<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Powojenni |
Wydawca | Wielkopolska Księgarnia Nakładowa Karola Rzepeckiego |
Data wyd. | 1929 |
Druk | Ludwik Kapela |
Miejsce wyd. | Poznań |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tom II Cały tekst |
Indeks stron |
— Tataryjsk! Patrz Roman, Tataryjsk! — zawołała Olga, księżniczka Czhangirani do swego towarzysza.
Zmęczeni oboje śmiertelnie, stali na płaszczyźnie schodów marmurowego portyku w wielkim pałacu książąt Czarawdżadze. Oboje, ubrani po męsku, w zniszczonych kurtach, patrzyli dokoła zdumionym wzrokiem, że są u celu swej, nad wszelki wyraz uciążliwej i ryzykownej wędrówki, a raczej ucieczki, że oto są nareszcie bezpieczni. Oczyma gorejącemi spoglądali na cudny krajobraz górski, który roztaczał się przed nimi w całym przepychu wiosny i blasków słońca.
Szczyty gór pokryte były śniegiem, a u ich stóp burzyło się życie przyrody.
Oczyma gorejącemi zatapiali się w sobie, nie mogąc zgłębić szczęścia, że są swobodni, że mogą wypocząć. Przeżyte trwogi i niepokoje były poza nimi, zostały w tych szafirowych przełęczach górskich, przez które przebrnęli, wlokąc się resztkami sił jak nędzarze.
Olga wzięła Poboga za rękę i prowadziła go dokoła pałacu, chcąc utwierdzić go w prawdzie najmilszej, że są istotnie w Tataryjsku, rodzinnem osiedlu jej matki. Prowadziła go do parków i ogrodów, rzuconych malowniczo na stokach wyżyny. Wskazywała mu gąszcza roślin wyszukanych, grupy egzotycznych drzew i krzewów, posągi z marmuru i granitu strojące aleje cieniste cedrów i cyprysów. W dole parku szumiała rzeka szeroka i bystra, nalana jakby roztopionem srebrem, pryskająca na skalne brzegi piórami białych pian.
— Kur! nasz drogi Kur — wołała księżniczka. — Uczyłam się pływać w jego falach. Patrz, tam stoją łodzie pałacowe, a tam daleko las, gdzie zbierałam zawsze wielkie szyszki orzechów cedrowych. A tam, patrz, na tle błękitnych obłoków, szczyt śnieżny, biały niepokalanie Kazbek. Patrz, jaki wyniosły jego hełm, jaki przeczysty! Ileż razy oczy moje dziewczęce zawieszałam na tej białej wizji i snułam wtedy swoje pierwsze marzenia dziecinne. A teraz szczyt Kazbeku jest świadkiem mojego szczęścia, mojej miłości.
Zatonęła czarem swych oczów w rozżarżonych podnietą źrenicach Romana.
Szli szczytem parkowej wyżyny, to znowu schodzili na niższe tarasy, biegli brzegiem rzeki rozradowani jak dzieci i znowu pięli się na górę, by patrzeć na kwitnące drzewa pomarańcz i migdałów różowych, by chłonąć ich woń słodką w płuca, łaknące szerokiego i swobodnego oddechu. Wznosili oczy spragnione cudów przyrody na szczyty górskie, bielejące ponad ciemnemi turniami nagich skał i z tych wyżyn spadali płomieniem źrenic w swoje własne źrenice, w których paliło się już zarzewie wspólnych pożądań i pragnień przeogromnych, pragnień rozkoszy. Czuli w sobie ogień, który przepalał ich na wskroś. W pewnej chwili padli sobie w ramiona, pchnięci jednaką mocą niezwalczonej żądzy na krótki moment zachwytu w spojeniu ust i radości uścisku. Oderwali się od siebie zadyszani, by na nowo pić czar przyrody, tak harmonizujący z pięknem ich własnych odczuć. Biegaliby długo, długo niezmęczeni, porwani urokiem swoich wrażeń osobistych, zapominając o wszystkiem innem na świecie, gdyby nie Chazmara, która wezwała ich na posiłek i namówiła do spoczynku. Poszli weseli, roześmiani. Ale Chazmara miała minę poważną i nienazbyt wesołe wieści. Wiedzieli o nich, lecz chwilowo w radosnej świadomości uzyskanej swobody odsunęli mimowolnie wszystko zło na plan dalszy. Tatarka nie pozwoliła zapominać o tem, co groziło.
— Wykąpcie się, łazienki przygotowane. Wyśpijcie się zdrowo i trzeba będzie znowu po paru dniach wędrować dalej, tylko, że już nie na piechotę, ale końmi tutejszymi do Ałchalczyka do kniazia. Kniaź wyjechał do Batumu za swojemi sprawami, ale kiedy Sowiety idą na Gruzję, już tu książę na ich spotkanie nie wróci, tylko nam trzeba do niego czemprędzej, żeby zdążyć do Batumu, daj na morze! Wtedy dopiero powiemy, żeśmy głowy całe wynieśli z tego piekła.
— To napaść istotnie godna Hunnów! Bez wypowiedzenia wojny gwałcą akt niepodległości Gruzji uznany przez cały świat i przez te same Sowiety. Wilczym sposobem włażą w nasz kraj, by nieść pożogę i mord! — powiedziała oburzona Olga z nienawistnym błyskiem w oczach.
— Będzie się ten kraj bronił do upadłego. — rzekł Pobóg. — Aż mi żal, że nie mogę chwycić za broń i stanąć w szeregach waszej armji. Krew się burzy i ręka swędzi! Dziś poszedłbym w pole, bo dość już tej ciągłej niepewności!
Olga położyła swoją dłoń na jego ręce.
