Ajudżi Sadio Oktohama

<<< Dane tekstu >>>
Autor Helena Mniszek
Tytuł Ajudżi Sadio Oktohama
Pochodzenie Kwiat Magnolji
Wydawca Wielkopolska Księgarnia Nakładowa
Data wyd. 1928
Druk Drukarnia Katolicka Sp. Akc. w Poznaniu
Miejsce wyd. Poznań
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
AJUDŻI SADIO OKTOHAMA


Koncert popołudniowy w Krynicy miewał niekiedy wspaniałe programy muzyczne. Wyborny zespół orkiestrowy, pod dyrekcją Kochańskiego, znakomitego dyrygenta, gromadził tłumy publiki, wśród której, trzeba przyznać, przeważali żydzi i to już nie z powodu ich większości w Krynicy, lecz z powodu melomaństwa, rozwiniętego u nich szeroko, a opartego na prawdziwej znajomości muzyki. Ławki obsiadali gęsto i słuchając, mieli na twarzach wyraz skupienia, często zachwytu a zawsze odczuwało się, że muzykę rozumieją, że muzyka ich porywa i budzi w nich jakieś ukryte na ogół a zapewne najlepsze struny duchowe. Patrząc na te tłumy semitów zasłuchanych, czasem jakby pod narkozą tonów będących, nabierało się do nich szczególnej sympatji. Bo muzyka ma to do siebie, że łagodzi nawet wszelkie wrodzone i rasowe niechęci, wyrównywa dysonanse.
Zresztą w Krynicy na żydów nie podobna się gniewać, bo człowiek taki chodziłby ciągle zły. Przyzwyczaja się przeto do tych „kurort kamratów“ jak do wód, które się pije kilka razy na dzień, nawet przy obiedzie. Jednak pomimo, że niechęci rasowe same się przez się zatracają, jeszcze, powtarzam, muzyka zabarwia je sympatją, zaciekawia i pociąga do tej rasy siłą swej samoistnej sugestji.
Lubiłam często wdawać się w dyskusje z żydami, gdy sposób słuchania muzyki, objawiony przez którego z nich, zainteresował mnie bardziej.
Przyznaję, że jestem chciwa na wszelkie objawy psychicznej odrębności i pasjami lubię badać intellekt ludzi podległych jakiemuś silnemu wrażeniu, by dojść do pewnej syntezy, mglistej narazie, bo zebranej z drobnych spostrzeżeń, ale dających mniej lub więcej trafny wizerunek duchowy danego osobnika.
Rozmowy takie sprawiały mi często zadowolenie, gdyż charakterystyka moich interlokutorów była nieraz bardzo oryginalna.
Na jednym takim koncercie, szukając miejsca wśród ławek, spostrzegłam zasłuchanego w muzyce tym razem nie żyda lecz japończyka, bawiącego od kilku dni w Krynicy. Było ich tam wprawdzie paru innych, którzy sprzedawali bibułkowe, japońskie latarki i zabawki misternie wycinane, ale ten różnił się od tamtych zewnętrznie. Miał pozory zupełnie gentlemańskie i cechowała go inteligencja, wyraźnie odbita na jego twarzy, bardzo typowej i niepospolitej.
Widywałam go przedtem kilka razy w przelocie, chodził z teką i często coś w niej notował. Bez namysłu usiadłam przy nim.
Uwertura Wagnerowska z Lohengrina, rzucała w tej chwili wzniosłe swe akordy na deptak, głusząc nieustanny szmer głosów i kroków tych, których muzyka nie przykuwa i nie jest dla nich atrakcją. Mój sąsiad, japończyk usunął się grzecznie przedemną, dając mi więcej miejsca i z teką na kolanach, wgłębiony w ławkę słuchał muzyki niemal z nabożeństwem. Gdy jakieś panie opodal zachowywały się dosyć hałaśliwie, japończyk zerknął na nie gniewnie i mruknął coś nieparlamentarnego.
Wagner grzmiał mocą swych tonów dostojnych, ogromem natchnienia twórcy, chłonął zda się całe audytorjum. Porwana, jak zwykle, muzyką, zwłaszcza tak genjalną, zapomniałam o wszystkiem i o otoczeniu. Lohengrin unosił mnie w jakieś krainy niedościgłe dla najbujniejszej fantazji. Z tej niemal ekstazy zasłuchania się zbudziła mnie wrzawa oklasków. Orkiestra umilkła. W tem usłyszałam głos obcy i cichy, tuż obok mówiący po francusku.
— Wspaniałość i siła genjuszu Wagnera jest bardzo potężną, skoro potrafi budzić te same uczucia i ten sam wywołuje entuzjazm u ludzi z północy, co i u ludzi z dalekiego wschodu.
Spojrzałam... mówił do mnie mój sąsiad japończyk.
Miał minę poważną, bez uśmiechu, patrzał mi prosto w oczy. Odrzekłam w tym samym tonie.
— Genjusz jest właśnie dlatego genjuszem, że porywa na swoje skrzydła świat cały, bez różnicy ras, narodowości, ani zamieszkiwanych przez nich poszczególnych części świata.
— Tak, ale są rasy bardziej wrażliwe na odczuwanie genjusza i zupełnie obojętne — odparł japończyk.
— Może to raczej zależy od cech indywidualnych człowieka, nie zaś od właściwości rasy.
— Nie powiem tego — zaprzeczył — bo nie szukając daleko, żydzi są dobrym przykładem takiej ogólnej właściwości rasy. Oni odczuwają genjusz zawsze i wszędzie. Mówimy teraz o muzyce, więc powiem, że odczuwają oni muzykę nad wyraz głęboko, tak samo jak my, japończycy, ale jest różnica.
