Przedziwny Hidalgo Don Kichot z Manczy/Część pierwsza/XXVII
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Przedziwny Hidalgo Don Kichot z Manczy |
Wydawca | Wydawnictwo J. Mortkowicza |
Data wyd. | 1937 |
Druk | Drukarnia Naukowa Tow. Wydawn. |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | Edward Boyé |
Tytuł orygin. | El ingenioso hidalgo Don Quijote de la Mancha |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cała powieść |
Indeks stron |
Balwierz znalazł fortel proboszcza wybornym? tak, iż nie mieszkając, wziął się do uskutecznienia go. Poprosili gospodynię o spódnicę i kilka kornetów, dając jej w zastaw nową sutannę proboszcza. Balwierz zrobił sobie brodę z ogona wołowego, (barwy ni to czarnej, ni to czerwonej), na którym oberżysta zwykł był wieszać grzebienie.
Oberżystka zapytała ich, co zamyślają uczynić z temi rzeczami? Pleban opowiedział jej pokrótce o szaleństwie Don Kichota i objaśnił, iż potrzebują takiego przebrania, aby go wyprowadzić z pośród gór. Karczmarz i karczmarka łacno odgadli, że ten szaleniec był ich gościem, panem cudownego balsamu i giermka, podrzucanego na derze. Opowiedzieli tedy proboszczowi, co zaszło w oberży, a nie omieszkali nadmienić i o tem, co Sanczo zataił. Gospodyni ustroiła plebana tak, że trudnoby było ujrzeć coś osobliwszego. Włożyła na niego spódnicę sukienną, obrzeżoną taśmą z czarnego aksamitu, na dłoń szeroką i pięknie wyświechtaną, oraz zielony, aksamitny korset. Spódnica i korset zdawały się pochodzić z czasów króla Wamby[1]. Ksiądz nie chciał, aby mu na głowę korwet niewieści włożono, wsadził sobie jeno na nią czapeczkę płócienną, której na noc używał; czoło przewiązał sobie podwiązką z czarnej kitajki, z drugiej zasię uczynił coś nakształt maski, osłaniającej twarz i brodę. Na czapeczkę nasadził kapelusz tak wielki, że snadnie za parasol służyćby mógł. Owinąwszy się płaszczem, siadł na muła bokiem, kobiecym zwyczajem. Balwierz także swego wierzchowca dosiadł. Broda uczyniona, jak się wyżej rzekło, z ogona centkowanego wołu, spływała mu do pasa. Pożegnali się z wszystkimi, a także z poczciwą Maritornes, która przyrzekła, że zmówi różaniec za pomyślności ich przedsięwzięcia, tak trudnego i tak chrześcijańskiego zarazem.
Ledwie ujechali jedną staję od karczmy, sumienność tknęła plebana, iż był tak ubrany. Uważał, że nie jest rzeczą przystojną księdzu przystrajać się za białogłowę, choćby i z najlepszą myślą. Powiedział o tem balwierzowi i poprosił go, aby się na suknie zamienili. Stosowniej będzie, gdy cyrulik stanie się panienką, potrzebującą wsporu, on zaś giermkiem mniej wówczas obrazi dostojność swego powołania. Jeśli zamiana sukien uskuteczniona nie będzie, on dalej nie postąpi, choćby i wszyscy djabli mieli porwać Don Kichota. Sanczo dogonił ich w drodze, ujrzawszy ich zaś w takiem przebraniu, nie mógł się wstrzymać od śmiechu. Cyrulik zgodził się chętnie na życzenie plebana. Pleban pouczył go, jak się ma zachować i co mówić do Don Kichota, aby go wzruszyć i nakłonić do porzucenia tego miejsca przeklętego, które sobie był obrał do odprawiania pokuty. Balwierz odparł, że i bez tych pouczeń da sobie radę. Nie chciał się jednak przebierać, dopóki się do gór nie zbliżą. Złożył swoje suknie, ksiądz sobie brodę przytwierdził i pojechali w dalszą drogę, mając Sanczę za przewodnika. Giermek opowiedział im, co się przydarzyło z szaleńcem, którego w Czarnych Górach spotkali. Zataił tylko, że znalazł kuferek, nieladajakie rzeczy zawierający. Nasz giermek, choć to niby głupia sztuka, był bardzo chytry i skąpy.
Na drugi dzień podróży przybyli do miejsca, gdzie Sanczo rozrzucał gałązki, aby drogę odnaleźć. Poznawszy je, rzekł, że tu jest przystęp do gór, i że powinni się przebrać coryohłej, jeżeli to ma być tylko skuteczne do uwolnienia jego pana. Przedtem już powiedzieli mu, że jadą w tem przebraniu po to, aby Don Kichota z tego życia, pełnego udręki, wyprowadzić i przykazali Sanczy, aby nie zdradził przed swym panem, kim oni są? Gdy Don Kichot zapyta, czego, ani chybi, uczynić nie zaniedba, czy oddał jego list Dulcynei, ma odpowiedzieć, że tak — jednak, że ona, nie umiejąc pisać ani czytać, sławny respoas dała, rozkazując Don Kichotowi pod karą utracenia jej łaski, aby bez zwłoki stawił się przed jej obliczem. Dodali, że na tem obwieszczeniu Sanczy bardzo im zależy i że za pewne sobie poczytują, że, powiedziawszy to, co powiedzieć zamierzają, nakłonią go do odmienienia sposobu życia i wyruszenia w świat, tak, aby zaraz stał się cesarzem, albo monarchą, gdyż tego, iżby zamyślał uczynić się arcybiskupem, obawiać się wcale nie trza.
