<<< Dane tekstu >>>
Autor Helena Mniszek
Tytuł Powojenni
Wydawca Wielkopolska Księgarnia Nakładowa Karola Rzepeckiego
Data wyd. 1929
Druk Ludwik Kapela
Miejsce wyd. Poznań
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tom II
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


Minęły dwa lata.
W dużym gabinecie we dworze w Kryszynie, siedziała Dada Turowa przy biurku, zarzuconem stosami papierów. Pisała.
Obok, w głębokim fotelu wnurzony, pan Kryszyński, dyktował jej jakiś urzędowy list. Był to człowiek już w wieku poważnym, białowłosy, o rozumnych oczach i siwych staropolskich wąsach. Ręka jego prawa, podtrzymywana czarnym temblakiem, spoczywała na oparciu fotela bezwładnie.
Głębokie oczy starego człowieka zatrzymywały się często z serdecznym wyrazem na postaci piszącej sekretarki. Dada była pochłonięta pracą. Z szerokiego, białego kołnierza wywiniętego na sukni, wychylała się jej smukła szyja i ładnie na niej osadzona główka. Ciemne, lśniące włosy, rozdzielone na przodzie, wiązały się na karku sutym węzłem. W wyrazistych brwiach, zagiętych w górę, znać było skupienie myśli, w błękitnych ocienionych oczach czaiło się zmęczenie, które widniało także na wdzięcznych ustach, lekko pobladłych.
Nareszcie pan Kryszyński skończywszy dyktowanie listu, rzekł z uśmiechem:
— Na dziś dosyć. Pani już jest zmęczona! Pracujemy bardzo długo. Niechże pani nie idzie już na te kursą do domu ludowego, lecz odpocznie. Do czego to podobne zamęczać się taki
Dada zaśmiała się swobodnie.
— Jestem zdrowa i silna, mogę, muszę i chcę pracować. Ale dziś kursów moich niema. Pani Kryszyńska ma wykład w świetlicy dla gospodyń i o pszczelarstwie, więc moich kursistów naturalnie zwolniłam.
— Bardzo szczęśliwie! Te wykłady pani i odczyty popularne przy pracy biurowej, wycieńczają panią. To nie dobrze, pomimo zadowolenia, jakie to pani daje, zanadto jest męczące. Pani nam zmizerniała.
— Ale gdzież tam! Moje kursy i odczyty są dla mnie tylko przyjemnością wielką, jaką sprawia przeświadczenie, że się ma wyraźny cel jakiś — mówiła Dada, układając papiery i księgi na biurku.
— O, tak, cel swój osiągnęła pani w stopniu wysokim. Wszak to już dwa lata z górą, jak pani jest w Kryszynie sekretarką takiego jak ja nudziarza. Pani jest stworzona do pracy społecznej. Posiada pani zdolności i zamiłowanie do takich czynów i umiłowanie ze strony swoich słuchaczy. To może najważniejszy atut do powodzenia, jakie towarzyszy pani działaniom. Sympatja pani dla nich zjednała najbardziej nieufnych. Wszak robotnicy z gorzelni, młyna i tartaku i fornale, wszystko to rozsadza dom ludowy, gdy pani ma wykład lub pogadankę. Podziwiam panią serdecznie. Moja żona jest i była zawsze wielką propagatorką oświaty, no i to, co jest w Kryszynie, to jej zasługa. Ale nie ma tego zmysłu, czy jak to nazwać, który porywa i zapala słuchaczy. A to ważne i to jest wrodzone, tego się nauczyć nie można.
— Owszem, ja się tego nauczyłam.
— Od pana Jerzego Strzełeckiego, czy tak? — spytał Kryszyński z uśmiechem.
Dada spojrzała mu śmiało w oczy.
— Tak. On przed dwoma laty skierował mnie do państwa, kiedy byłam bardzo nieszczęśliwa. On, wyzbyty z wszelkiego egoizmu stał się dla mnie kierownikiem duchowym, wskazał mi cele życia i jego piękno, nakłaniając umysł mój i zapał do takich właśnie idei. Tylko jemu zawdzięczam, że mogę być pożyteczną.
— Wierzę, że pan Strzełecki sam działacz i pracownik dużej miary, będąc przyjacielem pani, tak gorąco jej oddanym, mógł nakłonić panią do czynów społecznych i pracy na tem polu. Ale nie zdołałby chyba obudzić w pani zamiłowania do niej i serca dla tych sfer.