— Jaka?... — spytałam.
— Żydzi znają i rozumieją muzykę, my może ją jedynie odczuwamy. Nie analizujemy muzyki, ale ona nas porywa taka jaką jest w danej chwili. Ulegamy jej wpływom, unosi nas tam, gdzie lot jej sięga!
— To niebezpieczne — przerwałam — bo wtedy muzyka taka jak Wagnera, Chopina, Verdiego, Beethovena, Griega, Mozarta porywa na wyżyny ideału, gdzie króluje duch. Lecz jest i inna skala, jej zakresu, która zdolna jest rzucić człowieka tylko... w nastrój.
Japończyk uśmiechnął się.
— Wyraziła to pani delikatnie. Tak, w nastrój, to łagodne wyrażenie. Jabym powiedział ostrzej, że muzyka może cisnąć człowieka nawet w nizinę moralną, powiem jeszcze śmielej, nawet w bagno, w piekło!... i może go rzucić w śmierć, co już jest także wyżyną duchową.
— W bagno?... w śmierć?... Niech mi to pan wytłomaczy — poprosiłam chcąc zbadać jak dalece pojmowanie moje na tym punkcie zgadza się z jego pojęciami.
Japończyk zachmurzył się, wyglądał tak, jakby nad śniadą twarzą jego przeleciał cień. Przemówił głosem matowym, zimnym.
— Byłem na tonącym „Titanic’u...“ jestem jednym z tych co się uratowali z pogromu. W tej — można rzec — wszechświatowej, olbrzymiej katastrofie... dominującą rolę odegrała... muzyka.
Przeniknął mnie dreszcz, jakiego doznaję zawsze, gdy mowa o „Titanic’u “.
— Słyszałam o tem — rzekłam cicho.
Japończyk żachnął się.
— Żadne opowiadania nigdy nie mogą dać właściwego wyrazu tej tragedji, którą przeżywałem a w której mnóstwo ludzi znalazło śmierć. Nie będę opowiadał przebiegu katastrofy, w małej części zna ją pani zapewnie wybornie, to jest w tej części, którą opisywały dzienniki. Świadkowie naoczni straszliwej nocy znamy ją lepiej. Każdy moment z tych paru godzin wrył się nam w mózg, wżarł się w nerwy, przesiąkliśmy każdą sekundą przebiegu tragedji. Pani rozumie, że notować wrażeń swoich wtedy nie zdołałby nikt, choćby był najtrzeźwiejszy i choćby miał zapewnioną gwarancję życia. Chwile te same odbiły się na nas jak na kliszy czułej i wiernie oddającej chwytane obrazy. Otóż ja tak samo jak wszyscy, którzy walczyli wtedy o życie — z potwornego chaosu, na oceanie, wśród czarnej nocy, w obliczu śmierci, w grozie najstraszliwszej jaka może ogarnąć jestestwem ludzkiem, czy wie pani co najlepiej słyszałem, co mi się wraziło w całą moją istotność, co mnie przenikło na wskroś?... oto muzyka. Ta muzyka nie ludzka, ta muzyka... boska...
— Bo to była muzyka genjalna, panie, muzyka ducha najszczytniejszego, to genjusz muzyki grał przez ręce ludzi natchnionych.
Japończyk ożywił się, oczy mu gorzały ogniem wewnętrznej głębokiej myśli.
— Tak, pani, tak! Ta muzyka na „Titanic’u“ to nie był zespół orkiestrowy ludzi tylko dzielnych, lekceważących śmierć i w altruizmie swoim wielkich... Nie! to była muzyka dyktowana przez samego Boga. To grali nie ludzie, to grało natchnienie Boże! Cały czas przebiegu katastrofy dźwięki orkiestry nie przestawały brzmieć, nie umilkły ani na chwilę. Najpierw bezpośrednio po zderzeniu się „Titanic’a“ z icebergiem, nad popłochem, przerażeniem, wrzawą paniki, rozlegały się tony tańców modnych... a na statku — kolosie, w największym, prawie majestatycznym porządku spuszczano szalupy ratunkowe na wodę. W nich sadowiono kobiety i dzieci. Mężczyzn nie puszczano do szalup — ratowali się sami... Rozdzierające były sceny pożegnania żon z mężami, ojców z dziećmi, krzyki wstrząsające rozpaczą i wrzaski histeryczne... Najwyższe bohaterstwo ścierało się tam z ohydnym egoizmem. Była młoda, śliczna panna, która, gdy ojca jej starego nie puszczono do szalupy, została z nim, pomimo jego błagań by się ratowała i... oboje razem zginęli. Byli mężczyźni bohaterowie, ale byli i tacy, którzy spychali kobiety i dzieci w wodę, by samym się ratować w szalupie, oczekiwała ich wtedy bezwzględna lufa rewolwerowa komendanta okrętu... Królestwo Boże i piekło szatana bezpośrednio obok siebie istniejące. Ale nad tem wszystkiem, gdy moment stawał się coraz krytyczniejszy, gdy zbliżał się finał tragedji, wtedy rozbrzmiewały podniosłe tony hymnu: „Bliżej Ciebie Boże“ „Plus prés de toi mon Dieu...“ Ta muzyka, pani, ta muzyka!... do końca mego życia brzmieć mi będzie w uszach. Ta melodja hymnu niosła nas na śmierć. Czyż bowiem mogłem przypuszczać, że pływającego wśród czarnych, spienionych bałwanów wyłowi mnie i ocali „Carpathia“ pierwszy statek, który zaalarmowany przez telegraf iskrowy nadpłynie z oceanu, na ratunek konającemu „Titanic’owi?“ Ocean huczał, bałwany przewalały się przez pokład tonącego olbrzyma, a hymn „Bliżej Ciebie Boże“ nie ustawał i był dla tonących komunją duchową, boską absolucją i ukojeniem w rozpaczy, bo dawał im świadectwo bóstwa, świadectwo istnienia ducha, zatem i pewność wiecznego życia.
