Kwiat Magnolji (Mniszek, 1928)

<<< Dane tekstu >>>
Autor Helena Mniszek
Tytuł Kwiat Magnolji
Pochodzenie Kwiat Magnolji
Wydawca Wielkopolska Księgarnia Nakładowa
Data wyd. 1928
Druk Drukarnia Katolicka Sp. Akc. w Poznaniu
Miejsce wyd. Poznań
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
KWIAT MAGNOLJI


Konrad i Ena siedzieli przy sobie nad morzem, w cichym zakątku, w Cap Martin i, patrzyli tęsknie na srebrno-błękitne fale, mieniące się w słońcu lamą gwiaździstą. Upajające zapachy wiosny płynęły z parku i zmieszane ze specyficzną wonią morza, tworzyły przedziwną odurzającą atmosferę.
Cisza na morzu i na ziemi była tu pełną tajemniczości. Jeno szmery jakieś i szepty zaledwo uchwytne zdawały się pochodzić z głębin lazurowych toni, które wciągnęły w siebie słońce, zatapiając je miłośnie w swych chłodnych uściskach. Lekki powiew morski szeleścił w piniach i oliwkach, przynosząc tu z oddali, duszny zapach kwitnących pomarańcz. Do stóp Konrada i Eny podpływały cienkie, szkliste tafelki wody i spienione jej odpryski. Chrzęst piasku gładzonego nieustannie co raz nowym językiem fal uspakajał wzburzone nerwy Konrada. Siedzieli na wielkim głazie, który tonął w białym piasku.
Obejmując narzeczoną Konrad tulił do ust blado-różowy kwiat magnolji. W oczach miał niespokojny płomień.
W pewnej chwili Ena wsparła jasną głowę na piersiach narzeczonego i rzekła przyciszonym głosem:
— Jutro ta sama fala błękitna uniesie cię, Radi, daleko odemnie... i będzie cię kołysać w przestrzeni już za Korsyką... a ja tu zostanę taka... sama. Tylko tęsknotą łowić cię będę na tych lazurach wód... Wiesz, że patrząc dziś na morze, odczuwam do niego niechęć. Jutro je znienawidzę jak wroga, który oderwie cię odemnie.
— Powiedz rozłączy na dłuższy okres czasu. Wyda on się wiekiem ale nie oderwie — przynajmniej mnie od ciebie nie oderwie nigdy.
— Czy we mnie wątpisz, Radi? — szepnęła z wyrzutem.
— Nie! Wierzę w ciebie najdroższa ale... gdy mi ta magnolja uschnie będzie mi bardzo smutno. Doznam okrutnego wrażenia, żeś o mnie zapomniała. O taki ból byłby zbyt ciężki do zniesienia!
Ena podniosła głowę. Duże, jasne oczy patrzące z pod gęstwy złotych włosów, utkwiły poważnie w szarych oczach narzeczonego. Położyła mu ręce na ramionach i rzekła z uczuciem:
— Drogi mój! Kwiat magnolji musi uschnąć, bo to jego przeznaczenie, ale moja miłość dla ciebie jest nieśmiertelną, nie może uledz prawom rośliny.
— A jednak Eno — rzekł Konrad zapatrzony w dal morską — dziwna mnie prześladuje myśl od chwili gdy zaręczyliśmy się temi kwiatami. Pamiętasz, dziś przed południem, pod tem drzewem magnolji, nasz pierwszy pocałunek i te... rozsypane perły twoje?...
— Zbyt byłeś gwałtowny...
— Zbyt?... czy można być opanowanym w takiej chwili?
— A potem zbieraliśmy razem perły w trawie i...
— I?...
— No i całowałeś mnie znowu gdy nadszedł.... twój brat.
— To mój brat stryjeczny — rzekł Konrad z żywością. — Ale dlaczego on nas tak spłoszył?
Rumieniec okrasił jasną twarz Eny.
— Poprostu przyszedł trochę... nie w porę i powiedział: nie zbiera się pereł gdy się już rozsypały — pamiętasz? przerwał nam taką cudną chwilę i taki miał zły uśmiech na twarzy.
— Może był zazdrosny o.... pocałunki?
Ena zamknęła mu usta żarem swoich ust.
— Radi — nie psujmy sobie chwil ostatnich przed tak długiem rozstaniem. Ty wiesz jak cię kocham bardzo i jak będę tęskniła za tobą. Nazwałeś mnie kwiatem magnolji. Czy magnolja bez słońca mogłaby żyć? Patrz na ten kielich jakby z różowego alabastru, nasyca go purpura słońca, pełen jest krwi gorącej, którą słońce, jego kochanek, do żył mu wlewa.
— Do żył, nie do serca. Nasyca go płomieniem, lecz serce kwiata zimne... potrzebuje zawsze nowego i silniejszego żaru i... blasku by żyć.
Konrad drgnął, odsunął się i oczy zmrużone, podejrzliwie utkwił w źrenicach narzeczonej.
— Więc i ty będziesz potrzebowała nowego słońca, zdala odemnie?... — powiedział twardo.
— Ach drogi mój, czyż nie chcesz bym oczekiwała od ciebie nowej purpury, nowego blasku miłości, gdy wrócisz?...
On przeciągnął dłoń po płonącem czole.
— Strasznie jestem zdenerwowany! Jak zniosę rozstanie z tobą, Eno, nie wiem. Dla nauki to robię, dla naszej przyszłości, ale to będzie chwila okrutna.
— Dla mnie również. Przyznaję, że jak magnolja bez słońca tak ja zwiędnę po twoim odjeździe. Nie martw się przeto, Radi, pracuj spokojnie, zdobywaj potrzebną ci wiedzę i nie miej złych przeczuć patrząc na uschnięty kwiat nasz zaręczynowy. Niech ta zeschła roślinka będzie symbolem mego żalu, mej tęsknoty...
— Eno!!!...
— Jakże gorące twoje usta, Radi i... twoje uściski. Tak, drogi mój, patrząc na magnolję myśl sobie zawsze: ożywię ją na nowo, napoję ją purpurą i nasycę blaskiem uczucia, gdy będę znowu przy niej.
— Eno moja!!
— Tak myśl zawsze. I chyba wtedy mógłbyś się zaniepokoić i zatrworzyć, gdyby... gdyby ta magnolja nagle ożyła i zakwitła ci na nowo całą krasą swego piękna. Wtedy dopiero mógłbyś stracić wiarę w moją miłość i wierność. Nie wcześniej!
Spojrzała mu głęboko w jego, przyciemnione rzęsami, źrenice.
— Radi, nie patrz tak na mnie. Czyż możliwem jest by ta magnolja gdy uschnie ożyła na nowo i zakwitła? Wszak to nieprawdopodobieństwo — nieprawdaż? Niepodobieństwem przeto jest wygaśnięcie mojej miłości dla ciebie.
On przytulił ją mocno do siebie.
— Eno moja, umiesz trafić do serca, które w tobie tylko widzi swoje życie i swoją przyszłość. Eno, ty wiesz, że moja miłość dla ciebie jest tak potężna, tak święta i twórcza, że nawet, nawet potrafiłaby przemienić zeschłą roślinę... w bujny świeży kwiat!
Opletli się uściskiem, usta ich padły na siebie jak dwa płomienie i chłonęły się wzajemnie.
Złoto-purpurowy krąg słońca spływał w morze, coraz głębiej, głębiej a bezmiar wód ogarnięty blaskiem czerwieni stał się jak jeden ocean ognia. Zapach kwiatów pomarańczowych odurzał upojone do bezmiaru dwa młode serca, którym jednak sądzone było rozstać się na długo.