— Rom, a ja? rzucisz mnie przed końcem naszej ucieczki? Naszej, bo i tobie nie zostawać w Gruzji, jeno dążyć tam, gdzie już niewola nie grozi.
Spojrzały w oczy Romana jej oczy tak cudownie piękne w swym błagalnym wyrazie, takie urocze w słodkiej pieszczocie, że nie mógł oderwać się od nich, nie miał sił. A ona szeptała:
— Nie rzucisz mnie Rom! Skuła nas nasza niedola i nadzieja ocalenia się skuwa nas coraz bardziej.
— Więc jedźmy do tego Ałchalczyka bodaj dziś! Tam się zorjentujemy. Gdyby wylot na morze był już stracony, wstępuję do waszej armji i niech się dzieje co chce! Będę przynajmniej wiedział, że walczę dla idei pogwałconych praw napadniętego podstępnie kraju.
— W takim razie ja idę z tobą Rom.
— Zupełnie to rozumiem! Jesteś Gruzinką, a twoja ojczyzna zagrożona bardzo poważnie.
— Ojej, ile kobiet z Gruzji, ile Tatarek będzie biło najeźdźców, — kiwała głową Chazmara. — Ale zanim wy dwoje pójdziecie w pole, trzeba nam najpierw do Ałchalczyka, do kniazia Bagrata. On poradzi, on was napewno skieruje do Batum i na okręt zagraniczny.
Olga zamyśliła się.
— Może już tu nigdy nie wrócę? Opuszczając Zrub, myślałam, że w Tataryjsku spokój znajdę i rodzinę straconą. A tu znowu zanosi się na to samo. Alboż się obronimy przed taką przemocą! Skoro ta piekielna myśl wylęgła się u nich, żeby zalać Gruzję krwią i zasiać tu zniszczenie, to już zawładną nami, niestety napewno.
— Zanadto ich korciło, że taki raj ziemski, jak nas? Sakharthvelo, nie należy do nich i że nasze skarby nie są w ich rękach. Ot, co jest powodem!
Chazmara trzęsła ręką. w powietrzu, jakby grożąc wrogowi, którego tendencje przejrzała.
— Co to jest Sakharthvelo? — spytał Pobóg.
— W języku georgijskim czyli kharthdeljońskim oznacza Gruzję — odrzekła Olga.
— Patrjotyzm wasz podzielają jak widzę i Tatarzy — rzekł Roman do księżniczki, gdy powstali od stołu. — Tutejszy Izmaił, gdy mówił o waszej sprawie i śmierci młodego księcia Iraklia, wyraźnie ubolewał, że nie jest na froncie, aby bronić ojczyzny.
— Tak, to są Azarbejdżańcy, nasi wierni słudzy i przyjaciele. Kochają nas, więc i nasz kraj, gdzie im dobrze.
Chazmara wprowadziła Poboga do apartamentów księcia Czarawdżadze i, wskazując mu łazienkę oraz pokój sypialny, prosiła go, by się sam rozgościł jak u siebie. Izmaił zaś, strzelec księcia, otworzył szeroko szafy i zapraszał serdecznie, aby Pobóg wybrał sobie bieliznę i ubranie z garderoby młodych książąt, bo kiedy jest opiekunem i narzeczonym księżniczki, tedy jest panem w pałacu i on pierwszy rozkazów jego słuchać będzie,
Roman nie zaprzeczał, bo obchodziła go w tej chwili przedewszystkiem kwestja kąpieli i przebrania się z nieznośnej kurty, obmierzłej przez czas podróży aż do nienawiści. Z jakąż przedziwną rozkoszą zanurzył się w czystej wodzie pachnącej, w białej marmurowej wannie; przygotowanej przez Izmaiła. Młody Tatar obsługiwał go z pietyzmem, jakgdyby Pobóg był tu urodzonym i władającym księciem.
Z jakąż uciechą fizycznego zadowolenia Pobóg ogolił się i przywdział wykwintną bieliznę od tak już dawna zapomnianą. W eleganckiej pyjamie z czarnego jedwabiu z haftem, rozciągnął się na otomanie w gabinecie księcia Bagrata i paląc wyborne papierosy, patrzał na świetny dobór broni, zawieszony malowniczo na cennej makacie, zajmującej całą szerokość ściany dużego pokoju.
— Cóż za przepych i bogactwo — myślał Roman, widząc kindżały kaukazkie przecudnej roboty, sadzone gęsto srebrem i blademi opalami. Buzdygany, starożytne jatagany tureckie iskrzyły się od drogich kamieni. Buławki kozackie, handżary, sztylety miały niektóre rękojeście nabijane djamentami i perłami. Różnorodność rewolwerów, szabel prostych i krzywych, strzelb, karabinów — wrszystko rozwieszone z gustem i widocznem zamiłowaniem właściciela przykuwało oczy. Roman parę razy zaciekawiony, zrywał się i oglądał objekt jakiś, zgadując lub stwierdzając jego epokę i pochodzenie. Pobóg patrzył na te bogactwa, czytał na nich historję rodu książąt Czarawdżadzów i odczuwał ich upodobania.