Japończyk podniecony, z ciemnemi rumieńcami na twarzy, złożył ręce jak do modlitwy, mówił w zachwycie.
— O pani, tonięcie „Titanic’a“, pogrążanie się tego olbrzyma w falach czarnych oceanu, to nie była katastrofa, to było misterjum jakieś, misterjum boskości, cudu i zwycięstwa ducha, nad materją... To była tragedja ale tragedja uroczysta, to był dotyk Bożej ręki — dotyk, który odczuli wszyscy obecni i pod wpływem jego byli do końca. Dotyk Bożej dłoni trzymał na stanowisku aż do zgonu telegrafistę Smith’a, który zalany wodą powyżej pasa jeszcze dawał sygnały alarmowe na cały ocean, dopóki mu woda aparatów telegraficznych nie zalała. Pani! to był bohater większy niż wszyscy wodzowie świata, niż wszyscy tryumfatorzy. Ręka Boża trzymała kapitana statku i całą załogę na stanowisku, nadając im powagę, przytomność umysłu i bezprzykładnie zimną krew... do końca, do chwili, gdy wraz z całym statkiem zanurzyli się w odmętach oceanu. Ale przedewszystkiem dotyk ręki Boga grał na instrumentach orkiestry, a muzyka ta święta była natchnieniem dla całej bohaterskiej załogi i wszystkich obecnych. Ona to sprawiała nieprawdopodobne cuda, ona tworzyła tytanów duchowych i olbrzymów altruizmu. Tylko ta muzyka!... Ci ludzie zapamiętali się w grze, z twarzami jak marmur grali bez drżenia rąk, spokojnie, pomimo, że fale zalewały im już muzyczne narzędzia. Ich muzyka ogarnęła wszystko i wszystkich, a wszak było nas tam 1380 pasażerów... zginęło 1200 ludzi, tylko 180 istot ocalało, półżywych, zmordowanych fizycznie i moralnie, ale nie zmiażdżonych duchowo, przeciwnie, na duchu bardzo wzmocnionych. Gdyby bowiem nie ten widoczny dotyk ręki Boga, który spowodował niebywały w takich dramatach porządek, ład akcji ratunkowej i tę zimną krew załogi, wszystkich jej funkcjonarjuszy, „Titanic“ zatonąłby odrazu. Jedna żywa dusza nie ocalałaby wtedy napewno. Ale to był cud! Cała załoga to byli bohaterowie... i gdyby nie brak łodzi ratunkowych, gdyby nie ten okrutny błąd, wówczas nie zginął by nikt. Proszę sobie wyobrazić... Statek tonie, cały bok kadłuba przebity przez „iceberg“ a na statku załoga złożona z 800 ludzi pracuje do ostatniej chwili. Konający tytan wzywa pomocy. Tragiczne echa jego wołania płyną po oceanie jękiem, aż do stacji lądowych. Zewsząd spieszą parowce, ostatnie sygnały jak stwierdzono potem, nadawane były na 10 minut przed zatonięciem statku. Pompy działają systematycznie do końca, przedłużając agonię „Titanic’a“. Robotnicy wszyscy na swoich miejscach, przy dynamomaszynach, w kotłowniach, gdzie oczekiwali na pewną śmierć, spełniając do skonu obowiązek swój bez szemrania, bez cienia rewolty... A orkiestra grała coraz huczniej, coraz majestatyczniej, tchnąc boskością swej melodji... Dziób okrętu wzniósł się już nad poziom oceanu... Światła elektryczne gasły... jakby zamykane na wieki oczy tytana... Z gwizdem i sykiem przeraźliwym woda zalewała kotły pękające... Dokoła ginącego statku burzył się potworny wir spienionych wód... Utworzył się gigantyczny lej, przez który ocean wciągał ofiarę na dno a muzyka jeszcze rzężeniem agonji, ostatnim jękiem konania, niosła umierającym ludziom, rzucała oceanowi rwany hymn swój „Bliżej Ciebie Boże“... Czy to była zwykła katastrofa?... Nie!... to było misterjum boskości, niepojęte jak sam Bóg, to był cud wzniesienia się ducha do jego apoteozy. I... o ile początek pogromu był nawiedzony przez szatana w panice i okropności ludzkiej rozpaczy, to cały dalszy przebieg tragedji i finał jej był już tylko pod znakiem Boga, był tryumfem Boga nad szatanem. A wszak, jak pani wie, dewizą „Titanic’a“, wypisaną poniżej nazwy statku, było „Ni Dieu, ni maître.“...
O... straszna ironja! potężne zwycięstwo zlekceważonej idei Boga...
Jestem buddystą... i mnie uderzyła ta okrutna ironja miażdżąca pyszną, butną, bluźnierczą dewizę, wobec finału tonięcia „Titanica“...
Milczeliśmy długo, zapatrzeni jakby w owe misterjum na oceanie Atlantyckiem, w noc ciemną 15 kwietnia 1912 r. i w ową marę odłamku góry lodowej, w ów „iceberg“ który małą częścią wystawał ponad ocean, a którego średnica 800 metrów szerokości zanurzona była w oceanie. I zapewne dlatego starcie się „Titanic’a“ z icebergiem wywołało małe zewnętrznie wstrząsnienie... lecz śmiertelne dla tego olbrzyma najnowszej techniki budownictwa i wszelkiej pomysłowości ludzkiej... „Titanic“ własność White Stare Line wyruszywszy po raz pierwszy z doków Southampton’u a z Cherburga na Atlantyk, spoczął na jego dnie, odbywszy zaledwie pierwszą część podróży...
