Przeszkoda/całość
<<< Dane tekstu | ||
Autor | ||
Tytuł | Przeszkoda | |
Podtytuł | Nowela sportowa | |
Wydawca | Redakcja „Cyklisty“ | |
Data wyd. | 1897 | |
Druk | Leppert i S-ka | |
Miejsce wyd. | Warszawa | |
Ilustrator | M. Roszkowski | |
Źródło | Skany na Commons | |
Inne | Pobierz jako: EPUB • PDF • MOBI | |
| ||
Indeks stron |
Działo się to w roku pańskim 1859.
Najmocniej przepraszam szanownych panów, którzy jeszcze te czasy pamiętają, a już czernią włosy i brody, za to nieprzyjemne przypomnienie, ale są termina prekluzyjne, są wyroki stanowcze i ostateczne, od których nie masz apelacji...
Jeszcze bardziej, jeszcze gorącej, jeszcze uniżeniej przepraszam pensjonarki ówczesne, z których dziś jeszcze niejedna opiera się niszczącym zębom czasu, i spóźniwszy się do ołtarza, udaje młodą mężatkę...
Co pomoże protestować?! Rok 1859 był, i myśmy w nim byli, jako kandydaci na ludzi, malcy w ciemnozielonych mundurach, z czerwonemi kołnierzami, „bąki“ o pyzatych twarzach, lnianych, lub czarnych włosach, żwawi, weseli, rwący się do życia.
I te pensjonarki, może już babcie, może ciocie, może, w wyjątkowych razach młode mężatki, a może więdnące, niby georginje na jesieni, stare panny...
Ale cóż tam pensjonarki... Myśmy mieli po dziesięć lat życia, więc uważaliśmy się za panów stworzenia, a „kobiety“ za istoty znacznie pod każdym względem niższe — a że kochaliśmy się w nich, to znowuż co innego.
Należało do szyku, aby być zakochanym, tak jak należało do szyku ćmić papierosy po kątach.. Palenie wywoływało przykre skutki, zakochanie nie sprawiało żadnych wrażeń, ale każdy szanujący się sztubak musiał ćmić... choćby suszone listki róży, i kochać się, bodaj w najbrzydszej uczennicy klasy pierwszej lub drugiej, z pensji pani Pigeon...
Ta gorąca miłość objawiała się latem przez grę w zielone a zimą ukłonem przy spotkaniu, lub walczykiem, przetańczonym na zabawie prywatnej.
Zajmowaliśmy się łaciną i palantem — a szczerze mówiąc, gorliwiej palantem niż łaciną, a kiedy zima nadeszła i szerokie kałuże na błoniach podmiejskich zamarzły, oddawaliśmy się z rozkoszą sportowi łyżwowemu, chociaż żaden z nas nie miał wyobrażenia o tem, że wyraz „sport“ istnieje i że co znaczy.
Jakże gorąco pragnęliśmy ośmnastostopniowego mrozu!!. W takim dniu bowiem, szkoła, ze względu na zdrowie uczniów, na to, że się mogą przeziębić, bywała zamknięta...
Gdy się z wieczora bardzo zimno robiło, sen nasz bywał niespokojny; nasłuchiwaliśmy uważnie, czy nie pękają gonty na dachu, czy śnieg pod stopami przechodniów bardzo skrzypi.
Gonty pękały, śnieg strasznie skrzypiał, okna w naszej sypialni pokrywały się warstwą zamrożonej pary, białą, grubą, zwełnioną jak futro na jagnięciu...
Zaspane słońce zimowe budziło nas ze snu gorączkowego.
Natychmiast tworzyło się kilka delegacyj... Jedna, nie czekając śniadania, biegła do apteki, gdzie był wystawiony za oknem termometr; druga chcąc zasięgnąć informacyj ze źródeł urzędowych, pędziła pod ratusz; trzecia dla zdobycia pewnika biegła do szkoły, aby wybadać stróża — czy będzie wywieszona karta o mrozie.
— Dziewiętnaście! wołali z tryumfem jedni.
— Dwadzieścia trzy! krzyczeli ci, którzy powrócili z pod ratusza..
— Michał powiedział, że jest piętnaście. Sam widział na termometrze w kancelaryi szkolnej.
— To ciepła!
— Wszystko jedno... ale tylko piętnaście...
Wątpliwość targała młode serca.
Nie oglądając się na delegacje, nie wierząc nikomu, prócz sobie, każdy biegł przed gmach szkolny, i tam dowiadywał się, że z powodu wielkiego mrozu lekcyj nie ma...
Natychmiast następował odwrót do domu i wyprawa na błonia, na ślizgawkę...
Teren był ogromy, rozlana na nizkich łąkach woda w szerokich, długich kałużach, tworzyła wielkie tafle lodu, poprzerywane pasami ziemi. Można było pędzić wprost przed siebie, dwie i trzy wiorsty, z przerwami.. Co za rozkosz dla małych sportsmenów..
Tylko że ten sport wyglądał całkiem inaczej niż dzisiaj. Rozkosz ślizgania się była za darmo, bo właściciel lodu nie dorósł jeszcze do pojęcia, aby można było ciągnąć z tego zamarzniętego źródła dochody, powtóre połowa „łyżwiarzy“ była bez łyżew... — Wystarczały dobre podeszwy u butów. Chłopak rozpędzał się, przysiadał, i sunął po lodzie kilkanaście, czasem kilkadziesiąt kroków i zatrzymywał się lub przewracał...
W ogóle owych małych łyżwiarzy podzielić można było na trzy kategorye, a mianowicie: bezłyżwowych, posiadaczy tak zwanych „drutówek“ i paniczyków, jeżdżących na „stalówkach“, — a były jeszcze przytem poddziały: łyżwiarze, jeżdżący na jednej łyżwie i łyżwiarze, jeżdżący na dwóch. Jak się wykaże poniżej, była to duża różnica.
Ze względu na starożytność przedmiotu, należy powiedzieć jak wyglądała łyżwa „drutówka“. Było to kopytko, wystrugane z drzewa, płaskie z tej strony, na której miała się noga opierać, zaokrąglone półkolisto od spodu. Środkiem spodu, wzdłuż, znajdowało się małe wyżłobienie podłużne, a w niem założony gruby drut żelazny, lub miedziany, z obu końców ku górze zagięty i wbity w owo drewno... W przedniej i tylnej części „kopytko“ było przewiercone (najczęściej rozpalonym do białości pogrzebaczem), a przez te dziury przeciągano szpagat, który służył do przytwierdzenia drutówki do stopy łyżwiarza.
Jeden egzemplarz takiej łyżwy kosztował trzy grosze, para (dla zamożniejszej młodzieży) dwa razy tyle.
Jeszcze parę słów o „stalówkach“. Te były już ostatnim wyrazem szyku łyżwiarskiego: nie wyrabiano ich sposobem domowym, lecz kupowano w sklepie. Drewienko było zgrabnie obrobione, miało ono sztyft, który wbijał się w obcas, i właściwą łyżwę, czyli nóż stalowy rowkowany; do przytwierdzenia zamiast sznurków używane były paski rzemienne.
Jedna taka łyżwa kosztowała onego czasu bardzo drogo: dwa złote! Posiadacz pary stalówek uważany był w tym światku chłopięcym za magnata...
Ślizgano się: bez łyżew, na jednej łyżwie, lub na dwóch, zabawka nie była kosztowna a uciechy dawała mnóstwo.
Czerwieniły się twarze, wyszczypane od mrozu, który też wywoływał wielką energję ruchów; rozbrzmiewały wesołe okrzyki i śmiechy, urządzano wyścigi, a nie jeden mały sportsman, powracał do domu z siniakiem lub guzem. To się nie liczyło jednak, na ślizgawce, jak na wojnie, o plejzer nie trudno.
Wieczorem, po nauczeniu się lekcyj na dzień następny, rozpoczynała się rozmowa, naturalnie o ślizgawce, a potem i o innych przyjemnościach.
Na czarnej ławce, przy piecu, zasiedli trzej chłopcy, drugoklasiści: Staś, Janek i Oleś. Pierwszy, tęgi blondyn z gęstemi konopiastemi włosami, drugi wątły szatyn, trzeci wysmukły brunecik.
— To wszystko nic, rzekł Janek, dobra ślizgawka, dobre łyżwy, ale ja wolę konia... Jeździł z was który na koniu?
