Przeszkoda/Rozdział pierwszy

<<< Dane tekstu >>>
Autor Klemens Junosza
Tytuł Przeszkoda
Podtytuł Nowela sportowa
Wydawca Redakcja „Cyklisty“
Data wyd. 1897
Druk Leppert i S-ka
Miejsce wyd. Warszawa
Ilustrator M. Roszkowski
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


Rozdział pierwszy, w którym jest mowa o nieletnich sportsmenach, łyżwie za trzy grosze i o tajemniczym koniu.

Działo się to w roku pańskim 1859.
Najmocniej przepraszam szanownych panów, którzy jeszcze te czasy pamiętają, a już czernią włosy i brody, za to nieprzyjemne przypomnienie, ale są termina prekluzyjne, są wyroki stanowcze i ostateczne, od których nie masz apelacji...
Jeszcze bardziej, jeszcze gorącej, jeszcze uniżeniej przepraszam pensjonarki ówczesne, z których dziś jeszcze niejedna opiera się niszczącym zębom czasu, i spóźniwszy się do ołtarza, udaje młodą mężatkę...
Co pomoże protestować?! Rok 1859 był, i myśmy w nim byli, jako kandydaci na ludzi, malcy w ciemnozielonych mundurach, z czerwonemi kołnierzami, „bąki“ o pyzatych twarzach, lnianych, lub czarnych włosach, żwawi, weseli, rwący się do życia.
I te pensjonarki, może już babcie, może ciocie, może, w wyjątkowych razach młode mężatki, a może więdnące, niby georginje na jesieni, stare panny...
Ale cóż tam pensjonarki... Myśmy mieli po dziesięć lat życia, więc uważaliśmy się za panów stworzenia, a „kobiety“ za istoty znacznie pod każdym względem niższe — a że kochaliśmy się w nich, to znowuż co innego.
Należało do szyku, aby być zakochanym, tak jak należało do szyku ćmić papierosy po kątach.. Palenie wywoływało przykre skutki, zakochanie nie sprawiało żadnych wrażeń, ale każdy szanujący się sztubak musiał ćmić... choćby suszone listki róży, i kochać się, bodaj w najbrzydszej uczennicy klasy pierwszej lub drugiej, z pensji pani Pigeon...
Ta gorąca miłość objawiała się latem przez grę w zielone a zimą ukłonem przy spotkaniu, lub walczykiem, przetańczonym na zabawie prywatnej.
Zajmowaliśmy się łaciną i palantem — a szczerze mówiąc, gorliwiej palantem niż łaciną, a kiedy zima nadeszła i szerokie kałuże na błoniach podmiejskich zamarzły, oddawaliśmy się z rozkoszą sportowi łyżwowemu, chociaż żaden z nas nie miał wyobrażenia o tem, że wyraz „sport“ istnieje i że co znaczy.
Jakże gorąco pragnęliśmy ośmnastostopniowego mrozu!!. W takim dniu bowiem, szkoła, ze względu na zdrowie uczniów, na to, że się mogą przeziębić, bywała zamknięta...
Gdy się z wieczora bardzo zimno robiło, sen nasz bywał niespokojny; nasłuchiwaliśmy uważnie, czy nie pękają gonty na dachu, czy śnieg pod stopami przechodniów bardzo skrzypi.
Gonty pękały, śnieg strasznie skrzypiał, okna w naszej sypialni pokrywały się warstwą zamrożonej pary, białą, grubą, zwełnioną jak futro na jagnięciu...
Zaspane słońce zimowe budziło nas ze snu gorączkowego.
Natychmiast tworzyło się kilka delegacyj... Jedna, nie czekając śniadania, biegła do apteki, gdzie był wystawiony za oknem termometr; druga chcąc zasięgnąć informacyj ze źródeł urzędowych, pędziła pod ratusz; trzecia dla zdobycia pewnika biegła do szkoły, aby wybadać stróża — czy będzie wywieszona karta o mrozie.
— Dziewiętnaście! wołali z tryumfem jedni.
— Dwadzieścia trzy! krzyczeli ci, którzy powrócili z pod ratusza..
— Michał powiedział, że jest piętnaście. Sam widział na termometrze w kancelaryi szkolnej.
— To ciepła!
— Wszystko jedno... ale tylko piętnaście...
Wątpliwość targała młode serca.
Nie oglądając się na delegacje, nie wierząc nikomu, prócz sobie, każdy biegł przed gmach szkolny, i tam dowiadywał się, że z powodu wielkiego mrozu lekcyj nie ma...
Natychmiast następował odwrót do domu i wyprawa na błonia, na ślizgawkę...