Byliśmy oboje zasłuchani jakby w tony muzyki, trącanej ręką Boga... W ów hymn „Bliżej Ciebie Boże“, który był dla konających, dla borykających się ze śmiercią w spienionych bałwanach, ostatnim wiatykiem, świadectwem Bożego panowania. Był im ostatniem pożegnaniem ziemi oraz powitaniem nowego życia w zaświatach.
— Pani jest teraz na „Titanic’u“ — zbudził mnie znowu głos japończyka.
— Tak, jesteśmy tam zdaje się oboje?
— Jesteśmy oboje, pani. Ile razy wspominam tę noc misterjum „Titanic’a“ zawsze słyszę tę cudowną nadziemską muzykę... Szczególna rzecz, że „Titanic“ był od początku wypłynięcia z portu.. pod znakiem muzyki... Gdy opuszczaliśmy Cherburg grała orkiestra na statku i grano w porcie... Już nie pamiętam co grano... lecz wiem to jedno, że muzyka tamta była również niezwykła, działała bowiem przygnębiająco, była jakby złym omenem... coś wróżyła... Smutek przedziwny rozsnuła dokoła odjeżdżających i żegnających nas w porcie... Odczuło to mnóstwo osób na brzegu, a głównie prawie wszyscy pasażerowie „Titanic’a“.
Nagle zawołał z żywością.
— Otóż, proszę pani, przykład, czego może dokonać muzyka!... Może, jak mówiłem, wynieść człowieka na wyżyny duchowe nie tylko piękna, ideału, twórczości i szczęścia, ale nawet rzucając go w śmierć!
— Przyznaję to panu w zupełności. Lecz była jeszcze i trzecia alternatywa działania muzyki na wrażliwość ludzką, tej mi pan nie wytłomaczył.
— No to się jeszcze wytłomaczy, może innym razem. Prawda? Zapewne się jeszcze spotkamy przy tej muszli orkiestrowej...
— Jedynej ozdobie deptaku Krynickiego — dodałam.
— I każdego innego — zaśmiał się mój nowy znajomy.. — Deptak to międzynarodowy salon i szablon; trochę większy, trochę mniejszy, ale wszędzie taki sam. Widzę w oczach pani pytanie skąd ja znalazłem się w Krynicy. Mam tu wprawdzie swoich kompatrjotów, którzy sprzedają bibułkowe latarki, ale ja tu jestem dla sportu podróżowania. Zwiedzałem Węgry, Czechosłowację no, więc to się już tłomaczy... Zresztą znam Warszawę, Kraków, Lwów.
Orkiestra umilkła, ławki opustoszały. Pan Ajudżi Sadio Oktohama przedstawił mi się ze swobodą gentlemana, z ukłonem zachodnio europejskim, dobrze wystudjowanym, czego mu nie krępowały jego wytworne ruchy, przy małej postaci i typowej, śniadej twarzy, o inteligentnych bronzowych oczach. Był w nich utajony płomień, tak częsty u ludzi wschodu. Podałam mu rękę, uścisnęliśmy sobie prawice krótko, z obopólną dozą sympatji, której zaczątkiem było zamiłowanie do muzyki. Pożegnaliśmy się z przyjaznym uśmiechem.
Po paru dniach znalazłam się w cukierni domu Zdrojowego, na dancingu. Zaledwo zajęłam miejsce przy bocznym stoliku i przełknęłam haust herbaty, gdy we drzwiach cukierni stanął Ajudżi Sadio Oktohama.
Ruchy miał nerwowe, oczami rzucał dokoła, widocznie nie był zadowolony ze zbyt licznej publiczności. Spostrzegł mnie i przewinąwszy się zręcznie pomiędzy parami tańczących charlestona, zatrzymał się przy moim stoliku. Przemówił uprzejmie cichym głosem.
— Czy pani pozwoli sobie towarzyszyć?... nie wiem czy to jest w obyczajach tutejszych dozwolone?... — dodał trochę nieśmiało.
— W każdym razie w międzynarodowych napewno — odrzekłam podając mu rękę.
— Dziękuję.
Usiadł. Bronzowe jego skośne oczy błysnęły podejrzliwą ciekawością.
— Dlaczego pani powiedziała w międzynarodowych, nie zaś w europejskich?... czy dlatego, że jestem azjatą?...
— Nie, lecz wszakże zwyczaje europejskie w zakresie savoir-vivre’u rozciągają się już na cały świat cywilizowany i kulturalny, do którego zaliczamy się oboje.
Uśmiechnął się uspokojony w swej podejrzliwości.
— Gdybym nie miał w sobie znamiennych cech swojej rasy, zwracającej tu jeszcze uwagę, nie byłbym taki dbały o tutejsze obyczaje. Pani jest osobą zachodnio-europejską, ten superlativ, zauważony przezemnie odrazu, skłonił mnie do rozpoczęcia z panią rozmowy, wtedy, podczas słuchania Wagnera. Bo jednakże my, japończycy, tu w Polsce, prawie na równi z murzynami wywołujemy sobą ciekawość tłumu, bardzo podobną do zwykłego gapiostwa. To nie bywa przyjemne. Niech pani choćby teraz spojrzy dokoła,... wszystkie oczy skierowane na nasz stolik. Zdaje się nie będę zarozumiałym, gdy obserwacje te zanotuję na swój rachunek.
W głosie jego zadrgała ironja.
— Tak, pan tu jest sensacją — potwierdziłam ubawiona.
