Promień/VI
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Promień |
Pochodzenie | Pisma Stefana Żeromskiego |
Wydawca | J. Mortkowicza |
Data wyd. | 1930 |
Druk | Drukarnia Naukowa Towarzystwa Wydawniczego |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Nazajutrz rano pan Jan udał się z odwiedzinami do chorego lekarza wcześniej, niż zezwalał obyczaj. Wpuszczony do mieszkania zastał je w daleko większym nieładzie, niż dnia poprzedzającego. Sala i gabinet zarzucone były mnóstwem sprzętów i mebelków, przyniesionych z innych okolic lokalu, a nawet bodaj ze składu i spiżarni. Minąwszy je, Raduski wszedł z cicha do pokoju sypialnego. Chory spał dziwnym snem, więcej przypominającym śmiertelne wyczerpanie się samych cierpień, niż szczęśliwe zapomnienie o nich. Strasznie blada i chuda twarz jego leżała na poduszce bez władzy, jak głowa trupa, doły oczne czerniały, niby jamy i tylko jęk, wydzierający się z ust otwartych razem z oddechem świadczył, że w tem ciele życie jeszcze nie ustało. Przy sofie doktora, z tej strony, w którą zwrócona była twarz jego, leżał na ziemi materac nieokryty prześcieradłem. Górny brzeg poduszki dotykał prawie brody chorego. Jasno niebieska, lekka, atłasowa kołdra leżała obok.
— Któż to śpi tutaj? — cichym szeptem spytał się Raduski służącej, która na palcach szła za nim.
— Pani, — odrzekła dziewczyna równie cicho.
— Zawsze tu sypia?
— Zawsze. Czasem to nawet nie śpi, tylko w krześle siądzie przy panu i ucisza go, jak weźmie bardzo wyklinać i krzyczeć...
— A gdzie pani?
— W ogrodzie...
Nie chcąc budzić chorego, Raduski, jak mógł najciszej, zbliżył się do zielonej firanki w oknie, uchylił ją i wyjrzał. Był tam kwadratowy wirydarzyk między starymi domami, zamknięty ze strony bardziej odkrytej grubym murem, małe więzienie dla drzew, które na swe nieszczęście tam wyrosły. Wąski trawnik, poprzecinany dróżkami żwiru zaścielał go tu i tam. Jasno-biały blask padał na jeden tylko klinik murawy i na róg starej kamienicy. Doktorowej nie było tam widać. Raduski wysunął z okna głowę i wówczas dopiero zobaczył ją, siedzącą pod cieniem dużego wiązu, tyłem do mieszkania, na starej, z odgniłemi nogami ławce drewnianej. Poręcz tej ławki zrośnięta prawie była z odziemkiem drzewa. Pani Marta siedziała bez ruchu, jakby spała. Nogi jej były wyciągnięte, ręce rozkrzyżowane na oparciu ławy, głowa w tył odrzucona, niby jakiś ciężar, jakieś brzemię dokuczliwe i bolesne...
— Śpi... — myślał Raduski. Po chwili wpatrzywszy się w twarz bystrzej, zauważył, że oczy były uchylone i obserwowały konary, liście drzew, czy ptaki, śpiewające wśród zieleni. Czoło pani Marty, odkreślone równemi brwiami od reszty twarzy ukrytej dla wzroku, widać było, niby białą, podłużną plamę słoneczną. Na jednej z rąk leżał ruchomy błysk, który czasami wahał się w prawo i w lewo, błądząc po powierzchni dłoni, to znowu zstępował na spróchniałe drewno, jakby w usiłowaniu wyważenia i dźwignięcia bezwładnych, rozstawionych palców. Takież światełko obrało sobie miejsce we włosach siedzącej, na jasnym puklu, w tyle głowy. Zdawało się, że promień słońca, wpuszczony do tego cichego miejsca przez liście, rozgarnia bujne włosy pani Marty, usiłuje rozwiązać pasma niedbale rozwinięte i roztrzepane nieco wskutek zetknięcia się z szorstką korą, jakby składał na jej głowie nieskończony pocałunek.
Wtem chory doktór jęknął znagła i, nie otwierając oczu, jął wołać żony wyrazami już to gminnymi, już pełnemi czułości. Raduski zbliżył się do jego wezgłowia i schylony mówił z cicha:
— To ja tu jestem, Raduski. Żona pańska jest w ogrodzie. Zaraz tu przyjdzie. A możebym ja panu mógł w czemkolwiek usłużyć?...