Teren był ogromy, rozlana na nizkich łąkach woda w szerokich, długich kałużach, tworzyła wielkie tafle lodu, poprzerywane pasami ziemi. Można było pędzić wprost przed siebie, dwie i trzy wiorsty, z przerwami.. Co za rozkosz dla małych sportsmenów..
Tylko że ten sport wyglądał całkiem inaczej niż dzisiaj. Rozkosz ślizgania się była za darmo, bo właściciel lodu nie dorósł jeszcze do pojęcia, aby można było ciągnąć z tego zamarzniętego źródła dochody, powtóre połowa „łyżwiarzy“ była bez łyżew... — Wystarczały dobre podeszwy u butów. Chłopak rozpędzał się, przysiadał, i sunął po lodzie kilkanaście, czasem kilkadziesiąt kroków i zatrzymywał się lub przewracał...
W ogóle owych małych łyżwiarzy podzielić można było na trzy kategorye, a mianowicie: bezłyżwowych, posiadaczy tak zwanych „drutówek“ i paniczyków, jeżdżących na „stalówkach“, — a były jeszcze przytem poddziały: łyżwiarze, jeżdżący na jednej łyżwie i łyżwiarze, jeżdżący na dwóch. Jak się wykaże poniżej, była to duża różnica.
Ze względu na starożytność przedmiotu, należy powiedzieć jak wyglądała łyżwa „drutówka“. Było to kopytko, wystrugane z drzewa, płaskie z tej strony, na której miała się noga opierać, zaokrąglone półkolisto od spodu. Środkiem spodu, wzdłuż, znajdowało się małe wyżłobienie podłużne, a w niem założony gruby drut żelazny, lub miedziany, z obu końców ku górze zagięty i wbity w owo drewno... W przedniej i tylnej części „kopytko“ było przewiercone (najczęściej rozpalonym do białości pogrzebaczem), a przez te dziury przeciągano szpagat, który służył do przytwierdzenia drutówki do stopy łyżwiarza.
Jeden egzemplarz takiej łyżwy kosztował trzy grosze, para (dla zamożniejszej młodzieży) dwa razy tyle.
Jeszcze parę słów o „stalówkach“. Te były już ostatnim wyrazem szyku łyżwiarskiego: nie wyrabiano ich sposobem domowym, lecz kupowano w sklepie. Drewienko było zgrabnie obrobione, miało ono sztyft, który wbijał się w obcas, i właściwą łyżwę, czyli nóż stalowy rowkowany; do przytwierdzenia zamiast sznurków używane były paski rzemienne.
Jedna taka łyżwa kosztowała onego czasu bardzo drogo: dwa złote! Posiadacz pary stalówek uważany był w tym światku chłopięcym za magnata...
Ślizgano się: bez łyżew, na jednej łyżwie, lub na dwóch, zabawka nie była kosztowna a uciechy dawała mnóstwo.
Czerwieniły się twarze, wyszczypane od mrozu, który też wywoływał wielką energję ruchów; rozbrzmiewały wesołe okrzyki i śmiechy, urządzano wyścigi, a nie jeden mały sportsman, powracał do domu z siniakiem lub guzem. To się nie liczyło jednak, na ślizgawce, jak na wojnie, o plejzer nie trudno.
Wieczorem, po nauczeniu się lekcyj na dzień następny, rozpoczynała się rozmowa, naturalnie o ślizgawce, a potem i o innych przyjemnościach.
Na czarnej ławce, przy piecu, zasiedli trzej chłopcy, drugoklasiści: Staś, Janek i Oleś. Pierwszy, tęgi blondyn z gęstemi konopiastemi włosami, drugi wątły szatyn, trzeci wysmukły brunecik.
— To wszystko nic, rzekł Janek, dobra ślizgawka, dobre łyżwy, ale ja wolę konia... Jeździł z was który na koniu?
Na to zapytanie Stasiek śmiechem wybuchnął. Syn zagonowego szlachcica, dziecię wioski, nie wyobrażał sobie, aby mógł istnieć chłopiec, któryby konia nie dosiadał...
— Oto! zawołał... trzy lata miałem, gdy mię ojciec pierwszy raz na szkapę posadził, a teraz jeżdżę jak stary.. Bylem się chwycił grzywy to dość i... Eh, co o tem gadać — trzeba widzieć jak chłopcy na wsi u nas z pastwiska wracają! Ziemia dudni!.. wiatr w uszach dzwoni, a jak wpadną na gościniec — to kurz taki, że światu nie widać..
— Bajesz!
— Aha.. przyjedź kiedy i zobacz... Wsadzę cię na naszą siwą źrebicę... jeżeli dosiedzisz..
— Tak mówisz, bo wiesz, że do ciebie nie pojadę, rzekł Staś, bo moi rodzice daleko w miasteczku mieszkają..
— Żebyś chciał...
— Bardzo chciałbym. Musi to być przyjemnie tak pędzić szybko.