Sanczo wysłuchał wszystkiego, dobrze sobie w pamięć ich słowa wbił, podziękował im za to, że mają zamysł doradzić panu, aby nie po arcybiskupią, lecz po cesarską godność sięgnął. (Sanczo mniemał, że cesarze zdolni są lepiej wynagradzać swych giermków, niż arcybiskupi błędni). Giermek rzekł, że dobrze będzie, jeśli naprzód wysforują, odnajdzie Don Kichota i powtórzy mu co Dulcyna odpowiedziała: Może dość mieć będzie ten respons skuteczności, aby wyprowadzić go stamtąd tak by balwierz i pleben zbytecznego trudu zadawać sobie nie p0trzebowali. Ksiądz i balwierz znaleźli, że Sanczo ma słuszność; postanowili przeto czekać, aż nie powróci z nowinami. Pojechał wąwozem w góry, zostawiając towarzyszy nad brzegiem małego i miłego strumyczka. Kilka skał i drzewa, rosnące tutaj, zsyłały świeży cień. Był upalny dzień sierpniowy, i godzina trzecia popołudniu. Spiekota mniej tu dokuczała, tak, iż w tem miejscu właśnie: postanowili na powrót Sanczy czekać. Gdy tak odpoczywali, ciesząc się rzeźwiącym cieniem, nagle do uszu ich dobiegł jakiś głos, który brzmiał pięknie i mile, aczkolwiek bez przygrywania. Wprawiło ich to w zdumienie, gdyż nie sądzili, że w tych okolicach znajdzie się ktoś, ktoby mógł tak wdzięcznie śpiewać. Lubo bowiem jest w zwyczaju mówić, iż w lasach i na polach dużo się znajduje pasterzy, pięknym głosem obdarzonych, jest to raczej poetów zmyślenie, niż prawda. Jeszcze się bardziej zadziwili, usłyszawszy, że są to wiersze, nie te, co je wiejscy pasterze składają, jeno poezja ludzi oświeconych? Prawda ta w samych wierszach potwierdzenie swoje znalazła:
Jakaż to boleść uciska mnie twarda?
— Jej wzgarda!
Jaki cień wiecznie w mojem sercu gości?
— Zazdrości!
Co wzmaga ciężką mękę, ócz szlochanie?
— Rozstanie.
A więc już cierpieć będę nieprzerwanie,
Ulgi napróżno szukając i rady,
Gdy mi nadziei gaszą promień blady,
Pogarda, zazdrość, rozstanie.
Co serce moje ku szaleństwu nęci?
— Miłosne chęci.
Co na mą zgubę ciągle się usadza?
— Miłości władza!
Kto da mi pomoc pośród mąk i trwóg?
— Jedynie Bóg.
Tak więc już staję u kresu mych dróg
Ziemskich, i czuję dzień mej bliskiej śmierci,
Skoro już sercu obdartemu w ćwierci,
Nie jest litosna miłość ani Bóg.
Co do szczęśliwych zawiedzie mnie stron?
Zgon!
Co w radość zmieni tej miłości żałość?
Niestałość!
Jaki stosowny lek jest na męczeństwo?
Szaleństwo!
Więc lepiej rzucić przekleństwo,
Niż leczyć takie choroby,
Na które tylko sposoby
Ma śmierć, niestałość, szaleństwo.[2]
Piękność samotnego miejsca, głos i wielki kunszt śpiewaka sprawiły wiele zadziwienia i ukontentowania dwom słuchaczom, którzy, srogie milczenie zachowując, czekali, zali jeszcze czegoś nie usłyszą. Ale, gdy czas jakiś upłynął, postanowili wyjść z ukrycia i odszukać śpiewaka, co tak pięknym głosem nucił. Gdy już chcieli zamysł swój uskutecznić, ten sam głos ich wstrzymał. Tym razem dobiegł do ich uszu wiersz inny:
Święta przyjaźni, co, podniósłszy skrzydła,
Wzleciałaś w niebo ku szczęśliwym duszom,
Tym, co zostali tu, wystarczyć muszą
Jeno pozorów twych nędzne mamidła!
Na ziemski padół zsyłasz czasem znaki
Spokoju, co się kry je za zasłoną.
Wówczas blask pada w noc nieprzeniknioną,
Choć nasze czyny skutek bylejaki
Odnoszą ciągle! O przyjaźni święta
Porzuć już niebo i nie zwoi, by w szaty
Twoje niegodne kłamstwo się stroiło!
Gdy mu ta zdatność nie będzie odjęta,
Na cne zamysły przyjdzie dzień zatraty,
Zginiem, zmiażdżeni nieprawości siłą!
Śpiew umilkł, przechodząc w głębokie westchnienie. Pleban i balwierz, pozostali jeszcze chwilę na miejscu, czekając, czy jeszcze czegoś nie usłyszą. Ale, widząc, że śpiew zamienił się w użalania i szlochy, zapragnęli dowiedzieć się, kto jest ten nieszczęśnik, którego głos był równie wdzięczny, jak żałosne jego skargi i jęki. Niedaleko ujechawszy, ujrzeli nad zakrętem skały człowieka tej postury i pozoru, jak im Sanczo Kardenia opisał, opowiadając o jego historji. Gdy Kardenio ich spostrzegł, nie zmieszał się wcale. Stał na miejscu bez ruchu, spuściwszy głowę na piersi, niby człek, głęboko zamyślony, nie podnosząc oczu, aby drugi raz spojrzyć na tych, co go tu zaskoczyli. Pleban, będąc już uwiadomiony o jego nieszczęściach i miarkując z poznak kim jest, zbliżył się do niego i krótkiemi a foremnemi słowy jął go usilnie namawiać, aby porzucił ten nędzny sposób życia, który wystawia go na niebezpieczeństwo śmierci — nieszczęście ze, wszystkich najstraszniejsze. Kardenio był w ten czas przy zmysłach zupełnych i wolny od napaści? szaleństwa, które go tak często chwytało. Zważywszy jednak dwóch ludzi, tak inaczej przyodzianych do tych, co się po okolicznych pustaciach błąkają, zadziwił się mocno, zwłaszcza, gdy usłyszał, że mówią o jego sprawach, jak o rzeczy dobrze wiadomej (a poznał to już był dowodnie po słowach plebana). Rzekł tedy:
— Widzę WPanowie moi, że niebo, które nie tylko dobrych ale i złych często wspomagać zwykło, przysyła mi w to miejsce, tak głuche i oddalone od społeczeństwa ludzkiego, dwóch ludzi, co bez nijakiej z mojej strony zasługi, wieloma skutecznemi racjami dowodzą mi, jakim nierozsądnym człekiem jestem, żyjąc na ten kształt, i nie litują starań, aby mnie z tej pustyni wydobyć i do jakiegoś lepszego miejsca mnie zawieść. Ponieważ nie wiecie, iż, wychodząc z jednego nieszczęścia, w jeszcze gorsze się grążę, możecie mieć o mnie to porozumienie, żem jest człekiem na umyśle słabym, albo też całkiem rozumu zbytym. Nie byłoby dziwne, gdybyście w samej rzeczy takie mniemanie powzięli, gdyż ja sam postrzegam to dobrze, że wspomnienia niedoli taką w sobie mają skuteczność i tak na zgubę moją się usadzają, iż, nie będąc w stanie ich zwyciężyć, trwam tu jak kamień, rozumu zbyty.