W gabinecie był rodzaj małego muzeum, które widocznie gromadziła staranna ręka znawcy. Mnóstwo pamiątek z historji Gruzji, portretów królów, wśród których dominował ogromny portret królowej Tamary Wielkiej, świetnego pędzla ówczesnej doby. Obrazów było dużo, świadczyły one o subtelnem odczuciu piękna i dużym zmyśle artystycznym.... I wszystko to teraz może wpaść w ich ręce — pomyślał Pobóg ze zgrozą. Przypomniał sobie, ile już takich pałaców i zamków oni rozgromili i obrabowali, ile już sam widział przez czas swojej niewoli i ostatniej ucieczki, rzeczy niezwykle wartościowych w poniewierce okropnej, zbywanych za byle co. Raz, gdy odpoczywając po długiej i wyczerpującej wędrówce odważyli się wejść do karczmy, na końcu małej mieściny, widzieli obdartusów najniższej kategorji, którzy za czarkę wódki albo paczkę tytoniu sprzedawali klejnoty i cenne drobiazgi różnego rodzaju. On sam wtedy za kwartę spirytusu i machorkę nabył u jednego opoja piękny pierścień z brylantem, który potem odsprzedał za pieniądze aby mieć dla siebie na chleb i jaki taki przyodziewek robotniczy. Za resztę pieniędzy w drugiem miejscu kupił znowu zabezcen sadzoną perłami i szmaragdami papierośnicę i zegarek złoty inkrustowany brylantami, który zbył korzystnie. Chazmara sprzedała także cenny pierścień Olgi na potrzeby podróży. Pobóg nabył kilka wartościowych klejnotów by zachować je na czarną godzinę, by mieć zawsze swoje własne pieniądze. Gdy przeszli granicę Gruzji, Roman obiecywał sobie zaopatrzyć się w Tyflisie w przyzwoitsze ubranie, lecz Chazmara odradziła pokazywać się w mieście. Wojska sowieckie były już wtedy w granicach Gruzji i pomimo, że nieliczna ale dzielna armja potykała się z wrogim najeźdcą, jednakże można się było spodziewać wszędzie szpiegów i agentów bolszewickich. Chazmara ani przez chwilę nie wątpiła, że w napadzie zdradzieckim na ojczyznę Olgi, Borys brał udział napewno i że z poszukiwania jej nie zrezygnował. Ta obawa wieczysta ciążyła nad nimi straszliwie i zmuszała do forsownego przebywania olbrzymich przestrzeni. Groza Borysa była fatalną siłą, która nie pozwalała im nigdzie popasać dłużej. Pobóg miał inny jeszcze cel przyśpieszając męczącą wędrówkę. Oto dążył do jaknajprędszego wyzwolenia się i powrotu do Polski. Wziął sobie za obowiązek odprowadzić Olgę w miejsce gdzieby już jej Borys nie zagrażał. Gdyby uciekał sam zaryzykowałby iść do Odessy, lub innego portu, by na morzu szukać ocalenia. Z Olgą było to niepodobieństwem, poczucie honoru nie pozwalało Pobogowi zostawić ją tylko na opiece Chazmary. Zresztą Roman sam przed sobą nie chciał przyznać, że Olga przykuła go do siebie szałem zmysłów tak silnie, że oszołomiła go sobą jak narkotykiem, z którego się trudno ocucić. Roman wściekał się na swoją słabość, ale choroby tej zmóc nie potrafił, ani tych kajdan z siebie zrzucić nie zdołał. Wiedział, że będzie to trwało do czasu, aż się przed nim otworzy droga wolna, wówczas natychmiast wróci do kraju, bez wahania i bez oglądania się za Olgą.
Ale nawet teraz rozmyślając o niej, już pragnął ją widzieć i mieć ją przy sobie. Z wizerunkiem Olgi w oczach, półśniąc o niej zasnął kamiennym snem. Było już dawno popołudniu gdy się zbudził. Izmaił mu oświadczył, że księżniczka czeka na niego z obiadem. Roman odświeżył się i ubrał. Przyjrzawszy się sobie w lustrze skonstatował z zadowoleniem, że przecie ma wygląd europejski i że ubranie młodego kniazia Arczyłła Czarawdżadze, leży na nim wybornie jakby na niego skrojone. Mignęła niechętna myśl, dlaczego nie kupił sobie ubranie w Tyflisie jak miał zamiar i postanowił wysłać nazajutrz Izmaiła po ten sprawunek do miasta.
Poprzedzany przez Tatara w liberji, składającej się z szerokich czarnych szarawarów i kaftana czerwonego z haftami i nabojami na piersiach, Pobóg szedł w głąb pałacu na spotkanie księżniczki. Przed jakimiś drzwiami Izmaił cofnął się wskazując mu je z głębokim ukłonem. Pobóg wszedł i stanął olśniony.
Był jakby w namiocie sultańskim. Pokój okrągły i nieduży tonął w makatach, haftach oponach i fałdach jedwabnych materji grających barwami tęczy. Na otomanie szerokiej siedziała Olga w stroju narodowym gruzińskim, tak cudowna, że była niby obraz genjuszem twórczym wyegzaltowana. Wyglądała jak bezcenna perła na tle haftów i bisiorów. Twarz jej klasyczna w rysunku, jej rysy przeczyste i matowo-złotawa, brzoskwiniowa cera, jej oczy otchłanne a połyskliwe jak djamenty, pod nieskalaną linją cienkich, długich brwi, ocienione przepychem rzęs fryzowanych, te oczy długie jak migdały, wymowne, gorejące a głębokie miały czar zabójczy. Włosy czarne lśniące, faliste tworzyły pukle nad uszami, ale że były krótkie więc wiązała je z tyłu czarna wstążka szyta złotem, która spadała po obu bokach ramion. ierzch głowy pokryty był okrągłą i płaską czapeczką, purpurową aksamitną, suto haftem złotym i perłami obramowaną. Na nią zarzucony koronkowy biały welon, przezroczysty spadał na ramiona, plecy i aż na suknię, długą fałdzistą z błękitnego jak niebo jedwabiu, haftowaną srebrem i kolorami. Stanik wycięty na przodzie głęboko, ukazywał koronkę pajęczą drżącą na piersiach, niezrównanego kształtu i karnacji ciała. Na stanik opadał luźno serdaczek purpurowy, aksamitny, mieniący się od haftów złotych, turkusów i topazów. Szerokie rękawy zahaftowane były również i barwne jak skrzydła świetnego motyla. Stan obciskał szeroki pas i spływał na przodzie strugą czarnego jedwabiu, lśniącego na końcach od złotych i kolorowych wyszywań, rwących oczy. Z pod sukni wyglądały sandałki purpurowo złociste, spięte turkusami. Ręce toczone, odsłonięte powyżej łokcia, z pod szerokich rękawów, opasane były masywnemi złotemi bransoletami iskrzącemi się od klejnotów. Smukłe palce Olgi trącały w struny cytry opartej na kolanach. Całą postacią lekko i wdzięcznie przechylona ku wchodzącemu kochankowi wabiła go pięknym głosem śpiewanej, tęsknej melodji. Była pełna uroku i niewieściego powabu.