— Tak, tylko trzeba się dobrze trzymać...
— Spadłeś kiedy?
— Oj, oj — albo raz.
— A potłukłeś się?
— Bajki. Com się miał potłuc? Na gościńcu piasek, więc nie twardo; a na pastwisku trawa. Teraz już nie spadam — a choćbym i spadł, to także nic, bo ojciec zawsze powiada, że z dobrego konia spaść nie żal.. a u nas konie dobre...
— Dużo ich macie?
— Jest gniada, jest źrebica i dwa źrebaki. Ojciec bogaty, ma piętnaście morgów gruntu.
— Ale na siodle toś chyba nie jeździł?
Chłopak zaczerwienił się.
— Czasem.. Ojciec ma kulbakę, ale sam jej używa, gdy w daleką drogę jedzie; przytracza do niej torbę z obrokiem, kobiałkę z pożywieniem, jak zwyczajnie do podróży... Mnie tam po siodle nic... aby koń dobry, to najpierwsza rzecz...
— Moi kochani, odezwał się milczący dotąd Oleś, koń dobre stworzenie, jeździć na nim rzecz bardzo przyjemna. Ja sam bardzo lubię, chociaż trochę się boję — ale dla nas to na nic..
— Jakto na nic?! zawołał Stasiek, przecież bez konia gospodarz radyby sobie nie dał..
— My też nie gospodarze, tylko uczniowie.. Ot dziś byliśmy na ślizgawce, wróciliśmy, łyżwy za piec — i dobrze. Jeść im dawać nie trzeba. Zechcemy ślizgać się jutro — łyżwa z za pieca i już. A konia gdziebyś schował, co?
— To prawda.. ale podczas świąt i wakacyj można używać do woli.
— A właśnie ja słyszałem o takim koniu, co nic nie jada, stajni nie potrzebuje, a jeździć na nim można kiedy kto chce.
— Chyba żarty?!
— Jakim znów sposobem.. przyśniło ci się chyba!.
— Mówię wam wyraźnie, żem słyszał.. Opowiadał jeden pan, u moich rodziców, podczas wakacyj. I nie myślcie, że byle jaki pan. W Warszawie mieszka, za granicą bywa, cały świat zna. Ogromnie dużo widział i ma o czem mówić.
— Taki zagraniczny najgładziej kłamie, rzekł Stasiek.
— A czy go znasz?
— Znać — nie znam, ale wiem...
— Powiedz-że Oleś, wtrącił Janek, co on mówił. Cóż to za taki koń szczególny?
Chłopiec nie miał dokładnego pojęcia o przedmiocie, który tak bardzo wszystkich zainteresował, przeto dopomagał sobie trochę fantazją i opowiadał, że istnieje koń drewniany, zupełnie jak koń, tylko znacznie mniejszy; że na nim znajduje się siodło, tak jak prawdziwe, tylko także mniejsze, że zamiast nóg ma ów koń koła i tych kół jest trzy, że obracają się one za pomocą korby — i można jechać z niesłychaną szybkością, a w każdym razie prędzej aniżeli na koniu żywym.
Syn szaraczka oburzył się na to.
— Nie wierzę temu! zawołał Stasiek, nie wierzę, żeby mogło być co szybszego od konia!
— A zając?
— Eh, mój kochany! Widziałem ja nieraz jak panowie polowali na zające z chartami — a wiesz na czem jechali? Na koniach. Zazdrościłem im tej uciechy, bo pędzili jak wiatr, przez płoty, rowy, tylko się migali... i zawsze doganiali zająca. O czem tu gadać? Koń jest najściglejsze stworzenie na świecie i dość!
— A kolej żelazna! zawołał z tryumfem Jaś. Moja mama jeździła w roku zeszłym z Warszawy do Częstochowy — i nie może dość naopowiadać, co to za szybkość szalona. Drzewa, krzaki, pola, lasy, wsie, miasta, migają się tylko przed oczami, a maszyna pędzi, ogniem bucha i dymem, a jak świśnie — niech Bóg broni!.. Mama mówi, że jej dotychczas ten świst przeraźliwy w uszach świdruje... To taka jest kolej! Twoja siwa źrebica może się za piec schować ze swoją szybkością. Słyszałeś zapewne o kolei?
— Ano, słyszałem. Ojciec mój też jeździł do Częstochowy, a hrabia z Jedlanki był podobno aż w Wiedniu i także koleją...
— Widzisz więc, że koń nie tak wiele znaczy, jak ci się zdaje...
— No dobrze; nie spieram się. Kolej szybsza, bo po żelaznych szynach się toczy, bo ją para ciągnie — a swoją drogą, co koń to koń.
— Zawsze koń!