Uznaję ten mój stan najbardziej, gdy mi inni powiadają, com uczynił, pozostając we władzy strasznego paroksyzmu szaleństwa i dowody tego istotne stawiają mi przed oczyma. Wówczas użalam się jeno po próżnicy; przeklinam mój los, i, mówiąc do tych, co mnie słuchać pragną, szaleństwo swoje biorę za wymówkę. Ludzie rozumni, poznawszy przyczynę, skutkom się nie dziwują, a chociaż stosownego remedium dać mi nie mogą, to przynajmniej mnie nie obwiniają, bowiem odraza, jaką czują do mych szaleństw, zmienia się w litość nad nieszczęściem mojem. Jeśli przybywacie tu, WPanowie, z tym samym zamysłem, co wielu innych, raczcie wprzód proszę nim do dalszych mądrych przyjdziecie przełożeń, wysłuchać opowieści o nieskończonych nieszczęściach moich. Poznawszy je, oszczędzicie sobie trudu pocieszania mnie, bowiem na zło,, które mnie nęka, żadnej pociechy być nie może. Pleban i balwierz, niczego tak sobie nie życzyli, jak dowiedzieć się z jego ust własnych o przyczynie nieszczęścia; poprosili tedy, aby im wszystko szczegółowie opowiedział, przyrzekając wzamian, że nie uczynią nic w celu pocieszenia go, coby mu przeciwne być mogło. Wówczas zasmucony kawaler zaczął swoją żałosną opowieść od tych samych słów, co przed kilku dniami, gdy to, wynurzając swoje strapienia przed Don Kichotem i koziarzem, nagle się zastanowił z przyczyny mistrza Elisabet i zbytniej ścisłości Don Kichota, który się domagał większej czci, powinnej rycerstwu błędnemu — tak iż opowieść przerwana została.
Na ten raz fortuna zechciała, aby sfolgował szaleństwa paroksyzmu, dając Kardeniowi sposobność dokończenia jej lepiej. Przyszedłszy do tego miejsca, gdy Don Ferdynand znalazł liścik między kartami księgi: „Amadis z Galji“, rzekł iż ma ten list w pamięci i że brzmiał on na ten kształt:
Wynajduję codziennie w twojej osobie cnoty i zalety, które mnie ktemu przywodzą, abym w jeszcze większem miała cię zachowaniu i czci powinnej. Jeśli chcesz mnie z tej powinności wyprowadzić, bez tego jednak, aby cześć ma osławiona została, wierę, łacno uczynić to możesz. Mam ojca, którego znasz i który mnie tkliwie kocha. Rodzic mój, w niczem woli mojej nie przymuszając, i twej woli przeciwny nie będzie, jeśli mnie tylko tak szacujesz, jak powiadasz i jak ja o tem jestem przeświadczona.
Ta kartka była mi pobudką do oświadczenia się o rękę Luscindy, o czem wam już nadmieniłem. List ten dał Don Ferdynandowi mniemanie, że Luscinda jest jedną z najrozumniejszych kobiet na świecie i zażegł w nim pragnienie obalenia moich zamysłów, zanim je jeszcze uskutecznić zdołam. Oznajmiłem Don Ferdynandowi, czego żąda rodzic Luscindy, domagając się, aby mój ojciec podobne uczynił odezwanie. Aliści nie śmiałem mówić o tem memu ojcu, obawiając się, aby mi nie odmówił, nie dlatego, by nie znał, iż Luscinda miała dosyć urodzenia, cnoty, piękności i tych wszystkich zalet, co najlepszemu rodowi mogą przydać zacności, ale, żem miarkował, iż nie chce, abym żenił się tak prędko, wpóki nie zobaczy, co książę Ryszard chce dla mnie wyświadczyć.