Na to zapytanie Stasiek śmiechem wybuchnął. Syn zagonowego szlachcica, dziecię wioski, nie wyobrażał sobie, aby mógł istnieć chłopiec, któryby konia nie dosiadał...
— Oto! zawołał... trzy lata miałem, gdy mię ojciec pierwszy raz na szkapę posadził, a teraz jeżdżę jak stary.. Bylem się chwycił grzywy to dość i... Eh, co o tem gadać — trzeba widzieć jak chłopcy na wsi u nas z pastwiska wracają! Ziemia dudni!.. wiatr w uszach dzwoni, a jak wpadną na gościniec — to kurz taki, że światu nie widać..
— Bajesz!
— Aha.. przyjedź kiedy i zobacz... Wsadzę cię na naszą siwą źrebicę... jeżeli dosiedzisz..
— Tak mówisz, bo wiesz, że do ciebie nie pojadę, rzekł Staś, bo moi rodzice daleko w miasteczku mieszkają..
— Żebyś chciał...
— Bardzo chciałbym. Musi to być przyjemnie tak pędzić szybko.
— Tak, tylko trzeba się dobrze trzymać...
— Spadłeś kiedy?
— Oj, oj — albo raz.
— A potłukłeś się?
— Bajki. Com się miał potłuc? Na gościńcu piasek, więc nie twardo; a na pastwisku trawa. Teraz już nie spadam — a choćbym i spadł, to także nic, bo ojciec zawsze powiada, że z dobrego konia spaść nie żal.. a u nas konie dobre...
— Dużo ich macie?
— Jest gniada, jest źrebica i dwa źrebaki. Ojciec bogaty, ma piętnaście morgów gruntu.
— Ale na siodle toś chyba nie jeździł?
Chłopak zaczerwienił się.
— Czasem.. Ojciec ma kulbakę, ale sam jej używa, gdy w daleką drogę jedzie; przytracza do niej torbę z obrokiem, kobiałkę z pożywieniem, jak zwyczajnie do podróży... Mnie tam po siodle nic... aby koń dobry, to najpierwsza rzecz...
— Moi kochani, odezwał się milczący dotąd Oleś, koń dobre stworzenie, jeździć na nim rzecz bardzo przyjemna. Ja sam bardzo lubię, chociaż trochę się boję — ale dla nas to na nic..
— Jakto na nic?! zawołał Stasiek, przecież bez konia gospodarz radyby sobie nie dał..
— My też nie gospodarze, tylko uczniowie.. Ot dziś byliśmy na ślizgawce, wróciliśmy, łyżwy za piec — i dobrze. Jeść im dawać nie trzeba. Zechcemy ślizgać się jutro — łyżwa z za pieca i już. A konia gdziebyś schował, co?
— To prawda.. ale podczas świąt i wakacyj można używać do woli.
— A właśnie ja słyszałem o takim koniu, co nic nie jada, stajni nie potrzebuje, a jeździć na nim można kiedy kto chce.
— Chyba żarty?!
— Jakim znów sposobem.. przyśniło ci się chyba!.
— Mówię wam wyraźnie, żem słyszał.. Opowiadał jeden pan, u moich rodziców, podczas wakacyj. I nie myślcie, że byle jaki pan. W Warszawie mieszka, za granicą bywa, cały świat zna. Ogromnie dużo widział i ma o czem mówić.
— Taki zagraniczny najgładziej kłamie, rzekł Stasiek.
— A czy go znasz?
— Znać — nie znam, ale wiem...
— Powiedz-że Oleś, wtrącił Janek, co on mówił. Cóż to za taki koń szczególny?
Chłopiec nie miał dokładnego pojęcia o przedmiocie, który tak bardzo wszystkich zainteresował, przeto dopomagał sobie trochę fantazją i opowiadał, że istnieje koń drewniany, zupełnie jak koń, tylko znacznie mniejszy; że na nim znajduje się siodło, tak jak prawdziwe, tylko także mniejsze, że zamiast nóg ma ów koń koła i tych kół jest trzy, że obracają się one za pomocą korby — i można jechać z niesłychaną szybkością, a w każdym razie prędzej aniżeli na koniu żywym.
Syn szaraczka oburzył się na to.
— Nie wierzę temu! zawołał Stasiek, nie wierzę, żeby mogło być co szybszego od konia!
— A zając?
— Eh, mój kochany! Widziałem ja nieraz jak panowie polowali na zające z chartami — a wiesz na czem jechali? Na koniach. Zazdrościłem im tej uciechy, bo pędzili jak wiatr, przez płoty, rowy, tylko się migali... i zawsze doganiali zająca. O czem tu gadać? Koń jest najściglejsze stworzenie na świecie i dość!
— A kolej żelazna! zawołał z tryumfem Jaś. Moja mama jeździła w roku zeszłym z Warszawy do Częstochowy — i nie może dość naopowiadać, co to za szybkość szalona. Drzewa, krzaki, pola, lasy, wsie, miasta, migają się tylko przed oczami, a maszyna pędzi, ogniem bucha i dymem, a jak świśnie — niech Bóg broni!.. Mama mówi, że jej dotychczas ten świst przeraźliwy w uszach świdruje... To taka jest kolej! Twoja siwa źrebica może się za piec schować ze swoją szybkością. Słyszałeś zapewne o kolei?
— Ano, słyszałem. Ojciec mój też jeździł do Częstochowy, a hrabia z Jedlanki był podobno aż w Wiedniu i także koleją...
— Widzisz więc, że koń nie tak wiele znaczy, jak ci się zdaje...
— No dobrze; nie spieram się. Kolej szybsza, bo po żelaznych szynach się toczy, bo ją para ciągnie — a swoją drogą, co koń to koń.
— Zawsze koń!
— Ma się rozumieć... Mój dziadzio, który za młodu wojakiem był i dwadzieścia lat w konnicy przesłużył, powiada, że koń to takie stworzenie, które ma swój rozum, honor i odwagę, lepszą niż inny żołnierz. Na sygnałach się zna, komendę rozumie; jak trzeba stać, to stoi pod kulami, niby mur, ani uchem nie ruszy — a jak trzeba do ataku, to pędzi jak wicher na karabataliony, na baterje, w piekło skoczy, gdy do ataku zatrąbią a żołnierz ostrogami go trąci — a gdy wypadnie forsowny marsz odbyć, po wertepach, manowcach — to idzie póki sił starczy, dźwiga żołnierza na grzbiecie, często o głodzie... A nocną porą, na patrolu, na pikiecie, czuwa razem z człowiekiem, wypatruje w ciemnościach, a gdy co dostrzeże, zaraz uszami strzyże, rusza się, że choćby żołnierz drzemał na siodle, to się musi przebudzić... Dziadzio mówi, że dobry koń, to przyjaciel, to brat przywiązany, wierny, rozumiejący człowieka... To tak w wojsku; a w gospodarstwie, a w podróży! Nasza gniada kobyła wśród najciemniejszej nocy drogi nie zmyli, a twoja głupia kolej co?
— Ani moja, ani głupia, odburknął urażony trochę Janek.
— Twoja, bo ją chwalisz — a głupia, bo głupia. Wielka sztuka, że pędzi po szynach. Ale niech no z szyn zejdzie... puść ją na zwyczajną drogę, na gościniec, w piasek, albo na grobelkę taką, jak w naszej wsi koło młyna, albo podczas roztopów, w błoto a przekonasz się, że jest głupia i nic nie poradzi, zagrzęźnie... a koń zawsze poradzi, bo koń... bo koń, to widzisz... jest koń.
— Okrutnie mądry, wtrącił z przekąsem Oleś...
— Jakbyś wiedział, że tak... Gadajże do maszyny „hetta!“ „wiśta“ „ptruu“ zrozumie cię? A koń wie, co takie wyrazy znaczą: na prawo, na lewo, stój...
— Prawda, ale koń na kołach... owsa ani siana nie jada...
— Kto go widział?
— Ten pan, o którym mówiłem.
— Głupstwa plótł... ja nie wierzę... Chyba, żebym na własne oczy zobaczył...
— Może kiedy i zobaczysz...
Chłopców sen morzyć zaczął; łojowa świeca dogorywała w blaszanym lichtarzu, gospodyni zaczęła wołać, że marnowanie światła jest grzechem i, że na to Pan Bóg dał noc, aby ludzie spali.. po ciemku. Jakby potwierdzając zdanie szanownej wdowy, świeczka zaśkwierczała żałośnie, błysnęła kilka razy czerwonym płomieniem i zgasła, a ciemności napełniły ubogą stancję.