— Nie — przerwał gorączkowo — sensacją jest to, że siedzę z panią — Polką. Jaka może być, według tych obserwatorów, łączność między polską damą a japończykiem, w dodatku na dancingu? Co innego gdy damy na deptaku otaczają japończyka sprzedającego bibułkowe latarki, wtedy on jest na miejscu, nieprawdaż?... Ale japończyk w cukierni, w towarzystwie damy, polki, oboje z wszelkiemi danemi przynależenia do kultury, wzbudza zdumienie, sensację i zapewne podejrzliwość.
— Przesadza pan i ubiera nas w skóry dzikich ludzi — odrzekłam poirytowana.
— Nie nas — rzekł znacząco — bo panią i jej podobnych wyłączam z tej opinji — lecz ogół. No, i czyż pani nic nie mówią te miny dokoła, te zgorszone oczy niektórych kobiet, te zdziwione, bezczelne spojrzenia? Och, oni pewnie myślą, że jestem tym przekupniem latarek i że pani zafundowała mi podwieczorek, na dancingu — dla... kaprysu. Och to zabawne — to bardzo ciekawe!
— I płytkie, to co pan mówi — dokończyłam gniewnie. — Cóż za nastrój odczuwam u pana? Pod wpływem jakiej muzyki jest pan dzisiaj? — spytałam go innym tonem.
Spojrzał na mnie badawczo. Przez chwilę mierzyliśmy się wzrokiem. Na twarzy jego zadrgały muskuły, a w oczach błysnął żółty płomyk, trochę niesamowity.
— Rozumiem pytanie pani. Tak, nie na skrzydłach genjuszu Wagnera lecimy obecnie w przestrzeniach wszechświata. Unoszą nas teraz błoniaste lotki ducha nocy... coś jak nietoperza...
Wskazywał na orkiestrę i tańczących...
— Oto ten charlestone jest obecnie demonem władającym moimi nerwami.
Patrzyliśmy w milczeniu na salę. Ciasna i duszna, przepełniona była po brzegi. Na środku sali, na przestrzeni wązkiej, kilkanaście par tańczyło charlestona z tą zapamiętałą powagą, która jest charakterystyką tego tańca. Nogi mężczyzn, w krótkich, modnych spodniach, wiły się jak węże ćwiczone batami, stopy wykręcały się w konwulsyjnych drgawkach obok nóg kobiecych, odkrytych wyżej kolan w cielistych jedwabiach.
Niesłychane choreograficznie wyłomy tych nóg w rytmie muzyki, sprawiały wrażenie cudaczne. Zdawało się, że przy tych ruchach obłędnych, podobnych do pajacowych skoków, twarze tancerzy powinny być przynajmniej roześmiane, wesołe... odpowiadałoby to bardziej całokształtowi widoku. Tymczasem przeciwnie — nogi wykonywały zwroty histeryczne, twarze zaś były niemal poważne, jakieś tępe, czasem z wyrazem sennym, często jakby odurzone, czy nawet rozwięzłe u kobiet, u mężczyzn lubieżne. Dysharmonja ta jednakże zdawała się tu być zupełnie na miejscu. Zjawisko to zaintrygowało mnie. Obserwacją swoją podzieliłam się z Oktohamą, który również jak ja, pilnie badał salę. Odrzekł mi powoli ze zgryźliwą miną...
— Otóż, powtarzam, ten charlestone jest teraz demonem władającym nerwami ludzi, tych którzy go obserwują tak samo jak i tancerzy. Taniec ten i muzyka jego działa na tancerzy i na widzów podniecająco. Tańczący wpadają niekiedy jakby w szał, w ekstazę zmysłowości. Jest w tem coś dzikiego ale nie tą dzikością żywiołową, pełną fantazji i ognia krwi bujnej. Nie! Jestto raczej dzikość przerafinowanej cywilizacji dwudziestego wieku, wytwór degeneracyjny społeczeństwa na wskroś zmaterjalizowanego, które ulega nastrojom mody i jest zwierciadłem psychologji tych, którzy są jej powolnymi, jak i tych, którzy ją tworzą.
— Przedewszystkiem — dodałam — taniec dzisiejszy nie może być długo modnym, bo nerwy dzisiejszych ludzi potrzebują ciągłej zmiany, nie tylko wrażeń ale nawet choreograficznych warjacji, różnych wykręcań całej figury. Tak się objawia temperament i nerwowość dzisiejszych ludzi.
Ajudżi Sadio Oktohama łyknął szklankę herbaty i rzekł z zaciekłą jakąś pasją.
— Cecha epoki, to mały atomik całokształtu dzisiejszych gustów i upodobań. Z pojedyńczych kart składa się cała książka... nawet mało znaczący, zdawałoby się, taniec, zdradza zamiłowanie, usposobienie i powiedzmy.. pragnienie ludzkości. Że zaś przy tych pragnieniach coraz nowych i coraz dziwaczniejszych cechuje ludzi jeszcze i lenistwo i brak samoistnej inwencji, przeto z piedestału przerafinowanych degeneratów cywilizacji, zstępuje się do dzikich plemion murzyńskich, papuaskich, samalijskich, zapożycza się od nich ich skoki taneczne, ich wszelkie danse du ventre i przenosi się to na salony i dancingi, jako najnowsze pas, przyjmowane z aprobatą przez mistrzów tego sportu, z zachwytem przez wykonawców. Ha, może to i najodpowiedniejszy taniec dla zaspokojenia dzisiejszych pożądań ludzkich, skoncentrowanych głównie na pobudzaniu zmysłów. Maskuje się je gimnastyką nóg, wyginaniem i przegięciami postaci. Wszystkie te manewry osiągają cel drażniący. Czasem nawet bezświadomie, samą inercją swoją przy charakterze tańca, do tego dążą.