Rzekłem tedy Don Ferdynandowi, że nie mam śmiałości mówić z moim rodzicem, bądź to dla tych zatrudnień, bądź też dla innych niewiadomych, co mi ducha odbierają tak, że już i nie wierzę, abym moje pragnienie do lubego skutku mógł przywieść. Na to Don Ferdynand odparł, że podejmuje się mówić z moim ojcem i nakłonić go, by się zniósł z rodzicem Luscindy. Och, okrutny Katylino, o zbrodniczy Sylla, o podstępny Ganellonie, zdradziecki Vellido, mściwy Juljanie, o chytry Judaszu![3] Okrutny, mściwy, podstępny zdrajco! W czemże ci uchybił ten nieborak, co z taką szczerością odkrył ci tajemnice i radości serca swego? Jakąż ci wyrządził obrazę? Zali ci rzekłem jakie słowa, czy też rad jakowyś ci Udzielałem, coby nie obracały się na twoją korzyść i czci ci nie przyczyniały? Ale na cóż się żalę, nieszczęśliwy? Nieszczęścia, spadające z gwiazd, zwalają się na barki nasze z gwałtownym uciskiem, niemasz wówczas na całej ziemi siły, coby je powstrzymać mogła, ani rozumu ludzkiego, zdatnego do zapobieżenia im. Któżby mógł tego spodziewać się, że Don Ferdynand, człek wysoko urodzony, kawaler znamienity i roztropny, obligowany przez te usługi, co mu je wyświadczałem, będący w stanie wypełnić to, czego jakiekolwiek miłosne pragnienie od niego żądało, mógł zadurzyć się (jak się to mówić zwykło) i uprowadzić mi jedyną owieczkę, jaką posiadałem? Ale pozostawmy już te próżne i nieużyteczne rozważania i powróćmy do urwanego wątku mej nieszczęśliwej historji. Mówię więc, że Don Ferdynand, widząc, iż moja przytomność jest zawadą do uskutecznienia jego podłych i podstępnych zamysłów, postanowił wysłać mnie do swego starszego brata, pod pokrywką, że mu są potrzebne pieniądze na zakup sześciu koni. Tegoż dnia, w którym się podjął mówić z moim ojcem, umyślnie te konie stargował, aby mnie się tylko pozbyć i lepiej swój zamysł do skutku doprowadzić. Chciał przeto, abym pojechał i pieniądze przywiózł. Zaliż mogłem taką zdradę przewidzieć albo choćby przypuścić, że jest możliwa? Nie, zapewne! Z wielką ochotą oświadczyłem, że pojadę niebawnie, rad z tak dobrego zakupu. Wieczorem tego dnia rozmawiałem z Luscindą i oznajmiłem jej o ułożeniu Don Ferdynanda, prosząc, aby była dobrej myśli, gdyż nasze cne miłosne pragnienia niechybnie spełnione będą. Luscinda, Również jak i ja, od wszelkich podejrzeń zdrady daleka, rzekła mi, abym rychło powracał, bowiem wierzyła, że nasze zamysły uskutecznią się wrychle, gdy tylko mój ojciec z jej ojcem się rozmówi i że rzec innej odwłoki mieć niebędzie. Nie wiem co było w tym razie, ale, gdy tylko te słowa wyrzekła, łzami się zalała i tak ją w gardle zatknęło, iż nie mogła wyrzec i słowa, z tych, co według mego rozumienia, jeszcze powiedzieć chciała. Zostałem zadziwiony z tej przypadłości, której nigdy po sobie dotąd nie okazała. Rozmawialiśmy z sobą, ilekroć nam na to szczęśliwy przypadek pozwolił, weseli i pełni szczęśliwości, bez tego, aby z naszemi dyskursami mieszały się ślozy, westchnienia, podejrzenia zazdrości lub jakoweś strachy. Ja sławiłem mój los szczęśliwy i dziękowałem niebu, że mi ją dało za moją panią, wynosiłem jej piękność, podziwiałem jej cnotliwość i rozum. Luscinda odpłacała mi, chwaląc to, co, według mniemania zakochanej białogłowy; zachwały godne było, Opowiadaliśmy sobie tysiące błahostek, oraz rzeczy, tyczących się naszych sąsiadów znajomych. Zuchwałość pobudzić mnie mogła najdalej do tego, że, gwałtem w ręce biorąc jej białe rączyny, podnosiłem je do ust, o ile pozwalała na to ciasna krata okienna, która nas rozdzielała. Tego wieczora, który poprzedzał smutny dzień mego odjazdu, Luscinda płakała, jęczała i wzdychała; później odeszła, pozostawiając mnie, pełnego pomieszania i zadziwienia z przyczyny tych nigdy nie widzianych oznak boleści i smutku. Nie chcąc jednak stradać nadziei, przypisałem wszystko miłości, jaką dla mnie żywiła oraz żałości, goją zwykle w ludziach, miłujących się, rozłąka wzbudza. Odjechałem wreszcie, srodze zasmucony i ponurzony w mych myślach, z duszą pełną cieni i podejrzeń, nie wiedząc sam czego się kłopotam i jakie żywię podejrzenia: jasne to były przeczucia, co mi powiadały o sądzonem mi nieszczęściu i przypadku smutnym.
Przybyłem do miejsca, dokąd mnie posłano, oddałem list Don Ferdynanda jego bratu, zostałem dobrze przyjęty, acz nie rychło odprawiony z powrotem, gdyż, ku wielkiemu memu nieukontentowaniu kazano mi czekać dni osiem, a do tego w miejscu, gdzie książę-rodzic obaczyć mnie nie mógł. Jak mi brat Don Ferdynanda oznajmił, Don Ferdynand prosił go o wysianie pieniędzy tajnie, mimo wiadomości ojca. Wszystko to było tylko niecnem włożeniem tego zdrajcy, bowiem bratu jego nie brakowało pieniędzy i mógł był mnie zaraz z niemi w drogę wyprawić. Temu rozkazaniu posłuszny być nie chciałem, gdyż niepodobne mi się zdało znosić przez dni tyle oddalenie od Luscindy, którą pozostawiłem w smutnym stanie, o jakim już nadmieniałem. Z tem wszystkiem, jak na wiernego sługę przystało, usłuchałem wreszcie, chociaż wiedziałem, że czynię to z krzywdą dla mej szczęśliwości. W cztery dni po moim przyjeździe, przybył do mnie jakiś człek nieznajomy z listem, który, jak z podpisania uznałem, od Luscindy pochodził. Odpieczętowałem go, cały drżący i potrwożony, myśląc, że coś nader ważnego musiało ją do napisania listu pobudzić w czasie, gdy oddalony od niej byłem, gdyż nader rzadko to czyniła wówczas, gdy blisko niej przebywałem. Nimem go przeczytał, spytałem się umyślnego, kto mu list oddał i jak długo bawił w drodze? Odparł mi, iż, gdy przechodził trafunkiem przez ulicę miasta koło południa, jakaś piękna dama, z oczyma łez pełnemi, zawołała nań z okna i rzekła śpieszno: — Mój przyjacielu, jeżeli jesteś prawym chrześcijaninem, jakim się być zdawasz, zaklinam cię na miłosierdzie Boskie, abyś, nie mieszkając, jechał i oddał ten list gdzie należy w ręce tego, którego imię jest wyrażone na nagłówku tego listu. Uczynisz rzecz miłą Panu Bogu. Abyś jednak mógł dojechać i wypełnić czego żądam, weź to, co się w tej chustce zawiera.