Pobóg zapatrzył się w nią. W oczach jego zapaliły się płomienie. A ona rzuciła cytrę na puszysty dywan pod stopami i wyciągnęła do niego ręce. Podszedł wolno czując ogień we krwi. Brwi miał zmarszczone, zmrużył oczy, nie chcąc by ona spostrzegła ich żar. Patrzał na nią z pod rzęs i ująwszy jej ręce odsunął ją w tył trochę sztywno. Olga wpiła się oczami w jego przyćmione źrenice i szepnęła głucho.
— Jakiś ty wspaniały. Nie widziałam cię jeszcze w takim stroju. O jakiś ty piękny! Ty mój...! mój..!
— Olgo, jesteś zbrodniarką, czy wiesz? Znasz siłę swego czaru i kusisz mnie...
Olga przechyliła głowę w tył i całą postacią podała się wstecz pociągając za sobą kochanka.
— Nazwij mnie jak chcesz!... Jestem niegodziwa, jestem bezwstydna zapewne, ale kocham cię do szaleństwa, do utraty zmysłów! Kocham cię niewolniczo, obłędnie. Rom!... kocham cię śmiertelnie! Zabij mnie... ale...
— Olga! — jęknął zdławionym głosem.
Pociągnęła go ku sobie, oczami go wabiła. Usta jej jak różowy pąk rozchylone łaknęły, paliły. Oczy jej błagające, omglone rozkoszą mąciły mu umysł, łamały wolę.
— Ol... ga!...
Owiała go fala gorąca, uniosła i płomieniem purpury zasłoniła mu oczy. Chwycił ją w ramiona mocarne i zgniótł jej usta łaknące, ogniem swoich ust, głodnych jej krasy.
Do ostatniego tchu w piersiach trwali w tym zachłannym splocie ramion, pod mocą tego pocałunku, który zdawał się nieskończonym. Gdy oderwali się od siebie zadyszani wargi Romana opadły na szyję Olgi, na jej pachnące jak kwiat piersi dziewicze i od tego momentu purpura krwi rozszalała się w nich burzą. Od tej chwili zapomnieli o wszystkiem co nie było nimi i ich pragnieniem siebie. Od tej chwili wszystko co się działo w Tataryjsku poza nimi było tylko tłem i dekoracją ich miłości. Byli wśród ludzi lecz nie widzieli ich, słuchali co mówią, słysząc jedynie tętno własnych serc i wzburzonych nerwów. Patrzyli na wszystko przez łunę szkarłatną swego szału, upojeni, półprzytomni z zachwytów jakichś niepojętych, wyrywających się z ich piersi przeogromnem tchnieniem ekstazy. Czuli w piersiach jakby skrzydła płomiennego ptaka, który wyszarpuje się, wnosi ich i porywa w bezkresy zapałów i egzaltacji. Potęgę mieli w sobie, potęgę stworzoną dla zatraty wszystkiego co nie jest żarem pocałunku i pożądań, potęgę szatańską, zesłaną dla zaguby ludzi ogarniętych jej wszechwładzą, która oślepia, ogłusza, opętuje łańcuchem ogniw promienistych a palących, jak splotem iskier. Spojeni tym łańcuchem niewypowiedzianej mocy chodzili po pałacu oglądając jego dziwa. Wszystko było tu fantazją i cudem, wszystko było tu nasiąkłe czarodziejską nutą przedziwnej symfonji. Tak im zeszedł wieczór i noc w pożarach pragnień, w spazmach rozkosznych zamierań i śnień o sobie. Noc jakby mistyczna, pierwsza w ich historji, która ukazała im cały przepych miłosnych nastrojów i bogactwo uniesień.
— Tak im zeszedł ranek następny, w potopie słońca zanurzony, owiany zapachem wiosennych kwiatów. Byli głusi i ślepi.
Ale zdarzył się moment odmienny, jak niebo zimowej nocy odmienne jest od upalnego dnia. Po obiedzie Olga wyczerpana i senna udała się na spoczynek. Roman samotnie błąkał się po pałacu z tumanem w mózgu, oszołomiony. Nie odnajdywał jeszcze siebie w samym sobie. Czuł pustkę w duszy i szczególny zamęt w całem jestestwie. Wydało mu się w pewnej minucie, że jest bez duszy, że jest włóknem człowieka, wyrzuconego na ląd jakiś nieznany po straszliwym orkanie. Gmatwa się i wikła w nim wszystko co myśli i czuje. Bezdenna głucha niechęć do siebie czy do czegoś, co jest niezrozumiałe, a jednak odczuwane nawet w tej wichurze i plątaninie jaka była w nim obecnie.