Chłopcy usnęli, marząc o tajemniczym koniu. — Jaś i Oleś widzieli go w sennych obrazach, jako fantastyczne zjawisko, coś w rodzaju siedmiomilowych butów, czarodziejskich skrzydeł, unoszących człowieka w dalekie światy, z niesłychaną szybkością; zdawało im się, że już dosiadają go, już pędzą, pędzą w przestrzeń, bez końca...
Stasiek miał sny przykre i niespokojne. Wiejskie pacholę, dziecię szaraczka, widziało w tajemniczym koniu zdradzieckiego potwora, który, niby wilk, czai się; skrada do stajni, aby skrzywdzić gniadą szkapę i siwą źrebicę i dwa źrebaki i te piękne konie, na których niegdyś Dziadzio karabataljony rozbijał i wszystkie w ogóle konie na świecie, odebrać im znaczenie, honor, wartość a może nawet wytępić i wyniszczyć je zupełnie...
I śni się dzieciakowi, że jest na pastwisku, pod lasem, że stoi obok siwej źrebicy, obejmuje ją za szyję i mówi: nie dam cię, nie dam, kochana, obronię cię przed niebezpieczeństwem, zastawię własną piersią — i jak niegdyś legendowi bohaterowie zabijali straszne smoki, zabiję tajemniczego konia!
I śni dalej, że siwa źrebica patrzy na niego dużemi błyszczącemi oczami, że pieszczotliwie skubie go wargami za rękaw, jakby pragnąc powiedzieć: rozumiem i wierzę ci mój Staśku...
Zegar chrapliwym głosem wydzwonił szóstą, nową łojówkę zapalono w blaszanym lichtarzu a korepetytor chodził od łóżka do łóżka, wołając:
— Wstawajcie żywo... próżniaki!
Sny pierzchnęły niby ptaki, tajemniczy koń uciekł w krainę fantazji, — spłoszony przez łacinę i ułamki.
Trzej chłopcy rozdzielili się, porwała ich fala życia i uniosła nie bardzo daleko co prawda, ale bo też to i fala nie taka znów bystra nadzwyczajnie.
Płynęli wszyscy trzej razem, przez czas szkolny, niby trzy źdźbła słomy, rzucone na spokojne fale strumienia, a później każdy z nich w inną udał się stronę, Jaś do Warszawy, gdzie kształcił się dalej; Adaś na praktykę do budowniczego w najbliższem mieście; tylko Stasiek nie miał ochoty oddalać się od rodzinnego zaścianka. Łaciny i algiebry miał dość, o zdobyciu jakiegoś wyższego stanowiska nie marzył, nie nęcił go świat szeroki, wolał poprzestać na swoim, maleńkim i zacisznym. Postanowił poświęcić się gospodarstwu i na tej drodze zdobywać przyszłość, zaczynając od małego; od dwuletniej praktyki w sąsiednich dobrach — a potem miał się drapać po szczeblach coraz wyżej, z posady oficjalisty na małą dzierżawę, z tej na większą, z większej na mały ale już własny folwarczek, a dalej co Bóg da...
Taką marszrutę życiową ułożył sobie Stasiek i postanowił iść według niej, powoli, z oszczędnością, uporem i wytrwaniem zagonowego szaraczka, z pracowitością mrówczą, z wyrzeczeniem się wszelkich przyjemności życia, o ile te pociągałyby za sobą koszt, choćby najmniejszy.
Ojciec Staśka, zawsze hojnie sypiący przysłowiami i sentencjami wszelkiego rodzaju, mawiał zwykle do niego:
— Synu, stać cię na wino — to pij piwo — stać na piwo — pij wodę. Nie buduj, nie muruj, bo to koszt próżny, tylko łataj, podpieraj a zbieraj. O! zbieraj, synu, bo ziarnko do ziarnka, zbierze się miarka, a kto o grosz nie stoi, ten szeląga nie wart.
— Wiem ja, wiem, ojcze, odpowiedział Stasiek i dalibóg, nie mnie to trzeba przypominać. Najtrudniejsza pierwsze sto rubli zebrać, a gdy się je zbierze, to już później gładko idzie, jak po maśle. Grosz grosz rodzi. Ojciec tą drogą szli — i, Bogu dziękować, doszli...
— Do czego ja tam doszedłem, mój synu!..
— Zawsze coś jest...
— Jedno z drugiem, kochany Stasiu, tyle co nic. Jedynaka cię mam, więc, niby, jak dla jednego, to jeszcze ujdzie, ale żeby was było, na ten przykład, jak to się trafia czasem po ludziach, ośmioro, albo dwanaścioro — to co?
— Bogu dziękować, nie ma, odrzekł Stasiek.
— Dziękować? Oczywiście, za wszystko trzeba dziękować, ale... żeby było jeszcze kilkoro...
— To miałby ojciec tylko więcej kłopotu..
— O prawda, prawda... Mądre słowo powiedziałeś... I nie dziwota. Edukowany człowiek jesteś, w szkołach byłeś, a co mnie to kosztowało... oj, oj co mnie kosztowało! Myślałem, że nie wytrzymam.
— Ojciec żałuje tej prowizji, którą mi do szkół przysyłał?
— Nie żałuję ja, tylko powiadam... prowizja — bajki. Urodzi się na polu, młynarz zmiele, to kasza i mąka jest; upasie matka wieprzka, to i o kawałek słoniny nie trudno, ale gotowy grosz! gotowy grosz! Chłopaku toć ja za ciebie gospodyni, za jedną tylko stancję i gotowanie, dziewięć rubli kwartalnie płaciłem! Dziewięć rubli — czy słyszysz? To suma, to kupa pieniędzy, a kwartał przeleci prędko jak z bicza trzasnął. Ledwie, żem za jeden zapłacił, już masz i drugi. Za świętym Janem goni święty Michał, za Świętym Michałem — Nowy Rok, ledwie Nowy Rok minął, znów Wielkanoc i znów Święty Jan i ja to, chłopaku, wytrzymywałem i wytrzymałem przez siedm lat!
— Niestracone pieniądze, ojcze, szkoły skończyłem.
— Ano, skończyłeś, co prawda to prawda; przywiozłeś patent, na piśmie, z pieczęcią.. jak się patrzy, tylko.
— Tylko co jeszcze ojcze..
— Szkoda, żeś jeden..
— Dla czego?
— Drugi przy gruncie by został, ty uczony człowiek, z edukacją, mógłbyś się na księdza wypromować, albo na adwokata znacznego. Honor na nasze nazwisko by spłynął. Nie myśl, że to co nowego. Bywali w naszym rodzie kanonicy wspaniali i adwokaci tacy, że całym trybunałem trzęśli.. Takim byłbyś i ty, a twój brat, przy gruncie by siedział, siał, bronował, żął, młócił..
— Już mnie, kochany ojcze, od roli nic nie oderwie, odezwał się Stasiek, ona mi pachnie. Wasz ja syn rodzony, ojcze, i o honory nie dbam. — Kawał ziemi to rzecz; za ziemią przyjdzie i honor i grosz i spokój na stare lata, a zawszeć swój kawałek chleba, ze swego zagona najmilszy.
— Dobrze rzekłeś synu, tylko, że tych zagonów bardzo mało po mnie dostaniesz. Wiesz jakie to nasze drobno-szlacheckie fortuny: pies na mojem dziedzictwie siedzi, a ogon już na cudzem trzyma; gruszka na moim gruncie rośnie, a cień na sąsiedzkie pole rzuca.
— Nie bardzo ja na ojcową fortunę patrzę, rzekł Stasiek.
— Oho, nie patrzysz? A na co się oglądasz?
— Własnej się dorobię.
— Takiś hardy, mój synku! Dobrze — i ja też za lat młodych śmiałym byłem... Czasem takim się szczęści, a czasem ich psy kąsają. Nie zaszkodzi, jeżeli będziesz miał to zawsze na pamięci...
— Ha, proszę ojca, rzekł chłopak, trudna rada. Co będzie, to będzie, a pójdę tą drogą, która mi się najlepiej podoba, tam, dokąd mnie coś ciągnie. Ja pracy dołożę i sił nie pożałuję, a będzie, co Bóg da.
