, przeżywając dobre i złe chwile.
Roman Pobóg odpłacić im pragnął sercem za serce, całą duszą odczuwał ich nową niedolę i przejął się ich losem, jak losami Polski.
Hymn narodowy gruziński porwał go i zapalił. Zerwał się w nim entuzjazm dla ich sprawy.
Roman patrzał na księcia, śpiewającego hymn narodowy z pobożnem skupieniem i, uczuł, że go kocha jak brata, jak ojca. Zrozumiał co się dzieje w sercu tego patrjoty, który przeżywa niewypowiedzianie ciężki moment dziejowy. Stracił syna jednego w wojsku dla siebie wrogiem i teraz patrzy na ruinę kraju i może oczekiwać straty drugiego syna i ostatniego, który broni ojczyzny. Książe Czarawdżadze jeden z pierwszych magnatów kraju, stojący tu przy sachli rybackiej, bo dworzyszcze swoje odstąpił zbrojnej załodze wsi, ten książę i magnat gruziński, z pieśnią narodową na ustach wydał się Romanowi, tak samo jak Tejmuraz, jednym z bohaterów, którzy za ojczyznę walczą duchem i giną śmiercią męczeńską.
— Jak u nas, jak w Polsce! — brzmiało w duszy Poboga.
Powtarzał za księciem słowa hymnu, śpiewał go w podnieceniu zapatrzony w mroczną dal. Snuły mu się obrazy ojczystych walk, pogromów i zwycięstw!
W pewnej chwili głos Poboga załamał się. Olga ściskała jego rękę konwulsyjnie i czuł jej oddech gorący blisko swojej twarzy. Lecz nie to było powodem jego wstrząsu. Oczy jego wpatrzone w dal ujrzały na horyzoncie górskim mgławicę różową, nikłą, jakby brzask pozostały po zachodzie słońca. Brzask rozjaśniał się, nie przygasał, przeciwnie pełzł po nocnym firmamencie, niby różowo-złota oliwa chłonąca jego czerń.
Ciemne niebo nasiąkało tym brzaskiem, który z każdą sekundą nabierał w siebie purpury i rósł w górę nieba jak potworny zwid budzący przerażenie i popłoch.
— Łuna! — zawołał Pobóg głuchym głosem.
Śpiew zacichł nagle.
— Łuna! — powtórzył książę.
— Łuna! — krzyknęła Olga i przytuliła się do Poboga jak dziecko.
— To oni! to oni! Idą! On z nimi!
— Kto?
— Borys! — jęknęła. — Mam przeczucie, że na Ałchalczyk on idzie z nimi, napewno.
— Może to być! — rzekł książę Bagrat.
A Chazmara zauważyła ponuro:
— Ja odrazu radziłam, żeby Olgę ukryć w pieczarach. Jeszcze czas! ja bym ją teraz odprowadziła.
— Nie odejdę stąd za nic! — zawołała Olga, oplatając ramionami szyję Poboga.
On odsunął ją lekko od siebie i rzekł z odcieniem dumy i jakby pewnej radości.
— Dałby Bóg, żebym mógł spotkać się nareszcie z Borysem. Zmierzymy się z sobą.
A odczuwszy drżenie Olgi, rzekł łagodniej:
— Nie lękaj się! Dopóki jestem z wami nic wam nie grozi.
Usłyszano z daleka liczne stąpania i gwar głosów. Nadbiegło kilku ludzi, wołając:
— Łuna!
— Łuna!
— Idą! Z za gór słychać strzały. Wieś Seldżur broni się. Są już niedaleko.
Pobóg wyprostował się. Płomień strzelił z jego oczów.
— Wszyscy na miejsca! Broń do rąk! Idę z wami!
— A my? — spytała Chazmara.
— My idziemy z nim! — zawołała Olga.
Książe wpił oczy w coraz bardziej rozszerzającą się łunę na czarnym horyzoncie, z ust jego pobladłych wypadł zdławiony, straszny okrzyk:
— Arczyłł! czy ciebie jeszcze zobaczę?
Zapiekło go coś w źrenicach i uczuł brak tchu. Chcąc opanować wzruszenie, zdjął kołpak, podniósł ramiona w górę i zawołał w szalonem podnieceniu, niemal krzyknął przeraźliwie:
— Niech żyje Gruzja!
— Niech żyje wolna i niepodległa! — odkrzyknął Pobóg
— Ojczyzna nasza Sakharthvelja! — huknęło kilka głosów przybyłych Gruzinów.
— Niech żyje Polska wolna i niepodległa! — zawołał książę Czarawdżadze.
Okrzyk ten powtórzył uroczyście z zapałem Roman Pobóg i wszyscy obecni.
Na niebie gorzała coraz jaskrawsza łuna przemocy.