W jakiejś sali, którą wczoraj wieczorem podziwiał z Olgą uderzył go szczególny nieład. Zdawało mu się, że wczoraj było tu przepięknie i że teraz coś się zmieniło. Ale nie miał sił zastanawiać się nadtem. Gdzieś znowu potknął się na pęku słomy. Nawet nie przystanął by stwierdzić dość niezwykły fakt istnienia słomy na lustrzanej posadzce. Cóż go to mogło obchodzić? Najbardziej go przez moment zastanowił brak zbrojowni w gabinecie, gdzie wczorajszego ranka wypoczywał. Otomana kryta brokatem, tłoczonym w złoty deseń stała pod ścianą jakby naga, takie wrażenie robiła na tle obicia z wypłowiałej materji, pozbawionego perskiej makaty i doboru iskrzącej się klejnotami broni. Otomana ta miała wygląd niepomiernie smutny, jakby z pałacu wyrzucona została nagle na strych i sama się dziwiła tej przemianie.
Pobóg zdumiony szedł dalej chcąc zbadać czy się nie myli co do autentyczności pokoju. Nagle zadrżał i zatrzymał się. Patrzyły na niego czyjeś oczy, duże, głębokie, otchłanie oczów tuż przed nim. Pobóg jak wkuty w posadzkę patrzał z jakimś dreszczem niesamowitym i z zapartym oddechem w te oczy utkwione w niego. Trzeba było dłuższej chwili na to, by nareszcie spostrzegł, iż oczy te należą do człowieka bardzo starego, który stoi przed nim i świdruje go wzrokiem strasznym. Pobóg cofnął się lecz oczy poszły za nim.
Człowiek wysoki i szczupły, o twarzy bladej, mizernej z której sterczał jak hak nos orli o chrapach rozdętych i mocno zaciśniętych ustach, postąpił krok naprzód i nie odrywał wzroku ani na sekundę od oczów Poboga.
— Kto to? — sarknął Roman i chciał odsunąć marę ale ręka jego znalazła się w kleszczach dłoni nieznajomego. Głos głuchy w brzmieniu ale prawie młody i zupełnie ludzki odezwał się tuż przy uchu Romana.
— Ojczyzna ginie!
Pobóg szarpnął się w tył, ale silne ręce zatrzymały go na miejscu.
— Słyszysz, Sakharthvelja wzywa ratunku. A ty zamiast być w polu bawisz się piękną księżniczką? Ty aryjczyk, czy sumienia ci brak?
Oczy nieznajomego zapalały się jak dwa ognie. Mówił po gruzińsku. Roman słysząc często rozmowy Olgi z Chazmarą prowadzone w tym języku, kharthveljańskim, rozumiał coś nie coś. Ale ostatnie słowa dotknęły go. A stary Gruzin mówił:
— Możesz zapomnieć o wszystkiem, tylko nie o sumieniu! Zaniechasz obowiązku, zaniechasz swego prawa świętego i z tem będziesz żył, o, będziesz się nawet bawił wybornie, ale skoro zlekceważysz sumienie, to już twoja zguba, twoja zatrata!
— Co przez to rozumiesz? zapytał mimowoli po polsku, wzburzony Pobóg.
Stary jakby zastygł w zdumieniu. Ręce mu nagle opadły. Wielkiemi oczami barwy zetłałego węgla patrzał na Poboga przez długą minutę.
— Jesteś polakiem?! — spytał w tymże języku.
Teraz zdziwił się Roman. Dotknął ręki nieznajomego.
— Kto ty jesteś, mów człowieku? Kto ty?
A tamten powtarzał z rozdzierającym jakimś uśmiechem.
— Polak! No widzisz! stary Tejmuraz, polak! Skąd się tu wziąłeś, co cię tu przywiodło?... Poczekaj, chodź ze mną.
Chwycił ramię Poboga i ciągnął go za sobą. Roman patrzał na tę suchą postać pochyloną naprzód i na ostry profil twarzy z hakowatym, dawniej widocznie klasycznie garbatym nosem. Czaszka zupełnie pozbawiona włosów, ogromne oczy i usta zapadłe czyniły tę głowę podobną do starego sępa, wyleniałego z piór, z wyrazem smutku i goryczy w źrenicach.
Nieznajomy zatrzymał się w jakimś pokoju, podszedł żywo do szafy i wydobył gruby tom oprawny w zgrzebne płótno. Otworzywszy tom i położywszy na nim palec wpił ostry wzrok w oczy Romana.
— Co to jest!?
Pobóg spojrzał na tekst rozwartej księgi.
— „Pan Tadeusz“ — rzekł zdziwiony.
Szeroki uśmiech rozwarł zacięte usta starego.
— Poznałeś! Jesteś polakiem... Tak! Pan Tadeusz! Ale to nie tylko Mickiewicz, to nasza ewangelja w kopalni w Nerczyńsku. Czy ty wiesz w co jest oprawiona ta książka? To płótno z koszuli zgrzebnej, więziennej, którą miał na piersiach, przesiąkłą łzami męki, przykuty do taczki zesłaniec za miłość ojczyzny. A czy ty wiesz kto był wtedy ze mną przy tej samej taczce za takie same winy? Był polak! Brat! Dusza serdeczna, męczennik w katordze. Józef mu było na imię. On mnie nauczył po polsku a ja jego po gruzińsku. On tę książkę po kartce od kogoś ze swoich otrzymywał. Chowali my to jak relikwię, póki był dozorcą tygrys Trofim. Ale go zabili „brodiagi“ którzy za morderstwa byli razem z nami politycznymi w ciężkich robotach. Oni zabili Trofima bo on nam świństwa różne wrzucał do jedzenia znęcając się nad politycznymi. Po nim przyszedł chłop, Małorus Hawrył. Dobre było chłopisko. Przy nim uzbieraliśmy z kartek całą tę książkę. Hawrył słuchał czasem także czytania Józefa ale zawsze zasnął niby nas pilnując. Ja książek gruzińskich nie miałem, więc pokochałem tę jak ewangelję. Najdroższego przyjaciela w niewoli Józefa kochałem tak samo jak tę książkę. Po latach wielu zwolniono nas na mocy amnestji, jak umarł car Aleksander III. Mirotworec! Ha! ha, ha, ha, ha, — zaniósł się spazmem śmiechu — Mirotworec, za którego panowania zsyłano do katorgi ile wlazło!