I poszedł prosto do celu z cierpliwością wytrwałą, z wolą silną, o rozrywki i przyjemności nie dbał, tylko wyłącznie jednej myśli oddany — dorabiał się. Po śmierci ojca, matkę wziął do siebie, a fortunę sprzedał. Nie brakowało amatorów wśród sąsiadów; z chciwością rozkupili wązkie i długie zagonki, a płacili za nie tak dobrze, że Stasiek, a raczej już pan Stanisław, złożywszy to, co za fortunę osiągnął, z tem, co sam uskładał i co ojciec przez długie życie nazbierał, ujrzał się w posiadaniu sumy, która mu pozwoliła kupić mały folwarczek. Nie spieszył się jednak, a że trafiała się właśnie do odstąpienia korzystna dzierżawa, z kilkoletnim kontraktem, wziął ją.
Warunki były dobre, młody gospodarz wiedział, że nie straci, przeciwnie, nie wątpił, że osiągnie zysk spory, mógł więc jeszcze na kupno własnego kawałka ziemi poczekać... przytem postanowił się ożenić i posagiem żony kapitał przynajmniej podwoić.
Znalazł też sobie wkrótce pannę po myśli, taką o jakiej marzył; nie bardzo piękną, ale idealnie zdrową i silną; nie nadto wykształconą, lecz gospodynię zawziętą, oszczędną, skąpą prawie i nie posiadającą talentów, ale dziesięć tysięcy rubli posagu w listach zastawnych.
Żeby w biały dzień, z latarnią żony po świecie szukał, toby lepszej nie znalazł, a ta trafiła mu się bez szukania, niespodziewanie, prawie, że wypadkiem... Na jarmarku, z okazji kupna koni poznał się z jej ojcem i tak odrazu staremu do serca przypadł, że został zaproszony; poznał tęgą Basię, swą przyszłą towarzyszkę życia. Konkury niedługo trwały, trzy tygodnie, czy miesiąc wszystkiego, bo na co próżno czas tracić na romanse, gdy się dwie bratnie dusze zrozumieją odrazu... Bez długich wstępów, bez przygotowań, upatrzywszy chwilę stosowną, pan Stanisław rzekł:
— Panno Barbaro, zdaje się, że z nas byłaby para niezgorsza. Ja gospodarz, panna Barbara gospodyni... gdzie będziemy czego szukali? Może nam tak sądzono. Co panna Barbara na to?
— A nic, odrzekła zarumieniona.
— Nic?
— Ma się rozumieć... Żebym była przeciwna, powiedziałabym wprost... a skoro tak nie jest, cóż mam mówić.
— Więc pani przystaje?
— O jaki pan Stanisław nudny! przystaje — nie przystaje... Na co tyle zachodu? Iść do ojca, do matki, pomówić... porozumieć się i po wszystkiem.
— A będzie mnie pani kochała?
— Jeżeli będzie za co, to i owszem; a jeżeli nie, to niech się pan strzeże. Ja zawzięta jestem i ukrzywdzić się nie dam.. Narobię piekła, życie panu zatruję. Niech pan będzie na to przygotowany.
— Nie lękam się, odrzekł uszczęśliwiony młody człowiek, będę panią kochał szczerem sercem, przekona się pani.
— To pan na tem źle nie wyjdzie; ja wdzięczną być umiem, a jeżeli kto dla mnie dobry, to ja dla niego dziesięć razy więcej.
Trzeba przyznać, że dotrzymali słowa oboje; nie było szczęśliwszej i lepiej dobranej pary w całej okolicy. Po ślubie i po weselu, przywiózłszy żonę do domu, pan Stanisław oprowadził ją po folwarku, aby pokazać cały dobytek.
— Patrz żono, mówił, oto nasze bydełko, nasze owce, nasze konie, nasza stadnina. Oto nasze stodoły nie puste, jak widzisz, oto nasz spichlerz, również nie próżny..
Basia patrzyła na wszystko z zadowoleniem, uśmiechała się. Rzeczywistość przechodziła jej marzenia..
— Stasiu, rzekła, mówili mi wszyscy, żeś dobry gospodarz, ale nie myślałam, żeś taki dobry..
W domu oddał jej ogromny pęk kluczy i skrzynkę dębową staroświecką, okutą grubo żelaznemi sztabami, a wewnątrz blachą wybitą.. Otworzył i rzekł.
— W tej skrzynce pieniądze leżą.. klucz oddaję w twoje ręce; pilnuj jak oka w głowie. Każdy grosz do schowania oddawać ci będę, jako mojej żonie najukochańszej.
Tak tem przemówieniem Basię za serce ujął, że rzuciła mu się na szyję... uściskała go serdecznie, a przez pierwszą okazję wysłała do rodziców list z doniesieniem, że jest w pożyciu małżeńskiem nad wszelki wyraz szczęśliwa i, że dziękuje Bogu, że jej dał takiego doskonałego męża...
Kiedy przyszedł na świat pierwszy syn, pan Stanisław pobiegł do stajni, kazał wypędzić źrebaki na dziedziniec i przypatrywał im się z tak wielką uwagą, że aż stary karbowy, Błażej, nie mógł się powstrzymać od zrobienia uwagi.
— Że też wielmożny pan tak się tym szkapom przygląda, jakby je pierwszy raz w życiu widział...
— Co ty wiesz stary! Ja upatruję konia dla syna.
— Dla tego malutkiego, co w kołysce?
— Naturalnie; i on przecież musi mieć swego wierzchowca!
— Wielmożny panie, rzekł starowina z uśmiechem, jeżeli Pan Jezus da zdrowie, to za jakie dwa, trzy lata panicz będzie jeździł po dziedzińcu na kiju, za sześć albo siedm kupi mu pan kuca, a za dziesięć albo dwanaście, będzie można wsadzić chłopaka na podjezdka... Nim ten czas przyjdzie, to wszystkie nasze źrebce ze stadniny postarzeją się..
— Ale pleciesz! Mój syn będzie chwat do koni i prędko się nauczy siedzieć na siodle..
— A niby dla czego, panie?
— Bo... bo mój syn. Krew już taka..
— A no niech tam, i owszem, życzę; chciałbym to kiedy swojemi oczami zobaczyć; ale nie spodziewam się, bom stary i ziemia już mnie ciągnie do siebie...
— Stary, to prawda, ale krzepki i silny, jeszcze niejednego młodego pochowasz....
Pan Stanisław długo przypatrywał się swojej stadninie; wszedł między źrebaki, które dobrze go znały i na zawołanie przychodziły do ręki; gładził ich gładkie szyje, nazywał pieszczotliwie a bystrem okiem znawcy oceniał co z nich może wyrosnąć..
— Oczywiście, mówił do siebie, zanim bęben podrośnie, to już te koniki pójdą między ludzi, daleko, w świat... W skrzynce coś przybędzie, to prawda, ale w stadzie ubędzie... A no nic, trzeba się starać. „Pszczółka, klaczka, pszenica — to zbogaca szlachcica“, trzeba tych klaczek mieć dużo, trzeba, żeby coraz ładniejsze można wyprowadzać na jarmarki..
Od tego czasu stał się pan Stanisław hodowcą... Znał się na koniach wybornie, stajnię prowadził z zamiłowaniem, i corocznie miał kilka pięknych koni na sprzedaż...
Gospodarstwo wiodło mu się dobrze, a rodzina wzrastała; w rok po pierwszym synu, przybył drugi, po nim trzeci, czwarty, piąty, dwaj najmłodsi jednak w niemowlęctwie zmarli, a po nich nareszcie narodziła się upragniona przez matkę córka.
Z tego powodu miało się odbyć w domu pana Stanisława niezwykle wystawne i uroczyste przyjęcie. W obec przyjścia na świat córki, musiała ustąpić oszczędność.
— Niech to kosztuje ile chce, mówił pan Stanisław do żony, lecz chrzciny muszą być takie, jakich świat nie widział. Stać nas na to! Oszczędzamy, skąpimy, składamy grosz do grosza, ale przy takiej okazji trzeba się pokazać. Niech nas znają! A dotychczas jeszcze nie poznali i biorą nas na języki! Na własne uszy słyszałem, jak pewien sąsiad na jarmarku, ujrzawszy mnie, gdym koło niego przechodził, bąknął pod nosem: „liczy-krupa“. Na własne uszy słyszałem!
— Zdaje ci się..
— Jak cię kocham i jak dzieci kocham, prawdę szczerą mówię i właśnie chcę go zawstydzić..