Rzekłszy to, rzuciła mi oknem chustkę, w której znalazłem sto realów i ten pierścień złoty, który oto wam ukazuję. Później zaraz, na moją nie czekając odpowiedź, odeszła od okna. Przedtem jednak upewniła się, że podjąłem chustkę i list i uznała po znakach, jakie czyniłem, że wypełnię dane mi polecenie. Widząc się dobrze nagrodzony za trud, co na się wziąłem, aby Wam list oddać, uznawszy z nagłówka, Wy, panie, tą osobą jesteście, do którego ten list jest skierowany, a wreszcie zmiękczony będąc łzami tej pięknej damy, postanowiłem nikomu tej sprawy nie powierzać, tylko sam z obowiązania się uiścić. W siedemnaście godzin odbyłem tę drogę, która jak wiecie, osiemnaście mil liczy. Gdy mi ten sprawny i niespodzianie przybyły wysłaniec to wszystko opowiadał, wzrokiem na jego wargach wisiałem. Nogi drżały pode mną tak, iż ledwie się na nich mogłem utrzymać. W końcu otworzyłem list, w którym to się zawierało:
„Don Ferdynand dotrzymał danego ci słowa, że będzie mówił z twoim ojcem, aby go nakłonić do rozmowy z moim rodzicem, ale uczynił zadość swej obietnicy, raczej aby swojej woli zadość uczynić, niż tobie korzyść sprawić. Wiedz, panie mój, ze żąda mnie w zamężcie. Ojciec mój, przez wzgląd na wyższość, jaką, według jego mniemania, Don Ferdynand ma nad tobą, przychylił się do jego prośby z radością, tak dalece, że za dwa dni już ślub się ma odbyć, w najściślejszej tajemnicy, bez żadnych świadków, tylko nieba i niektórych ludzi domowych. Łatwie możesz sądzić o stanie, w jakim się znajduję; osądź sam tedy, zali twój przyjazd jest konieczny; skutek tej czynności okaże, zali cię kocham. Daj Boże, aby ta kartka dostała się do rąk twoich, prędzej nim moja ręka będzie przymuszona połączyć się z ręką człowieka, który tak źle dotrzymuje danego słowa i obietnicy“.
Takie, mówiąc pokrótce, były słowa, co je ten list zawierał. Pobudziły mnie one zaraz do wyprawienia się w drogę. Nie czekałem już na odpowiedź ani na pieniądze, gdyż poznałem w ten czas jawnie, że Don Ferdynand posłał mnie do brata nie po to, abym przywiózł pieniądze na zakup koni, ale aby móc skorzystać z mojej nieprzytomności i mieć swobodę czynienia tego, co chciał. Złość, która mnie wzięła na Don Ferdynanda, złączywszy się z obawą, że mogę stracić nagrodę, na którą zasłużyłem sobie latami miłości i pragnienia, dodała mi skrzydeł tak, iż w lot drogę odbywszy, nazajutrz, właśnie w stosownej do rozmowy z Luscindą porze, przybyłem do rodzinnego miasta. Wszedłszy do miasta chyłkiem, muła, na którym przybyłem, pozostawiłem w domu człeka, który mi list oddał. Los był mi na tyle przychylny, że ujrzałem Luscindę u okiennej kraty, co świadkiem naszej miłości była. Poznałem zaraz Luscindę, a i ona mnie poznała, wszakoż poznałem ją nie taką, jaką uznaćbym był ją powinien, zaś ona mnie poznała różnego takoż. Któż jednak na świecie chełpić się może, że przeniknął do głębi chwiejną myśl i niestałych białogłów przyrodzenie? Niemasz takiego zaiste! Luscinda, ujrzawszy mnie, rzekła: — Jestem, Kardenio, w ślubną szatę przybrana. W przyległej komnacie czeka już na mnie zdradziecki Don Ferdynand i chciwy mój rodzic, pospołu z innymi świadkami, którzy będą przytomni raczej mojej śmierci, niż ślubowi. Nie smuć się, mój miły, ale staraj się być obecny przy dopełnieniu tej ofiary. Jeżeli słowa moje mieć nie będą dość mocy zabronienia przymusu, mam tu sztylet ukryty, który tego dokona, kładąc kres memu życiu i czyniąc jawną tę miłość, którą dla ciebie miałam i którą jeszcze ciągle żywię. Odpowiedziałem jej w pomieszaniu i z pośpiechem, obawiając się, że mi czasu nie stanie: — Niech twoje uczynki, pani, te słowa twoje usprawiedliwią. Jeżeli masz przy sobie puginał, dla ochrony swojej czci, to ja mam szpadę, aby cię nią bronić albo też, zabić, jeżeli los nawszem przeciwny nam się okaże. Nie wiem czy wszystkie moje słowa słyszała, gdyż usłyszałem że ją naglą, aby weszła do komnaty, gdzie przyszły mąż na nią czeka. Gdy Luscinda znikła, noc mego smutku jeszcze czarniejsza się uczyniła, zaszło słońce mojej radości, me oczy pozostały bez światła, rozum zaś bez rozeznania. Nie mogłem się ośmielić, aby wejść do domu Luscindy, lub też krokiem z tego miejsca postąpić. Acz, zważywszy, jak użyteczna mogła być moja przytomność w tym złym dla nas razie, przywołałem całą odwagę i wszedłem do domu. Znając dobrze wszystkie wejścia i wyjścia i korzystając z zamętu, który tam panował, ukryłem się w głębokości okna, zasłonionej obiciem, skąd niedostrzeżony od nikogo, mogłem widzieć wszystko, co się w komnacie działo. Któż zdoła wyrazić, jak mi serce biło, myśli, które mi hurmem przez głowę przechodziły, uwagi i rozważania czynione, których taka ilość była, że próżnobym się silił teraz je powtórzyć.