Dotknął dłonią głowy Romana z rzewnym uśmiechem.
— I ty polak? Znowu polak na końcu mego życia objawiony, jak Józef był towarzyszem młodości spędzonej przy taczce.
Roman ścisnął dłoń starca.
— Czy wróciliście razem z zesłania?
— Wróciliśmy! Ale już takimi, że nie warto było żyć. Józefa najpierw zabrałem do nas na Sakharthvelję do Tataryjska. Tu w swoją koszulę co na piersiach moich była, oprawiłem własnoręcznie poemat naszego sławnego poety Szotha Rusthaweli, nasz czczony i kochany „Weplichwistkhaosami,“ „Rycerz w skórze lamparta“. Słyszałeś pewno pieśni z tego poematu, u nas w Gruzji każdy je zna i wielbi. Księgę tę dałem na pamiątkę Józefowi a on dał mi „Pana Tadeusza“ oprawionego w płótno swojej koszuli. Pożegnaliśtmy się jak bracia w duchu i na wieki. On już umarł... ja umrę niedługo.
— Dlaczego?
Starzec spojrzał ostro na Poboga.
— Pytasz dlaczego?... Niewiesz?... Armja nasza dogorywa pod Suram, będzie rozbita, pomimo, że walczy bohatersko. Za mała, za słaba, by hordy krwiożercze Sowietów zatrzymać na sobie. Oni wejdą, zniszczą, stratują i zabiorą Sakharthvelję pod swoje jarzmo piekielne. Bagrat Czarawdżadze na szczęście wrócić już z Ałchalczyka nie zdoła, a ja nie wyjadę z Tataryjska, zostanę na jego gruzach i tu legnę. Ale nie przyszedł kres na Kharthlów (Gruzinów) Oni powstaną! Naród, który nosi ducha w sobie i miłość ojczyzny w sercu, taki naród nie zginie! Gruzja przeżyła krwawe najazdy Mongołów pod Tamerlanem, Persów i Turków, przeżyje i Sowiety! W wieku XIV sześć razy najeżdżali nas Mongoli. Tamerlan chciał zniszczyć Gruzję do szczętu. Na placu w stolicy rozkazał swoim siepaczom zgromadzić tysiące dzieci naszych, przez których dzika jazda tatarska przejechała wściekłą szarżą masakrując przyszłość i nadzieję narodu. Tamerlan zostawił po sobie w historji naszej i świata, krwawą kartę i... zginął, upadł! Tak samo zginą i upadną Sowiety a Gruzja powstanie jak powstała Polska, ojczyzna mego Józefa, ojczyzna Mickiewicza!... ojczyzna twoja!
Stary Gruzin podniósł ramiona w górę i zawołał z entuzjazmem.
— Nie zginie Sakharthvelja! Z naszej krwi, z naszych popiołów urodzi się mściciel, który pomści...
Nagle porwał Poboga za ramiona i targnął nim z niespodziewaną siłą.
— Jesteś Polakiem i siedzisz tu zamiast iść w pole bronić kraju, który na podobieństwo Polski dźwigał kajdany, tego samego wroga?... czy ty jesteś naprawdę Polakiem?! Wyście zawsze szli do walki za uciśnionych. Wasze serca obejmowały cały świat, tylko wam nikt za to nie odpłacił tem samem. Wy romantycy dawnej doby.
Umilkł i ramiona mu zwisły jak skrzydła rannegc ptaka.
— Dawnej doby — powtórzył z naciskiem. Spojrzał na Romana bezdennie smutnym wzrokiem i żałośnie pokiwał głową.
— Niewola budziła i żywiła romantyzm, kwitł on ideałem, ale owocować nie mógł, bo zawiązki jego zmywała przemoc brutalna. Dziś się zmieniło, dziś swoboda, więc romantyzm zamiera, nie wydaje kwiatów, choć mógłby owocować!
Machnął ręką ze zniechęceniem.
— Dziś romantyzm to chwast, który się wyplenia, bo on nie daje nic! Dziś tylko życie i użycie stanowi o istnieniu ludzkości. To co było dawniej kwiatem dziś jest chwastem. To co dawniej się odrzucało z obrzydzeniem, dziś się przyjmuje z pobłażaniem, z zachwytem nawet.
Wiekowy Gruzin wykonał ruch ramionami illustrujący jakiś przewrót.
— Ot tak! romantyzm razem z ideałami spadł z pieca na łeb! ot, tak! Fałajt! Gdzieś tam chyba jeszcze na przypieckach przyczajony siedzi, aż zdechnie i już teraz słucha jak mu mówicie wieczny odpoczynek, wy ludzie dzisiejszej doby, wy, powojenni!...
Zapadła długa chwila ciszy. Pobóg zbladł, uczuł ściskanie w krtani, patrzał na starego, który szukał czegoś w książkach natłoczonych w szafie i coś mamrotał do siebie. Wyrwał książkę bogato oprawną w safian i srebrne klamry. Pokazał ją Pobogowi.