— On ich również umiłował, we mnie zaś odnalazł odpowiedni do tego grunt. Pan zna moje życie, otóż mój pobyt na Sarnach i obcowanie z ojcem Turem usposobiło mnie do tych sfer tak ujmująco i ufnie, że to w naturze mojej pozostało jako zarodek, który teraz rozwinął się i rozwija coraz bardziej. Widocznie przeznaczenie moje szło w tym kierunku. Burza wojny wyrzuciła mnie na taki teren, by poznać i ocenić owe niższe sfery, które sercem i uczciwością przewyższają bardzo często — najwyższe.
— Wszak pani w małżeństwie swem nie była szczęśliwą?
— To co innego, proszę pana, tu nie było winy, z obu stron, tu inne czynniki rozdzielały i niszczyły życie. Byłam wtedy jakby pisklęciem ciśniętem brutalnie w zupełnie obce dla siebie gniazdo, ale nie wrogie. Znalazłam tam serca i nawet delikatność uczuć, które oceniłam dopiero potem.
— Zawsze pani jest idealistką, pani Magdaleno droga, i pełną zapału bojowniczką swoich ideałów. A pomimo to i realistką, bo do każdej pracy przypija się pani z taką upartą wytrwałością i werwą, tyle wkłada pani duszy w nią i życia, że tem samem dokonać pani może bardzo wiele.
Dada zarumieniła się ze szczerej radości na tę pochwałę starego obywatela, którego szanowała głęboko.
— Pragnę całem sercem, aby tak było istotnie. Ale to nie moja zasługa, tylko najpierw pana Jerzego, powtarzam, a potem państwa. Strzełecki jak prawdziwy przyjaciel, podał mi rękę i pomógł wydźwignąć się z mojej biedy duchowej. Państwo dali mi u siebie odczuć dom rodzinny i tyle serca.
— W stosunku do pani bardzo to było dla nas łatwe i miłe. A co do Strzełeckiego, nie przeczę, że mu pani dużo zawdzięcza. To człowiek mocny duchem i charakterem. Jego działalność w Zdołczycach imponuje mi. Teraz, gdy jest administratorem odpowiedzialnym w Zdołczycach, a plenipotentem całego klucza Poturzyckich, teraz szerszą rozpocznie działalność. Tęga głowa! Szkoda, że taki człowiek utracił własne tereny dla swych poczynań. Gdyby miał większą możność, szeroko rozwinąłby skrzydła. Okolice Zdołczyc zasklepione w sobkostwie i sybarytyzmie, poruszyć i wskazać cele ogólne, to był czyn! Napracował się rzetelnie, lecz już teraz opada z tamtejszych obywateli ziemian ta powojenna psychoza, która dotąd dawała im tylko nieustanną pobudkę do wyrzekania na ciężkie czasy, oraz do żalów nad sobą samym i nad Polską. Wszystko zaś to przy akompanjamencie zabaw, szampana, pijatyk i karciarstwa, na co szły tysiące, włóki na parcelację, a często całe majątki. Nie pojmowali, że w rękach ziemian spoczywa pośrednio odbudowa państwa polskiego. Nie orjentowali się, jakie olbrzymie znaczenie posiada praca solidarna obywateli ziemian wespół z ludem naszym w tej świętej idei budowy naszej przyszłości.
Dada oparła głowę na ręku i patrząc na Kryszyńskiego, rzekła z promiennym uśmiechem:
— Tego zdaje się nie uznają nie tylko okolice Zdołczyc, ale i wiele innych rejonów kraju. Wiem to od Pobogów, którzy także są zwolennikami pracy nad ludem i z ludem.
— Pobóg Roman? ho, ho! to nieprzeciętna jednostka, dzielny człowiek! Widzi, droga pani, u nas jeszcze się wielu nie orjentuje, powtarzam, a wielu nie chce w to wierzyć, że lud nasz, włościański i, sfery robotników agrarnych i fabrycznych, to potęga przyszłości, to fundament, na którym oprą się zawsze twórcze poczynania nasze. Wielu uważa lud za balast, za złą moc, konieczną, lecz odpychającą, często nienawistną, dlatego głównie, że dąży także do własnych praw, zupełnie słusznych i przynależnych im, takim samym synom ojczyzny jak i możnowładcy. Z pośród tego ludu wyłoni się nowa inteligencja przyszłości Polski i nowe twórcze siły społeczeństwa, które narasta. A tymczasem przyjaźń i zbliżenie się z ludem bywa przez niektórych uważane za socjalizm, anarchizm, nawet utajony bolszewizm. Poprostu nie rozumieją tej spójni. Inni znowu są tak zagrzęźli w kabotyństwie, że wierzą tylko we własną kieszeń i własny żołądek.
— Będzie już takich coraz mniej — zawołała Dada. — Czasy nadchodzą inne, nie sprzyjające podobnym mamutom.