— Jakim sposobem?
— Zaproszę go i posadzę, choćby na pierwszem miejscu; niech je, niech pije, niech używa, niech się przekona kto my jesteśmy! Ja umiem sypnąć pieniędzmi, gdy zechcę — i sypnę..
— Byle nie za dużo, Stasieczku, byle nie za dużo, mówiła żona.
— Właśnie że dużo! Jedna córka, jedne chrzciny — ale jaka córka, jakie chrzciny! A podczas chrzcin zrobi się początek wesela.
— Co ty mówisz Stasiu! Takie maleństwo i wesele!
— Prosta rzecz. Nasza córka w domu długo nie posiedzi, bo nasza.. Ładna będzie, bo się w ciebie wda, a bogata, bo się wda w nas oboje — więc gdy skończy szesnaście, siedmnaście latek, kawaler się trafi i wesele wyprawimy! Właśnie, duszko kochana, umyśliłem sobie, żeby zrobić po staroświecku, jak się praktykowało dawniej, według opowiadania mego dziadka..
— To jest — jak?
— Kupię beczkę wina i beczkę miodu...
— Beczkę?
— Sądzisz, że za dużo?
— Chyba.....
— Powiedz lepiej, że za mało, ja miałem chęć na dwie beczki, ale rozmyśliłem się później... Kupię po jednej i na chrzcinach, przy świadkach, wniesie się je do piwnicy i dopiero podczas wesela wydobędzie się ztamtąd. Można sobie wyobrazić jaki to będzie pyszny trunek!
Myśl ta podobała się szczęśliwej matce i natychmiast pewna kwota z okutego kuferka przeszła do kieszeni p. Stanisława na kupno wina i miodu, skazanego, co najmniej na ośmnaste więzienie.
Pan Stanisław porozpisywał listy zapraszające do wszystkich swoich znajomych, przyjaciół, kolegów z ławy szkolnej, o ile wiedział gdzie się który obraca; sąsiadów zaś wizytował i prosił osobiście, aby zechcieli być łaskawi na jego ubogie progi, zrobili mu ten zaszczyt, nie pogardzili łyżką barszczu i kawałkiem chleba...
Kłaniając się nizko i prosząc pokornie, myślał w duchu: Zobaczycie jak wygląda u mnie „łyżka barszczu“, gdy chcę pokazać się i wystąpić; będziecie zielenieli z zazdrości.
Na tydzień przed uroczystością małżonkowie odbyli naradę ostateczną, przyczem pani wypisała ogromny rejestr sprawunków, dodając przytem masę komentarzy, co do gatunku, ceny i ilości. Pan Stanisław słuchał uważnie, zapisywał niektóre uwagi; niektórych uczył się na pamięć i zapewnił żonę, że jeżeli mu głowa od tych drobiazgów nie spuchnie, albo nie pęknie, to zatrzyma je w pamięci i zastosuje się do wymagań małżonki w najdrobniejszych szczegółach. Pokrzepił siły na drogę kilkoma kieliszkami starej wódki, zjadł półmisek pierogów, jeszcze raz odczytał rejestr, ucałował małżonkę, synów, nowonarodzoną córkę i puścił się w podróż do miasta gubernjalnego.
Usadowił się wygodnie na bryce, ciągniętej przez trzy doskonale utrzymane konie, zapalił fajeczkę i puścił wodze myślom. Za bryczką toczył się wóz drabiniasty, również w trzy konie zaprzężony, na którym miano przywieźć sprawunki.
Pan Stanisław czuł się trochę zmęczonym. Sfatygował go wysiłek myśli, kombinacje, rachunki — przymknął więc oczy i drzemał, a nawet spał na dobre. Koła toczyły się po równej, dość gładkiej drodze szosowej, konie biegły raźno, parskając, potrząsając łbami.
Dopiero, gdy już tylko kilka wiorst brakło do celu podróży, otworzył oczy. Wieże kościołów miejskich rysowały się już wyraźnie na horyzoncie; na drodze, jak zwykle pod miastem ruch był większy.
Pan Stanisław z uwagą przypatrywał się wozom i bryczkom, z któremi się mijał, lub które doganiał, gdy nagle szczególny jakiś przedmiot zwrócił jego uwagę. Na razie miarkować nie mógł co to jest. Podniósł się na siedzeniu, oczy ręką przysłonił i zawołał na powożącego:
— Wojtek! Widzisz ty?
— Adyć widzę, odrzekł również zainteresowany fornal.
— Co to może być?
— Albo ja wiem, proszę pana.. Sam oto mało oczów nie wypatrzę, przyglądam się, przyglądam i zmiarkować nie mogę, co za licho? Ni to bydlę, ni wózek, człowiek na tem siedzi, nogami przebiera i jedzie..
— Wyraźnie jedzie. Jedzie wprost na nas, a prędko.
— A no juści, panie, prędko... bo z góry..
— Weź-no ty dobrze lejce w garść, rzekł pan Stanisław ostro, bo konie strzygą uszami, a przyprzężny bestja ogromnie płochliwa.. O wypadek nie trudno..
Ledwie zdążył te słowa wymówić, gdy konie przestraszone, uskoczyły gwałtownie w bok, a bryczka tak się pochyliła, że pan Stanisław o mało nie wypadł do rowu. Właśnie było to w chwili, kiedy ów człowiek i przedmiot, budzący tyle podziwu, znalazł się tuż przed końmi.
— Trzymaj mocno, trzymaj, wołał pan Stanisław, bo ponoszą!
W istocie można się było tego obawiać. Konie młode, doskonale utrzymane, przestraszone nagle, chciały wziąć na kieł i popędzić z wiatrem w zawody. Z bryczki pozostałyby w takim razie wióry i drzazgi, ale na szczęście fornal miał siłę niedźwiedzią i ręce jak żelazne. Oparł się silnie nogami o przód bryczki, ściągnął lejce i osadził spłoszone szkapy na miejscu.
— A to łajdak! zawołał zaperzony szlachcic. O mało nieszczęście się nie stało przez niego.. Nie daruję szelmie!
— Zapewne, wielmożny panie, potwierdził fornal.. Łaska Boska, żem się w porę spostrzegł, bo inaczej leżelibyśmy teraz w rowie, a z bryczki zostałyby tylko kawałki. Jakże darować?
— Nie daruję.. Przy pierwszej okazji nawymyślam, zrobię awanturę, albo zapozwę do sądu. Niech wie, że na publicznej drodze nie wolno jest...
— Wielmożny panie, odrzekł fornal, niech się wielmożny pan obejrzy... O het za nami, może o dwieście kroków stoi..
— Kto?!
— A no, ten sam, snać mu się coś w onym wózku, czy jak go tam nazwać popsuło, bo zesiadł i coś koło niego majdruje!
— Dalibóg prawda! A to pyszna okazja!. Sam włazi w ręce.. Ja się z nim rozprawię... Na szczęście i laskę mam ze sobą, na przypadek, gdyby się hardo stawiał.. Czekajże, zsiądę i pójdę do niego..
Posuwistym krokiem, prawie biegnąc, szlachcic zbliżał się do winowajcy.. Gdy już był w odległości kilku sążni zaledwie, zatrzymał się i krzyknął tubalnym głosem:
— Panie, panie!
— Co? zapytał tamten, nie przerywając roboty..
— Czy pan wiesz o tem, że to jest łajdactwo jeździć na publicznej drodze na jakimś djable cudacznym? Czy pan wiesz o tem, że spłoszyłeś mi pan konie? Czy pan wiesz o tem, że o mały włos nie stało się nieszczęście — i że nareszcie, ja żądam zadosyćuczynienia. Rozumiesz pan! żądam zadosyćuczynienia!..
— Jakiego i za co?
— Za co, tom już powiedział, a jakiego? Zadosyćuczynienia, satysfakcji, przeproś mnie pan przynajmniej, jeżeli jesteś człowiekiem dobrze wychowanym... przeproś jakiem dobry.. bo uprzedzam, że ze mną żartów nie ma.
— Ani myślę, odrzekł, nie zmieniając pozycji.
— W takim razie...
Tu pan Stanisław zrobił taki ruch jak gdyby przygotowywał się do boksowania; przeciwnik zaś odwrócił się nagle, wyprostował i stanął w pozycji obronnej. Zaledwie jednak spojrzeli na siebie, obadwaj jednocześnie wybuchnęli głośnym śmiechem..