Umilkł, a na sali charlestone wpadał w tempo zachłannej namiętności. Tancerze wili się sobie w objęciach jak węże, muzyka stawała się coraz bardziej pobudliwa, o monotonnych refrenach, jednakże pełna jakiegoś niesamowitego czaru.
Oktohama wskazał mi brwiami orkiestrę i spytał:
— Czy pani tej muzyce przyznaje jakie właściwości fluidyczne?
— Owszem, nawet duże — odrzekłam.
— Ciekawym jakie?
— Muzyka ta, jakkolwiek przystosowana wybornie do typu tańca, jest od niego o wiele piękniejsza.
— Jak każda twórczość wobec odtwórczości — przerwał nerwowo.
— Ale prócz tego — dodałam — muzyka ta mówi... wskazuje... pod brzmieniem jej tonów odczuwa się...
Patrzył na mnie z zajęciem, badawczo.
— Co ona mówi? — spytał nerwowo.
— Mówi bardzo wyraźnie o znikomości chwili pustej, bez treści, bez sensu, ale nie bez wyrazu. Ona daje wyraz tej właśnie znikomości łatwej, miłej, szumiącej pienistym potokiem beztroski życia, jak wino, którem się nie można upoić, lecz które odurzy.
— A dalej jeszcze, muzyka ta wskazuje nam horyzonciki dziwaczne, ale nie trudne do osiągnięcia dla naszej zwarjowanej wyobraźni. Na tych to przestrzeniach ani gwiezdnych ani słonecznych, lecz jakby oświetlonych blaskiem elektrycznym, nastrojowych, można hasać dowolnie, na... koniach trojańskich, jak i na konikach szachowych, z dobrą wiarą, że się dosiadło Pegaza. Na takich horyzoncikach lekko zdobycznych, pustota jest punktem najprawdziwszym i jedynym celem życia. Nic w ogóle co tchnie potęgą w najlepszem czy najgorszem znaczeniu. Ani wizja anioła, ani mara szatana. Żadnej purpury królewskości, żadnego djademu, tylko miły i lekki kolorowy blichtr, gdzie odbiegłszy od szarej codzienności, zapomina się o niej, przywdziawszy pstrą szatę arlekina.
— Pani jeszcze powiedziała, że się coś od czuwa pod wpływem tej muzyki — rzekł Oktohama nerwowo, mrużąc swe skośne oczy — chciałbym i to usłyszeć.
— Odczuwa się najpierw błogą drzemkę ducha, takie dolce far’niente psychologicznej głębiny, które miewa niekiedy niebezpieczne i zaraźliwe mrzonki. Nie marzenia, to zbyt silne, ale takie ot mrzonki frywolne, śmigające, jak różnobarwne ćmy nad rozpaloną niezdrowym płomieniem wyobraźnią naszego jestestwa. Odczuwa się coś w rodzaju gorączkowego snu fantazji, także lekkiej, niby płatek miki przezroczystej, przez którą można dostrzec taką samą odległość do grzechu co i do cnoty. Słowem, jest to powiew łajdackiego zefirku, drażniącego nerwy, takie charivari w umyśle i duchu. Bywa to niekiedy miłe, nieprawdaż?...
— Hm — mruknął Oktohama bez przekonania — ale przy większem napięciu czar tej muzyki, jak pani nazywa, może zaprowadzić na próg piekiełka... i bagienka.
— Tego ja znowu nie rozumiem, panie, i tak wielkich właściwości deprawacyjnych charlestonowi nie przyznaję...
Oktohama wskazujący palec prawej ręki zwrócił ku mnie ruchem gwałtownym, jakby mierzył we mnie sztyletem.
— Oto trzecia alternatywa działania muzyki, nie wytłomaczalna przy Wagnerze, za to przy tej oto muzyce zupełnie zrozumiała. Określenia pani może są słuszne, ale ja odczuwam inaczej. Pani tę muzykę określa razem z tańcem oczywiście, jako zabawę, która nasuwa takie i takie wizje, takie wywołuje wrażenia, odczucia, raczej miłe, pogodne i nie zawierające w sobie jadu trującego. Ja przeciwnie dostrzegam w niej jad zgubny, zawarty właśnie w jej uroku, jak żądło żmiji w kwiecie. Ta muzyka i ten taniec zaczadza umysły, a gdy postępuje jak choroba zakaźna, w coraz silniejsze okresy działania, wtedy staje się niebezpieczną, groźną, aż ciska ludzi, opętanych tym czarem, w odmęt bagienka i piekiełka, gdzie króluje pustota.
— Pustota to jeszcze nie bagienko ani piekiełko — przerwałam.
Skośne oczy Oktohamy błysnęły złośliwie.
— Ciekawe! jaka według pani, jest najsilniejsza odmiana pustoty? — spytał.
— Może... błazeństwo? — odrzekłam z niemiłem drżeniem.
— To swoją drogą, to także, ale przedewszystkiem pustota to pierwszy, niewinny zdawałoby się stopień do... rozpusty.
— Panie! galopujemy za prędko i — za daleko.
— Ani trochę! — odrzekł energicznie. Każdy bakcyl chorobotwórczy wydaje się pyłkiem nic nie znaczącym dla tych, którzy nieświadomi jego działania. On jednakże rozrasta się w organiźmie człowieka, podkopuje i rujnuje jego zdrowie fizycznie, tak samo jak się rozrastają w umyśle i duchu laseczniki pustoty, w najsilniejszej odmianie... rozpusty a z tej już się trudno wyzwolić. Najniebezpieczniejsze z grzęzawisk, czatujących na człowieka, jest wszakże grzęzawisko umysłowych i duchowych nizin, więc gdy się wytrwale do nich dąży, za błędnym ognikiem pustoty, wtedy prędzej czy później otworzy się otchłań, do chłonięcia ofiary gotowa i... ofiara najczęściej w nią wpada. Niesłychanie rzadkie są zjawiska by się kto zatrzymał na krawędzi takiej otchłani. Ale jakże często wpływem najbardziej destrukcyjnym, popychającym do podobnej ruiny duchowej, bywa właśnie muzyka, choćby taka... jak ta oto obecna.