— Daj Boże! Więcej by trzeba ludzi, którzy potrafiliby łamać zardzewiałe wrota egoizmu i obskurantyzmu takich właśnie mamutów. Młodzi rosną już pod znakiem i wróżbą innych, nowych konstelacji, więc ci zakrzepli w swych skorupach muszą z konieczności dążyć za młodymi, ot, za takimi, jak pani, jak Strzełecki, Pobóg. Muszą iść, zbierając nogi za pas, z jękiem wprawdzie i skargą, ale muszą iść! Gdy staną, zgniecie ich nowa era, której jutrzenka już nam świeci. Od was, młodych, zależy, by ta jutrzenka zabłysła wreszcie wielkim blaskiem. Wierzę, że tacy jak pani i Strzełecki, jak Pobogowie, nie pożałujecie rąk i pracy, wespół z nowym zastępem najmłodszych, aby wznosić i budować Polskę w miarę sił i możności. Wszyscy jesteśmy nowymi pionami i pionkami odrodzonej ojczyzny.
Wszedł do pokoju, stary służący z naręczem drzewa.
— Zapalić w kominku? — spytał nosowym głosem.
— A owszem, owszem! Co tam na dworze, Marcinie?
— Śnieg, panie dziedzicu.
— Śnieg! — Dada skoczyła do okna. — Prawda! jak biało, jak ładnie. Ale oto już i mrok.
— Zagadaliśmy się z panią i nie zauważyliśmy, że wieczór zagląda do pokoju i że śnieg pada.
— Juści! Albo to wieczór, toć czwarta godzina dopiero! Jeno, że listopad obdarł drzewa z liści to mu wstyd takich nagusów oświetlać i dlatego prędko dzień gasi. Ot i ogień jest! Niech będzie pochwalony Jezus Chrystus!
— Na wieki! — odrzekli Kryszyński i Dada.
Stary obywatel spojrzał na młodą sekretarkę z figlarnym uśmiechem.
— Mówiliśmy przed chwilą o ludziach — nowych — do nich pani należy. Otóż w ustach moich i Marcina to staroświeckie pozdrowienie przy zapalaniu ognia nie razi, choć może jest przeżytkiem. Ale pani może się to wydaje także zwyczajem z epoki mamutów.
— Znam ten zwyczaj z Dawidówki, więc nie tylko nie razi mnie, lecz zawsze przenosi w kochane ściany natszego domu. Ojciec Tur także zachowywał ten dawny obyczaj polski.
Marcin cisnął parę szczap drzewa na ogień i z irytacją rzekł mrukliwie:
— Pan dziedzic myśli, że pani Magdalena, dlatego że młoda, to już ma o Bogu zapominać, tak, jak nauczycielowa ze szkoły, w miasteczku, której dzieci niechrzcone i pacierza nie umieją dotąd, choć mają po dziesięć lat?... Wiadomo, że komu się mózg we łbie do góry nogami przewróci, temu się zdaje, że jest taki wielki, że mu i Boga nie potrzeba.
Pan Kryszyński zamienił z Dadą uśmiech porozumiewawczy.
— A tymczasem na tego nauczyciela, to już ludzie skarżą, bo mówią, że jak on Boga swoim dzieciom odebrał, to wydrze Go i z duszy dzieci, których uczy. Zbierają się chłopy wyrzucić tych poganów ze szkoły. Poco taka zaraza, co niewiarę sieje, ma dzieciom serca zatruwać na całe życie? Poszły już prośby do szkolnych władz, żeby tych niedowiarków usunąć. Jak nie usuną, to nasi robotnicy pójdą ławą, razem z mieszczanami i wyrzucą precz, na bruk, całą familję! Co im kto zrobi? Jak oni śmieli Boga do szkoły nie przyjąć, to ludzie ich mają cierpieć? A nie doczekanie! Ot i pani dziedziczka jest!
Ukazała się w drzwiach osoba starsza, drobna i energiczna.
— Pani Dado, idzie pani ze mną do świetlicy?
Młoda kobieta zerwała się z krzesła.
— Z przyjemnością! A czyż to już czas?
— Jeszcze nie, ale prosiłabym, aby mnie pani wyręczyła przy przezroczach podczas pogadanki o pszczelarstwie. Toby mi ułatwiło bardzo. Więc chcę panią obznajmić z tematem i kolejnością obrazów.
— Ależ moja droga, pani Dada jest przemęczona. Mieliśmy moc pracy. Daruj jej te przezrocza! Myślałem, że mi pani poczyta trochę albo pogra, a tu znowu świetlica! Mnie się też coś należy.