— Co mi tam pan możesz usłużyć?... — mówił doktor parskając ciągle. — Daj mi chustkę czystą. Tu leżą w szafie, na drugiej półce, od góry. Żona w ogrodzie... Wypoczywa... Żona jest od tego, żeby tutaj... Płacimy za nie, stroimy je, oddajemy im cały zarobek, a gdy którego los zwali, to taka... wypoczywa... Wiedz pan, że mam w nosie rany... Wydzielina jest krwista i cuchnąca. Uważasz, co ja mówię? Na błonie śluzowej formują się węzełki, wielkości mniej więcej ziarnka prosa. Wskutek rozpadania się tych węzłów tworzą się ranki, zwolna zbliżają ku sobie grupami, łączą i pokrywają całą błonę. Coraz większy rozwój węzłów i ciągłe ich rozpadanie się na dnie i w okolicach ran prowadzi procesy zniszczenia głębiej. Obnażają się więzy kości... Potem to martwieje, kruszy się, odrywa. Uważasz pan, co ja mówię? W wydzielinie z nosa mieszczą się zmartwiałe tkanki. Strzeż się pan... — rzekł z okropnym uśmiechem, wznosząc głowę o jaki cal nad poduszką i przez chwilę mierząc Raduskiego wzgardliwem wejrzeniem. — Strzeż się pan, z nosacizną niema żartów.
— Będę się pilnował doktorze... — mówił Raduski, podając chustkę w momencie, gdy plecy jego przenikał zimny dreszcz tchórzostwa.
— U mnie, — ciągnął chory, — proces niszczący, zapalny rozszerza się już wolno na sąsiednie błony, nie mówiąc o caluteńkiem ciele, na jamę ustną, dziąsła oczy, krtań i oskrzele. Boli mię już gardło i płuca. Uważasz pan, co ja mówię?
— A możeby doktorowi przeczytać cokolwiek? — zapytał Raduski z uśmiechem, wywołanym na usta całą mocą.
— Przeczytać? A przeczytaj pan. Cóż to niby masz zamiar?
— Może powieść jaką, wesołą? «Klub Pickwicka?»
— Wesołą powieść? Nie! daj mi pan święty spokój! Zapomnę się na trzy, cztery minuty, a gdy przyjdzie wracać do siebie!... Daj mi pan pokój!
— Może historyę, opis jakiej wyprawy?
— Co mnie to wszystko!... A zresztą czytaj pan... Masz tu ze sobą?
— Nie, właśnie myślałem, że trzebaby poszukać takiej ciekawej książki. Ja teraz wyjdę na miasto i wrócę za godzinkę. Dobrze?
— Dobrze, wróć pan... — rzekł chory, z wyrazem lodowatej drwiny, patrząc swem suchem okiem na jego buty.
Raduski oddalił się nie po to nawet, żeby szukać «właściwej» książki, lecz prędzej dla rozstrzygnięcia zagadki, która go dręczyła w obecności chorego doktora. Jak dziwnym, ciekawym, a tak do okrucieństwa niepojętym trybem łączą się z sobą wypadki i splatają uczucia ludzkie! W myślach, a raczej w wyobraźni jego stała izba, oświetlona lampką naftową, starzec z łysą czaszką i człowiek, leżący w kącie pod gałganami. Dla czegóż ja to widziałem — marzył — dlaczego znowu tu jestem u tego doktora? Co za sens, jaka logika? Pod ciężką i szczelną przykrywą racyonalistycznego myślenia roiły się, niby kłęby sprężystego gazu, niepokonane uczucia, pewniki zabobonu, trwogi, westchnienia i jakieś głupie uśmiechy. Czasami na mgnienie oka wcielały się w kształt, który możnaby określić zapomocą trwałego sylogizmu — i wnet przewiewała je idąca chwila w coś zupełnie obcego, w jakieś prawie nic, rozproszone, jak szeżoga.
Zatopiony w myślach pan Jan stanął przed księgarnią łżawiecką pana Saula Glockiego. Kiedy już otwarł drzwi i przekroczył próg, dopiero zoryentował się, że nie wie, po co przyszedł, co ma kupić, o co zapytać... Młody ryżawy subjekt z ogromnymi wąsami, zadartymi w sposób modny ku górze, co nadawało jego twarzy cechę suprasarmacką, schylił rozczesaną głowę z giestem wielkiej uprzejmości i mrużąc oczy, spytał:
— Co pan dobrodziej każe?