Orkiestra grała jazz-band, z brawurą i wrzawą, z roztarganą jakąś zaciętością. Ajudżi Sadio Oktohama milcząc, słuchał przez długą chwilę. Ja milczałam również, rozważając jego słowa poprzednie. Japończyk znowu wlał w siebie mocnej jak smoła herbaty i jął mówić lekko drwiącym tonem.
— Przy takiej oto muzyce plemiona dzikich, gdzieś w tropikalnych okolicach, gdzieś z nad brzegów Kongo, wykonują swój taniec barbarzyński. Murzyni nie potrzebują melodji, potrzebują hałasu, by zaspokoić swe instynkta taneczne, by głosić niemi tryumf wojenny, czy erotyczny, albo opiewać łup myśliwski, jakąś gastronomiczną uciechę. Muzyka taka chaotyczna, bezładna, odpowiednia na banjo lub na piszczałki, jest oto trawestowana na instrumenty europejskie i działa na europejczyków tak, jak alkohol działa na murzynów, których spija aż do utraty zmysłów. Dobra wymiana dzikości pierwotnej na dzikość cywilizowaną. Tu, na tym oto dancingu, zamałe pole na to, by muzyka ta wykazała całą moc swego wpływu, ale w różnych nocnych wszechświatowych norach, w różnych spelunkach na dużą skalę zakreślonych, tam dopiero jest najsilniejszy punkt tej trzeciej alternatywy, oddziaływania muzyki na instynkty ludzkie, na ich zmysły i wrażliwość i... zepsucie pod hasłem tejże muzyki. Ona często popycha do tych ruin duchowych, ona, potężna w twórczej swej sile i celu, wtrąca niekiedy ludzi tam, gdzie nie doszliby nigdy, bez podniety, jaką dają tony uderzające śmiało i trafnie w pewne, najniebezpieczniejsze struny wrażliwości ludzkiej. Nawet alkohol bez pomocy muzyki o wiele słabsze miewa działanie destrukcyjne. Jeżeli alkohol nazywamy narkotykiem, to muzykę taką trzebaby nazwać wężem kusicielem, ale wtedy musi być ona również genjalna w swoim rodzaju.
— Istnieje zły genjusz ducha ludzkiego, który tworzy zło dokoła swojej orbity — odrzekłam — ale na zły, destrukcyjny genjusz muzyki nie mogę się zgodzić, gdyż przyzwyczaiłam się uważać muzykę za jeden z największych uroków życia, za piękno niezwalczone przez żadnego demona zła.
— Niezwalczone lecz przez demona stworzone — odparł żywo Oktohama — i wtedy jest piekielnym genjuszem twórczym.
Japończyk wpadł w zapał iście wschodni. Mówił prędko i w oczach miał blaski zdradzające zamiłowanie do tematu.
— Niech pani dobrze rozważy ten problemat bardzo łatwy do zgłębienia. Wszak podnieść ducha ludzkiego na wyżynę najszczytniejszą, skąd się ogarnia horyzonty ideału, horyzonty, które dają natchnienie i przyprawiają ludziom skrzydła do ramion, na to trzeba genjusza muzyki najwyższego, doskonałego w swej boskiej, uroczej mocy. Ale cisnąć umysły i ducha w nizinę, w państwo Belzebuba, gdzie rozbrzmiewa hasło rozpusty i rozpanosza się zgnilizna moralna, na to trzeba także tonów skonstruowanych genjalnie. Proszę wierzyć, że i taki genjusz istnieje na ziemi i on dokonywa dzieła rozkładu, zniszczenia wszelkich wyżyn duchowych.
Oktohama umilkł. Jazz-band szalał na sali... poczem przeszedł znowu w namiętnego charlestona. Szaleli ludzie w swych pożądaniach podniety, zabawy. Patrzałam i słuchałam w zamyśleniu, odczuwając wyraźnie, jak satanizm tej muzyki, pomimo trzeźwości, przepływa przez żyły prądem szczególnym. I pomimo, że się go jest świadomym, pomimo, że się go analizuje, jednakże działa on krańcowo inaczej, niż tamta podniosła muzyka Wagnera, z koncertu. Musiałam przyznać Oktohamie, że dowodzenia jego są słuszne. Tak, o ile istnieje błogosławieństwo muzyki, zawarte w potędze jego twórczego ideału, takiej muzyki, jaka była ostatnią komunją tonących na „Titanic’u“, — to istnieje także i przekleństwo muzyki, ześrodkowane z mocy jej twórczego satanizmu. Dwie potęgi wiecznie ścierające się z sobą. Czyżby jednakowo olbrzymie w swych tryumfach?...
Z refleksji swoich zwierzyłam się przed Oktohamą.
— To problemat ogromny — odrzekł żywo, na nowo zapalony do tematu...