— Teraz długie wieczory, jak wrócę, będę panu czytała i grała — rzekła Dada wesoło.
— A kiedyż pani odpocznie po pracach?
— Będzie i na to czas!
— A o wschodzie słońca znowu hajda na spacer ze zgrają psów.
Młoda kobieta strzepnęła rękoma po sukni i zawołała z brawurą i wdziękiem:
— Hajda! do lasu! na pola! W świat!
— A juści, psy ino czekają takiej uciechy, a od świtu skomlą pod pani oknem, a machają ogonami, a piszczą że i nie wyśpisz człowieku — zagderał Marcin, patrząc na Dadę radosnym wzrokiem.
— Oj młodość, młodość! Bodaj to! — śmiała się pani Kryszyńska. — Śniegu napadało dużo i wciąż pada, niechże pani jutro nie wstaje tak rano. Jest za chłodno, łatwo się przeziębić.
A Kryszyński rzekł z tajemniczym uśmiechem.
— Ej, pani Magdaleno, poskarżę się ja na panią przed Strzełeckim. Niech on tu przyjedzie i postrofuje przyjaciółkę za takie niesforne szafowanie własnemi siłami.
Wtem Marcin zerwał się od kominka i złapał się rękoma za głowę.
— O dla Boga, rety! a cóżem ja zrobił najlepszego!
— Co się stało? — spytali wszyscy troje.
— A toż telefonem podali z poczty telegram od pana Strzełeckiego, że raniutko jutro przyjeżdża.
Dada zapłonęła gwałtownym rumieńcem. Zdawało się, że w tym rumieńcu stanęła cała jak w pożodze ognistej.
Kryszyńscy patrzyli na nią z serdcznym uśmiechem. On zaś zwrócił się nagle do Marcina.
— A ty długi języku babski! ty dziadu obrzydły! nie mogłeś mnie samemu wiadomości tej udzielić?
Stary pan wyciągnął zdrową rękę do Dady.
— Ot i nie udała się niespodzianka! Zaprosiłem pana Jerzego na nasze zebranie rolnicze i na eksperta w sprawie meljoracji folwarków, i na polowanie także. Wykręcał się jak węgorz w gorącej wodzie, ale nareszcie obiecał przyjechać. Chcieliśmy to tak ładnie zaaranżować a tu masz! język Marcinka wszystko popsuł. Nie widzieliście się państwo od dwuch lat, toż się przecie spotkajcie!
Dada uścisnęła rękę Kryszyńskiego z bladym uśmiechem bez słowa. Rumieniec wolno spływał z jej twarzy. Oczy pociemniały, jakby w nich skoncentrowało się wrażenie, jakiego doznała.
W chwilę potem szła z panią Kryszyńską do świetlicy, panując dzielnie nad niespodziewanem dla niej samej podnieceniem.
Na progu domu ludowego oddano jej dwa listy, jeden od Teresy Pobożyny, drugi z Paryża przeadresowany do Kryszyna z Uchań.
Dada poznała pismo Zebrzydowskiego i nowa fala krwi zalała jej twarz. Od dwóch lat nie było od niego ani słowa i oto dziś... Dlaczego właśnie dziś?
Dada zmuszała się, aby ze spokojem i równowagą duchową dopomagać pani Kryszyńskiej w jej pogadance. Potem czytała Kryszyńskiemu jak codziennie, ale gdy on poprosił ją o muzykę, zaczęła plątać melodje, z czego powstawały warjacje tak roztrzęsione i dziwaczne, że Kryszyński zrozumiał. Słuchał jednakże, obserwując młodą kobietę z zainteresowaniem. Ale Dada zerwała się od fortepianu z wypiekami na twarzy.
— Nie mogę! pan wybaczy!
— Jestem stary tyran! To pani niech mi wybaczy, pani Magdaleno droga, że panią zamęczam i zanudzam. Idź dziecko, wypocznij, a jutro bądź nam znowu wesoła jak ptak. Rozweselaj nasz dom sobą. Niech i twój przyjaciel odczuje to ciepło i blask, którem promieniujesz.
Młoda kobieta znalazłszy się w swoim pokoju, po długiem wahaniu otworzyła najpierw list Tereni.
Czytała:
„Posyłam ci, Daduś, list Wara do ciebie, który nadszedł do nas. Przyznam ci się, że niesłychanie zaciekawił mnie, tembardziej, iż rozmawiałam o nim niedawno z Mohyńskim. Wrócił z Paryża i opowiadał mi dużo.