Raduski zarumienił się, rzucił okiem po półkach i najniespodziewaniej dla samego siebie rzekł:
— Proszę o sto arkuszy papieru listowego i pięćdziesiąt kopert.
Miał, jak to mówią, na końcu języka pytanie, jakąby książkę trzeba kupić dla osoby chorej, dla bardzo chorej, ale widok modnie uczesanego subjekta był tak daleki od treści jego myślenia, że pytanie wydało mu się wprost śmiesznem i niemożliwem. Wyliczył pieniądze za papier, oddał winne ukłony księgarzom i, wewnętrznie rozzłoszczony na siebie o to, że się dobrowolnie skazał na kupno i dźwiganie zbytecznego sprawunku, jął przyglądać się półkom z książkami. Oczy jego biegły po tytułach, umieszczonych na grzbiecie niektórych druków, ale to bezcelowe błądzenie wzmagało tylko irytacyę. Skłonił się modnym żydowinom raz jeszcze i wyszedł.
Trzymając w ręce sznurek pakietu z kopertami, szedł teraz ulicą bez jasnego pojęcia, co robić dalej. Przyszła mu do głowy myśl, żeby nająć ze dwudziestu małych łobuzów, ustroić ich w dziwaczne kostyumy, wyuczyć byle jakiej roli i odegrać teatr przed oczyma chorego — ale i ten projekt odsunął. Czuł to jedno, że musi rozradować tego człowieka za jakąbądź cenę i w jakikolwiek sposób. Wtem, rzuciwszy oczyma na jedną z wystaw sklepowych, ujrzał za szybą dwa stare, zżółkłe autografy hetmańskie, jakiś bardzo dawny pieniądz, kilka rycin...
— Prawda, toż tu siedzi stara mumja... Do niego! — zdecydował się Raduski, otwierając z trudem drzwi sklepu.
Znalazł się w dużej sali, od podłogi do sufitu zastawionej szafami, pełnemi książek. W głębi widać było drugą mniejszą salkę, również naładowaną drukiem. Prowadziły do niej dwa otwory bez drzwi, w kształcie nisz z gotyckimi łukami. W środku pierwszej stały rzędem w pewnej odległości jedna od drugiej trzy gabloty oszklone ze wszech stron, pełne autografów i starych ksiąg, poroztwieranych na pierwszej karcie. W rogu tej sali przy oknie mieściło się duże biurko, za którem siedział wiekowy jegomość w czapce i ciekawie patrzał na wchodzącego.
Raduski ukłonił mu się i z jąkaniem wyjawił cel swego przybycia.
— Chciałem — mówił — znaleźć książkę, którą mógłbym czytać człowiekowi śmiertelnie choremu...
Antykwaryusz wstał ze swego miejsca, oparł się szerokiemi dłońmi na biurze i spoglądał Raduskiemu prosto w oczy z wyrazem niby dobroci, niby ironii.
— Czyż ja wiem?... — mówił wysuwając dolną wargę. — Jeżeli to człowiek religijny... Pismo święte, Ewangielia, Żywoty świętych...
— Nie, nie...
— Nie? — spytał księgarz i ponury błysk mignął w jego szarych źrenicach.
— Uważasz pan — mówił Raduski śmiało i dumnie — jest to człowiek, który życie strawił na badaniu przyrody, na chwytaniu jej sekretów. Mogłoby go zająć coś z tej dziedziny...
Mina starego móla biblioteki złościła go, wejrzenie i skryty uśmiech podpowiadały mu ostre słowa, których jednak nie chciał wymówić. Czuł w tym zaszuszonym szczurze twardego bigota, z którym daleko prędzej można przyjść do kłótni, niż do jakiejkolwiek tranzakcyi.
— Może pan zobaczy katalog? — mruknął antykwarjusz.
— Drukowany?
— Nie stać mię na drukowany. Jest tu cały alfabetyczny, kartkowy... — mówił, prowadząc Raduskiego do skrzynki drewnianej i otwierając jej wieko.
Podłużna, wąska i płaska skrzynka rozdzielona była wewnątrz na kilkanaście jednakich przedziałów, a każdy z nich pełen był twardych stojących kartek, z szarej tektury.
— Oto A, oto B, C itd. — mówił stary. — Białe kartki to są odsyłacze z grupami miejscowości, tytułami wydawnictw zbiorowych, pseudonimami, etc.