I oto... z charlestona brzmiącego i podrygującego na sali przeszliśmy do problematów szeroko społecznych, duchowych i ideowych, jak z małej łódeczki dojazdowej, na wielki okręt, płynący po morzu zagadnień wszechludzkich. Rozmowa ta uniosła nas w sfery dalekie już od sali dancingu, jakkolwiek ciągłym refrenem tej dyskusji naszej były monotonne, drażniące tony charlestona i wrzaskliwa kakofonja jazz-bandu. Poruszyliśmy w rozmowie naszej wojnę europejską, jej wpływ na psychikę ludzi, „powojennych“, przeskakiwaliśmy ze wschodu na zachód, wyszukując na nim najjaskrawszych punktów rozwoju duchowego i ideałów wśród ludzi, oraz najciemniejsze piętna zaniku ideału a rozwielmożnienia się satanizmu. Mój optymizm ścierał się stale z pesymizmem Oktohamy. Jednakże siła jego dowodzenia i argumentacja faktów przytaczanych przez tego bywalca światowego, gasiła nieco mój polski optymizm, oparty na wiecznych złudach i zawsze różowej nadziei. Zaczynałam się nawet zastanawiać, czy to pesymizm japończyka, czy tylko patrzenie na świat bystrym, trzeźwym wzrokiem, pozbawionym wszelkich szkieł o różnokolorowem zabarwieniu.
W pewnej chwili japończyk rzekł, przechodząc od szczegółów do ogólnej syntezy.
— Kierunek duchowy obecnej, powojennej ludzkości skłania się ku satanizmowi. Ludzkość cała nie doszła jeszcze do otchłani satanizmu, prócz wyjątków staczających się już w nią z impetem, ale zbyt dużo jest wśród ludzi błazeństwa. Wiemy co zgubiło wiele potęg światowych — oto błazeństwo, które jest tak samo pierwszym stopniem satanizmu, jak pustota rozpusty. Nie starczyłoby nam cierpliwości na wyliczanie przykładów jak się dochodzi od pustoty do rozpusty i od błazeństwa do satanizmu. Faktem jest, że w owem rozpanoszeniu się błazeństwa, istnieje dla ludzkości stokroć większe niebezpieczeństwo, niż... żółte, o którem się w Europie ciągle mówi — zaśmiał się z sarkazmem.
Spojrzał na mnie ukośnie.
— Pani się dziwi, że ja to mówię — właśnie ja?...
— Nie dziwię się, tylko się zastanawiam, czy owo — rozpanoszenie się błazeństwa nie sięga także wschodu? zatem nietylko na naszym kontynencie.
— Och tak! — odrzekł Oktohama, — wpijając we mnie skośne swe oczy. — My również podlegamy tej wszechświatowej zarazie, ale nas jeszcze nazywają dzikimi wyspiarzami. My mamy cywilizację, którą chłoniemy wszystkiemi porami organizmu społecznego, ale nam nie przyznają jeszcze tej kultury, jaką szczyci się Europa. Przeto wszystko to, co u nas możnaby tłomaczyć i pobłażać, u was powinno dziwić i razić. A tymczasem wy, europejczycy, z małemi wyjątkami jesteście obecnie pod znakiem takiego oto, stadjum uduchowienia. Oto miniaturowy obrazek psychiki dzisiejszych ludzi, tej osławionej kultury waszej.
Wskazał na salę.
W cudacznych warjacjach taniec dochodził do paroksyzmu zapamiętania się. Figury kobiece i torsy męskie, w plastycznych przegięciach, wyraźnie illustrowały rozpasanie zmysłów, znużenie fizyczne tancerzy, widne na twarzach, jeśli nie umalowanych à giorno — to bladych z wyczerpania. Oczy za mgłą — u jednych za mgłą bezmyślności tępej, u drugich lubieżnej ekstazy. W takt muzyki drgają nogi, stukają o siebie kolana, dotykają się torsy, głowy, twarze tancerzy, ten sam refren ton ów pobudzających, ten sam refren podnięty najniższej,...wir... skoki... zwroty... wyginania się, przeginania i... przytulania w objęciach... i ta muzyka... ta muzyka!... Nastrojowa, hulaszcza, kusząca, piekielna! ta muzyka, która odurza i zaczadza. Ale co się tu jeszcze wyczuwa prócz atmosfery hulaszczej?... co jest jeszcze poza tym tumanem zabawy zmysłowej?... Jakaś pomroka nieuchwytna a przecie wyraźna. Nie swawola nawet lecz smutek przedziwny snuje tu swoje pajęcze przędze... coś jakby cień niesamowity lepkiej błony jakiejś poczwary zawisłej złowrogo. Czyż ta poczwara przeistoczyć się może w hydrę chłonącą duszę społeczeństwa? Dlaczego ten smutek przesiewa się tu po przez blask zabawy i jest tak wyczuwalny, tak znamienny, że aż dławi?
I... oto ujrzałam w wyobraźni inny obraz... Czarny ocean... noc... misterjum tonącego „Titanic’a“ ryk fal, jęk konających, stalowe słowa komendy ratunkowej kapitana statku,... ład... porządek... w grozie zatraty, w obliczu śmierci. A nad tem wzniosłe tony hymnu: „Bliżej Ciebie Boże.“
Pod mocą jakiego hymnu jesteśmy tu wszyscy, teraz?... w tej zadymionej sali, przepełnionej wyziewami spoconych ciał... w atmosferze namiętnego tańca i zmysłowych pożądań? — zabrzmiało w mej duszy pytanie. I zaraz odpowiedź: „Co raz dalej od Ciebie Boże!“
Wstrząsnęłam się przykrym dreszczem. Ta muzyka rozdrażnia i nasuwa dziwne wizje.
— „Coraz dalej od Ciebie Boże!“ — powtórzyłam głośno, bezwiednie.
Oktohama patrzał na mnie uważnie, poczem rzekł półszeptem i jakby do siebie.
— Nad ludzkością teraz jak na „Titanic’u“ widnieje dewiza: „Ni Dieu, ni maître“... Ale by uniknąć fatalnego iceberga, trzeba zmienić kierunek rudla duchowego, trzeba zmienić hymn duszy i serca na: „Bliżej Ciebie Boże!“







Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Helena Mniszek.