— To jest dzieło naszego uczonego Saby-Sulchan-Orbelianiego „Księga mądrości i fałszu,“ tłomaczona na wszystkie prawie obce języki. Ja ci to przeczytam i przetłomaczę, jeśli masz sumienie i słuchać zechcesz?...Wy dziś takich rzeczy nie lubicie! Dziś mądrość jest fałszem a fałsz mądrością.
— Mówiłeś, że naród, który ma w sobie ducha i miłość Ojczyzny nie zginie — rzekł Pobóg. — Dlaczego mówisz o zaniku ideałów? Wszak i my polacy i wy Gruzini ideały narodowe piastujemy.
— Frazesy!
— Nie! To prawda! Duch osłabł może chwilowo, ale...
— Choruje na nieżyt twórczy i na zniechęcenie.
— A jednak wierzysz w powstanie Gruzji, której synowie walczą krwawo o jej wolność. A więc duch w nich żyje i tworzy cuda męstwa i poświęcenia — rzekł Pobóg — Wiary w to nikt ci odjąć nie zdoła.
— Nie wiary w dziś tylko wiary w jutro. Ale — dodał Gruzin ze smutkiem — jutra ja już nie doczekam, tak jak Józef nie doczekał zmartwychwstania Polski. A wiesz dlaczego? Oto patrz!
Wydobył z zanadrza fotografję i pokazał ją Romanowi.
— Trzeba być takim jak ten a nie ruiną, która dziś, jutro zmarnieje do reszty.
— Któż to taki? — zapytał Pobóg olśniony niezwykłą pięknością fotografji.
— To on, Józef, żołnierz polski. Józef miał wtedy dwadzieścia pięć lat.
— Jakiż on piękny! — zawołał Pobóg — jaka bogata w wyrazie twarz męska, ile myśli i ognia w oczach!
— A gdybyś widział go potem, gdy wypuścili nas z podziemi nerczyńskich. Spójrz!
Podał Romanowi drugą podobiznę. Pobóg spojrzał i zasłonił oczy. Niewypowiedzianie bolesne uczucie targnęło całem jego jestestwem. Fotografja ukazywała twarz niemal nędzarza, okropną, o trupim wyrazie i oczach zasnutych mgławicą. W twarzy tej jednak zachowały się piękne rysy tamtego z pierwszej fotografji, ale obie razem zestawione, wyglądały jak świeżo rozkwitły kwiat przy zmurszałym grobie.
Gruzin położył rękę na ramieniu Poboga i rzekł z naciskiem choć bez sarkazmu.
— Dlatego oto macie dzisiaj wolną Polskę i sztandar wasz nosi się wysoko. Dlatego ty nie potrzebujesz gnić w Nerczyńsku a twoje dzieci i twoi bracia mogą spać spokojnie!
Nagle Pobóg podniósł głowę i rzekł głosem w którym zadrżała jakaś dziwna nuta.
— Daj mi tę młodzieńczą podobiznę Józefa. Jeśli nie zginę na szańcach gruzińskich, zawiozę ją do kraju i będę z niej brał pobudkę do czynów, do walki o taką przyszłość o jakiej on marzył, przykuty do taczki niewoli. Bądź moim przyjacielem i wierz, że pragnę gorąco zastąpić ideowo ciebie i Józefa na stanowisku syna ojczyzny.
Tejmuraz popatrzył na Poboga wzrokiem badawczym i surowym, poczem rzekł, wskazując na fotografję.
— Pamiętaj, że żadna myśl jego, żadne słowo jego nie było nigdy frazesem.
Uścisnął Romanowi dłoń wyciągniętą i bez słowa już wręczył mu podobiznę.
— Szczęśliwy jesteś, żeś młody! Masz skrzydła i możesz pędzić na wyżyny lotem orlim. Wyzyskaj młodość swoją bujną, bo życie ludzkie raz tylko jeden zakwita kwiatem młodości. Pamiętaj młodzieńcze, że mój Józef umiłowany miał w sobie wielkiego ducha, ale młodość jego kwitła wśród chmur ciężkich, bo przed sobą miał knut i Sybir. Ty masz przed sobą wolną, szeroką drogę do czynu i chwały, tylko miej Boga i uczciwość w sercu i wolę ducha.
Uścisnęli się jak ojciec z synem. Tejmuraz spojrzawszy w oczy Poboga zawołał radośnie.
— Hej, stary romantyzm jeszcze w tobie siedzi, może na przypiecku, ale siedzi! Nie wypędzajże go, nowy człowieku, z tego zakamarka. Dożywotnik on już, inwalida a czasem może co i poradzi dobrego.
Raz jeszcze serdecznie uścisnął rękę Romana, poczem zamyślił się smutno i rzekł znowu.
— Byłem i ja kiedyś takim samym jak Józef, młodym, zapalnym, takim ot, jak i ty. Dziś jestem ruiną, truposzem wsiąkającym w ziemię. Wtedy obraz, dziś bohomaz!.
— Opierasz analogję na fizycznem porównaniu, bo sądzę, że twoja duchowość dzisiejsza nie odbiega od pierwowzoru.
Stary zamachał rękoma jak bezpióremi skrzydłami.