— Oleś! zawołał szlachcic, niechże cię kaczki zdepczą!.. Poznałeś mnie?!
— W piekle bym cię poznał, grubasie... Cóż się tak rozbijasz, kochany dziedzicu?!
— Ale bo widzisz, kolego, dalibóg, szczególniejsze zdarzenie. Jadę do ciebie umyślnie.
— Do mnie, chudopachołka, no proszę, zkądże taka łaska, panie dziedzicu?
— No, no, bez żartów. Dziedzic czy nie dziedzic, bogacz czy nie bogacz, to inna rzecz, — ale nie możesz powiedzieć, żebym o dawnych kolegach zapomniał. Owszem, ile razy którego spotkam, zawsze szczerze przywitam, a jednemu, nie wymawiając, gdy w biedzie był, dopomogłem, choć mnie o to wcale nie prosił.
— Tak? Któremuż — to?
— Tego ci, kochany Olesiu, nie powiem. Niech nie wie lewica, co daje prawica, a tamtemu mogłoby być przykro, gdyby się o tem dowiedziano.. Więc, krótko mówiąc, jechałem do ciebie naumyślnie, żeby cię zaprosić na chrzciny. Bo to, widzisz, dotychczas dawał mi pan Bóg samych synów, a teraz ku wielkiej radości mojej żony i mojej, przyszła na świat córka.. Chrzciny będą uroczyste i chciałbym mieć wszystkich dobrych przyjaciół i znajomych tego dnia u siebie, w domu. Więc, uważasz, jadę, o tobie myślę, w tem widzę jakiegoś kaduka, djabła, czy jakie licho na kółkach i konie mi się płoszą, o mało że się nieszczęście nie zrobiło, wpadam w wściekłość, biegnę i mam szczerą ochotę temu, panie, urwipołciowi kości połamać.. a tymczasem to.. ty! Niechże cię, kochany Olesiu! Zkąd przyszło ci do głowy, jeździć na jakimś cudaku? Co to jest? Do czego służy? Pozwól, że się temu przypatrzę.. Jak się nazywa ta.. maszyna.. czy jak tam.. Juścić chyba, chyba maszyna.
— Nazywa się welocyped trzykołowy..
— We-lo-cy-ped? No proszę, jakaś nazwa szczególna, czy djabelska.. Do czegoż to służy.. właściwie?
— Jak widzisz, do jazdy..
— I to jest twoja własność? Gdzieś to kupił, ile zapłaciłeś?
— To jest własność fabrykanta powozów. Zbudował on to na wzór welocypedów dziecinnych, dla wyprobowania, czy nie przyda się to do praktycznego użytku. Ciężki gmach i trzeba siły, żeby go poruszać.. Jeszcze z góry pół biedy, ale pod górę ciężko..
— A po piasku ani rusz, założę się o co chcesz. Głupstwo niemieckie! Wymyślone na to, aby od poczciwych ludzi grosze wyłudzać! Żebym ja miał władzę, tobym takich wydrwigroszów bez apelacji pakował do kozy na dwadzieścia pięć lat, albo na całe życie. Jakżeż to się jedzie na tym djable?
— W bardzo prosty sposób. Siedzi się na tem oto siodełku, nogi opiera się na pedałach, kierownik zaś trzyma się obiedwiema rękami. Im prędzej poruszać nogami, tem szybsza jazda..
Pan Stanisław, z miną znawcy robót stelmachowskich i kowalskich, przypatrywał się ciężkiej maszynie, która miała koła drewniane, pełne, okute szynami żelaznemi, skręt zaś, kierownik i osada pierwszego koła zrobione tak jak w welocypedach dziecinnych, ale po kowalsku, solidnie, z ogromnym nakładem żelaza. Ciężkie to było ogromnie i niezdarne, ale pociągało urokiem nowości. — Byli nawet amatorowie, którzy ten aparat wynajmowali na godziny...
Pan Stanisław oglądał szczegółowo maszynę..
— Co do roboty, mówił, nie wiele jest do zarzucenia. Mocno, solidnie, odkute wszystko jak należy, ale co się tyczy użytku praktycznego, to przepraszam!.. Trzech groszy nie dałbym za to!.. Żyd, biedką i kulawym koniem prędzej zajedzie do celu, aniżeli najsilniejszy chłop na tej niby pośpiesznej maszynie. Powinienby fabrykant przerobić ten statek na biedkę, a prędzejby kupca znalazł aniżeli na to szkaradzieństwo... Z tego nigdy nic nie będzie..
— Tak, mówić nie można. Każdy wynalazek w pierwszym okresie swego istnienia był niezgrabny i niepraktyczny.. Weź, dla przykładu, choćby maszyny do szycia.. Wyśmiewano je w początkach, lekceważono, a dziś trudno sobie wyobrazić, jak dawniej ludzie obchodzić się mogli bez tych użytecznych przyrządów, oszczędzających tyle pracy ręcznej. Tak samo i to..
— A przepraszam.. Maszyna do szycia to zupełnie inna rzecz — kobieca rzecz, delikatna.. a to ciężar..
— Słyszałem, a nawet czytałem w gazetach, że zagranicą już znacznie ulepszono welocypedy.
— Ciekawym jak?
— Zmieniono system. Przedewszystkiem zamiast trzech kół są dwa: przednie bardzo wysokie, a tylne maleńkie, obydwa leciutkie, z mocnych drutów stalowych, z obręczami gumowemi..
— Jakto? Koło przednie i koło tylne; to dopiero połowa, a gdzie druga?
— Nic, dwa koła stanowią całość.
— I każesz mi wierzyć, że człowiek może się utrzymać na dwóch kółkach, ustawionych w jednej linji? Nie drwij-że ze mnie, kochany Olesiu, bo chociaż jestem swego chowu człowiek, i siedzę na wsi, jak ślimak w skorupie; jednak mam jeszcze tyle zdrowego rozsądku, że tak grubo nie dam się brać na fundusz..
— Ależ zapewniam cię.
— Widziałem, żeś jechał na trzech kółkach, widziałem nieraz psa kulawego, jak skakał na trzech nogach...
— Pokażę ci w domu rysunek i opis..
— Rysunek, bracie, to dla mnie nie dowód. Ludzie kłamać mogą nietylko językiem. Pióro i ołówek służy im do tego samego użytku doskonale, lecz dajmy pokój tym głupstwom; niech je licho porwie.. ja śpieszę do miasta. Siadaj ze mną, a tego cudaka niech fornal weźmie na wóz. Zaręczam, że mojemi końmi prędzej będziesz w domu, aniżeli na tej głupiej maszynie. Siadaj i nie marudź, bom ogromnie głodny..
— Więc zajeżdżaj wprost do mnie. Zaraz będzie herbata.
Pan Stanisław uśmiechnął się znacząco.
— A cóż ty myślisz, że porządny szlachcic na to do miasta przyjeżdża, żeby ziółka pił?
— Znajdzie się oprócz ziółek i coś do zjedzenia.
— Nie, nie, Olesiu, jak cię kocham, dziękuję...
— Ależ...
— U ciebie będę jutro, dziś chciałbym być trochę swobodniejszym. Nam wieśniakom miasto zawsze pachnie... Człowiek, panie dobrodzieju, jak się wyrwie z domu, to tak, jak koń ze stajni, chciałby trochę pobrykać.
— A żona, a synowie, a tak upragniona córka? — zapytał z uśmiechem Oleś.
— Nie rozumiesz mnie, kolego. Żona swoją drogą, dzieci swoją, a swoboda swoją... Przecież na żadne szansonetki, ani marjonetki nie wybieram się, na złe drogi nie idę.
— Więc?
— Ano, mój drogi, swobody chcę. To znaczy, do uczciwego handlu pójść, butelkę czego dobrego wypić, z przyjacielem pogawędzić, cygaro wypalić i pójść spać... A przytem chciałbym i interes załatwić, bo to widzisz, te chrzciny... Uroczystość nadzwyczajna, całe sąsiedztwo zaproszone, więc byle lury dać nie można. Chciałem więc kupić baryłę dla gości, a beczkę wina i beczkę miodu na zapieczętowanie...
— Jakto?
— Żeby na weselu córki odpieczętować.
— Ho, ho!
— U mnie tak... Jak co robić, to już porządnie, gruntownie.
— I szeroko.