Otóż Edward, jak wiesz, szalejąc za Olgą, nie dopiął celu jednakże. Ona bawi się z nim tak samo, jak podobno z wieloma innymi, którzy ją tam otaczają. Kokietuje Wara, wabi go, ale na tem kończy się wszystko! Mohyński zbadał dobrze całą tę historję, bo i jemu zdaje się także Olga zawróciła głowę. On twierdzi, że Olga mści się na tych swoich ofiarach za... doznany zawód. W każdym razie War nie spodziewał się takiej porażki. Traci pieniądze ku rozpaczy Kmietowicza, który Pochleby postawił już nieźle i de facto one już są jakby jego własnością. Szczęście, że to przyjaciel Wara prawdziwy i prawy człowiek nie wykorzysta sytuacji. Edward podobno uczęszcza do szkoły nauk politycznych, Olga jednak w tem go podtrzymuje, namówiona przez Mohyńskiego. Ona sama jakoby tęskni do Gruzji i jest już znudzona pustotą swego życia, pomimo tryumfów jakie tam święci. Wśród jej wielbicieli War zajmuje dominujące stanowisko platoniczne, lecz to mu zapewne nie wystarcza, skoro oczekiwał innego. Mohyński mówił, że Edward jest zazdrosny o kuzyna Olgi, księcia Arczyłła Czarawdżadze, którego Olga wydobyła z niewoli bolszewickiej, a który wkrótce ma przyjechać do Paryża. Hrabia August przypuszcza, że ów książę wyrwie Olgę z odmętu paryskiego, i że ona podświadomie za tem tęskni.
Wszak ta księżniczka to także powojenny rozbitek, sobie i nam rozbiła życie. Ona, czy los dokonał tego, ale fakt faktem.
My oboje z Romanem nie przetrawiliśmy w naszych sercach męczącego niepokoju o powrót naszego szczęścia, które nie jest dawnem i szczerem odbiciem tętna duszy. Dwa lata przeżyte znowu razem nie powróciły nam jednakże w całej pełni dawnego spokoju i pogody. On w moich oczach odczuwa nieufność i ja to widzę, pomimo, że niema we mnie braku wiary w niego, ale jest nad wszelki wyraz bolesny lęk i dręcząca męka, czy tamto wszystko nie pozostawiło po sobie śladów w duszy i sercu Romka ukochanego, bo wszak on jest mi wszystkiem. Odczuwam, że ten sam lęk i taka sama męka o moje dla niego uczucie, jest z nim. Ja biorę to za co innego, on zaś moją udrękę rozumie inaczej. Kiedy wyzbędziemy się ciężkich wątpliwości duchowych, kiedy i czy odzyskamy znowu dawne, niepokalane i cudowne w swem pięknie i uroku szczęście nasze — niewiem!
Może lat potrzeba na to, by ta mara nużąca od nas odpadła i abyśmy byli odrodzeni na nowo. Już nie powojenni rozbitkowie duchowi i moralni bankruci po zachwianem przez silny huragan szczęściu, lecz powojenni, ale nowi i mocni zdobywcy ideałów swoich i szczęścia, z którrem pójdziemy w dalsze życie, jakby z nowo zapalonym stosem ognia w duszach. Wierzę, że to nastąpi po dzisiejszych rozterkach, bo wierzę zawsze w zwycięstwo ideału — rodziny. — Oboje dążymy do jednego celu. Romek rozpoczął szeroką działalność społeczną, jego zapał staje się twórczym. Tyle ma projektów, tyle silnej woli i niespożytej energji. Korespondują i spotykają się z Jurkiem Strzełeckim na terenach swoich działań. Rom chciał ściągnąć Jurka do Krąża, ze Zdołczyc, jak wiesz, ale stanowisko takie dla niego za małe. Ganiewicz wystarcza, naturalnie przy głównym kierunku Romka. No i Jurek już wzleciał! Placówka u Poturzyckich i tu, w centrum kraju, to horyzont rozległy. Romek także pracuje bardzo i z zapałem wiecznie żywym. Uchanie i Krąż powracają pomału do dawnej kultury, silna wola Romka sprawia cuda.
Teraz Romek rozwinął starania o odzyskanie Sławohory nad Dunajcem. Trudności wielkich nie będzie, ponieważ wszystkie dokumenty po dziadku Hradec-Hradeckim, są odszukane i w porządku, jak również mogę udowodnić moje prawa spadkobierczyni. Ale ja, idąc w myśl zastrzeżeń dziada Halmozena (Hradeckiego) w jego testamencie, nie chcę, by nasza rodzina posiadała Sławohorę. Romek zgadza się z tem, jednakże twierdzi, że tamten piękny zakątek Beskidów to gleba rodzinna Hradeckich, zatem nasza, więc poco mają posiadać ją obcy ludzie? Romek ma jakieś swoje projekty co do Sławohory, której odzyskanie jest już na dobrej drodze. Co do mnie wolałabym utracić majątki, byle powróciło w pełni dawne szczęście nasze i nasza droga rodzinna harmonja, ta rodzina w najidealniejszem pojęciu, którą stworzyliśmy i którą nam wojna przyćmiła, która jest ideałem ustroju społecznego. Ta rodzina, droga moja Daduś, dla nas i dla dzieci naszych była i da Bóg będzie najwspanialszym darem Bożym, hojnym darem prawdziwego szczęścia“.