— Odbiega, odbiega! Dawniej był w oczach ogień a dziś próchno świecące jeszcze rozpaczliwie, że wszystko zanika fizycznie, truchleje. Ale oczy widzą i uszy słyszą. Z całego ustroju fizycznego to jedno zostało nieskalane. Duch żyje, kołacze się i upomina nadaremnie o dawne prawa. Więc lęgnie się w duszy potworny gad buntu i gryzie i toczy duszę, wysysa ją i wżera się jadem w każdą tkankę żywotną by ją zgnębić ostatecznie. Widzę dużo a niemam sił zmienić, słyszę a niemam możności zaprotestować. To dramat, straszna walka ducha z ciałem, najokropniejsza walka w życiu człowieka, kończąca się zawsze porażką, co mówię — klęską! Ot i dlatego odbiegłem od pierwowzoru mojej wizji młodości. No, nie długo już tego dobrego! Przeczytaj sobie „Księgę mądrości i fałszu.“ Jabym teraz powiedział naszemu filozofowi tak: Wierzyłeś o wielki Orbeliani w mądrość póki byłeś młody i wszyscy cię słuchali. Ale gdy poczułeś się starym toś pewno pomyślał sobie, że młodość jest fałszem wobec jedynej prawdy, że nie odmłodzi starości, nie ocali od niej człowieka.
Wtem na korytarzu rozległy się głosy zmieszane i uczynił się ruch.
Do izby wpadła Olga blada jak złom marmuru, za nią Chazmara, Izmaił i dwóch dworzan starszych.
— Suram wzięty! Armja nasza rozbita — zawołała księżniczka zdyszana.
— Idą na Tyflis! — zahuczała Chazmara. Ani chwili zwłoki! musimy uciekać!
Izmaił wykonał gorączkowe ruchy ramionami oznaczające oddalenie.
— Wielbłudy, het, już het, daleko! W nocy poszły na Ałchalczyk. Juki ciężkie, ale poszłyy!... Tugan, Gałgij, Abduł Medzid umieją jechać na wielbłudach, poszłyy!
— Dla nas nogajskie bachmaty gotowe! — rzekła Chazmara. — Są już pod siodłami. Juki małe, co najcenniejsze, nie obciążą!
Zwróciła się do Poboga.
— Jedziemy zaraz!
— Nie twoja rzecz! — odparł sucho. Poczem rzekł do Olgi.
— Wy kobiety jedźcie bezzwłocznie, my zostaniemy.
— Rom, co ty mówisz! co zamierzasz?...
Pobóg zmarszczył brwi i oznajmił głosem stanowczym.
— Mężczyźni zostają!
Chazmara cofnęła się i zrobiła wielkie oczy.
— Bagadyr, poczekajmy na nich, Bagadyr!... — krzyknął Izmaił załamując ręce i wywracając białkami oczów, z wielkiego zapału i ochoty.
— Gdzie jest broń? — spytał Roman.
— Niema nic! — odrzekł stary Ormianin zawiadujący pałacem. Wszystko jest w Ałchalczyku. Tam zdawna zamek obronny bo zaraz granica Małej Azji. Tam prochy są i broni dostatek i ludzi. Tu wszystko co żyło poszło do armji a wsie będą się same broniły.
— Rom uciekajmy — szepnęła Olga ściskając rękę Poboga.
— Uciekajcie! zawołał Tejmuraz. Nic tu po was! Tu szlak główny. Wojenno gruzińską drogą idzie armja regularna prosto pod Tyflis, czyli zaleją nas tu odrazu. Zostawić byłoby to rozmyślnie i biernie leźć w paszczę tygrysa. Olgę czeka hańba a ciebie kula w łeb. Nic tu po was!
Starzec obie swe krogulcze ręce położył na ramieniu Poboga.
— Niech cię błogosławi Bóg za twoją gotowość bronienia Tataryjska dzielny żołnierzu Polaku. Takim był mój Józef. Idź, boś potrzebny do większych celów, Niech cię Bóg odwróci od wszystkiego co zniewieścia duszę i osłabia ciało.
Olga rzuciła bystre, niespokojne spojrzenie na starego i Romana.
Gruzin mówił, oczy jego paliły się fosforycznym ogniem.
— Wierzę, że u ciebie frazesów niema! Jest w tobie duch i czyn, jest Bóg i uczciwość w sercu!
Pobóg ścisnął serdecznie ręce starego.
— Jedź z nami, Tejmuraz, skoro inaczej nie można. Tu zginiesz także bezbronny. Zabierzemy ciebie!
— Gdzież on z nami?... — obruszyła sie Chazmara.
Ale Olga poparła Romana.
— Jedź Tejmuraz! Wuj będzie rad.
Stary Gruzin zaśmiał się jak dziecko szczerze i swobodnie.
— Chcecie abym w swej własnej tragedji jeszcze wam był ciężarem? Duch to lotne skrzydło a ciało to już kula co ciągnie na dno. Nie bracie! Ja tu zostanię! Nie oglądajcie się na mnie, mój czas już nadszedł. Nie chciała mnie śmierć sama brać, weźmie kula bolszewicka o ile weźmie. Może przeznaczenie było ginąć z ręki tego wroga choć i bez caratu. Ale stąd się nie ruszę za nic! Nie patrzcie na mnie, idźcie za nim, dokąd was duch mego Józefa zaprowadzi...
. | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . |
Nogajskie bachmaty stukały niecierpliwie hacelami podków o asfalt podjazdu pałacowego. Jeźdźcy byli na siodłach, uzbrojeni, gotowi. Tejmuraz stał na marmurowych schodach ganku i żegnał ich krzyżem świętym.
Ruszyli. Zagrzmiały kopyta. Olga objęła wzrokiem pałac miłośnie. Pobóg salutował Tejmuraza jak jenerała na paradzie, więcej, jak uwielbianego wodza.
A starzec wzniósł w górę ramiona i wołał mocnym ale trzęsącym się ze wzruszenia głosem znaną w Gruzji pobudkę wojowników o wolność ojczyzny.
— „Gruzini, zaatakujmy i wyrzućmy z ojczyzny nieprzyjaciela kraju! Gruzini oprzytomnijcie!... Niech świat wie o waszem istnieniu!...
. | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . |