Prymicja (Mniszek, 1928)

<<< Dane tekstu >>>
Autor Helena Mniszek
Tytuł Prymicja
Pochodzenie Kwiat Magnolji
Wydawca Wielkopolska Księgarnia Nakładowa
Data wyd. 1928
Druk Drukarnia Katolicka Sp. Akc. w Poznaniu
Miejsce wyd. Poznań
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
PRYMICJA.


— Czy nie popełnię fałszu, straszliwej obłudy duchowej?... Czy przeżyję tę chwilę?... Bo wszak będzie to znowu coś w rodzaju krzywoprzysięztwa, które już popełniłem przyjmując święcenia... — zawołał głośno sam do siebie ksiądz Józef, a na młodzieńczej twarzy jego, wrażliwej zarówno na ból jak i na radość, osiadła chmura wewnętrznej rozterki.
Był szary świt jesienny, owiany mgłą oparów sinawych. Do oznaczonej godziny pozostało jeszcze dużo czasu. Chwile jednak uciekały tak szybko, że w miarę jak zbliżał się ów moment decydujący, ksiądz Józef czuł w sercu coraz większą trwogę i niemógł opanować męki, szarpiącej mu bezlitośnie nerwy. — Silił się na trzeźwość mówiąc sobie w duchu: „Spełni się kwintesencja fałszu, nic więcej! Popełniałem dotąd fałsz za fałszem, teraz trzeba mieć odwagę na dokonanie reszty“. Ale jakieś uczucie wewnętrzne niby echo odległe, dokuczało młodemu księdzu, wywołując ferment, rodząc strach niebywały, głusząc ironję, na którą zdobywał się od czasu do czasu, aby doznać ulgi.
Można mieć odwagę do systematycznego okradania świątyni, lecz nie każdy zdobędzie się na wysypanie Hostji Przenajświętszej i skradzenie kielicha. Na to potrzeba zbrodniarza, nietylko ateusza.
— A mój czyn dzisiejszy czyż nie będzie zbrodnią?... Czyż moja duchowa istota i moja etyka potrafi przeżyć tę chwilę spokojnie? — rozmyślał ksiądz Józef.
I czuł że nie. Że moment, do którego przygotowywał się z zimną krwią, z szyderczym chłodem, nie będzie zwycięstwem jego ducha. Że można rozumować straszliwie trzeźwo o jakimś czynie, ale go nie dokonać; można rozcząstkowywać na atomy własne uczucie i drwić z nich, urobiwszy sobie na prędce jakiś bardzo dogodny światopogląd, lecz niemożliwem jest strucie zarodka nieufności do samego siebie, skoro on żyje. Musi nadejść minuta, że nieufność wyrasta nagle w potwornego polipa i mackami swemi chwyta za gardło, zanim powzięte zamiary zostały zrealizowane. Wówczas niewiara w siebie rodzi wiarę w to, co było przedtem lekceważone.
— Brnąłem, ale co teraz będzie? — pytał ksiądz Józef i rozpaczliwie szukał wyjścia z sytuacji, w której się znalazł. Niepokój w nim rósł.
— Odbyć to — myślał — jaknajprędzej, cicho, bez ostentacji, żeby ludzie nie widzieli, żeby w tej chwili nie mieć na sobie ciekawych spojrzeń. Gdyby... gdyby choć jej nie było. A tu wszystko składało się przeciwnie. Uroczystość zapowiedziana była z wszelkiemi ceremonjami, gorzej, bo na uroczystość tę miała przybyć... ona... Będzie go wzrokiem magnetyzowała i powie mu potem, że wyglądał mistycznie, ale, że mu naprzykład w tym ornacie nie do twarzy, tak jakby mówiła o fraku. Może zacznie żartować z jego miny, prawdopodobnie bardzo zakłopotanej. Bo jakąż on minę może mieć, spełniając ceremonjał z obowiązkową powagą?... Chodzi jeszcze o nastrój i pobożne skupienie, właściwe uroczystości.
Zapewne, nastrój musi być zrobiony, ale chyba aktorskim sposobem...
To odczuje ona... byle nie była blisko, byle jej oczy nie ukłuły go zbyt dotykalnie. Ona posiada taką dziwną moc wzroku. A więc gra będzie aktorską, za którą tamci wyrażą mu uznanie — ona — współczucie nabrzmiałe ironją.
— Ach, jaknajwięcej zimnej krwi!...
Gdybyż można było cofnąć się i wyznać otwarcie, że akt tej uroczystości nie może być oparty na kłamstwie! Ale już zapóźno!... trzeba brnąć dalej. Stać się rzemieślnikiem zdającym egzamin, utrzymać się na tym poziomie, na którym zdobycie patentu rozstrzyga kwestję życiową.
Bo wszak w ciągu tych kilku lat studjów i samozaparcia się, chodziło mu wyłącznie o patent...
Gdy wstąpił do seminarjum, rodzina i przyjaciele doszukiwali się w nim powołania. Nikt jednak nie wiedział, że postanowił on zostać księdzem dla chleba, tak jak ktoś obiera sobie zawód dający przy pewnych możliwościach jaknajwiększe korzyści. Był zdolny, więc uczył się dobrze, a nawet gdy chciał, potrafił dystansować swoich kolegów. Wróżono mu szybkie osiągnięcie wyższych stanowisk i to go zachęcało; miał przed sobą przyszłość.
Mając umysł skłonny do filozofowania zanurzył się w teologji, lecz nauka nie zapaliła w nim ognia wiary, której mu brakło, gdy wstępował do seminarjum. Skutek był tylko taki, że ze Starego Testamentu żartował, w Nowym widział splot legend i praktyk magicznych. Pojęcie Boga usiłował zgłębić zapomocą analitycznych rozumowań. Pragnął dociec, czy Bóg jest absolutem wytworzonym jeno przez umysł ludzki, czy jest to istota realnie pojęta, która sama urabia umysły i nagina je ku sobie. Czy wyobrażenie Boga to konieczność życiowa umysłów ludzkich, czy bez idei boskości ludy trwałyby, czy też bez Boga byłaby nicość i chaos. Ale jakże sobie wyobrazić nicość, bo co to jest nicość?.. A co to jest Bóg?..
Młody kleryk rozmyślał, uczył się i często sam z sobą rozmawiał, rostrzygając zagadki metafizyczne i zawsze wynajdując dla nich coraz nowe oświetlenia. Palił gorejące pochodnie zapału i zachwytów, oraz biedne świeczki zwątpień kopcące nielitościwie.
Raz po zwykłych rozmyślaniach, spytał jednego z profesorów, starego teologa, akademika „kto kogo stworzył, człowiek Boga, czy Bóg człowieka.“
Ksiądz profesor zgorszony spojrzał na kleryka, ośmielającego się zadać takie pytanie, jak na szaleńca i zaczął mu tłomaczyć prawdę zawartą w dogmacie, przedstawiał boskość w potędze swej, chciał olśnić go wielkością majestatu Boga, tajemniczością Trójcy świętej, wyłuszczał cudowne zjawiska świadczące o istotności Bożej. Ale ksiądz Józef spytał znowu.
— Ja to wszystko wiem, ja się tego uczę, ale nie mogę oprzeć się wrażeniu, że prawdy te stworzyli ludzie, doprowadziwszy je z czasem aż do znaczenia absolutu. Działo się z niemi to samo co z każdym wynalazkiem, który w zasadzie stwarza rzecz nową, nieistniejącą w naturze.
Po takiem wyznaniu wiary, namyślano się długo, czy można młodego kleryka zatrzymać nadal w seminarjum, bo „jedna parszywa owca całe stado zarazi.“ Sprawa oparła się o biskupa, który wezwał do siebie śmiałka, skarcił go ostro, a następnie polecił zwracać na niego baczną uwagę. Że zaś młodziutki kleryk nie szerzył zgorszenia, chowając wszelkie myśli dla siebie, więc w końcu dano mu spokój. Tylko zagabywany profesor spoglądał na niego zawsze podejrzliwie i uważał go za niebezpiecznego ducha. Ksiądz Józef na mnóstwo pytań nie miał odpowiedzi, niewiara jego wzrastała, szerzyła się ironja, zwątpienie ustąpiło miejsca krańcowemu szyderstwu.
W tych warunkach poznał i pokochał — ją... „swoją cudną Zuzę.“ Przebywali z sobą często, korzystając z każdej okazji spotkania się.
Stosunek ich z początku koleżeński przeistoczył się prędko w zupełnie inny, dla księdza Józefa niebezpieczny. Aż przyszła chwila, że zaczęli należeć do siebie. Oddawali się sobie nie pomni na nic, idąc tylko za głosem pożądania. Zuza trzymała kleryka-kochanka pod tyranicznym wpływem swych kaprysów i żądz, zarówno jak pod mocą uroku swych oczu.
Początkowo ksiądz Józef chciał zdjąć sukienkę kapłańską i rozpocząć inne życie. Lecz taka realność niedogadzała Zuzie.
Ją właśnie nęciła tajemniczość ich stosunku, ten owoc zakazany, który oni zrywali bez skrupułów.
Oboje rysowali śmiało horoskopy swej przyszłości bez zmiany warunków. Szał ich przeszedł w ciągłe pragnienie siebie, nie rozumieli życia bez ciągłego z sobą obcowania. Razem szaleli, razem tęsknili za urojeniami ich bujnych wyobraźni, zachowując ściśle tajemnicę swego stosunku. Ona odnosiła się lekceważąco do jego kapłaństwa, uznawała w kochanku swym mężczyznę, który obierając sobie zawód przeciwny swej naturze, czuł się skrzywdzonym i mógł się stać nieszczęśliwym.
Wczoraj powiedziała z wytworną ironją. „Jutro twoja prymicja, wyobrażam sobie jaką będziesz miał pyszną minę, muszę to widzieć.“
Ksiądz Józef drżał na wspomnienie jej głosu, bał się jej oczu i bał się tej chwili coraz bardziej.
Pogrążony w rozmyślaniach nagle zadrżał, blask jakiś zwrócił jego uwagę. Spojrzał na niebo. Wschód słońca! Wielka złota kula niby odbicie ziemi, globus świetlany, roztoczyła na świat jaskrawe promienie.
Potop iskier spływał ze słońca i otoczył odkrytą głowę księdza, zalśnił w jego źrenicach.
Świat się zbudził, ożył na nowo. Mgły zwinięte w kłębek usuwały się przed potęgą blasków. Światłość przemożna zapanowała władczo, majestat był w tym przeobrażeniu się świata z szarego zakątka spowitego w mgłach, w rozpromieniony przestwór bez początku i końca.
Ksiądz Józef bezwiednie rozłożył ramiona. Z ust jego wybiegł okrzyk:
— Boże! Boże! Tyś wielki!... Czy możliwe, abyś był tylko wytworem imaginacji ludzkiej?... Daj dowód swego istnienia... ukaż się... daj świadectwo prawdzie!... Ale ty niedasz, bo ciebie nie ma!... bo żyjesz w umysłach ludzkich uświęcony wiekami, tradycją poparty, więc chyba wizją możesz się ukazać. Wyobraźnia może sobie stwarzać nagrody i kary, które niby ty zsyłasz. Wszystko może wyobraźnia i tradycja, my tylko tradycją żyjemy, na tradycji świat stoi. Więc czy jest: „Vox populi vox Dei“ — czy — „Vox Dei vox populi“?... Gdzie jest prawda?... Gdzie i w czem ją odnaleźć?...
— Gdybyś Boże istniał i sam stwarzał umysły, tobyś nad niemi panował, wówczas twój głos byłby słyszany przez ludzkość całą, byłby odczuty w duszy i sercu człowieka i strzegł by go od niewiary... niewierzącemu w Ciebie objawiłbyś się w swojej potędze boskości... Ale gdzie boskość Twoja, gdzie Twoja niezłomna potęga?... Gdyby ona istniała, powinna ludy u stóp Twoich kłaść!... Nie jesteś arbitralnym, nie jesteś despotą — rozumiem, ale sam Twój genjusz powinien zniewalać do bezwzględnej wiary w Ciebie. Nie powinno być szopek w obrzędach na Twoją cześć, nie powinieneś pozwalać na odtwarzanie Siebie w różnych pozach i fazach, niemal jak fotografje królów, często karykaturalne, rozkupywane przez poddanych. Obraz Twój powinien być w umysłach ludzkich wyryty, wszechmocą Twej boskości, jeden i ten sam, natchnieniem cudownem odtworzony. Jeśli istniejesz i świat jest Twojem dziełem, królójże nad nim mocarnie, lecz z boską powaga, nie rozdrabniaj Swego majestatu, bądź wielkim, potężnym, wszechogarniającym. Zjaw się wtedy w całej Swej mocy, gdy ktoś wątpi w Ciebie, niech Cię w takiej chwili zobaczy, niech Cię odczuje... Uwierzy napewno, o, napewno uwierzy!... Takim jak ja potrzebną jest prawda, lecz Ty mi jej niedasz, popełnię obłudę, Ty nie zaprzeczysz, boś bierny, bo prawdą Twoją jest... fikcja wyobraźni!
Ksiądz Józef osłabł, pot wystąpił mu na czole obfity, zimny. Nogi pod nim drżały, chwiał się wewnętrznie, dygotał każdym nerwem.
Godziny szły. Słońce płynęło już wysoko na niebie, pogoda promienista, jesienna, cicha i syta rozpostarła się nad ziemią i tuliła ją błogiem swem ciepłem. Nagle głos dzwonka sygnaturki dźwięknął srebrzyście, zaśpiewał czystą nutą i wołał, wołał...
— Dzwonią na prymarję. Cały kler już tam będzie, trzeba iść...
Wzdrygnął się.
— Iść na służbę, na egzamin przed... władzą. Tylko zimnej krwi; tylko spokoju! Żeby chociaż nie roześmiać się w najnieodpowiedniejszej chwili. Zachować równowagę, mechanicznie spełnić rzecz całą i... odetchnąć...
Wolnym krokiem ksiądz Józef poszedł w stronę kościoła.

Uroczystość rozpoczęła się. Dzwony rozkolebane hucznie, tłumy oblegają kościół, są wzruszone mającą nastąpić chwilą, ciekawe. Za cmentarzem mnóstwo powozów, całe obywatelstwo zjechało, cała niemal okolica.
— Jak na igrzyska — myśli ksiądz Józef i drętwieje z przerażenia na nowo.
Wywołali go. Już czas. Spojrzał na kościół przez okno swego pokoju, zabrakło mu powietrza, serce uderzyło gwałtownie. Uczuł szum w głowie, niepojęta trwoga targnęła nim brutalnie. Doznałby ulgi, gdyby mógł zapłakać, lub nawet krzyknąć, lecz głos ugrzązł w piersi. Na szczęście zbudziła się ironja po raz setny dzisiaj i uratowała go. Wybuchnął szalonym, żywiołowym śmiechem. Sam sobie wskazał kościół.
— Ha, ha!... To moja arena! Idę... idę... A jakże! Nie zawiodę was, będziecie mieli widowisko... zrobię wam uciechę z mojej blagi... z mej obłudy. Ha, ha!... Tak... i ty mnie ujrzysz. Zuza... ty będziesz miała temat do żartów. Ha, ha! ha!...
Otworzono drzwi... Wszedł kolega, kleryk-djakon.
— Ekscelencja czeka, prędzej!
Stanął spiorunowany wyrazem twarzy Józefa.
— Co ty... śmiejesz się... ty!... w takiej chwili?...
— Ha, ha, ha! Jakiś ty zabawny i... głupi! Memento mori, memento mori!... — wołał Józef zmieniając nagle ton i robiąc poważną minę. — Nie bój się, nie! Jam przytomny, nie zwarjowałem, tylko, widzisz, pierwszy występ!...dramat!... trema!... Ale się nie bój, sprawię się gracko! Ekscelencja czeka?... Dobrze! jenerał na żołnierza, na placu mustry; ceremonjalna parada galowa, idę... idę!...
— Jezus Marja! — krzyknął djakon zduszonym głosem. — On w obłędzie, Józef ty nie możesz odprawiać prymicji... Boże wielki, nieszczęście!...
Ksiądz Józef porwał kolegę za ramię i twarz zmienioną, konwulsyjnie sfałdowaną, przysunął do jego ucha.
— Ja nie zwarjowałem, tylko uświadamiam sobie teraz potworne kłamstwo, które ma być aktem mojej wiary. Słyszysz!... Drwię z siebie, że idę kłamać, plwam na siebie, że idę... czcić., nie wierząc!... Ale idę, idę!...
Świszczący szept jego, te straszne słowa przeraziły djakona. Krzyknął i rzucił się do drzwi jak ścigany. Józef go zatrzymał.
— Dokąd?...
Djakon szarpnął się.
— Puść mię, ty!... puść!...
— Dokąd?...
— Ostrzegę przed zbrodnią, nie dopuszczę do... bluźnierstwa...
— Milcz!... milcz!... jeśli chcesz abym... żył...
— Tyś oszalał!...
Ksiądz Józef dyszał ciężko.
— Proszę cię... błagam... milcz!... ja jestem wstrząśnięty... poruszony... z wrażenia... ty wiesz? to straszne! Ale już zmogłem się... Bądź spokojny, już przeszło.
— Ale coś ty mówił, coś ty wyrzekł nieszczęsny?...
— Zapomnij, wybacz i Bóg wybaczy! Idź, ja zaraz idę...
Djakon patrzał nieufnie, wahał się, wzruszał ramionami, wreszcie wyszedł.
Ksiądz Józef upadł na fotel.
— Ach! końca już, końca tej komedji... ale co potem?... Przecież to samo będzie się powtarzało co dzień... co dzień?...
Zastanowił się chwilę poczem powstał ociężale z siedzenia i skierował się ku wyjściu.
— Stało się, — rzekł do siebie, przestępując próg.

Z plebanji wyszła procesja. Wiodą księdza Józefa ze śpiewami przy wtórze dzwonów... Wszystkie oczy spoczęły na prymicjancie, a on idzie pozornie spokojny, twarz ma pewną siebie, na ustach wyraz lekko ironiczny. Idzie prawie bez myśli w zupełnej bierności. Zabija w sobie najlżejszy objaw niepokoju. Chce być bryłą bezduszną. Uwagę zwraca jedynie na rzeczy otaczające go. Bawi się w duchu widokiem tłumu, studjuje twarze z chciwością weń wpatrzone i myśli:
„Wy mnie obserwujecie, a ja was, żebyście wiedzieli jak mnie bawicie i... jak mnie to śmieszy.“
Patrzy na sznury białych komż otaczających go, żałuje tylko, że siebie nie widzi, zagryza usta by nie parsknąć śmiechem.
„Wiodą mnie jak skazańca na gilotynę. Czemu się nie oparłem?... poco ta wystawa?... zresztą jest mi to wszystko jedno, doskonale obojętne, tak czy owak, byle prędzej.“
Weszli do kościoła. Spojrzał na biskupa, siedzącego w asystencji kapłanów i pochylił czoło ku ziemi, ale uprzytomnił sobie, że to śmieszne i podniósł wzrok przed siebie, chcąc patrzeć śmiało, prosto w oczy.
Wtem drgnął, spojrzały na niego blade, otoczone torbami, chłodne oczy profesora teologa. Liznęły go te zimne źrenice nieprzyjemnie, jakby ręka wroga, kata, sądującego duszę ofiary. Odwrócił się w bok ze wstrętem, ale i ze wstydem. Teraz zatrząsł nim odmienny dreszcz, okrutny jak spazm nerwów. Patrzały nań płomienne oczy Zuzy, uśmiechniętej, z zagadkowym grymasem na ustach.
Zmieszał się, spuścił powieki, zacisnął zęby i tak doszedł do zakrystji.
Ubierali go, on zaś czuł, że każdem dotknięciem zadają mu ból nieznośny i kładą na niego ciężar ponad siły. Duszność odebrała mu na sekundę przytomność umysłu, zląkł się, że zemdleje.
Usłyszał obok siebie szept:
— Co mu jest?... czy to ekstaza, czy omdlenie?...
Gdy ubrany już w złociste aparaty, po wyjściu z zakrystji, zmieszany i ogłuszony, stanął przed ołtarzem, doznał nagle szalonego lęku, rzucił się gwałtownie w tył, robiąc ruch jakby do ucieczki. Był to zaledwie moment, lecz lekki szmer niepokoju przewiał w prezbiterjum.
Spostrzegli ten ruch wszyscy będący bliżej, nawet biskup. Profesor teolog wyciągnął szyję i śledził prymicjanta, z wnikliwą uwagą sędziego.
Ale ksiądz Józef zapanował nad sobą natychmiast, prędzej niż mógł się sam spodziewać. Ten ostatni odruch wywołał w nim reakcję, nastąpił spokój, wielki, cichy spokój, jakby odpoczynek po konwulsji. Z tym chłodem śmiertelnym prymicjant rozpoczął Mszę świętą. Asystowali mu djakoni, subdjakoni, ale on ich nie widział. Odprawiał niby wyuczoną lekcję, dobrze, z suchą rutyną, należytą powagą i trzeźwo. Trema znikła. Był już pewnym siebie. Powoli wchodził w rolę. Nie miał wrażenia, że gra dla widzów, pozostał sam z sobą, przeistaczał się w znającego swą sztukę fachowca. Pierwszy raz głos mu drgnął nienaturalnie gdy wymawiał słowa:
„Kyrie eleison, Chryste eleison.
Kyrie eleison.“
Opanował się jednak odrazu, ale uczuł znowu lekki dreszczyk, idący niby od serca, dreszczyk dziwny, nieznany. Niepokój wpełznął raz i drugi, nawet sekunda wewnętrznego popłochu sparaliżowała mu myśl.
Zbliżała się Ewangelja.
Prymicjant drży, ale nie widzi nic i nikogo, nawet djakona trzymającego księgę. Nastąpiło „Credo“ odśpiewał poprawnie i... odetchnął. Pierwsza część skończona.
No, ale to jeszcze nie koniec...
Usadowiono go na fotelu.
Kazanie...
Mówił profesor teolog.
Prymicjanta uderzył ten szczegół — „Umyślnie go wybrali“ — pomyślał.
Słuchał kazania półprzytomnie. Zwroty, słowa górne muskały go mile, bez wrażenia dotyku, kto mówi... gdzie. Dlaczego?... Ach, prymicja, moja, prymicja, pry...micja...
Doznał jakby zażenowania, bał się spojrzeć na ołtarz. Oczy miał utkwione w hafty ornata. Brak przestrzeni, wszędzie czyjeś oczy, same oczy, tyle ich świdruje go jednego.
A ten tam na ambonie mówi i mówi... potoczyście płyną słowa teologa. Biskup skierował zaciekawiony wzrok na profesora. Cisza w kościele uroczysta, kaznodzieja mówi:
„Bądź dobrym robotnikiem, sumiennym wykonawcą.“
— Jestem dobrym robotnikiem i wykonawcą — myśli ksiądz Józef.
„Ale bądź przedewszystkiem czcicielem ubóstwiającym, wyznawcą Boga, bądź dobrowolnym niewolnikiem wiary, której służysz.“
— O... to już trudniejsze, tego... nie potrafię!... — błyska myśl.
„Serce swe i duszę oddaj Bogu, w Bogu żyj, służ Mu, niech Bóg będzie twem istnieniem, jaźnią twoją.“
Znowu myśl:
— Czy i on tak się ciągle Bogiem obkłada?... Ksiądz Józef pogrążył się w sobie. Zamknął oczy. Niezbadany sezam wiedzy otwierał przed nim swe podwoje. Czy ukaże mu cenny skarb?...
Ktoś odkaszlnął parę razy, ksztusząc się nienaturalnie.
— Oczywiście Zuza! — poznał ją po głosie prymicjant, lecz nie wypadało mu spojrzeć w tę stronę...
A ten tam mówi i mówi. Unosi się, zapala, szczere złoto sypie w ludzkie dusze, porywa nawet biernych.
— Wart oklasków! — podszepnęła ironja.
„Ty więc sługo Boży, gdy wstąpiłeś na świętą niwę kapłańską...
— Aha! wyłącznie do mnie przemawia! Poco ten zwrot?... to efekt! — myśli ksiądz Józef z goryczą. — Wszędzie potrzebne są efekty, trzeba i to przecierpieć. Zresztą pewno już będzie koniec tej ceremonjalnej komedji.
Z ambony spadają szumne zwroty, literackie porównania.
— Krasomówstwo w pełni!... Koncert! — syknęło znowu szyderstwo.
Wreszcie profesor teolog uogólnia swoje przemówienie i, po kilku grzmiących frazesach kończy sakramentalnem:
„Amen!“
Ksiądz Józef zdrętwiał. Teraz do dzieła, teraz dopiero jądro sprawy! Powstał z fotela jak zgalwanizowany, stanął przy ołtarzu.
„Ofiarowanie.“
Odprawiał powoli z uwagą, niemal z namaszczeniem. Dygotał wewnętrznie, ręce mu się trzęsły i usta. W duszy zaś już nie protest, nie obojętność, lecz pytanie przejmujące wstydem:
— Co ja robię, jak ja śmiem to robić?... Zdawało mu się, że buchnął na niego żar ogromny i zajaśniał mu w oczach purpurowy płomień. Jednocześnie usłyszał w sobie, jakby okrzyk duszy alarmujący, niby głos na trwogę:
— Popełniasz herezję, odstąp od ołtarza!... Zatrząsł się wewnętrznym strasznym dreszczem przerażenia. Zdobył się jeszcze na jeden wysiłek i odśpiewał „Prefację“...
Lecz oto stała się rzecz niepojęta. Głos jego zabrzmiał czysto, donośnie, odbijając się rozległem echem o sklepienie kościoła. A w miarę jak śpiewał napływały ku niemu nowe siły, prądy nieznane, a tak przeogromne, tak ujarzmiające, że zdało mu się, iż istota jego pogrąża się w oceanie bez dna, bez granic. Szły te potęgi, zalewały go falą przemożną, zatracało się w nim poczucie rzeczywistości. Nie zdołał już władać sobą, przestawał myśleć. Brała go w niewolę Moc Najświętsza, Moc Wiekuista, lecz on jak niemowlę, nie poznawał jej i jeszcze nie pojmował...
— Sanctus!... Sanctus! Sanctus!... — wyszeptały usta prymicjanta, czoło schylił nisko z poddaniem.
Pot operlił mu blade skronie, oczy półprzymknięte połyskiwały sinemi białkami i szkliły się gorączką. Zbielały mu wargi, pierś dyszała szybko, z trudem chwytając powietrze...
Uwaga asystujących księży i bliższych widzów, skupiła się na nim. Pochłaniał ich niezwykły widok jego całej postaci, jego wyrazu duchowego na twarzy, tak różniącego się od wyrazu, jaki miał podczas pierwszej części Mszy Świętej.
Zaczął „Konsekrację“. Burza szalona targnęła duszą jego. Wir jakiś straszliwy porwał go w otchłanną przepaść odsłaniającej się zagadki. Ujrzał nagle ruinę swej niewiary, bo oto umysłem stanął przed — Prawdą.
W tym przełomowym momencie, w tej chwili tragicznie wielkiej, uczuł, że jest nędznym wobec siły przeogromnej, wobec potęgi, której nie zgłębiwszy — nie uznawał...
Aż oto zrozumienie przyszło, uderzyło w niego mocą, sprawiającą ból okrutny i dającą zarazem słodycz niezwykłą. To objawił się Bóg!... Jest!... Jest On i włada!...
Jest Jego majestat, Jego nieziemskość, Jego Boskość niepojęta, lecz jedyna. Tylko istotność Stwórcy Wszechrzeczy, tylko odczucie Boga może dawać takie wrażenia bezgraniczne, takie szarpanie duszy i wznoszenie się jej do wyżyn magnetycznie ciągnących serce, porywających do szału wszystkie nerwy. To nie miraż, nie złuda!... Nie wytwór wyobraźni ludzkiej... To prawda przepotężna, tak cudowna, że umysł gubi się w niej, zatraca... bo nie jest zdolnym objąć tajemnicy...
Prymicjant przechodził chwile obłędne, zrozumiał, że był ślepym dotąd, że żył bez treści, dlatego tylko, iż ów Sezam z ukrytym skarbem był dlań tajemnicą. Zamiast otworzyć ten skarb i zbadać, on omijał go z lekceważeniem. Ach! nawet myślał, że tam jest pustka, że ten gmach religji, czczony przez ludy nie zawiera w sobie dogmatu, lecz ironję szydzącą potwornie z wierzących. I teraz on sam, on ksiądz — ateusz, ksiądz — bluźnierca stanął przed dogmatem, ujrzał go oczami duszy, sercem odczuł i... uwierzył. To spłynęło nań jak — objawienie...
Bóg tak chciał! Ten Wszechwładny, istniejący bez początku i końca, który światy stwarza, który czyni takie oto cuda wśród ludzi jakim jest dzisiejszy cud z nim.
Ksiądz Józef uwolnił się ostatecznie od zwątpienia. Burza ucichła, pozostało ukojenie, upojne, błogosławione.
Wzniósł do góry oczy zalane łzami, spojrzał na krzyż dębowy, na przebite, krwawe rany Chrystusa, na oblicze Jego spokojne, lecz bolesne, hojne dla dobrych, miłosierne dla grzesznych, dobre dla uczciwych i zbrodniarzy, łaskawe, wielkie, Boskie, Najświętsze.
Usta prymicjanta otworzyły się, chciał wypowiedzieć uświęcone słowa i... usłyszał je z ołtarza, wypowiedziane głośno, dobitnie, z mocą niezłomnej wiary, z nakazem wiary...
„Hoc est Corpus meum...

Hic est Calix Sanguinis mei,
novi et aeterni testamenti.“

— Chryste! Chryste! Tyś przemówił! Tyś przemówił do mnie?! Chryste!!!
Prymicjant upadł na ołtarz twarzą białą jak opłatek. Łkanie wydała pierś jego, łkanie duszy, łkanie serca, uczuć wszystkich do dna zmąconych. Cud nad nim spełniony. Słowa święte i prawdziwe Sam Chrystus wypowiedział. Słyszał głos Boży, ujrzał Boskie usta mówiące... dla niego tylko widoczne.
Łkał z twarzą na obrusie ołtarza, drżąc jak serce wyjęte z ciała.
Podsunęli się do niego w obawie, że zemdleje.
Biskup powstał, oparty na ramieniu profesora-teologa, patrzał na prymicjanta i odczuł niezwykłość chwili.
Ręką dał znak ciszy, wzrokiem nakazał, by nie przerywano powagi tego momentu. Wzruszony starzec w pił oczy w prymicjanta ze czcią... bo widział nad nim łaskę Bożą... bo czuł, że Chrystus przemawia do niego... że dusza księdza Józefa jest obecnie w sferach nieziemskich... że spełnia się nad nim łaska i przebaczenie Boga... że błogosławi go teraz sam Stwórca, że jak marnotrawnego syna przyjmuje go do Swej chwały Pan niebios i ziemi, Pan świata...
Ksiądz Józef był bezwolny, uniesiony w krainy cudów, w bezmiar anielskich stref, w szczęśliwość samą.
Wizja promienista trwała...
Chrystus mówił przez jego usta słowa Ofiary Świętej. Mówił jak najwyższy spowiednik do penitenta, wlewając weń Boskiego Ducha i natchnienie szczytne, świętością jedyne.
Prymicjant słuchał, ręką Bożą przeniesiony został do głębin religijnych potęg, do przeczystych źródeł prawdy, i ręka Boga, unosząc go do stóp swoich, niweczyła przeszłość zgubnej niewiary, zwątpień, bluźnierstw, męczących niewypowiedzianie walk. Goiła rany serdeczne, wskazywała mu horyzonty bezkresne, tajemnice niezgłębione...
Duch jego jednoczył się z Dogmatem. Chrystus panował nad nim i koił go...
Słodyczy i spokoju miał pełne serce.
Przeistoczenie całkowite, przemiana materji duchowej, świadectwo Bożego miłosierdzia... — Cud!
Wszyscy to odczuwali, tchnienie Boga było w kościele, wchodziło w umysły. Cisza trwała tak skupiona, tak święta, jakby sam Bóg stanął wśród zebranych, jakby Majestat Jego obecni widzieli.
Twarze zebranych płonęły urokiem religijnej ekstazy, łzy zapału świeciły w oczach wszystkich. Tylko jedna para źrenic czarnych, jak żużle lawy, pałała nienawiścią i dzikością, niby źrenice bazyliszka... Był w nich jeszcze i przestrach paniczny. W ogólnym poważnym i skupionym nastroju oczy te świeciły piekielnie.
Zuza przeczuła, że ksiądz Józef stracony dla niej na wieki.
On trwał w zachwycie.
Głosy ministrantów, dzwonki, organy i śpiew, spływały w akord niebiański. Chóry błękitne otoczyły go i hejnałem kołysały istotę jego.
Zachwyt dosięgnął szczytu, nastąpiła komunja duchowa.
Ksiądz Józef mówił w natchnieniu, wiara przemawiała przez usta jego; wiara już głęboka, już niezmienna, poczęta w łasce Bożej, cudem wpojona mu w serce.
— Corpus Domini nostri Jezu Christi, custodiat animam meam, in vitam aeternam. Amen!
Spożywał ciało Boże z uczuciem prawdziwej szczerej miłości, ufności bezgranicznej i skupienia religijnego i egzaltacji.
Gdy z kolei spożywał Krew Pańską, kielich trząsł się w jego dłoni. Prymicjant jak w śnie magnetycznym, oddany duchowo Bogu, Jego obraz widział przed sobą, Nim żył. Nie istniał dla niego świat, nie istnieli ludzie. Z przerażeniem patrzał w przeszłość swą tak bardzo niedawną, która wobec chwili obecnej wydawała mu się jałową wegetacją, brudem, podłością. Ale przedewszystkiem takiem ubóstwem duchowem... że ogarniał go wstręt i litość:
— Ja tak żyłem! bez Ciebie Boże... i Tobie chciałem tak służyć!?
Po Komunji Świętej niby zaczarowany odprawiał dalszy ciąg Mszy ze spokojem uświęconym wiarą.
Krwawe stopy Jezusa były mu teraz gorzkim wyrzutem za przeszłość, słodyczą i podnietą na przyszłość. Czuł plastycznie posłannictwo swoje i miał pewność w siły, że spełni to powołanie godnie, sumiennie, z rozkoszą, z wdzięcznością do Boga, że został wybranym. Uroczysta błogość otoczyła go swem skrzydłem dobroczynnem.
I oto jest już silnym jak mocarz...
Aż wreszcie rozbrzmiało w kościele płynące od ołtarza.
„Ite Missa est.“
Gdy prymicjant odwrócony od ołtarza na kościół żegnał zebranych, miał twarz świętego, taki blask i pogoda zdobiły ją.
— Pater et Filius et Spiritus Sanctus. Amen.
Ostatnią Ewangelję śpiewał głosem natchnionym. Patrzano na niego z pobożnym zachwytem. Był władcą chwili wielce podniosłej, był wybranym dzieckiem Kościoła, bo nad nim spełniła się łaska.
Ksiądz Józef jak zdobywca największego skarbu życia Wiary, oczy miał blasków pełne i pełne łez szczęścia.

Przez długość nawy kościelnej stał szereg ludzi, rozpoczęty od ołtarza szpalerem duchownych. Ksiądz Józef przyjąwszy błogosławieństwo od biskupa sam udzielał go teraz zebranym. Dłonie kładł na głowach pochylonych ku niemu, ręce jego całowano jak relikwje. Błogosławiąc profesora-teologa spotkali się oczami. Stary kapłan z podziwem zatopił wzrok w tym, który doznał cudu.
Młody kleryk-djakon lękliwie podniósł młodzieńcze oczy na prymicjanta i spuścił je szybko, zmieszany...
Idąc środkiem nawy ksiądz Józef ujrzał tuż przed sobą bladą twarz Zuzy.
Patrzyła mu w oczy śmiało, wyzywająco. Żużle jej źrenic paliły się protestem, zazdrością, chciwą żądzą wyrwania go jeszcze dla siebie. Piekły te oczy straszną i wstrząsającą siłą pożądania, nienawiści i zła.
Ale teraz spotkały się dwie siły i jedna z nich musiała ulec bez walki. Piekielne oczy Zuzy zamarły pod mocą spojrzenia prymicjanta. Źrenice jego przeszyły ją nawskroś, do dna duszy, zmiażdżyły potęgą wyrazu, zawstydziły słodyczą, zmieszały i onieśmieliły boskością wejrzenia, anielskiego niemal.
Jak Magdalena przed Chrystusem, tak Zuza spuściła oczy i głowa jej zwisła na piersi.
Ksiądz Józef położył ręce na jej ciemnych włosach, ona zaś zimnemi jak stal wargami dotknęła jego dłoni...
Ksiądz Józef poszedł dalej...

Po odśpiewaniu „Te Deum Laudamus“ w ekstatycznem podniesieniu ducha, po skończonej uroczystości, gdy już biskup, księża i cały kler przeszli do plebanji, nie mogli znaleźć księdza Józefa. Szukano go z zaciekawieniem, potem z obawą. Był przedmiotem rozmów, uwag, pochwał. Unoszono się nad nim, ale rozmawiano szeptem, jak o cudzie spełnionym na oczach wszystkich.
Biskup sam udał się na poszukiwanie, wreszcie znalazł księdza Józefa na łączce za plebanją. W cieniu starej wierzby leżał krzyżem na ziemi w trawie zanurzony. Ciało jego drżało konwulsyjnie. Łkał. Całował ziemię, usta szeptały modlitwę.
Biskup nakreślił nad nim znak krzyża i cicho odszedł.
Spotkanym księżom szepnął tajemniczo:
— Z Bogiem rozmawia, to chwila w życiu jedyna... Nie przeszkadzajmy!...
I zniknęli w drzwiach plebanji.
Ksiądz Józef pozostał z Bogiem i naturą.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Helena Mniszek.