Wielki parowiec pasażerski wyruszył w drogę przed kilkoma minutami, wyrzucając w kryształ powietrzny czarne, gęste zwały dymu. Statek ogromem swym łamał błękitno-przeźroczą gładź morza, którą dziób okrętu pruł i zwijał w postrzępione fryzy biało-srebrnych pian. Ostatnie salwy pożegnalne z dział wstrząsały wybrzeżem Villefranche i budziły echa przeciągłe w górach wznoszących się ponad portem i lazurową zatoką. Orkiestra grała jeszcze na pokładzie „Lewiatana“ lecz tony jej rozlewały się po falach i cichły, malały jak malał parowiec oddalający się od brzegów.
Grupy ludzi pozostałych w porcie rozprawiały wesoło, czyniąc swoje uwagi nad odpływającym olbrzymem. Tylko Ena odsunięta daleko od wszystkich, patrzała z zapartym oddechem tam, gdzie on stał ciągle na pokładzie, dla niej widoczny, w nią zapatrzony. Widziała dotąd doskonale jego wyniosłą postać, widziała rękę powiewającą kapeluszem na pożegnanie. Zdawało się jej, że to nie on odjeżdża unoszony falami, lecz z nią odsuwa się całe wybrzeże, rozdzielając ją z ukochanym bezmierną otchłanią morza. Och, gdybyż można było zatrzymać czas, biegnący jak ta fala szalonym pędem i cofnąć chociażby tylko tę chwilę rozstania.
— Konradzie, Radi mój, nie odjeżdżaj, wróć, przecież mógłbyś jeszcze wrócić... czy widzisz jaka ja jestem biedna, sama bez ciebie — szeptały bezpamiętne usta Eny.
Cała jej istota wyrywała się i szła za nim. Ach ta chwila ostatnia, gdy on siadał na motorówkę dojazdową. Jego uścisk ostatni, pocałunek mocny, zachłanny, którym jakby chciał zdusić żal i ból serca przed rozstaniem. A potem nagle ten straszny błysk gniewu w oczach, gdy ujrzał zbliżającego się Adrjana, z tym jego nieznośnym szyderczym uśmiechem na ustach. Poco nadszedł, poco zmącił im tę ostatnią chwilę?... Gdy Konrad wsiadł już na pokład okrętu, Adrjan stał przy niej, prawie ramię w ramię. Odsunęła się od niego, ale znowu zbliżył się do niej.
— Czyż to taki dramat, pożegnanie z narzeczonym — spytał cynicznie.
Nie odpowiedziała.
On coś mówił żartobliwie nie uważając na milczenie, lecz Konrad widział ich obok siebie stojących. Z tym widokiem w oczach oddalał się w przestrzeń.
Adrjan zaś mówił:
— Konrad jest o panią piekielnie zazdrosny a mimo to zostawia panią na Jasnym brzegu. Snać ufny w opiekę moją, gdyż wie, że ciotka nie jest właściwie opieką dla pani. Ale w tem całe zło, że opieka moja zdaje się przestrasza panią...
Odpowiedziała mu coś niegrzecznego, odrzekł jej, że pięknej kobiecie wolno być nawet brutalną, byle nie przestała być piękną. I... odsunął się dotknięty nieco.
Ale Konrad już tego nie widział.
Ena zapatrzona w mały, czarny punkt parowca na tafli błękitu, myślała z żalem tylko o tem, że.... Konrad już tego nie widział. Przysłoniła go mgławica oddalenia i czarny punkt Lewiatana zmalał na linji horyzontu, aż wreszcie zniknął zupełnie, unicestwiony w błękitach wód.
Do Eny podszedł Adrjan. Na ustach miał uśmiech zagadkowy. Rzekł przyciszonym głosem:
— Teraz już wszystko jedno, czy Konrad jest o parę mil stąd czy w Indjach.
Ena drgnęła.
— W Indjach?... Jakże to daleko, jak bardzo daleko!
— A tak, to daleko. Zanim najbardziej szybkoskrzydła tęsknota doleci tam, musi zatonąć w różnych morzach, które jej stoją na wstręcie. Może pani jednak oderwie nareszcie oczy od tych fal? Wszak one są już martwą kartą bez treści i tekstu. Czy tak? Chodźmy! Ciocia czeka a świat nie kończy się na jednym okręcie, ani nawet na Lewiatanie.
— Cynik — pomyślała Ena — i odwróciła oczy od pustyni morza.
— Jak tu pachnie!
— Kwitną pomarańcze, magnolje.... proszę spojrzeć tam... całe drzewo w egzaltacji kwitnienia...
— Magnolja... rychło zeschnie — szepnęła Ena w zamyśleniu.
— O nie! Za dużo ma w sobie piękna i pragnienia życia. Nie uschnie! raczej nowym przystroi się kwiatem.
Ena spuściła głowę na piersi i odeszła w milczeniu.

Na pokładzie „Lewiatana“ Konrad wsparty o burtę parowca, rozpaczną tęsknotą serca i oczów, przenikał dal lazurową, gdzie jeszcze majaczyły mgliste kontury Villefranche.
Przymknął powieki i ujrzał odrysowany jakby na źrenicach własnych obraz Eny.... Wstrząsnął się... Z jego zaciętych warg wybiegł szept syczący:
— Ona została tam... Z nim.
Uczuł w piersiach ból dotkliwy. Morze wydało mu się szare, świat cały jakby sadzą przyćmiony.

Fale śródziemnego płynęły od brzegów Riviery śladem „Lewiatana“ aż hen ku delcie Nilu. Płynęły szeroko, swobodnie, lecz zmieniały swój koloryt kalejdoskopowo... Pod przylądkiem Cap-Martin, gdzie kwitły magnolje, fale były takie słodkie, ciche, srebrem nalane. W Villefranche już ciemniały, jakby słodycz ich nabierała atomów goryczy... W miarę posuwania się „Lewiatana“ siniały coraz bardziej, mętniały.
Czy stęsknione oczy z Cap-Martin nie mogły blaskiem swym i głębią, ożywić fal i nasycić je błękitem i.... czarem, na tak już daleką przestrzeń? Dopływając do Port-Saidu Konrad przeczuwał w duszy zbolałej, że śródziemne innym mieni się lazurem w Cap-Martin, niż tu, u brzegów Afryki... A jakże ponuro zalśnią mu wody morza Czerwonego, a potem fale oceanu... dokąd już tęsknota Eny...
Z Port-Saidu Konrad wysłał do narzeczonej trzeci list pełen miłości i wiary.

Minęły miesiące dla Konrada długie jak wiek, przepojone tęsknotą i coraz potężniejszą miłością dla Eny. Listy od niej były źródłem ożywczem, z którego czerpał wiarę w swe wymarzone szczęście. Ale tempo tych listów osłabło znacznie od pewnego czasu i puls ich treści zmienił się w bardziej spokojny, jakby zrównoważony. Przedtem tęsknota buchała z tych kart upragnionych, potem była w nich spokojniejsza nuta. Konrad odczuł odrazu pierwszy, słabiutki odcień tej zmiany... jak się odczuwa najlżejszy tyk zamierającego pulsu. Ćma nieufności musnęła go tylko budząc w nim niepokój. Zresztą chwilowy ten niepokój wytłomaczył sobie zbytnią, może nawet chorobliwą wrażliwością, dzięki której żądał więcej niż mogło mu dać serce najbardziej wierne. Rozkoszował się więc już nie treścią ale posiadaniem dawno oczekiwanego listu i widokiem tych drogich liter jej ręką kreślonych. Karcił siebie za moment osłabienia wiary w Enę i wysyłał codzień listy, przesycone tem większą tęsknotą i ogniem płonącego serca. Czekał na odzew jej uczuć, długo, bardzo długo, w męczarni niewypowiedzianej, której już nie umiał niczem przytłumić. I oto znowu po kilku miesiącach z jej listem w ręku siedział u wejścia do swego bungalowu nad brzegiem Gangesu. List był zgnieciony, poszarpany. Palił i mroził zarazem. Czy to pisała Ena, jego złotowłosa Ena, opromieniona przez niego wszystkiemi blaskami tęczy, ukochana ponad życie? Czy te słowa zimne i niemal zabijające mogły wyjść z pod jej pióra? Czy to nie zły sen, nie koszmar potworny, który minie jak straszne widmo nieszczęścia? Konrad zadawał sobie ciągle to pytanie i odczytywał list kilkanaście już razy, lecz nic więcej nadto co mówiły obojętne słowa i to, stokroć okrutniejsze, co było ukryte pomiędzy wierszami, nie znalazł.