— Oczywiście. Niech ludzie wiedzą, z kim mają do czynienia. Otóż, uważasz, kota w worku kupować nie chcę, spróbować muszę, a na własnem zdaniu zupełnie polegać nie mogę. Trzeba mi kogoś kompetentnego.
— Właśnie źle trafiłeś, gdyż ja znawca nie jestem.
— Skromność! fałszywa skromność przez ciebie przemawia, nie zapieraj się braciszku. Jesteś z takiego rodu, co się... We krwi to jest, w tradycji.
— Co ty tam o krwi opowiadasz? Przesądy!
— A za pozwoleniem... krew, to kochany kolego, jest krew. Żebyś ty na głowie stanął, krew krwią będzie, a że krew nie woda, to także wiadomo. Twój dziadek się znał, ojciec się znał, więc i tyś znawca. Ja wywodzę się z podupadłej rodziny, co z obszarów, zeszła na zagonki; ojczysko mój nieboszczyk wina nie pijał, tylko zwyczajną gorzałkę, a przy wielkiem święcie, krupnik z miodu... ale swoją drogą, jak mnie zapach dobrego wina zaleci, to czuję... Powiadam ci, że czuję... To pewnie po pradziadku, a może po jeszcze dalszym przodku ale zawsze krew... swoje robi. Nie wymawiaj się — jedziemy. O niczem wiedzieć nie chcę, tłómaczeń nic słucham. Od północy mój jesteś; jeżeli będziesz mógł pójść do domu o swoich siłach, to pójdziesz — jeżeli nie, położysz się u mnie w hotelu i będziesz spał jak zabity.
Zajechali do hotelu, poszli na kolację i następnie udali się do handlu. Kupiec, dowiedziawszy się o co idzie i mając nadzieję niezłego zarobku, był dla tak szanownych gości niezmiernie uprzejmy. Sam biegał po stromych schodach do piwnicy, przynosił próbki, zachwalał, zachęcał i wprowadził pana Stanisława w doskonały humor.
— Wiesz co, Olesiu — rzekł szlachcic — za nic na świecie nie mieszkałbym w mieście. Ciasno, duszno, bruk podły, na każdym kroku płać, ciągle za kieszeń się trzymaj, na ulicy lada kto cię łokciem potrąci. Obrzydliwe życie; ale od czasu do czasu, dla rozmaitości, ja miasto lubię. Tak naprzykład jak dziś z tobą, poczciwym kolegą! dobrym przyjacielem, przy buteleczce; pije się gładko, rozmawia swobodnie, nikt nie przeszkadza, i owszem. Człowiek może serce otworzyć, wyznać co go boli, co mu dolega. Tak właśnie lubię i, daję ci słowo honoru, że będę częściej tu bywał.
— Okazja może się trafić... Gdy druga córka...
— To jeszcze niewiadomo, ale niechby... Na dzieci zarobię. Ostatecznie człowiek grzebie w ziemi jak kura, ale też i wygrzebuje ruble. Ja nie piszczę i nie narzekam, komu źle, to źle — a mnie dobrze, bo ja nie zasypiam gruszek w popiele... Robię jak wół, i nie chwaląc się mam gospodarstwo takie, że tylko buzi dać. Przyjedziesz do mnie to zobaczysz. Konie jak lwy, bydło choć na konkurs, a nawet nierogacizna piękna na podziw. Rola u mnie uprawiona tak, że lepiej nie można; wszystko w swoim czasie jest; nikt na nic nie czeka. U mnie parobek nie głodny, fornal nie głodny, dziewki pospasane aż się świecą, robota każdemu pali się w ręku. A gdy się trafi próżniak, to we dwadzieścia cztery godziny, panie dobrodzieju, adju Fruziu i fora ze dwora. Wiesz co Olesiu, jeszcze buteleczkę.
— Dziękuję.
— Za twoje zdrowie.
— Nie mogę.
— No, to za zdrowie mojej żony, Basi, którą poznasz... Święta kobieta, trochę popędliwa, ale to nic...
— Radbym szczerze, lecz to już nad moje siły.
— Głupstwo bracie, albo się jest mężczyzną, albo się nim nie jest.
— Za dużo!
— A więc za zdrowie córki... Także święta kobieta...
— Dziecko chyba.
— Kiedy mówię, że kobieta, to kobieta... Zresztą córka przecież nie może być czem innem tylko kobietą.
Gdy się przyjaciele tak częstowali, usłużny kupiec podskoczył z butelką.
— Radziłbym panom dobrodziejom — rzekł — spróbować tego kordjału.
— Jak to się zowie? — spytał pan Stanisław.
— Kordjał...
— Cóż to za licho?...
— Zdaje się, że ta nazwa pochodzi od serca, które nazywa się po łacinie....
— Wiem, wiem — zawołał szlachcic... sursum corda!...
— Nazywa się cor...
— Wszystko jedno.. wszystko jedno.. Czy żona ma na imię Kunegunda, czy Agata, jest przedewszystkiem żoną. Otwieraj że pan ten, panie dobrodzieju, kordjał! Śliczna nazwa. Założyłbym się, że niemiec to wino wymyślił.
— Panie szanowny, rzekł kupiec, niemcy mieli dość zdolności, aby wynaleźć piwo, ale ta szacowna ciecz, jaką mam honor właśnie odkorkowywać, niema nic wspólnego z niemcami. Z węgierskich winnic osiągnięta, w naszych piwnicach edukowana i konserwowana, a jeżeli nie warta buzi, to pozwolę się nazwać nie kupcem, lecz kramarzem najpośledniejszego gatunku, fuszerem, czem szanowni panowie chcą..
To rzekłszy, otworzył butelkę. Aromatyczny zapach rozszedł się po stancji.
— Oho, zawołał pan Stanisław, ależ zapach!.. Niech że cię nie znam. Czujesz ty Olesiu?.
— Naturalnie, że czuję.
— Ktoby się spodziewał.. żeby tu, w takiem, panie dobrodzieju, średniem miasteczku mogły się takie rzeczy przednie znajdować. Bo nie zaprzeczysz chyba, że to przednia rzecz w swoim rodzaju.. Niechże pan naleje..
— Za pozwoleniem, szanowny panie, rzekł kupiec, kieliszki zmienię. Do szlachetnego trunku trzeba dać i szkło szlachetne — to zasada.
— Pięknie przemawia ten kupiec, rzekł pan Stanisław, dobrze już rozmarzony, rozsiadając się na wygodnej kanapie, pięknie przemawia. Ja takich lubię — i ciebie, Olesiu kochany, także lubię, i wszystkich lubię. Bo dla czego nie mam lubić, gdy na stole butelka uczciwego trunku, w ustach dobre cygaro, a w kieszeni tyle, że można sobie pozwolić.
— Więc ty jesteś bardzo bogaty, kolego? zapytał niespodziewanie Oleś.
Szlachcic wytrzeszczył oczy zdumiony.
— Jakto bardzo bogaty? Co chcesz przez to powiedzieć? Co ma znaczyć ten wyraz; bardzo? A może, może jesteś w potrzebie, co.. Mów, bo widzisz, ja, jak się rozchodzę, to idę.
— Ależ bynajmiej. Źle zrozumiałeś. Nie potrzeba mi nic, zapytałem po prostu z ciekawości — i powtarzam jeszcze zapytanie: czyś bardzo bogaty?
— Zabawny człowiek z ciebie.. Czy istnieją na świecie w ogóle bardzo bogaci ludzie, skoro każdemu coś brak.. Jest jedno, chciałoby się drugiego; jest drugie, już się trzecie uśmiecha — i tak zawsze, bez końca. Swoją drogą, kordjał jest pyszny i tego kupca warto żywcem ozłocić — wiedziałeś kogo rekomendować.. Ja ci to odwdzięczę.
— Jak?
— Wyszykuję dwie fury różnej prowizji, kartofli, buraków, kapusty, żona doda ze spiżarni parę szynek, masła, chleba — i przyślę to do miasta. Jedna będzie dla ciebie, druga dla tego zacnego kupca. Jak cię kocham, Olesiu.