— Ma się rozumieć... Mój dziadzio, który za młodu wojakiem był i dwadzieścia lat w konnicy przesłużył, powiada, że koń to takie stworzenie, które ma swój rozum, honor i odwagę, lepszą niż inny żołnierz. Na sygnałach się zna, komendę rozumie; jak trzeba stać, to stoi pod kulami, niby mur, ani uchem nie ruszy — a jak trzeba do ataku, to pędzi jak wicher na karabataliony, na baterje, w piekło skoczy, gdy do ataku zatrąbią a żołnierz ostrogami go trąci — a gdy wypadnie forsowny marsz odbyć, po wertepach, manowcach — to idzie póki sił starczy, dźwiga żołnierza na grzbiecie, często o głodzie... A nocną porą, na patrolu, na pikiecie, czuwa razem z człowiekiem, wypatruje w ciemnościach, a gdy co dostrzeże, zaraz uszami strzyże, rusza się, że choćby żołnierz drzemał na siodle, to się musi przebudzić... Dziadzio mówi, że dobry koń, to przyjaciel, to brat przywiązany, wierny, rozumiejący człowieka... To tak w wojsku; a w gospodarstwie, a w podróży! Nasza gniada kobyła wśród najciemniejszej nocy drogi nie zmyli, a twoja głupia kolej co?
— Ani moja, ani głupia, odburknął urażony trochę Janek.
— Twoja, bo ją chwalisz — a głupia, bo głupia. Wielka sztuka, że pędzi po szynach. Ale niech no z szyn zejdzie... puść ją na zwyczajną drogę, na gościniec, w piasek, albo na grobelkę taką, jak w naszej wsi koło młyna, albo podczas roztopów, w błoto a przekonasz się, że jest głupia i nic nie poradzi, zagrzęźnie... a koń zawsze poradzi, bo koń... bo koń, to widzisz... jest koń.
— Okrutnie mądry, wtrącił z przekąsem Oleś...
— Jakbyś wiedział, że tak... Gadajże do maszyny „hetta!“ „wiśta“ „ptruu“ zrozumie cię? A koń wie, co takie wyrazy znaczą: na prawo, na lewo, stój...
— Prawda, ale koń na kołach... owsa ani siana nie jada...
— Kto go widział?
— Ten pan, o którym mówiłem.
— Głupstwa plótł... ja nie wierzę... Chyba, żebym na własne oczy zobaczył...
— Może kiedy i zobaczysz...
Chłopców sen morzyć zaczął; łojowa świeca dogorywała w blaszanym lichtarzu, gospodyni zaczęła wołać, że marnowanie światła jest grzechem i, że na to Pan Bóg dał noc, aby ludzie spali.. po ciemku. Jakby potwierdzając zdanie szanownej wdowy, świeczka zaśkwierczała żałośnie, błysnęła kilka razy czerwonym płomieniem i zgasła, a ciemności napełniły ubogą stancję.
Chłopcy usnęli, marząc o tajemniczym koniu. — Jaś i Oleś widzieli go w sennych obrazach, jako fantastyczne zjawisko, coś w rodzaju siedmiomilowych butów, czarodziejskich skrzydeł, unoszących człowieka w dalekie światy, z niesłychaną szybkością; zdawało im się, że już dosiadają go, już pędzą, pędzą w przestrzeń, bez końca...
Stasiek miał sny przykre i niespokojne. Wiejskie pacholę, dziecię szaraczka, widziało w tajemniczym koniu zdradzieckiego potwora, który, niby wilk, czai się; skrada do stajni, aby skrzywdzić gniadą szkapę i siwą źrebicę i dwa źrebaki i te piękne konie, na których niegdyś Dziadzio karabataljony rozbijał i wszystkie w ogóle konie na świecie, odebrać im znaczenie, honor, wartość a może nawet wytępić i wyniszczyć je zupełnie...
I śni się dzieciakowi, że jest na pastwisku, pod lasem, że stoi obok siwej źrebicy, obejmuje ją za szyję i mówi: nie dam cię, nie dam, kochana, obronię cię przed niebezpieczeństwem, zastawię własną piersią — i jak niegdyś legendowi bohaterowie zabijali straszne smoki, zabiję tajemniczego konia!
I śni dalej, że siwa źrebica patrzy na niego dużemi błyszczącemi oczami, że pieszczotliwie skubie go wargami za rękaw, jakby pragnąc powiedzieć: rozumiem i wierzę ci mój Staśku...
Zegar chrapliwym głosem wydzwonił szóstą, nową łojówkę zapalono w blaszanym lichtarzu a korepetytor chodził od łóżka do łóżka, wołając:
— Wstawajcie żywo... próżniaki!
Sny pierzchnęły niby ptaki, tajemniczy koń uciekł w krainę fantazji, — spłoszony przez łacinę i ułamki.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Klemens Szaniawski.