Przeczytawszy list Teresy, Dada zamyśliła się. Ale myśli jej były w niesłychanej rozbieżności z sobą. Zwichrzyły się jak liście różnych drzew porywane i unoszone wichrem i zamętem burzy. — Po długiej chwili zadumy takiej, Dada z zagadkowym uśmiechem na ustach otworzyła teraz list Zebrzydowskiego.
„Bardzo droga Pani. Dwa lata minęło od paru miesięcy, jak dwa dni czy jak wiek?... Nic nie piszę o sobie, bo nie mam o czem, nie pytam o Panią, bo nie mam prawa! A jednak muszę dziś do pani pisać, bo mię do tego popycha pragnienie, silniejsze nad wszelkie prawa. Może chcę tylko pomarzyć przed Nią, ale niestety inaczej, niż to bywało wtedy, przed dwoma laty. — Zdziwi się droga Pani, gdy przeczyta o czem marzę. Sam się zdumiewam, że tak jest, a jednak to prawda!
Uciekam z Paryża daleko na obce pola i patrząc na nie, uczuwam w duszy jakiś ogrom, który wyrywa się z mego ducha mocą nieznaną i ulatuje daleko, bardzo daleko, bo aż na moje pola w Pochlebach. Na te przepiękne rozwite pola, gdzie w czerwcu plonuje żyto, tumanem zbożnym otulając łany. Gdzie nad polem czerwonej koniczyny brzęczą roje pszczół i dzwoni w powietrzu skowronek. Gdzie zapachy miodne uderzają do głowy jak wino, którym można się odurzyć aż do zachwytu i rozkoszy istnienia. Przeniesiony tęsknotą, widzę Pochleby, dalekie odemnie, a jakieś wyjątkowo drogie i swojskim czarem owiane. Tam w starym dworze skrzypią uginające się posadzki, a w blaskach elektrycznych lamp widnieją na ścianach przypylone portrety pradziadów moich. Na kominku płonie ogień, a z poza okien, teraz, w listopadzie, huczą odwieczne drzewa w parku. Tak tam cicho, słodko! Widzę siebie w tym dworze i swoją żonę. Po — błękitnej pogodzie — jaką ona roztacza dokoła, odgaduję w niej — Panią!
Śmiałe, ale pełne czaru są moje wizje, może obłędne halucynacje człowieka chorego na nostalgję duszy i serca? Jakże często znudzony, zmęczony i przesycony uciekam wprost z wesołej wrzawy, muzyki, tańców, pieśni, z chaosu i pieniącego się nurtu życia znowu pod ciemne roziskrzone gwiazdami niebo wsi odległej, by odszukiwać tam swoje najdroższe tęsknoty. Pragnę powietrza, które wchłaniam pełną piersią, pragnę marzeń o ziemi mojej i o moim domu, o — pogodzie błękitnej — utraconego szczęścia.
Dlaczego dawniej, gdym błądził po całym świecie, nie nawiedzały mnie nigdy podobne tęsknoty?...
Dziś kocham to wszystko, co mię tam przenosi do owej, pamięta droga Pani, wyszydzanej „habendy“... Czy ja tam powrócę i kiedy? Myśli te nawiedzają mnie coraz natarczywiej. Czuję w nich upór może-atawistyczny, po ojcu i dziadach; jestem wszakże „kość z kości starej szlachty polskiej“ — tak mi ktoś kiedyś powiedział. A może to są natchnienia wyrosłe i zbudzone przez drogą panią, przed dwoma laty, których wtedy nie doceniłem. Czem się tłomaczy, że ja teraz rozbitek powojenny, zaczynam się czuć Polakiem, nie kosmopolitą i jestem dumny i szczęśliwy z posiadania kawała ziemi polskiej i do niej tęsknię?...
Czem to się dzieje?“
Dada oderwała oczy od listu i spojrzała w okno ciemne w powłoce śnieżnej, szyby przy blasku lampy miały tony oksydowanego srebra.
— Tem się dzieje, że duszę masz polską, która zwalczy wszystko inne, rodząc tęsknotę do ojczyzny — szepnęła Dada.