Wystarczy, jeśli powiem, że Don Ferdynand wszedł do komnaty w sukniach, które nosił zwyczajnie, bez żadnego przybrania.
Przywiódł z sobą stryjecznego Luscindy. W komnacie nie było nikogo, krom domowych. Wkrótce z sąsiedniego pokoju wyszła Luscinda, w towarzystwie swojej matki i dwóch panien służebnych. Była ubrana i przystrojona jaknajpiękniej, przyzwoicie do swego stanu i urody.
Wzburzenie zmysłów moich nie dało mi zważyć należycie stroju całego, zapamiętałem tylko barwy: karmazyn i biel i blask klejnotów, które miała na sukni i na głowie. Ale wszystko to gasiła niezwykła piękność jej wspaniałych złotych włosów, co jaśnieniem swojem, współubiegając się z blaskiem klejnotów i światłem czterech pochodni, płonących w komnacie, jeszcze wyborniej cudność swoją oczom okazywały. O pamięci, śmiertelna nieprzyjaciółko mojej spokojności! Za co mnie wystawiasz tak wyraźnie na oczy nieporównaną piękność ubóstwianej Lusoindy mojej? Zaliż nie lepiejby było, okrutna pamięci, abyś mi okazała, co Luscinda czyniła wówczas, tak, bym jawnie wyrządzonym mi despektem pobudzony, szukał jeżeli już nie zemsty, to śmierci przynajmniej.
Niech wam, WPanowie, słuchanie tych szczegółów nudy nie przyczynia, bowiem moje nieszczęście jest z tych, o których pokrótce opowiedzieć ani mimojazdem napomknąć nie lza; każdy szczegół tej historji jest, według mego rozumienia, godny długiej opowieści.
Pleban odpowiedział na to, że nie tylko nie nuży ich słuchanie ale że, przeciwnie, z wielkiem ukontentowaniem słuchają opowieści o drobnych szczegółach, które warte są tej samej uwagi, co sama istota zdarzenia i których milczeniem pokryć się nie godzi.
— Mówię więc — ciągnął dalej Kardenio — że, gdy wszyscy byli w komnacie zebrani, wszedł tam ksiądz z pobliskiej plebanji. Wziął za ręce ich oboje, jak tego obrządek wymaga, zaś gdy rzekł: — Zali chcecie, Luscindo, przytomnego tu Don Ferdynanda za swego prawego małżonka, zgodnie z prawami świętej matki naszej, Kościoła, wytknąłem szyję i głowę z za zasłony i cały w słuch zamieniony, jąłem czekać, jaka będzie odpowiedź Luscindy. Respons ten miał być wyrokiem mojej śmierci, lub też życia mego potwierdzeniem. Och, gdybym się był wówczas ośmielił wyjść i krzyknąć: — O Luscindo, Luscindo! Bacz, co czynisz! Pomyśl, coś mi winna! Uważ, że jesteś moją i że do nikogo innego należyć nie możesz! Jeżeli rzekniesz „tak“, żyć zaraz przestanę! O zdradziecki Don Ferdynandzie, złodzieju mego szczęścia, morderco życia mego! Czego chcesz, czego się domagasz? Zważ, że pragnień swoich po chrześcijańsku zaspokoić nie możesz, gdyż Luscinda jest moją żoną, zaś ja jej małżonkiem. Ach, jakimż szaleńcem jestem! Teraz, gdy się znajduję daleko i w bezpieczności, mówię, że powinienem był uczynić to, czego nie uczyniłem. Pozwoliwszy ukraść sobie najdroższą radość moją, przeklinam złodzieja, na którym mógłbym się był pomścić, gdyby mi odwagi dostawało. Za to, że wówczas jak nikczemny tchórz postąpiłem, muszę teraz umierać ze wstydu, wyrzutów i szaleństwa.