Słońce zalewało okolicę szczodrem zalewiskiem złota, rzeka święta mieniła się płynną falą, na której słońce krzesało iskry o bezcennych barwach kamieni. Strop szafiru nieba bez plamki obłoku, miał przeczystość i blask kryształu. Ale Konrad był pogrążony w mroku jakby te blaski dokoła cofnęły się od niego daleko... oddając go nocy.
— Czy to prawda... czy to przewidzenie? — powtarzał sobie ciągle głośno, i to proste pytanie przejmowało go chłodem. A dokoła wrzało życie. Na olbrzymich palmach otaczających bungalow, wrzeszczały i kłóciły się małe, zielone papużki, a na bambusowych drzewach kołysały się małpy z chrypliwym pokrzykiwaniem. Roje motyli jak płatki kwiatów krążyły dokoła korkowego hełmu Konrada. Białe ściany domostwa błyszczały w słońcu jak marmur, oplecione ljanami zieleni i kwiecia. Dokoła bungalowu stróżowały kokosy i mirty.
Wtem rozległ się niezwykły, ostry krzyk i z gąszczów soczystej zieleni wypadł olbrzymi paw, paradując rozwiniętym ogonem, sadzonym klejnotami i pusząc się majestatycznie. Wnet zoczyły go małpy i nuż przedrzeźniać a puszyć się tak samo i jeżyć sierść. Głowy o brzydkich, płaskich, sinych twarzach podnosiły dumnie do góry.
Wszczął się krzyk, pawi przybyło więcej a małpy rzucały na nie orzechami kokosów.
Konrad patrzał tępo na zwierzęta jakby nic nie widząc i nie słysząc. Mała ulubiona papużka usiadła mu na ramieniu i jęła mu muskać twarz jednem skrzydłem, jakby go pieszcząc. Wzdrygnął się pod dotknięciem aksamitnych piór i odpędził ptaka.... Wionęło chryzolitem, obrażona papuga usiadła w pobliżu na gałęzi bambusu i patrząc podejrzliwie czarnem, jak paciorek oczkiem na Konrada, jęła skrzeczeć żałośnie.
Konrad na nowo przeczytał list Eny.
— Nie, nie! przecie tu nic złego nie ma... po prostu trochę lakonicznie napisała... może śpieszyła się by prędzej wysłać list, na który czekałem z upragnieniem. Wszak ona musiała to odczuwać, że tęsknota moja staje się już zabójczą... W pośpiechu pisała te słowa i dlatego są one jak martwe. A może chora?...
Ogarnął go lęk.
Zaczął uważnie rozpatrywać list, badał go jak grafolog.
— O jakie te litery dziwne... stawiane krzywo, nerwowo... rączka jej drżała... Boże wszak to wyraźne! i ja tego przedtem?... i ja ją posądzałem?... Ona chora, napewno chora!... Boże!...
Konrad zdjął kask, przesunął rękę po mokrem czole.
— Najdroższa moja, co ci jest?
Wstrząsnął się. Przeraźliwy krzyk pawi przejął go nagłym strachem zabobonnym. Zawrzeszczały papugi... Nagle Konrad cofnął się przerażony. Ujrzał tuż przed swoimi oczami sino-czerwoną twarz małpki. Zawieszona ogonem na bambusowej gałęzi małpka, zwinnie huśtając się, wykonała skok na jego piersi. Zajrzała mu w twarz figlarnie, roześmiała się. Z potwornym grymasem wyszczerzonych zębów, podrzuciła się znowu na bambus, gdzie zaczęła skrzeczeć przykrym rechotem. Konrad zerwał się z fotela zdenerwowany. Zaklął szpetnie i schowawszy list Eny poszedł brzegiem rzeki.
Godzina była przedwieczorna, przesycona upałem dnia. Złote łuny na skłonie nieba, nabierały leciuchnych tonów purpury. Jaskrawa nitka bramowała brzegi obłoków.
Ganges lśnił i mienił się ciemnym szafirem szmelcowanej stali. Sine fale spiętrzone lekko, łamały się jak blacha. W oddali zwisała nad rzeką ciemna linja mostu kolejowego a poza nim na tle seledynu nieba majaczyła biała wizja miasta Benares. Gęstwa wież, wieżyczek, smukłych kolumn, świątyń, pagód, pałaców tworzyła rzeźbę koronkową jakby utkaną z mgieł i oparów, która na wschodniej stronie nieba rysowała się bajką cudowną. Zdawało się, że pierwszy podmuch wiatru rozwieje ją w nicość. Słońce, zniżając się ku zachodowi, rzucało na rzekę i miasto refleksy złoto-morelowe. Biała fantazja strzelistych marmurów nasiąkała żywszą barwą delikatnej purpury.
Benares wydawało się mistyczną grupą lamp alabastrowych, w których płonął ogień boski. Jedna ze świątyń, z białego marmuru o wysmukłych kopułach, ułożonych stożkowato z drobnych wieżyczek, owalna i lekka miała wygląd stulonego kwiatu.
— Magnolja! — szepnął Konrad w zachwycie. Gwałtownym ruchem sięgnął w zanadrze i wyjął skórzany portfel. Otworzył go, wpił oczy w suchy kwiatek ułożony na blado-niebieskim jedwabiu. Całą siłę ducha wlał we wzrok, którym przepalał żółtawy szczątek.
— Eno moja! — wyszeptały drżące usta Konrada. Uśmiech, dawno zagasły w jego oczach rozjaśnił je błyskiem nadziei. Wszak Ena mówiła: sucha magnolja będzie ci symbolem mojej niezmiennej tęsknoty i wiernej miłości. Przyłożył usta do kwiatka, lecz doznał wrażenia jakby dotknął zimnych ust Eny.
Z przykrym dreszczem włożył portfel do kieszeni. Zapatrzył się znowu w mistyczną kopułę świątyni, odrysowaną cudnie na tle zielonawego nieba jak Fata-morgana.
Przyszła mu na pamięć chwila zaręczyn z Eną. Ujrzał ukochaną pod rozkwitłem drzewem magnolji w białej sukni przezroczej, prześwitującej różowym kwiatem ciała. Ujrzał jej oczy błękitne, jak lazur najgłębszej toni morskiej. Widział jej włosy złote, na które słońce przeciekając przez gęstwę kwiatów, rzucało iskry drgające, jak rozsypane gwiazdy. Widział Enę tak wyraźnie, bliską sobie i nieskończenie drogą. Nie mógł oderwać wzroku od tej mgławicy unoszącej się w jego stęsknionych oczach.
Odczuwał wyraźną łączność między sobą, Eną a tą fantastyczną halucynacją, objawioną mu nad sinemi falami Gangesu. Przenerwowany, nastrojony na najsubtelniejsze tony swej wrażliwej natury, popadł w zdradliwą sieć refleksji nad znaczeniem tego zjawiska, jak mu się zdawało, wróżebnego.