...Jeżeli on teraz już o domu swoim marzy — myślała młoda kobieta — wierzę, że się już tej złotej przędzy z duszy nie pozbędzie, a z czasem ideał ten rozrośnie się w nim i da mu najlepsze natchnienia! On nie znalazł jeszcze własnych, dla siebie stworzonych szranków i dlatego męczy się, bo szuka; gdy znajdzie swój cel, dotąd nieznany, wtedy odrodzi się duchowo, wróci do kraju i założy uczciwą polską rodzinę! Każdy człowiek ma zawsze w duszy, czasem może w nieświadomym dla samego siebie zakamarku, jaki taki kwiat piękna....
Umilkła myśl Dady o Edwardzie, bo oto usłyszała we własnej duszy dziwny głos, który nieśmiało dopominał się o coś dla siebie samej, który jej mówił, że pomimo zadowolenia z losu i pracy obecnej, pomimo ukojenia serca po rozterkach i walkach przeżytych, jest w niej głucha tęsknota, jakby przestrzeń jakaś niczem nie zapełniona. Dada nie zagłębiała się w te uczucia, znała ich treść, więc poco mącić pozorny spokój? Poco wprowadzać do serca zarzewie niepokoju, może buntu?...
Dada westchnęła. Patrzyła tęsknie na list trzeci, dawniejszy, z przed paru tygodni, wydobyty machinalnie z teczki. Niejako usposobiata się duchowo do odczytania tak dobrze znajomego listu. Ten dopiero był dla niej próbą ogniową, którą zwalczyć w sobie musi, jeśli chce osiągnąć spokój niezmącony marzeniem.
Zaczęła czytać:
„Praca nasza jednoczy nas z sobą i skuwa pokrewieństwem dusz. Tak! mam duże zadowolenie z powodu, że zdołałem wywrzeć pewien wpływ na ziemian tutejszych i oni wyrwani z bezczynu swego, sami rwą się już do działań szeroko społecznych. Pan Kryszynski zapewne przecenia moje zasługi w tej dziedzinie. Uważałem to sobie za obowiązek drogi i za szczęście, że mogę tak pracować, jak zawsze pragnąłem i pracowałem w Nowosiółkach. Zgryzłem tu dużo gorzkich pigułek, ale je zmogłem i teraz jestem pewny, że ziarno mojej wiary rzucone tu, zaplonuje z czasem obficie. Pan Y: o którym pisałem drogiej pani, dzielny — obywatel i mądry człowiek, uważany tu dawniej za dziwaka i oponenta z zasady, dlatego, że go nie rozumieli, który był zniechęcony i usuwał się celowo od wszelkiej działalności, teraz niezmordowanie pracuje, idziemy ręka w rękę z pełnem zadowoleniem, że się trudności przebrnęło.
Cieszę się niezmiernie, że i Ty, najdroższa pani, rozmiłowałaś się w takiej pracy i że Cię ona porywa. Pan Kryszyński pisał mi o pani z najwyższem uznaniem i szacunkiem. Jest pani wedle jego zdania dobrym duchem Kryszyna. Podobno szkoła, ochrona i dom ludowy są pod natchnieniem dobrego ducha pani. Twoja działalność, Twoje zbliżenie się z ludem i zjednanie sobie sympatji ludu w Kryszynie, sprawia mi radość niewysłowioną i uszczęśliwia mnie. Widzę bowiem, odczuwam, że ideały moje stały się Twoimi. My oboje z kresów polskich, rzuceni przez wojnę w serce polskiej ziemi, potrafiliśmy jednakże wyzbyć się dawnych nawyków i... koron naszych. Staliśmy się ludźmi nowymi, pomimo, że tradycje nasze, powiedzmy tradycje polskie, są nam zawsze drogie, a często stają się wskaźnikiem duchowo-etycznym. Można więc jedno z drugiem połączyć!
Świadomość naszej spójni duchowej jest moim najdroższym klejnotem życia.
Kiedyż panią zobaczę? Jakże dawno już, jak dawno od naszego rozstania! Nie ukrywam, że dziś pragnąłbym być w Kryszynie. Tylokrotnie proszony przez pp. K: zwlekam, stale zwlekam, gdyż listy drogiej pani to co innego niż osoba Jej. Jaką zastałbym panią teraz? W listach odczuwam panią, słyszę dźwięk Jej głosu, widzę spojrzenie, każdy ruch... Czy taką samą odnajdę kiedy, przy osobistem spotkaniu?..
List wypadł z ręki młodej kobiety. Dada powstała z miejsca, uniesiona porywem, który w jej duszy obudził najżywotniejsze struny uczuć.