Pleban czekał na odpowiedź Luscindy, która długo z daniem jej zwlekała. Gdym się spodziewał, że dobędzie puginału, aby ocalić cześć swoją, i rozwiąże język swój, by oznajmić jakąś prawdę lub znaleść wybieg, co się na moją korzyść obróci, usłyszałem, że wyrzekła głosem słabym i niepewnym: „Tak, chcę“. Don Ferdynand rzekł to samo i dał jej pierścień, przez co na zawsze złączeni zostali. Mąż zbliżył się, aby uścisnąć swoją żonę, lecz ta, rękę na sercu położywszy, padła w zemdleniu na łono swojej matki. Trzeba jeszcze powiedzieć, co się ze mną działo, gdym usłyszał owo „tak“, które wszystkie moje nadzieje rozwiało, zaś słowa i obietnice Luscindy kłamliwemi uczyniło. Wiedziałem, że niepodobną jest rzeczą, abym odzyskać mógł szczęśliwość, na zawsze w tej chwili utraconą. Czułem się ogłuszony i zdało mi się, że mnie niebo opuściło, ziemia, na której stałem, srogą moją nieprzyjaciółką się stała, że powietrze odmówiło tchu moim westchnieniom, a woda wilgotności dla łez moich. Tylko ogień wnętrzny się powiększył tak, iż cały płonąłem gniewem i zazdrością. Zemdlenie Luscindy powszechne zamieszanie sprawiło. Matka odsłoniła jej pierś, aby dać przystęp powietrzu i spostrzegła pod suknią list zawarty. Don Ferdynand zaraz go wziął do rąk i przy świetle pochodni czytać począł. Gdy już czytanie skończył, siadł na krześle, głowę ręką podparł i trwał w głębokiem zamyśleniu, nie kwapiąc się, by pospołu z innymi żonę swoją z omdlenia cucić i nieść jej ratunek. Widząc cały dom w zamieszaniu, postanowiłem wyjść z mojej kryjówki, nie dbając, abym był widziany. Gdyby mnie dostrzeżono i uznano, gotów byłbym rozruch srogi uczynić. Z kary, wymierzonej zdradzieckiemu Don Ferdynandowi i zemdlonej zdrajczyni, cały świat poznałby dowodnie słuszny i sprawiedliwy gniew mojej duszy. Ale los mój, który na większe nieszczęścia (jeśli tylko większe być na świecie mogą) mnie zachował, sprawił, że w tej chwili aż zbyt wiele miałem tego rozeznania, którego teraz mi braknie. Tak tedy nie biorąc pomsty na moich największych nieprzyjaciołach, (nie myśleli o mnie wówczas wcale, tak iż łatwieby mi się zemścić było), postanowiłem ją wywrzeć na sobie i ukarac się tak surowie, jakbym ich zapewne nie ukarał, zabijając ich. Śmierć, co nas porywa, w jednej chwili boleść do kresu przywodzi — przeciwnie do boleści, co męki nasze długo przeciągając, zabija nas nieustannie, a życia nie gasi. W końcu wyszedłem z tego domu i udałem się tam, gdzie pozostawiłem muła; kazałem go okulbaczyć i, nie pożegnawszy się z gospodarzem, wskoczyłem na muła i wyjechałem z miasta, nie śmiąc, niby drugi Lot, odwrócić oczu, aby spojrzeć na nie. Gdy się już znalazłem w szczerem polu, otoczony nocną ciemnością, cichość nocy pobudziła mnie do skarg i lamentów. Nie bacząc na to, że mnie usłyszeć i uznać mogą, jąłem w głos przeklinać Luscindę i Don Ferdynanda, jakbym w tych złorzeczeniach szukał folgi i znajdował zaspokojenie za zniewagę mi wyrządzoną. Nazywałem ją okrutną, niewdzięczną, fałszywą, niewierną, i nadewszystko chciwą grosza, bowiem bogactwo mego wroga zaślepiło oczy jej serca, po to, aby mnie ją odebrać i oddać ją temu, dla którego fortuna bardziej przychylna i szczodra się okazała. Jednakże, wpośród tych zapalczywości i złorzeczeń, wymawiałem Luscindę, mówiąc, iż to nie dziwota, że dziewczyna, żyjąca w odosobnieniu w domu rodziców swoich i przywykła do posłuszeństwa, podległa z przymusem ich woli. Dawali jej przecie za męża tak zacnego i bogatego pana, iż, gdyby go nie przyjęła, mogłoby o niej być porozumienie, że albo nie ma rozumu albo też, że jej serce jest kimś innym zajęte; rzecz ta obróciłaby się na szkodę jej dobrego imienia i czci.
Aliści później znów ją naganiałem za to, że nie wyjawiła związku, co nas łączył. Rodzice jej przekonaliby się wówczas, że, wybierając mnie, nie uczyniła tak złego wyboru, aby go usprawiedliwić nie można było. Nim się bowiem Don Ferdynand nadarzył, oni sami, chcąc być rozsądnymi w pragnieniach swoich, nie żądaliby nikogo lepszego ode mnie na męża dla swojej córki, ona zasię, nim doszła do smutnej konieczności oddania swej ręki Don Ferdynandowi, mogła rzec snadnie, że już mnie ją była oddała. Wówczas jabym się był wdał we wszystko i pospołu z nią jakiś wybieg szczęśliwy dla nas znalazł. Zakonkludowałem wkońcu, że słaba miłość i umysł słaby, wielka chciwość i pragnienie wielkości kazały jej zapomnieć o słowach, któremi mnie okłamała i któremi ożywiała nadzieje moje i cne pragnienia.
Mając duszę wzburaoną, całą noc jechałem ciągle, aż o świtaniu przybyłem do pasma gór, po których, zdala od wszystkich ścieżek, czy dróg bitych, błąkałem się jeszcze przez trzy dni, aż wreszcie znalazłem się na łąkach, położonych nie wiedzieć na jakim stoku tych gór. Zapytałem pasterzy, gdzie jest miejsce najdziksze? Odparli mi, że tutaj. Udałem się więc tu zaraz, aby zakończyć moje smutne życie. Zaledwie wjechałem między opoki i te miejsca dzikie, muł mój padł ze zmordowania i głodu, albo też, jak mniemam, zdechł, chcąc się oswobodzić od brzemienia, które na sobie nosił. Zostałem się bez sił, tak zmordowany, że ledwie się mogłem na nogach utrzymać, wyczerpany z głodu, nie myśląc nawet szukać kogoś, coby mi mógł pomoc okazać.
Padłem na ziemię i leżałem, sam nie wiem jak długo, wreszcie wstałem, nie czując już głodu. Spostrzegłem w pobliżu kilku pasterzy, którzy zapewne byli tymi, co mi dodali ratunku, jakiegom potrzebował. To mi później powiedzieli, że mnie w nędznym stanie znaleźli, mówiącego tak od rzeczy, że sądzili, iż rozum straciłem. Sam potem uznałem, że go nie mam zupełnego każdego dnia, ale że jest tak popsowany i osłabły, iż popełniam tysiąc szaleństw, rozdzierając na sobie suknie, wrzeszcząc z wszystkich sił, wpośród tych skał, przeklinając swój los i przyzywając ciągle napróżno imię mojej drogiej Luscindy i innej myśli nie mając, jak umrzeć z tem wołaniem na ustach.