Ale wnet jego skupioną zadumę przerwały krzyki i wrzawa dochodzące z oddali. Brzegi świętej rzeki u stóp Benaresu zapełniły się ludźmi. Była to pora wieczornych obrzędów religijnych, modłów i ablucji. Niezliczone tłumy zaroiły się na pomostach, opatrzonych schodami wsuniętemi głęboko w wodę. Schody te były z kamienia, marmuru, czasem drewniane dla ubogich i nędzarzy. Hindusi i Hinduski po schodach tych wchodzą do uświęconych przez siebie nurtów, kąpią się lub tylko oblewają w odą swe ciała, piją wodę, wykrzykując różne zaklęcia i wołając nieśmiertelnego Wisznu. Inni czynią ablucje na cześć Siwy lub całej trójcy Trimurti, zaczynając od wszechwładnego Brahmy. Inni rzucają do wody kwiatów całe snopy, wymawiając do nieskończoności jakieś dziwne wyrazy, należące do rytuału modłów. Inni dotykają rękami ust swoich, brody, czoła, oczów, uszów, piersi, kolan, a przy każdem dotknięciu inne wypowiadają słowa.
Tłum ten wrzaskliwy, różnobarwny jak kramy z towarami, sfanatyzowany i po swojemu uroczysty, znał Konrad wybornie, lecz teraz patrzył nań jakoś inaczej. Fanatyzm tej ciżby, jej barbarzyńskie praktyki religijne nie śmieszyły go jak dawniej. Nie dostrzegł teraz ich błazeńskich skoków. Wydało mu się, że ci wszyscy, którzy tam obrzędy swe odprawiają, są to ludzie nieszczęśliwi, zawiedzeni, maniacy i zaślepieni w swej wierze, szukają w niej ratunku, ukojenia przed cierpieniem. Konrad przebywając w Indjach, zwłaszcza w Benaresie, więc jakby w sercu religji hinduskiej, zapoznał się z głównemi zasadami Brahminów. Zgłębiał idee tej wiary fantastycznej i fanatycznej, pełnej ascezy, umęczenia ciała dla zdobycia wyżyn duchowych. Wiedział jak bardzo różnorodnie są pojmowane te idee przez wyznawców i jak śmiesznie wyzyskiwane niejednokrotnie przez opętanych sadusów, fakirów, kapłanów. Ale szczególnie lubił zagłębiać się w mistykach i filozofji Sakya Muni. Mędrzec ten w przeciwieństwie do Brahminów uznawał dobro i piękno w życiu, więc tem samem potępiał ascezę pokutniczą i okrucieństwo zła i bólu, kaleczącego ciała w modłach, dla uzyskania zbawienia. Ten mistyk kochający przyrodę, jako najwyższą mądrość i piękno świata, z którego ludzie winni czerpać światło i naukę, ten mistyk potępiony przez bezrozumnych kapłanów brahmińskich, stanął teraz w myśli Konrada. Idea Nirwany nie pociągała jeszcze udręczonej duszy młodego mężczyzny, zanadto kochał kobietę wybraną i zbyt gorąco pragnął z nią szczęścia ziemskiego.
W sercu Konrada rosła i potężniała idea życia, głoszona przez „Wybrańca niebios“ Buddę, idea zwycięstwa radości nad cierpieniem i bólem, piękna nad brzydotą, pokoju nad wojną i trwogą. Pragnął pozbyć się udręki gniotącej mu serce i zachować płomienną wiarę w miłość najdroższej istoty na świecie... Cóż za nędza i okrucieństwo, utrata wiary w prawdziwe piękno i dobro!... A wszakże Ena była uosobieniem piękna i dobra, skoro on, Konrad wybrał ją sobie za przedmiot ubóstwienia i czci. Ena była obecnie jedyną religją Konrada, wyegzaltowaną przez tęsknotę, wysubtelnioną przez oddalenie, wyhaftowaną jakby na tle idei Sakya Muni, wierzącego w tryumf szczęścia nad cierpieniem.
Pod wpływem tych myśli, w oczach Konrada wszystko dokoła wydało się jakby mistycznym welonem tajemnic świętych owite... Obrzędy religijne Hindusów nabrały wagi i uroku... Konrad słuchał w skupieniu oddalonej wrzawy i wczuwał się w tętno serc tych rozmodlonych fanatyków, w intencję ich błagań...
Wtem cień jakiś długi padł w pobliżu na piasek nadbrzeżny. Konrad spojrzał w tę stronę i drgnął. Szła młoda Hinduska, cała w białym zawoju, w białym turbanie na czarnych włosach. Na smukłych, jak kształty amfory, ramionach, niosła dzban złocisty, pełen w ody z Gangesu. Zgrabnym ruchem prawej ręki podtrzymywała dzban, równie smukły jak jej postać. Szła lekko, przegięta nieco w biodrach wysmukłych, jakby płynęła. Świeżo zapewne odbyta kąpiel w rzece zaróżowiła jej wiotkie, śniade ciało rumieńcem młodej krwi. Bujną falą płynęła snać krew w żyłach dziewczyny, gdyż na widok mężczyzny twarz jej zapłonęła ogniście, jakby padł na nią cały pożar słońca. Źrenice ogromne, bronzowe, spojrzały bystro, ciekawie i wnet pokryła je cieniem gęstwa czarnych rzęs. Zadzwoniły złote, ogromne koła w uszach i bransolety na ramionach. Zwolniła kroku i znowu podniosła na Konrada otchłanie swych oczów. Zatrzymała się, patrzyła na niego wnikliwie, badawczo a słodko.
— Gdzie ja ją widziałem?... Zadał sobie pytanie Konrad.
I oto przypomniał sobie. Widział już ją raz kąpiącą się w Gangesie, o wschodzie słońca. Stała w stalowo-sinej wodzie, dokąd zeszła po schodach Ghatu z różowego marmuru. Cała była jak w marmurze rzeźbiona. Na szyji miała wieniec ze szkarłatnych anemonów, w rękach trzymała purpurowe kwiaty...
Konrad pamiętał jak zachwycił się wówczas tą Hinduską... jak patrzył z radością samego widoku na jej posągowe ciało, wykwitłe z białych osłon burnusa. Patrzył, jak okręcała się lekko i rytmicznie z kwiatami wzniesionemi w dłoniach wysoko. Wreszcie stanęła, wpiła ciemne oczy w wodę, sięgającą jej twardych i małych piersi, szeptała cichutko jakieś słowa, poczem cisnęła kwiaty daleko w falę. Wtedy jęła wyrywać anemony pojedyńczo ze swego naszyjnika, rzucała je dokoła siebie, ciągle się okręcając rytmicznie, jakby w takt melodji.
Konrad zapamiętał, że gdy wówczas dziewczyna rzuciła ostatni kwiat do wody, poczem zanurzywszy się po szyję wybiegła na schodki omotując się zręcznie w barw na tkaninę, chciał na nią zawołać:
— Poskąpiłaś fali najbardziej szkarłatnego kwiatu, oto ust własnych...
Ale że wtedy, tak samo zresztą jak teraz przepełniony był obrazem Eny, przeto nie powiedział tego, lecz oddał się marzeniom o... ustach narzeczonej.
— Tak, to ta sama szczodra ofiarnica szkarłatnych anemonów, pomyślał teraz Konrad i patrzał na dziewczynę, która również i na niego zwróciła swe oczy. Jednakże jej wzrok był tak głęboki i szczególny, że gdy wreszcie rzuciwszy mu ostatnie wnikliwe spojrzenie odeszła, Konrad machinalnie poszedł za nią...
Lecz po chwili opamiętał się, gdyż spostrzegł, że szedłby za daleko. Hinduska nie oglądała się, ale Konrad odczuwał, że ona prowadzi go. Ta świadomość podziałała na niego otrzeźwiająco. Zawrócił i wolno poszedł w stronę swego bungalowu...
Słońce ukryło się już zupełnie za horyzontem, na Ganges padł szafirowy oksyd mroku... białe wieżyce miasta straciły swój wewnętrzny brzask różowy... pokryły się lekkim muślinem seledynu, który z każdą chwilą stawał się bardziej szary i bardziej przypominający chmurę popiołu.