Ramionami oplotła ramę okna i promieniem oczów wnurzyła się w blado siną srzeżogę głębokiej nocy, przysłoniętej rozpyłem śnieżnej zaćmi na szybach.
Pierś jej falowała szybko i szeroko, jakby chłonąc w siebie i chcąc stopić w płomieniu serca tę noc przestrzenną, która odgradzała ją od jutrzejszego dnia.
Jak długo Dada przemarzyła pod tą zaśnieżoną:, zimną szybą, nie mogłaby sama określić. Wyobraźnią goniła w ciemnych przestrzeniach pociąg pędzący w stronę Kryszyna, odszukała w nim sylwetkę jadącego. Promiennym błękitem źrenic, w których palił się żar młodej, uzdrowionej duszy, rozjaśniała mroki.
I znowu płynęło wspomnienie z przed dwuch lat, gdy niewypowiedzianie zgnębiona świadomością, że War Zebrzydowski pojechał za tamtą, przyjęła pierwszą lepszą, bardzo skromną i nieodpowiednią posadę. Wtedy zjawił się nagle Strzełecki, z ofertą pana Kryszyńskiego. Opierała się, nie chciała nic od Jerzego. Dotąd pamięta mękę i walkę, jaką stoczyła z sobą. Posada była dla niej wymarzoną, ale otrzymywała ją z rąk Jerzego, którego tak bardzo skrzywdziła, a on jednakże wyrwał ją z odmętu jej duszy. Jego stanowczość i wola wyrażona niesłychanie delikatnie, z nietajonem uczuciem dla niej, skłoniła ją do przyjęcia jego propozycji.
Widzieli się godzinę tylko w pensjonacie pani Renaty Palickiej. Gdy odjeżdżał, żegnając ją, pochylony do niej, patrzał jej głęboko w oczy, chmurą swoich źrenic i mówił niskim przyciszonym głosem:
„Niech pani zawsze i w każdej sprawie liczy na mnie i na moją opiekę nad panią. Niech mnie pani uważa za przyjaciela wiernego i oddanego sobie na całe życie. Ja cię nie zawiodę — nazbyt mi jesteś pomimo wszystko drogą“.
Dada pamięta, że w momencie ich pożegnania oczy jej zaszkliły się łzami, dlaczego — nie potrafiłaby, sobie wytłomaczyć.
Ale potem stały się łącznikiem ich listy i nawiązały serdecznie przyjacielski kontakt między nimi. W tych listach nie poruszali nigdy drażliwych dla obojga przeżyć, jednakże w tych listach on utwierdzał Dadę coraz bardziej w przekonaniu, że przeszła obok swego szczęścia, ale odwróciła się od niego, by polecieć na płomień jaskrawy szału dla Wara. Jak ćma! Jerzy jej to przepowiedział. Lecz gdyby nie rozczarowanie, jakiemu uległa, może dawne wspomnienie sielanki z puszczy, nosiłaby w duszy całe życie i onoby psuło jej szczęście? Tą myślą Dada często pocieszała zbolałe swe serce. Z siły woli Jerzego brała własną moc i podążyła szlakiem jego ideałów, jego pracy, choć w skromnym zakresie.
Ciemna śnieżna noc unosiła obecnie myśl Dady od cichego pokoju we dworze kryszyńskim do pociągu pędzącego przez mroczne tumany.

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Wschód słońca rozbłysnął jaskrawem zalewiskiem blasków i oświetlił przeczystą niepokalaną biel pierwszych śniegów. Świat wyglądał jakby oczyszczony z mgławic i mroków jesiennych.
Wszystko okryła nowa, świeża biel, radosna, ciesząca oczy i serce!
W Kryszynie, do stołowego pokoju, zalanego złotym promieniem wschodu, wszedł prędko Jerzy Strzełecki. Zatrzymał się na widok Dady.
Była sama!
Długą chwilę patrzyli na siebie wzajemnie oczami, w których było wszystko, co może usta ich nie zdołałyby jeszcze wypowiedzieć. W tym jednym momencie zrozumieli się. Podeszli do siebie nagle, prędko, oboje równocześnie. Jerzy wyciągnął ręce, Dada oddała mu obie dłonie. W oczach jego było szczęście.
Ujrzała jego ciemną głowę blisko, tuż przy sobie. On słyszał bicie jej serca mocne i radosne, rozumiał wymowę pociemniałego błękitu jej oczów.
Gdy przywarł ustami do jej rąk, oddanych mu serdecznie, nie potrzebowali słów, by wiedzieć, że oboje składają w tej chwili śluby, na całe wspólne, drogie życie.


Kuchary 1928 r.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Helena Mniszek.