Raduski przeglądał kartkę za kartką i odczytywał wypisane niezmiernie jasno tytuły całkowite. Nazwiska autorów mieściły się w osobnym inicyale, daty i szczegóły o druku w osobnej przegrodzie, wartość książki z boku, numer katalogu, pisany czarnym ołówkiem w specyalnej obwódce. Przeczytawszy kilkanaście kartek z litery A, parę z B, C i D, Raduski zauważył, że nic z tego nie będzie. Trzebaby czytać cały katalog. Mnóstwo imion i tytułów pociągało jego myśli w najrozmaitszych kierunkach i do przeróżnych dziedzin. Daty świadczyły, że zły pan zgromadził książki przeważnie stare, z XVI, XVII i XVIII wieku i że trafiały się wśród nich inkunabuły.
— Cóż ja tu mogę wyczytać? — pomyślał Raduski i zwrócił się do jegomości, który z głową schyloną nad samem biurem pracowicie i wolno przepisywał sążnisty początek jakiegoś odwiecznego kulfona. Antykwaryusz dostrzegł ruch jego twarzy, wstrzymał lewą ręką wędrujące okulary i zmarszczył czoło.
— Nie trafia się nic odpowiedniego, nic z zakresu chwytania przyrody na gorącym uczynku — spytał grzecznie z ledwo, ledwo dającemi się wyczuć kpinami w tonie mowy. Raduski udał, że ani słyszy, ani rozumie tego tonu i rzekł oschle:
— Trzebaby czytać pozycya za pozycyą cały pański katalog. Jest to nudne, jak flaki z olejem. Nie będę czytał.
— A może pan dobrodziej tak oto z grzbietów coś sobie upodoba?...
Mówiąc tak, wylazł z za swego biurka i szedł obok szaf, wskazując ręką książki, ale takim gestem i z taką miną, jakby wcale nie miał chęci sprzedawać którejkolwiek. Później zbliżył się do gablot i ruchem głowy wskazał druki za szkłem rozłożone. Były to przeważnie rarytasy bez kart tytułowych. Antykwaryusz spoglądał na nie z dziwnym wyrazem oczu...
— To jest — mówił — Malleus maleficarum, owoc trudów wielebnego jezuity, inkwizytora, księdza Jakóba Sprengera, wydany w Kolonii 1489 roku. Zaleca tu dla dojścia prawdy szczególnie tortury, radzi przeszkadzać wszelkimi sposobami apelacji do wyższego sądu, albowiem procedura ma na celu nie wykrycie niewinności, lecz udowodnienie zbrodni. Pierwsza część składająca się z ośmnastu rozdziałów, mówi o czarodziejstwie w ogólności, o działaniach dyabła zapomocą czarownic, o różnych sposobach szkodzenia ludziom, głównie przy współudziale akuszerek. Część druga, rozdziałów szesnaście, obejmuje środki unikania dyabłów i czarów, czyli leczenie się z uroków. Trzecia wreszcie, rozdziałów trzydzieści pięć, zawiera procedurę. Na początku były zamieszczone, jako aprobaty: bulla Innocentego VIII, papieża, dyplomat Maksymiljana I i pochlebne zdanie wydziału teologicznego w Kolonii. Rzuć no pan okiem, rzuć no pan okiem: ten wstęp ktoś później wystrzygł... Uważasz pan? Ktoś go wystrzygł! Ale my go znamy doskonale, my go umiemy na pamięć, przepisaliśmy go starannie i wkleili w miejsce właściwe... Ba! a to nic? — wołał starowina, prostując okulary i wydobywając książkę, — to nic, ten przypisek polski z wieku XVII-go, inkaustem: «Nie godzi się tem pismem parać nie tylko katolikowi, ale i kapłanowi...» Cóż pan powiesz? Nie godzi się już tem parać... Już przyszedł promień kultury i uderzył w zgniłe mroki! I ktoby to był, co pisał te słowa, ktoby to był?... — szeptał z cicha antykwaryusz, wpatrując się swym ostrym, natrętnym, drwiącym wzrokiem w stare, wyblakłe litery.
Raduski wziął z rąk jego książkę i oglądał ją, niby cacko, które się może za chwilę rozlecieć. Papier był tu i owdzie podziurawiony przez małe robaczki, zwierzchnia okładka urwana. Zostało z niej tylko drewno wewnątrz, pod spodem ucięty kawałek pergaminu z szeregiem liter tak czarnych, jakby je pracowita ręka mnicha wczoraj stawiała, — i szmat grubej skóry z wytłoczonym emblematem.