Znowu minęło kilka długich miesięcy. Listu od Eny nie było. Konrad wyglądał jak cień. W szczupłej, opalonej twarzy świeciły oczy, jak dwa płomienie, niekiedy żarzące się gdzieś głęboko, niby na dnie czeluści wulkanu, niekiedy rzucające ponure błyskawice. Brwi silne układały się stale w gniewną linję.
Bungalow nad brzegiem Gangesu bywał tygodniami pusty. Konrad zaniechał swej pracy, pływał po rzece, zapuszczał się w dżunglę, polował, ale rozpacz nie opuszczała go ani na chwilę. Z uporem maniaka liczył, że zostało jeszcze trzynaście miesięcy, po których wróci... by osiągnąć szczęście. Czyż dla kobiety kochającej dwuletnia rozłąka może być grobem miłości? Czyż to możliwe, by Ena przestała go kochać tak prędko? A jednak czemu jego listy, pozostawia bez słowa odpowiedzi..? Dlaczego zapomina o narzeczonym skoro jest zdrowa i... wesoła, o czem on wie od kolegi? Czyż ona nie wie, że on tu umiera z tęsknoty, że tylko wielką siłą woli chce dotrwać na posterunku swej pracy, by osiągnąć cel wytknięty, jako podstawę przyszłej karjery życiowej... czyż ona tego nie wyczuwa?...
Łamała się dusza w Konradzie i serce jego całą swą mocą pragnęło utrzymać przy życiu ostatni płomyk nadziei. Często całemi tygodniami trapił się myślą, dlaczego nie poślubił Eny i z nią razem nie przyjechał tu, na teren swej pracy... Czyż mógł ją narażać na te wszelkie niewygody i trudy, które sam znosił z konieczności...
— Ha, mogła i ona dla idei miłości, dla osłodzenia pracy ukochanemu... Lecz... Ena zresztą sama tego nie chciała,... może nie czuła się na siłach fizycznych, czy duchowych?... Ona, taki kwiat wytworny... kwiat magnolji...
Konrad zagłębił się w analizowanie psychiki Eny, którą teraz dopiero jakby zaczynał rozumieć. Ale unikał wniosków, nie dopuszczał nasuwających się sądów w smutnem przeświadczeniu, że nie przyniosą mu upragnionego spokoju, przeciwnie zrujnują ten baśniowy gmach marzeń, który ozdabiał ciągle w coraz piękniejsze barwy zachwytów i tęsknot. Bał się śmiertelnie, by gmach ten nie runął, zanim ona jego bajce nada życie realne.
Bał się podświadomie rzeczywistości, bał się, by pieśń jego nie zgrzytnęła fałszywym tonem. Często budził się w nim głos pytający co dlań ważniejsze — Ena czy nauka, którą kochał, której poświęcił całą swą młodość. Ale nawet pomimo męki jaką przeżywał, nie chciał pytań takich rozstrzygać. Miłość do Eny i ukochanie swej pracy to dwa cele jego życia, dwie twórcze potęgi jego duszy, które uważał za jedną siłę świętą, jedno natchnienie, z tychże samych źródeł czerpiące moc i piękno, jakby z jednego korzenia wykwitały dwa kwiaty. Teraz odczuwał, że oba więdną, bo źródło ożywcze wysycha... Nie chciał przyznać, że praca jego jest ofiarą miłości dla kobiety, że ona tę pracę jego niszczy i kosztem jej sama zakwita bujnie, ale... już może nie dla niego, wysysając resztę natchnień twórczych z jego arterji... Konrad odczuwał to podświadomością swoją. Nie oskarżał Eny, wiedział tylko, czuł, że stopniowo, dość szybko czyni się wokół niego pustka, która go przerażała.
W trakcie tych dni samotnych, pogrążonych w męczarniach tęsknoty i goryczy, błądząc często nad Gangesem, lub płynąc łodzią po rzece, spotkał kilka razy Hinduskę, z dzbanem złocistym na ramieniu. Zawsze oczy jej zatrzymywały się na jego twarzy, zawsze bronzowe otchłanie jej źrenic wpijały się w jego oczy z tak zachłanną ciekawością, z tak głęboką myślą i pytaniem, że przejmował go ten wzrok dreszczem niepokoju. Parę razy chciał zapytać Hinduskę, co ją w nim tak bardzo interesuje, ale zawsze się powstrzymał wiedziony jakąś ostrożnością, której znaczenia nie pojmował.
W oczach dziewczyny nie było zalotności, była tylko mądrość niesamowita. Coś szczególnego było w oczach tej Hinduski. A co najbardziej zdumiewało Konrada, to, że ilekroć razy stan jego duchowy pogarszał się, ilekroć razy nie mógł sobie dać rady z psychiką własną i nie pojmował psychiki Eny... wtedy prawie zawsze spotykał Hinduskę na swej drodze i już zaczynał wierzyć, że jej oczy wołały go ku sobie, by mu wlać do duszy dziwną otuchę. Dziwną, gdyż połączoną z niepokojem, tak samo nierozdzielnie, jak światło złączone jest z mrozem lub z upałem dnia. Po każdem spotkaniu Hinduski, Konrad doznawał nieprzepartego porywu pójścia za nią. Coś go ciągnęło. Była to niezwykła ciekawość, tajemnicza siła popychająca go nadprzyrodzoną, hypnotyczną władzą. Opierał się jej długo... wreszcie nie znalazł już w sobie siły do oporu.
Było to również o zachodzie słońca, kiedy Ganges nabiera połysków metalicznych stalowo-bławych i pełznie sennie jak wielki wąż, skręcając i rozkręcając leniwie swe dzwona. W oddali szumiały brzegi wrzawą obrzędów religijnych. Wieżyce Benaresu stały się znowu bajką napowietrzną, a różowe łuny wsiąkały w biel marmurów, nadając im życie i gorący ton, jakby pulsującej w nich krwi...
Konrad siedział na głazie, nad samą wodą, pogrążony w rozpacznej kontemplacji.
Dziś właśnie zrozumiał zupełnie jasno, że fluid jego miłości nie wywiera już widocznie żadnego wpływu na psychikę Eny, że ona oddaliła się już od niego całą swoją duchową istotą i siła jego hypnozy, którą sugestjonował ją, przestała działać. To przeświadczenie wpłynęło na niego zabójczo. Truciznę chłonął świadomie, wiedząc, że ona go niszczy, unicestwia w nim wszystkie fibry życia... Było mu to obojętne... Ale jak manjak patrzał dziś długo na zeschły kwiat magnolji, ułożony na błękitnym jedwabiu portfelu, patrzał z takiem uczuciem, z jakiem człowiek umierający z pragnienia patrzy na krużkę wody, która w ostatniej chwili agonji uratuje go od śmierci. Patrzał i czerpał z tego żółtego szczątka resztki wiary. Podświadomie wmawiał w siebie, z uporem niepoczytalnego szaleńca, że nie powinien wątpić... skoro magnolja sucha... że w tej zeschłej gałązce jest talizman życia jego, bo to symbol... tęsknoty i wierności Eny...
I patrzał w nurty Gangesu, jakby tam w świętej wodzie Hindusów wyczytać chciał wyrok na siebie... Zdawało mu się, że szmer wody zawiera w sobie cichy szept Sakya Muni... słyszał słowa, które mówił ten mędrzec Wschodu, zwany tam — lotosem Gangesu.
Szept brzmiał wyraźnie:
„Wyzwolenia szukajcie w samych sobie; każdy człowiek jest twórcą własnego więzienia. Każdy posiada władzę taką jak najwyżsi, u wszystkich Potęg w górze, w dole i dokoła, u wszystkiego co żyje, czyn jest sprawcą rozkoszy i strapienia!“
Konrad podniósł głowę do góry... Zawiesił oczy na minaretach strzelistych i zadał sam sobie straszne pytanie:
— Więc mam rozwalić mury mego więzienia? Cóż jest więzieniem dla mnie?... Ona czy... moja praca?... a któryż to mój czyn jest dla mnie strapieniem? Oddalenie od Eny, czy miłość dla niej?...