Mojem zwykłem mieszkaniem jest dziupla w drzewie korkowem tak wielka, że może dać schronienie memu nieszczęśliwemu ciału. Pasterze, co po górach trzody pędzą, tknięci litością, ostawiają mi pożywienie w miejscach, gdzie je przechodząc, napaść mogę, chocia mi brak rozeznania, przyrodzona potrzeba sprawia, że strawę poznaję i zabieram ją z chęcią. Czasem, gdy nie jestem przy rozumie, powiadają mi ci ludzie, że wychodzę na drogi i pożywienie gwałtem zabieram pasterzom, którzy z zapasami żywności wracają do swych chat, chocia mi i strawę ze szczerego serca są zawsze dać gotowi. Tym sposobem moje mizerne życie prowadzę, czekając, aż je niebo do ostatecznego kresu doprowadzi i da mi utracić pamięć piękności i zdrady Luscindy, oraz zniewagę, wyrządzoną mi przez Don Ferdynanda. Jeżeli niebo sprawi to, życia mego nie gasząc, myśli moje na inne drogi się zwrócą. W innym razie nic nie pozostaje, jak prosić, aby miało miłosierdzie nad duszą moją, bowiem nie czuję w sobie ani odwagi, ani siły, aby wyzwolić swoje ciało z ucisku, któremu je z własnej poddałem woli.
Oto jest, WPanowie, gorzka historja nieszczęść moich. Powiedzcie, czy można ją wyłożyć z okazaniem mniejszego smutku i rozpaczy, jak te, któreście we mnie widzieli?
Nie silcie się przekonać mnie, ani dawać mi rad, według waszego rozumienia, skutecznych do zapobieżenia nieszczęściu memu. Równyby skutek odniosły, co lekarstwo, przez sławnego medyka przepisane, którego jednak chory zażyć nie chce. Nie pragnę ozdrowienia, bez posiadania Luscindy. A skoro podobało się jej, aby się stało inaczej, chocia była powinna być moją, pozwólcie, abym cały był jednem nieszczęściem tak, jak szczęściem być mogłem. Zechciała przez swoją niestałość, by moja zguba wieczną była. Gubiąc samego siebie, postaram się wolę jej wypełnić, ludzie zaś, co będą żyli w przyszłych wiekach, dowiedzą się z mego przykładu, że mnie jednemu brakło tego, czego wszyscy nieszczęśnicy poddostatkiem mają, to jest pociechy, że niemożliwy jest żaden lek, podczas gdy dla mnie jest to przyczyna największego strapienia i zła, gdyż, jak myślę, nieszczęścia moje nawet się nie skończą wówczas, gdy śmierć nastanie.
Tu Kardenio położył kres swej długiej mowie, historji nieszczęść, jako i miłości. Gdy pleban chciał mu już rzec kilka słów pociechy, dobiegł do ich uszu głos jakiś, który ich wszystkich w zadziwienie wprawił. Ktoś żałośnie i lamentliwie opowiadał o tem, o czem dowiemy się w czwartej części tej opowieści, bowiem tutaj właśnie mądry i uczony Cyd Hamet Benengeli część trzecią zakończył.
- ↑ Wizygocki Król Wamba panował w Hiszpanji od 672 do 680 roku.
- ↑ Ten rodzaj wiersza zwie się w metryce hiszpańskiej „ovillejo“, czyli „kłębkiem“. Składa się on z dwóch części: pierwszą stanowią trzy wiersze, z których każdy jest rymowany z wierszem krótszym, trzy lub pięcio zgłoskowym, (de pie quebrado), druga część zwie się „redondilla“. Jest to strofa, złożona z czterech ośmiozgłoskowców. Dwa środkowe rymują się z sobą, a pierwszy i czwarty z wierszami poprzedniemi, zamykając je niby klamrą. Przekład oddaje formę oryginału; przytaczam ostatnią strofę:
Quién mejorara ml suerte?
Muerte!
Y el bien de amor quien le alcanza?
Mudanza
Y sus males quien lo cura
Locura.
De ese modo no es cordura
querer curar la pasion,
cuando los remedios son
Muerte, mudanza y locura.Poprzedni tłumacz, Zakrzewski, doskonale utrafił w ton oryginału. Natomiast Podoski wyjechał na harc z ciężkim, pseudoklasycznym rynsztunkiem natchnienia.
- ↑ Ganellon z Magancji był zdrajcą, który doprowadził do zguby oddział Rolanda w Roncesveaux Adolfo Vellido, albo Delfos wyszedł z Zamorry, oblężonej przez Króla Kastylji, Don Sancza Silnego (1072 r.), który chciał wydrzeć to miasto swej siostrze, donji Urraca. Udając, że zdradza swoją panią i że chce królowi wskazać sposób zdobycia miasta, zamordował Don Sancza skrytobójczo. Hrabia Juljan był wielkorządcą Afryki za czasów Don Rodryga, ostatniego gockiego króla Hiszpanji. Chcąc pomścić się za córkę swoją, Florindę, zniesławioną przez Don Rodryga, połączył się z Arabami i pomógł im zająć Hiszpanję. Bitwa pod Guadalete skończyła się klęską króla gockiego. Klęskę tę opiewa niejedno „romance“. Dwa najpiękniejsze: „En Ceupta esta Juan“ i „Las huestas de don Rodrigo desmayaban y huian“, naśladował Wiktor Hugo w „La bataille perdue“ i w „Les Orientales“. Robert Southey w „Roderick the Lest of the Goths“, Walter Scott w „Vision of don Roderick“ i Deschamps w „Rodrigue, demier roi Gothes“ czerpali natchnienie z źródła tych legend.