— Polska oprawa — rzekł antykwaryusz, biorąc książkę z rąk pana Jana. — Bardzo ciekawa, bardzo ciekawa... Czy pan uważasz, — rzekł nagle ze szczególnym uśmiechem, — co się w tym druku mieści, jaki to jest dokument? Kto ją tu przywiózł, kto czytał, ile to z niej wyszło tego, jak się zowie?... Potem ktoś wyciął przedmowę, a wreszcie ktoś napisał, że już... Albo ta — zawołał z nowym blaskiem w oczach — Historia Bohemiae, z wielkim koślawym, czerwonym tytułem. Pisał ją biskup Dubraw z Ołomuńca. Ulegała zupełnemu paleniu na stosie. Ten egzemplarz pochodzi ze Szwecji. Widzisz pan, przypisy szwedzkie!... Kto też i kiedy unosił ze sobą tyle książczysko, jaka miłość kryła się pod płaszczem i niosła za morze? A to, mój panie Vierzig Fragen von der Seele z 1623 r. Jakóba Bohmego, szewca filozofa. I to było palone zażarcie.
Idąc obok swych gablot, stary księgarz wskazywał z żywością rozmaite druki, przeważnie w białych skórach. Jedne z tych opraw były gładkie i piękne, jasno żółte i lśniące, inne zczerniałe i niby rdzą pokryte zamykały się na stare, zluzowane klamerki. Wszystkie te dzieła leżały w wielkim ordynku: mniejsze formaty na górnej półce, czwórki niżej, folianty nisko.
— Oto masz pan elegancką hołotę, wydaną Lugduni Batavorum, — mówił księgarz, prezentując maleńkie szesnastki polskie i obce, prześliczne, drukowane w Leydzie ze sztychowymi tytułami. — Tu są nasze, Dantisci apud Joannem Försterum cum gratia et privilegio Sacrae Regiae Majestatis Poloniae et Sueciae Fredro, Opaliński... Stary zapomniał o celu przybycia Raduskiego, wpadł w ekstazę bibliograficzną i zaczął przedstawiać swój własny, jakoby nieporównany, wzór katalogowania, umieszczania sygnatur, manifestował biegłość swą w odczytywaniu znaków, symbolów, cyfr i liter na okładzinach etc. Raduski słuchał go ze spokojem, jednem uchem chwytając, a drugiem wypuszczając te wiadomości.
— Zbiór starych książek, panie dzieju, — mówił bibularz, trzęsąc rękami — to nie księgarnia, to nie skład druków, to żywy organizm, zrozumiale przemawiający. Każda z tych książek ma swoją historyę i dla człowieka, co dłużej na nią patrzy a myśli, ma dziwny urok i wzbudza szacunek. Niech no pan zważa, ile ich to tu jest roztrząsań, dociekań, uniesień ducha, wizyi, marzeń, poetyckiego wzruszenia, napomnień, kłótni, przekleństw i błogosławieństw... A już to wszystko, cmentarz. Co kogo obchodzi płomienna satyra Jordanusa Brunona Il Candelajo, pisana w roku pańskim 1582, która przecie była jedną ze szczap, rzuconych przezeń na stos własny? Wszystko minęło i człowiek, stojąc wobec tego, może tylko rozmyślać sobie, niby Hamlet nad czaszką błazna: «Biedny Yoricku! Gdzież teraz twoje drwinki, twoje śpiewki, twoje koziołki, twoje wybuchy wesołości, które doprowadzały do ryku stół biesiadniczy? Ani jednego teraz, by wyśmiać twoje własne szczerzenie zębów z żuchwą do cna opadłą...» Oto, naprzykład, mam tutaj dwie ciekawe książeczki Tomasza Campanelli, którychbym za nic nie sprzedał. Jedna z nich nosi tytuł Civitas solis, wydano ją w Utrechcie, roku 1643. Druga Apologia pro Galileo, wydana była we Frankfurcie, w roku 1622. Tę ostatnią książkę siarczysty mnich pisał między jedną torturą a drugą. A tortury były nie byle jakie, trwały po trzydzieści pięć godzin, zrządzając ciężkie uszkodzenia ciała. Arterye i żyły pękały, a krwi płynącej z ran filozofa nie można było zatamować. Okręcono go powrozami, które wpiły się aż w kości. Zawieszono ze związanemi rękami nad ostrzem drewna, które wygryzło mu szesnastą część ciała i wytoczyło zeń dziesięć funtów krwi. Ta książka, mówił antykwaryusz, trzymając w ręce Civitas solis, przemawia do mnie, jak miecz złamany w boju, skrwawiony po rękojeść. Nie sprzedałbym jej za żadne pieniądze, za żadne pieniądze!
— A gdzieżeś ją pan kupił?
— Gdziem kupił? Tutaj, u żydka, który furę, słyszysz pan, furę takich książek zgarnął za trzy ruble w czasie licytacyi gratów po jakimś kanoniku, zmarłym na prowincyi... Bo i dlaczego taki Campanella pisał swoją Civitas solis? Dlaczego? — wołał stary głośno, patrząc Raduskiemu w oczy. — Jakiż waryat! Tracić na zaostrzonym drągu szesnastą część ciała i dziesięć funtów krwi dlatego... No dlaczego, dlaczego? Dla iksa, który miał być dopiero po nim, czort wie kiedy, i którego nawet on nie mógł zrozumieć dostatecznie. Mój łaskawco, bronić Galileusza, uprzeć się dla satysfakcyi myślenia według własnych upodobań, dać sobie rozpruwać żyły...
Raduski siedział na stołku przy gablocie, odkładał książkę za książką i uśmiechał się pod wąsem. W pewnej chwili wlepił oczy w starego rozmówcę i przypatrzył mu się ciekawie. Jedne z drzwiczek ostatniej szafy nie dawały się otworzyć z łatwością i antykwaryusz poszedł szukać jakiegoś klucza. Stukając pantoflami, wszedł z pierwszej sali do drugiej z błyszczącą posadzką, która leżała o kilkanaście centymetrów wyżej, niż w głównej, i, zbliżywszy się do ściany, gdzie widać było tylko same półki z książkami, znikł wśród oprawnych tomów, jak gdyby się nagle zamienił w proch biblioteczny i schował w pierwszej lepszej szufladzie.
Raduski obejrzał się po sali. W ciszy, która nastała z chwilą wyjścia właściciela zbioru, słychać było z kąta wolne tik-tak ogromnego szafkowego zegara. Dźwięk ten zabawnem uczuciem przejął serce pana Jana. Z łatwością można było teraz pojąć, co tak niejasno, choć krzykliwie, opisywał stary antykwaryusz, owo uczucie przykre i dławiące, gdy się słyszy systematyczne i jednakie kroki niestrudzonego czasu wśród odwiecznych druków. Raduski trzymał na kolanach jakiś wielki tom in folio i przewracał kartę za kartą. Druk był polski. Oczy Raduskiego padły na jedną ze stronic i przylgnęły do niej. Antykwaryusz wrócił ze skrzyneczką, napełnioną pękami kluczów, i zajął się otwieraniem niesfornych drzwiczek. Gadał głośno, zwracał się do gościa, ale bez skutku. Po upływie blizko godziny Raduski wstał prędko i rzekł:
— Sprzeda mi pan tę książkę?
— Żywoty ojców świętego Hieronima? Phy... No może. Choć mi żal. To dla tego chorego?
— Co pan każe sobie zapłacić?
Antykwaryusz począł przeglądać swe spisy, notować na rozmaitych karteczkach, a koniec końców mruknął, ruszając wargami, jakby coś przeżuwał:
— To tam żywoty... Pieniędzy się za to nie bierze. Czytaj pan temu choremu... Niech wam służy.
— Ja wezmę książkę tylko za pieniądze.
— Nie dam tej książki za pieniądze!
— No to nie.
— Kładź pan tu na gablocie dziesiątkę i bierz tego Hieronima! — krzyknął stary, jakby kto z niego darł pasy.
Raduski podał mu rękę, wymienił swe nazwisko, co tamtego, zdawało się, wcale nie interesuje, umieścił na szklanej szybie szafki dziesięć groszy i wyszedł, dźwigając księgę.
— A nie zniszcz pan druku! Zawszeć to siedmnaste stulecie... — wołał antykwaryusz. Raduski słyszał głos jego, gdy już był na ulicy. Wprost ze sklepu bibularza udał się do mieszkania Poziemskich. Gdy tam przyszedł, doktorowa zajęta była brzydką operacyą przepłukiwania choremu nosa. Ledwie to skończyła i ledwie biedak złożył swą głowinę na poduszkach, w przedpokoju dał się słyszeć głos dzwonka i w parę minut później wszedł Koszczycki. Twarz miał wystraszoną i oczy biegające. Ujrzawszy Raduskiego, dźwignął brwi wysoko i zachował dyplomatyczną pozę, która mogła równie dobrze zwiastować chęć uściśnienia kolegi, jak świadczyć, że go się wcale nie zna. Raduski uśmiechnął się i podał mu rękę.
— No i jakże? — szepnął przybyły, zwracając się do pani Poziemskiej, — nie lepiej?
— Nie, nie lepiej... — odparła ruchem ust i oczu. Następnie, według swego zwyczaju, odchyliła cokolwiek w tył głowę, i z pod rzęs, z ledwie widocznym uśmieszkiem przyglądała się adwokatowi. Raduski udawał, że ma oczy spuszczone, a pilnie śledził każdy ruch mecenasa, nie mogąc zrozumieć, po co on tam przyszedł.
— A może go posądzam... — rozmyślał — może to w istocie litościwy człowiek?....
Gdy upłynęło kilkanaście minut chwycił sekret w przestrzeni, na gorącym uczynku. Koszczycki schylony nad łóżkiem chorego uwielbiał doktorową, która siedziała z drugiej strony posłania, wzrokiem pełnym głębokiej, utajonej, gwałtownej namiętności. Nie pragnął on, widać, żeby efekt jego był dostrzeżony przez samą panią Martę i z oczu jego wyglądała tylko czysta, nienasycona i nienapatrzona żądza miłości. Zbadawszy to zjawisko Raduski spuścił z oka mecenasa i zajął się doktorową. Ciekawość jego przekroczyła teraz wszelkie granice: czuł, że siła wzroku zdolnąby była wydrzeć prawdę z cieniów nocy, z dna wody, z głębi gruntu. Twarz pani Marty była zupełnie obojętna, ale czasami przesuwały się po niej zamaskowane uśmiechy, niby zimne światło, idące późną jesienią przez role smutne i pełne żałości. W chwili, kiedy oczywiście, była pewna, że Raduski patrzy w inną stronę, pani Marta uniosła rzęs i przezroczyste, jastrzębie źrenice jej spoczęły na Koszczyckim. Wnętrzności Raduskiego zadygotały, jakby go kto skrytobójczo żgnął nożem. Doktór leżał bez życia, niby kłoda. Nawet stękanie jego ucichło. Raptem począł chrząkać, prędko zamykać i otwierać usta, — i wycedził przez zęby:
— Panie... panie... pa... Raduski, miałeś czytać, miałeś coś czytać...
— Ach, prawda, przyniosłem książkę... — rzekł Raduski i rozłożył na kolanach Żywoty. — Chcesz pan posłuchać żywotów świętych? — z uśmiechem zwrócił się do chorego.
— Żywotów... Wszystko mi jedno, wszystko mi jedno. Czytajże pan... Dlaczegóż nie czytasz u dyabła?...
— Janek i żywoty świętych pańskich... — cicho wymówił Koszczycki do pani Poziemskiej. — Świat się przewraca...
Pan Jan otworzył książkę i zaczął czytać życiorys świętego Jana Pustelnika, spisany przez świętego Hieronima. Czytał, jak za prześladowania Waleryana Paweł, wyćwiczony w naukach greckich i egipskich, opuścił wielkie dobra, rodzinę, uciekł w pustynię syryjską i sto trzynaście lat przeżył w pieczarze; jak świętemu Antoniemu, który na innej puszczy dziewięćdziesiąt lat już był wytrwał, śnił się sen, ażeby iść do Pawła; czytał o spotkaniu świętych u wejścia do groty, o rozstaniu ich.
— Nudne to jest! — zawołał doktór, marszcząc się. — Nudne jest, nudne... Co mnie to może obchodzić?
— Niechno pan czeka! — z gniewem w głosie rzekł Raduski i począł czytać ciąg dalszy o tem, jak Antoni wrócił do klasztoru, spustoszonego przez Saracenów, jak znowu szedł na puszczę. Wreszcie czytał taki ustęp: «A jako już dzień rozświecił się inszy i przez trzy godziny czasu drogi zostawało, zobaczył, między aniołów hufcami i między proroków i apostołów chórami, śniegową Pawła białością świetnego, ku niebu postępującego. I zaraz na twarz padłszy, piasku na głowę swoją sypał, płacząc i narzekając mówił: czemuż mię Pawle opuszczasz? Czemuż odchodzisz niepożegnany? Tak nierychło poznany, tak prędko odchodzisz... Powiada potem błogosławiony Antoni, iż z taką prędkością ostatek drogi bieżał, iż jakoby ptak przeleciał. I słusznie. Bo wszedłszy do jaskinie, obaczył klęczące, z rozciągnionemi do góry rękoma, ciało martwe. A tak obwinąwszy i z jaskinie wyniósłszy ciało, pieśni także i psalmy według podania chrześcijańskiego prześpiewawszy, frasował się Antoni, że gracy, którąby wykopał ziemię, nie miał. A mieszając się różną umysłu burzą i sam ze sobą uważając, mówił: jeżeli do klasztoru chcę wrócić, trzy dni drogi jest, jeżeli tu zostanę, nic dalej nie pocznę. Niechże tedy umieram, jakom zasłużył, i przy Twoim padłszy, niewolniku, Chryste, niech ducha ostatniego wyleję. To gdy sobie w głowie roił, a oto dwa lwy z głębszej pustynie zbiegłszy, z rozczochranemi na karkach grzywami przylatują, których obaczywszy naprzód zląkł się, a znowu do Boga ducha podnosząc, jakoby ciche gołębie obaczył. A oni prosto do ciała błogosławionego starca przybiegłszy, zastanowili się, i przychlebiając się ogonami, przy nogach jego ulegli, głosem rycząc wielkim, tak, iż rozeznał, że płakali, ile mogli. Potem niedaleko poczęli ziemię nogami drapać i, piasek na przemiany wyrzucać, prawie na jednego człeka miejsce wykopali. I zaraz, jakoby o zapłatę za pracę mieli żądać, robiąc uszami i nachylając karku, do Antoniego poszli, ręce jego i nogi liżąc. A ów zrozumiał, że go o błogosławieństwo prosili».
Gdy Raduski czytał ostatnie wiersze, rzucił okiem na twarz chorego i wnet cisnął książkę. Poziemski o własnej sile dźwignął czaszkę, straszną, przypominającą głowę kondora, z mokrymi włosami, które oblepiły ciemię, szeroko roztworzył powieki i z nieznośną badawczością patrzał na linie druku.
— Któż to to pisał? — zapytał ostrym głosem.
— Święty Hieronim.
— Hieronim?
— Tak.
— Przecie to autorytet?
Raduski uśmiechnął się mimowoli.
— Tak... autorytet... — rzekł cicho.
Chory spuścił głowę na poduszki, zamknął oczy i szeptał do siebie:
— Umarł z wyciągniętemi do góry rękami, a lwy mu grób kopały...
Mecenas bez ruchu siedział w fotelu, z głową wspartą na ręce. Nie spuszczał oka z twarzy Raduskiego. Brwi jego były zsunięte i czoło tak zmarszczone, jakby w głębi swego mózgu szukał rozwiązania jakiejś sprawy niewymownie splątanej. Pani Marta przyglądała się choremu suchemi oczami, a wzrokiem tak zgasłym, że się wydawało, jakoby miała źrenice we łzach utopione. Milczenie zaległo pokój.
Nagle doktór wziął chrypieć i łkać. Łzy płynęły po jego twarzy wielkiemi kroplami, spadały na jasiek i wnet rozlewały się w duże, ciemne plamy.
— Oto — mówił wśród szlochów i stękań — po tylu latach dążenia do prawdy, po przebyciu morza trudu lekarskiego przyszło mi na to, że jedyną ucieczkę mojego umysłu stanowią takie brednie, takie banialuki... Oto... Trup zastygły trzymał ręce ku niebu, duszę jego aniołowie odnieśli, a lwy mu grób wykopały «przychlebiając się ogonami».
Głęboki smutek przejął serca obecnych, ale wszyscy troje siedzieli nieruchomo, czując doskonale, że są tylko besilnymi widzami, którzy nic a nic w tych sprawach nie tylko zdziałać, mówić, ale nawet sądzić nie mogą...
— Co ja pocznę, co ja pocznę, gdzie ja się obrócę, co ja będę robił! — zakrzyknął nieszczęsny, zrywając się z łóżka i targając rękami bieliznę na sobie.
Pani Marta wolno zbliżyła się do wezgłowia, uklękła przy niem i, nagiąwszy rękoma ku poduszce głowę chorego, zaczęła mu, jak zwykle obcierać chustką oczy i skrzywione usta.
— Po co ja, głupi, przyniosłem tę książkę i po co ja to czytałem?... — rozważał Raduski, brnąc myślami w jakiś zaułek swej własnej duszy, skąd nie było wyjścia i napoprzek którego stała tylko czarna głębia otwartej mogiły.