Usłyszał za sobą chrzęst kroków na piasku. Obejrzał się szybko.
O kilka kroków stała Hinduska. Tkanina barwna w desenie, gorąca purpurą, obciskała bogatym zwojem, smukłe kształty dziewczyny. Turban złoto-żółty ozdabiał jej głowę i z pod jego splotów, spiętych topazem, błyszczały oczy-klejnoty, oczy głębokie, otchłanne. Usta dyszące gorącym żarem szkarłatu, były lekko rozwarte, migotały w nich perłowe lśnienia zębów... Na ramieniu trzymała swój dzban złocisty i pochylona, z wdziękiem niesłychanym całej postaci patrzyła na Konrada z taką bezmierną siłą nakazu, że zadrżał. Zerwał się... ona cofnęła się i wolno, wolno odeszła — wyniosła, smukła, dziwnie pociągająca. Konrad stał chwilę zapatrzony w nią, poczem poszedł jej śladem jak senny...
Szedł tak długo... Chwilami przychodziło otrzeźwienie... myślał wtedy, że istotnie śni, ale szedł i szedł. Był pewny, iż ona wie, że go prowadzi za sobą. Szedł za nią o jakieś trzydzieści kroków, zapatrzony w amforę jej postaci i w jej złoto-żółty turban. Weszli pomiędzy Ghaty przepełnione tłumem pobożnych... Konrad nie słyszał prawie zgiełku, jaki towarzyszył praktykom fanatyków.
Mijali Ghaty... ocierali się o śpieszących na modły Hindusów. Mijały ich strojne lektyki kobiet bogatych, niesionych do Ghat wspaniałych, gdzie odbywały swoje ablucje.
Asceci, sadusi, brahmini, kapłani, fakirzy, cały ten tłum zgromadzony przed świętą wodą, tworzył mozaikę jedyną w swoim rodzaju, ruchomą, gestykulującą, dziwaczną.
Ten tłum tak skądinąd ciekawy zawsze dla Konrada, był mu teraz nieznośnym, gdyż ginęła w nim ciągle smukła postać Hinduski.
Konrad widział ją jednak stale, jeśli nie w promieniu swego wzroku, to odczuciem wzrokowem. Szedł za nią nieomylnie. A dokoła niego tryskała woda Gangesu, ze złotych i miedzianych dzbanków wylewana obficie na plecy wiernych, na głowy kapłanów w białych burnusach, na białe zawoje kobiet. Dokoła sypały się kwiaty i aromat ich zmieszany z zapachami kadzideł, z duszną, mdłą wonią nędzarzy i brudasów, jakich tu było pełno, tworzyła specyficzną atmosferę czarów.
Konrad szedł jak lunatyk...
Ghaty zostały za nimi, mijali teraz ciasne i brudne uliczki Świętego miasta, ruiny świątyń i pałaców najeżonych lasem wieżyczek, kolumn i czystych w linjach kopuł, gzymsów koronkowej roboty, rzeźb, balkonów, tarasów.
Mijali minarety, pomniki, domy radżów.
Konrad znał Benares jak własny bungalow nad Gangesem, lecz teraz szedł jakby po raz pierwszy przez te zaciśnięte nieraz uliczki. Podnosząc głowę do góry, chwytał oczami cuda białych i różowych marmurów, wieże minaretów i błyszczące w słońcu, jak sztuczne słońca, złote kopuły sławnej świątyni Siwy.
Jak długo szedł nie umiałby sobie na to odpowiedzieć i nie zadawał sobie tego pytania. Szedł, bo go coś niosło naprzód, tak jak wody Gangesu płynęły niesione przez wewnętrzny pęd swych źródeł i swego przeznaczenia... Dokąd szedł było mu wszystko jedno. Szedł bo musiał iść, bo chciał... Krwawe pożary rzucało już słońce żegnające ziemię, gdy Konrad nagle stanął. Ujrzał przed sobą białą sylwetę świątyni a pod jej rzeźbionemi arkadami smukłą postać szkarłatno owitej Hinduski, z dzbankiem na ramieniu. Topaz spinający jej turban migotał gorącą iskrą w ogniu zachodu. Przy niej stał wysoki, chudy starzec biało opłynięty lnianą szatą, w ogromnym turbanie na głowie. Broda biała sięgała mu do pół piersi. Oczy czarne, oczy orle, paliły się pod silną brwią, jak dwa żużle w otchłani bezdennej.
Hinduska zgrabnym ruchem zdjęła swój dzban z ramienia i rozlała wodę dokoła siebie, chlusnąwszy część na nogi starca, odkryte, przepasane tylko rzemieniem sandałów, poczem skłoniła głowę przed starcem ze czcią najwyższą i znikła w głębi świątyni.
Biały starzec wpił oczy swoje w Konrada. Długą chwilę patrzał tak bez słowa... łagodnie. Żadnej grozy nie było w tych czarnych pochodniach, palących się ogniem, które jakby na dnie duszy brały swe zarzewie.
Konrad milczał również, nie odrywając wzroku od oczów starca. Czuł bowiem, że pod wpływem tych oczów staje się w nim coś niezwykłego, jakby się w każdym atomie jego jestestwa zapalały drobne iskierki i rozniecały w nim jakieś światło i ciepło kojące. Jak długo trwało to zapatrzenie, nie wiedział... Gdy otrzeźwiał ujrzał starca siedzącego na bloku marmurowym u stóp świątyni. Twarz jego była ukryta w bladych, szczupłych dłoniach, łokcie oparte na kolanach. Konrad teraz dopiero stwierdził, że stoi przed świątynią, która była pomnikiem mędrca, uczonego i ascety Sanyasi Swami Saraswati... Znał ten grobowiec i kochał go za jego wyśniony kształt architektoniczny i zaklęte w nim piękno poezji.
Bez namysłu usiadł na bloku w pobliżu starca. I tak jakby siedział obok swego domku, w cieniu mirtów i kokosów, nad brzegiem Gangesu, tak samo oddał się tu milczącej kontemplacji własnej duszy. Cisza trwała dokoła pomnika Sanyasi Swami, jakby nie dwaj żywi ludzie zdobili jego podnóże, lecz dwa białe posągi z marmuru, tworząc dekoracyjną ozdobę świątyni.
Na gzymsach rzeźbionych gruchały gołębie i skrzeczały zielone papużki.
Konrad zapatrzony przed siebie, uczuł dotykalnie czyjś wzrok na sobie. Spojrzał na bok... i utonął w czarnych przepaściach oczów filozofa. Teraz bowiem poznał starca. Widywał go tu często w portykach grobowca Sanyasi Swami. Uczony Hindus nie spuszczał oczów z Konrada, badali się wzrokiem poważnie i pilnie. Wtem odezwał się głos niski, cichy o głębokiem brzmieniu dzwonu:
— Cierpisz?... cierpienie druzgocze duszę.
Konrad milczał.
— Widywałem ciebie... dawniej, ale wtedy tyś mnie nie widział.
Konrad milczał.
Hindus oparł brodę na dłoni, odwrócił oczy od Konrada i patrząc na papużki, które w purpurze ostatnich blasków słońca, wyglądały jak odłamki korali, jął mówić jakby do siebie.
— Cierpienie druzgocze duszę, a serce zamula niezdrowym iłem słabości... Siedzisz tu przed grobowcem mędrca, który świat zeszedł cały i nie znalazł człowieka wolnego od cierpień. Ale cierpienie cierpieniu nie równe... Jest cierpienie wróg człowieka i cierpienie jego przyjaciel...
— Jak to rozumiesz? — spytał Konrad.
— Cierpienie-przyjaciel to takie, gdy człowiek cierpi nad czemś co jest w nim samym godne nagany, obrazy lub wstrętu... Natura ludzka jest słaba, człowiek nie łatwo pozbywa się chwastów, które w nim rosną, nawet gdy je w sobie widzi... Najtrudniej w sobie samym zobaczyć chwast, najtrudniej go z siebie wyplenić. Gdy się nad tą nieudolnością swoją cierpi... to cierpienie takie jest przyjacielem człowieka, bo uczy go walki z sobą i zwycięstwa nad sobą. Gdy następuje porażka, cierpienie się wzmaga, że siły są za słabe, by wyrwać z siebie zło!...
— A inne cierpienie? — spytał Konrad.
Starzec milczał chwilę i patrzał w zadumie na koralowo-purpurowe papużki. Poczem rzekł głucho:
— Budda nauczał, że cierpienie trzeba w sobie zabijać o ile ono nie dobro, lecz zło dla nas niesie. Więc trzeba je najpierw poznać, czy nie upadla nas ono, bo wtedy staje się plagą człowieka... Od plag trzeba się bronić, wyrzucać je z siebie jak się wyrzuca z mieszkania obrzydliwe robactwo i gady trujące... Bóg nie stworzył człowieka na cierpienie, lecz na radość i uciechę z darów Bożych, któremi go obsypał. Kto cierpi bezrozumnie, ten jest wrogiem samego siebie i sprzeciwia się woli Bożej. Cel stworzenia człowieka i ludzkości nie był dla bólu, zła i udręki, nie dla wiecznego jarzma, ale dla piękna, dla dobra... Tak samo dla piękna stworzona jest przyroda. Człowieku, nie zadawaj sobie cierpień znikomych, nie zadawaj sobie mąk okrutnych a często bezrozumnych i temsamem nie sprzeciwiaj się istotnemu celowi swego stworzenia...
— Przyroda nie odczuwa bólu... i tęsknoty — szepnął Konrad.
Mistyk spojrzał na niego surowo.
— Przyroda żyje i tworzy cuda i co raz się upiększa, rozrasta... Ludzie ją kaleczą i niszczą, lecz ona zwalczy zawsze złą przemoc siłą swej twórczości. Człowiek powinien do tego samego dążyć, ale jedynie tylko przez cierpienie mądre. Lecz przez złe cierpienie do tego nigdy nie dojdzie. Jak człowiek dla przyrody jest wrogiem, gdy ją okalecza i niszczy, tak złe cierpienie jest wrogiem człowieka, bo mu zagradza drogę do doskonalenia się i upiększania ducha boskiego, który w nim jest zaklęty.
— Jesteś wyznawcą ideałów Sakya-Muni?
— I czcicielem jego. Budda „wybraniec nieba“ nakazuje, by oczyszczać duszę ze złych pożądań, z niechlujstwa i naleciałości brudu. W naturze deszcz zmywa pył z drzew i kwiatów, na które zły wiatr nawiewa brudy. Człowiek powinien się odradzać duchem, hartować ducha piękną myślą i wolą, bo to jego dobroczynny deszcz, aby pociski marnego cierpienia, które jest złym wiatrem ducha człowieczego i trądem serca, nie mogły godzić w nas i wprzęgać w swoje jarzmo bezecne, bo niewolnicze, więc upokarzające...
Starzec dotknął ręką ramienia Konrada.
— Wyrzuć z siebie swoje cierpienie, to zło twego ducha, ono cię trzyma w jarzmie niewoli. Tyś człowiek silny, przed tobą inne cele, inne przeznaczenia... Nie marnuj ducha dla znikomej mrzonki.
Konrad zadrżał.
— Skąd wiesz, że moje cierpienie jest złem?
— Ono ci zachwaszcza duszę, serce rani, w oczy twoje rzuca pomrokę nocy... Nie tryumf lecz upadek z cierpienia tego czeka na ciebie. Dajesz dużo z siebie a nie zyskujesz nic...
Konrad zbladł jak marmur grobowca, przy którym siedział.
— Pięknem twoje cierpienie nie jest, bo nie do pięknych skierowane celów. Na kruchej i znikomej podstawie budowałeś swoje szczęście... bo na miłości dla kobiety.
Konrad pod mocą wzroku starca spuścił głowę. A on mówił dalej.
— Są kobiety podobne do drogocennych kamieni, które nigdy nie tracą swego blasku i wysokiej wagi ducha. One nie dają cierpień... tylko radość i szczęście mężczyźnie, nawet w pomroce świecą klejnotem. Ale są takie ot... jak te papugi, teraz w blasku zachodzącego słońca... Zdaje się, także klejnoty — rubiny, nasiąkłe purpurą piękna... Ale to fałsz, to złuda... to kłamstwo!... Patrz na tego ptaka! wysunął się oto na światło prawdy... złuda prysła!... gdzież jego purpura, gdzie te blaski, które zdawały się z niego promieniować?... Patrz, szaro-zielony ptaszek bez sztucznej krasy jaki nikły. Ot, papuga! Dla takiej oto kobiety cierpisz... ona jest wrogiem twego ducha... twego życia.
Konrad zerwał się z miejsca. Blady, z płomieniami w oczach, syknął przez zaciśnięte usta:
— Nie masz prawa mówić tak o niej bo jej nie znasz!...
— Poznałem ją w twoich oczach. Jej wizerunek widzę na twojej twarzy... w twojem cierpieniu i mówię ci... odwróć serce od niej bo nie godna twojej miłości. Znam cię od dawna, widywałem cię oczami swojemi i oczami mojej wnuczki. Aleś mnie wtedy nie widział, bo purpura w oczach nie widzi siwizny starości... Teraz blask ten szatański odpada z twoich źrenic... zdejm go i z jej osoby. Niech ją teraz w purpurze widzi ten, komu zjawiła się ona w nowym blasku.
Konrad jęknął i chwycił ręce starca.
— Czyż ona?... Ona?...
Odszarpnął się w tył gwałtownie, zdjął hełm korkowy i dłoń drżącą położył na mokrem czole. Zbierał zmącone myśli.
— Nie, ona mi sama powie gdyby... gdybym dla niej przestał istnieć.
— Ona ci już mówi, bo cierpisz — szepnął starzec.
— Nie... cierpię bo kocham, ale gdybym miał kochać i cierpieć daremnie, ona mi zeszle umówiony znak.
Mówił jakby pogrążony w półśnie. Zachwiał się i ciężko usiadł znowu na bloku.
— Miłość dobra nie daje cierpienia, daje radość. Kto sam jest uosobieniem piękna i dobra, nie może truć, jeno syci słodyczą i spokojem — mówił uczony poważnie i patrzył na Konrada łagodnie, rozumną głębią oczów.
Słońce zgasło, mrok siny ogarnął ziemię. Na niebie ostatnie nitki złote topniały i rozpływały się w popielistych mgławicach nadlatującej nocy. Mistyk patrzał na Konrada długo, przenikliwie, jakby mu do dna duszy zaglądał. Konrad czuł sondę tego wzroku w całej swej istocie.
Z meczetów rozległy się nawoływania muezzinów. Z nad brzegów Gangesu dolatywał cichy pogwar rozchodzących się tłumów i bełkot fal świętej rzeki...
Grobowiec Sanyasi Swami Saraswati pozieleniał lekko od mroku... marmury nabrały tonów zimnych, trupich.
Hindus patrzał na Konrada. Wreszcie podniósł się. Konrad jak senny wstał również. Starzec obie dłonie położył mu na ramieniu.
— Idź w pokoju... niech Budda przedstawi oczom twego ducha inne światy, inne piękno. Teraz ujrzysz prawdę. Otrzymasz umówiony znak. Przeznaczenia twoje są inne. Otrząsnąć się musisz z męczącego jarzma. Otrząśniesz się gdy tę kobietę zobaczysz... w purpurze cudzej miłości. Idź w pokoju!
To rzekłszy odsunął się wolno i znikł pod arkadami grobowca.

Konrad jak w śnie somnambulicznym poszedł swoją drogą hen... daleko... nad brzeg Gangesu. Nie pamiętał jak szedł i kiedy przestąpił próg swego mieszkania. Księżyc zalewał już światłem mistycznem pokój i łóżko Konrada. Wszystko tonęło w srebrze i opalu. Wszystko miało fantastyczne kształty, rzeźbione w alabastrze, sadzone perłami i bladym szmaragdem... przez mistrzynię Złudę i Bajkę.
Konrad rozejrzał się dokoła szeroko otwartemi oczami... podszedł chwiejnie do swego biurka i ciężko usiadł na trzcinowym fotelu. Siłą nawyku i tęsknoty utkwił oczy w stojącej na biurku dużej fotografji Eny.
Blask księżyca padał prosto na jej twarz słodką o wielkich oczach tęsknych. Konrad wyciągnął ramiona do podobizny ukochanej, ujął ją w drżące z wrażenia ręce. Wtem ujrzał tuż obok fotografji Eny, świeży, w pełni rozkwitu kielich kwiatu magnolji.
W poświacie księżyca kwiat miał tony perłowe. Konrad zastrząsł się całem ciałem, jakby ujrzał widmo. Chwycił kwiat w rozdygotane dłonie i jął go rozpatrywać na wszystkie strony, badał, rozgniatał jego białe płatki... Nie! to nie złuda... kwiat istotny, z zapachem magnolji, subtelnym, niby wiew marzenia... z chłodem jego płatków, jakby był prosto z drzewa zerwany. Konrad gorączkowo zapalił światło. Kwiat nie zniknął. Konrad trzymał go w ręku, wąchał, miażdżył w dłoni... To był taki sam kwiat jak ten, który ongi z Cap Martin... Podsunął kwiat do lampy... wtedy prześwitywał różem swego wnętrza jakby kielich magnolji miał w sobie żywe, krwiste żyłki i tętniały w nim pulsa...
— „W purpurze cudzej miłości“ — szepnął Konrad bezdźwięcznie.
Wyrwał z kieszeni portfel, otworzył. Z suchej roślinki nie zostało nic, prócz żółtego prochu, który zsunął się na biurko, na blade, zimne jak lód ręce mężczyzny.
Konrad jęknął straszliwie, upuścił pusty portfel na ziemię. Twarz bladą, upiorną, ukrył w dłoniach i upadł czołem na biurko, w żółtawy proch unicestwionej magnolji. Płacz pełen jęku i bólu szarpnął po raz pierwszy w życiu jego dumną, silną piersią.

Noc przeszła w jednym spazmie męki niewysłowionej. Gdy z nad horyzontu wytrysnął złotopurpurowy pióropusz wschodu słońca, Konrad podniósł głowę umęczoną. Wyglądał jak po ciężkiej chorobie. Na włosach czarnych srebrzyło się siwe pasmo, gość nieznany jeszcze wczorajszego wieczora... W zapadłych oczach świecił blask ponury jak próchno. Pierwsze spojrzenie tych półmartwych oczów padło na fotografję i jęło szukać rozkwitłej magnolji... Szukał napróżno. Magnolji nie było. Kwiat nawpół zmiażdżony przez obłędne palce Konrada znikł bez śladu. Ale na biurku był żółty proch, pozostały po suchej roślinie. Otwarty portfel świecił niebieskim jedwabiem, na którym znaczyło się trochę żółtego pyłu.
Długie godziny Konrad przesiedział przy biurku, poczem włóczył się nad Gangesem, powtarzając uparcie białemi ustami:
— W purpurze cudzej miłości.
Był w nim zupełny zanik woli, energji i jakby paraliż myśli... Godzinami patrzał na toczące się wody Gangesu, bezmyślnie przeprowadzał oczami mijających go ludzi, którzy dążyli na Ghaty. Czasem wrzask małp brał za wołanie ludzkie, a skrzeczenie papużek za czyjś bolesny szloch. W ciągu kilku następnych dni nie znosił swego pokoju, bał się go. Często nocował samotnie tuż nad wodą — lub gdzieś na schodach ruin i świątyń. Zachodził do minaretów rozglądając się czujnie by nie spotkać Hindusa-mistyka... pływał łodzią, niesiony przez prąd, z wiosłami położonemi na kolanach...
Ile czasu przeszło w tym jego półświadomym stanie bytu, nie wiedział, kilka dni,... tygodni, czy miesiące?... Było mu to obojętne, jak zresztą wszystko inne... Aż raz gdy po nocy przepędzonej w ruinach jakiegoś pałacu, przyszedł w rannej godzinie do swego domku, znalazł na biurku list...
Dawno zamarłe jego nerwy wstrząsnęły się, zastygła krew uderzyła do głowy.
List był z Europy, pisany ręką Eny. Konrad otworzył go i czytał drżąc gorączkowo. Czytał długo, choć list był względnie krótki. Konrad prawie go sylabizował... gdy skończył podniósł głowę i rzekł spokojnie, martwo, jakby do kogoś, kto czekał na to wyjaśnienie:
— Zaślubiła Adrjana...
A po chwili jakby się znowu przed kimś tłomacząc:
— Ale przecież ja już o tem wiedziałem.
Zaczął się zastanawiać z mozołem myśli:
— Zaraz — kiedy to się stało?... trzy... cztery tygodnie temu?...
Spojrzał na datę listu...
— No, tak!... właśnie wtedy...
I po chwili cichym bolesnym szeptem:
— Magnolja zakwitła w purpurze cudzej miłości.

Konrad siedział na głazie nad brzegiem Gangesu. Patrzał na podniesioną nieco powierzchnię rzeki bystro płynącej... Na kolanach miał otwarty list Eny...
W pewnej chwili poczuł czyjś wzrok na sobie.
Obejrzał się. Przed nim stała Hinduska z dzbankiem złocistym na ramieniu. Wpatrywała się uparcie w jego oczy mętne. Uśmiech słodki, gorący jak kwiat granatu rozchylił jej usta nabrane szkarłatem.
Nie mówili do siebie nic. Hinduska postawiła dzban na kamieniu, poczem podeszła wolno do Konrada. Wzięła list z jego kolan i nie patrząc nań jęła go drzeć na kawałki drobne, drobniutkie, wreszcie jednym ruchem ręki cisnęła te strzępy na bystry nurt świętej rzeki. Konrad patrzał na resztki listu jakby nie swojemi oczami. Gdy ostatni skrawek zniknął w sinej toni, zalany przez falę, Hinduska pochyliła się nad Konradem i żarem ust swoich dotknęła jego czoła. Położyła palce na siwym paśmie jego włosów[1] szepnęła wyraźnie i łagodnie.
— Mój dziad przysyła ci to przez moje usta... Zabiłeś złe cierpienie duszy... jarzmo twoje opadło. Idź w pokoju! nie oglądaj się... Ze śladów stóp, które krwawią, należy wystąpić. Nie tylko tu są brzegi świętej rzeki, i słońce jednakowo wszędzie wschodzi...
— Żegnaj! niech ci zwycięstwo użyczy nowych sił i mocy ducha...
Odeszła smukła, zręczna i spokojna.

Na drugi dzień Konrad opuścił Benares.
Wyjechał w górę Gangesu szukać „nowych sił i mocy ducha“ do umiłowanej pracy... Jadąc powtarzał sobie słowa Hinduski:
— Ze śladów stóp, które krwawią, należy wystąpić. Nie tylko tu są brzegi świętej rzeki, i słońce jednakowo wszędzie wschodzi...
W sercu gasł mu powoli żar purpury, czuł w niem jakby dotyk chłodny świeżo rozkwitłego kwiatu magnolji.









  1. Przypis własny Wikiźródeł Błąd w druku; po słowie włosów winien być przecinek lub spójnik i.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Helena Mniszek.