Pan Stanisław coraz bardziej zaczął się rozmarzać, z każdą chwilą stawał się szczerszym, rzewniejszym. Opowiadał koledze o swojej ukochanej małżonce i jej nadzwyczajnych zaletach, o synach, z których każdy do czego innego jest zdolny, o córce, która aczkolwiek jak wiadomo na świat dopiero przyszła, ma jednak w oczach coś.. pewien wyraz, pewien taki charakter stanowczy i niewzruszony, jak jej mama, a potem zeszedł na gospodarstwo. Zaczął wyliczać włóki, morgi, pola, korce wysiewu, kopy zbioru i znowuż kosze omłotu, stogi siana, koniczyny, kopce kartofli i marchwi, doły końskiego zębu, następnie wpadł na inwentarz: owce, krowy, woły i konie. Tu wymowa jego płynęła, jak niby wezbrany potok; wymieniał wszystkie, gniade, siwe, kasztany, łyse, białonóżki, opowiadał o ich temperamencie, zaletach, cnotach, nawet i przysięgał na wszystkie świętości, na szczęście żony i dziatek, że drugiego takiego stada w całej Europie niema i być nie może. Coś wyjątkowego, okazowego, nadzwyczajnego!
— Wolno ci wierzyć, Olesiu, albo nie, ale w mojem biednem stadku, znajdziesz konia pod generała, pod króla nawet, takie wierzchowce! A jeżeli o zaprzęgowe chodzi, to też się nie powstydzę. W zeszłym roku sprzedałem parę gniadych do karety dla biskupa, a dwa lata temu o czwórkę kasztanów dobijali się w Łęczny kupcy z Berlina. I zapłacili dobrze i moje kasztany paradują teraz po Berlinie i sądzę, że mi wstydu nie przynoszą.
Pan Aleksander, śpiący, coraz to oczy przymykał. Nie wiele obchodziły go sukcesa koni jego kolegi, nie bardzo znał się na tem, zmęczony fatygującą wycieczką na fundamentalnie zbudowanym trycyklu, rozmarzony dobrem winem, jedno miał tylko pragnienie: pójść jak najprędzej do domu, rzucić się na łóżko i zasnąć.. Z trudnością wielką powstrzymywał ziewanie, co nie uszło uwagi pana Stanisława.
— A wstydź się, Olesiu, zawołał, ja ci opowiadam takie zajmujące rzeczy a ty śpisz, panie dobrodzieju, w najlepsze..
— Zdaje ci się tylko.
— Mam ja dobre oko i ręczę, że nie słyszałeś ani jednego wyrazu z tego, com mówił.
— Słyszałem wszystko.
— Dobrze, więc powtórz!
— Ano, była klacz gniada z łatą na nosie.
— Z jaką łatą? Na jakim nosie? Gdzie widziałeś łaciaste konie? A nie spodziewałem się.! Sądziłem, że będzie cię obchodziła rzecz tak poważna ale prawda... zapomniałem, że ty jesteś zwolennikiem jazdy na swym djabelskim aparacie, co to ani wózek, ani biedka żydowska, ani taczki, ale takie jakieś, ni pies ni wydra. Trudno, drogi kolego, gdy komu taki ćwiek wejdzie w głowę, to już niema sposobu.
— Mój kochany, pozwól — niech się usprawiedliwię.
— Z czego? Czem i jak? Jeździć na takiem czemś — to, słowo daję i grzech i wstyd i sensu za grosz niema. Jeżeli mnie kochasz daj słowo, że już nigdy tego znać nie będziesz, że spalisz i potłuczesz to brzydactwo.
Długo jeszcze perorował pan Stanisław, ale w końcu i jego ogarnęło znużenie... Poszedł do hotelu — spać.
Pan Stanisław zaopatrzył dobrze swoją piwnicę i odjechał z miasta z lekkim bólem głowy, a zarazem i z przeświadczeniem, że co się stało dobrze się stało i, że wieśniak, gospodarz, powinien co pewien czas odświeżyć się w mieście tak samo, jak mieszkaniec miasta w lato wpaść chociaż na parę tygodni na wieś, aby się upoić świeżem powietrzem, zapachem kwiatów i oddechem balsamicznego lasu.
Dla zdrowia, dla rozmaitości, dla zmiany monotonnego trybu życia, jest to konieczne, nieuniknione, niezbędne.
Chrzciny jedynaczki odbyły się z wielką uroczystością i przepychem; sam akt odbył się w kościele parafjalnym, o dwie wiorsty odległym. Pani życzyła sobie, aby obyczajem arystokratycznym ochrzczono dziecię w mieszkaniu, lecz małżonek stanowczo się temu sprzeciwił.
— Przepraszam cię, duszko, rzekł, ale jeszcze w moim rodzie takiego zdarzenia nie było. Nie kościół do nas, ale my do kościoła powinniśmy przychodzić.. Taka jest moja zasada!
Nie dodał jednak, że oprócz zasady, grała w tem postanowieniu pewną rolę i próżność i chęć zaprezentowania licznemu towarzystwu koni, z których słusznie mógł być dumnym. Jakoż zaprezentował czwórkę i trzy pary takie, że wszyscy goście, a zwłaszcza sąsiedzi z zazdrością na nie patrzyli.
Duma zamiłowanego hodowcy była zadowolona zupełnie, bo nikt z gości tak dzielnemi końmi popisać się nie mógł.
Po powrocie z kościoła zabawa zaczęła się na dobre, a że przyjęcie było świetne, wino doskonałe, uprzejmość gospodarza i gospodyni posunięta do ostatnich granic, więc bawiono się wybornie i szczerze. Opieczętowanie dwóch beczek, przeznaczonych na wesele jedynaczki dokonane zostało według wszelkich form, ze spisaniem odpowiedniego aktu. Goście herbowi zdejmowali z palców wielkie sygnety z krwawnikami i odciskali na laku wyobrażenia różnych Prawdziców, Toporów, Półkoziców i t. p. przy tem szedł toast za toastem, mówka za mówką. Gdy nad ranem rozjeżdżać się chciano, pan Stanisław, śmiechem głośnym wybuchnął. Pokazało się że koła z powozów i bryczek zdjęte są i zamknięte w spichrzu, stangreci spojeni jak Bele, a konie gościnne odprowadzone na drugi folwark.
— Trzy dni, trzy dni, wołał pan Stanisław — nie ustąpię, choć byście mię w kawałki mieli posiekać.
I rzeczywiście przez trzy dni trwała ta zabawa, której wspomnienie na długie lata pozostało w okolicy.
Ktoś rzucił myśl, że byłoby do życzenia, aby człowiek tak poważny, solidny i zamożny, jak szanowny gospodarz, nie krył zalet swoich pod korcem i nie marnował ich na czysto prywatny użytek, lecz pozwolił się wybrać na jaki urząd honorowy. Pan Stanisław gorąco się od tego zaszczytu wymawiał, ale jego małżonce myśl zostania sędziną lub radczynią uśmiechała się niewymownie... Z myśli tej, powtarzanej często, niby z drobnych obłoczków pary powstała chmura — i przez pewien czas zasłaniała horyzont małżeński państwa Stanisławowstwa. Na szczęście, trafił się jakiś spór sąsiedzki, pana Stanisława na rozjemcę wybrano i ztąd tytuł sędziego już mu na zawsze pozostał.
Czas ubiegał, pan Stanisław zaczął siwieć, dzieci rosły szczęśliwie. Jedna tylko okoliczność przejmowała niepokojem i obawą serce ojca.
Użalał się z tego powodu przed żoną...
— Co za świat! co za dzieci, mówił z westchnieniem.
— Nie grzesz, mężu, dzieci masz dobre, kochają nas.
— Poczciwi są chłopcy, pracowici.
— No nie przeczę.
— Uczą się wybornie.
— Otóż w tem sęk, rzekł i w zamyśleniu zaczął się przechadzać po pokoju... W tem właśnie sęk.. a może i nieszczęście.
— Człowieku, co ty mówisz, tóż to największa dla rodziców pociecha, widzieć, że synowie tak się garną do książki, że sami torują sobie drogę do przyszłości, stanowisk, znaczenia.
— A duszko kochana, wszystko to być może, wszystko być może. Kto inny cieszyłby się z tego powodu, ja się smucę, mnie to przykro. Widzisz ja także byłem w szkołach, bo to ostatecznie każdemu potrzebne, ale nie rwałem się dalej, skorom patent dostał, podziękowałem ojcu za pomoc i wziąłem się do pracy uczciwej, do gospodarstwa. Czy który z naszych chłopców to zrobił? Rozsmakowali się gałgany w tych szkołach, jakby w czem najlepszem i co który jedną skończy, zaraz chce drugą zaczynać.. Licho nadało.
— Mężu, co też ty mówisz?!!
— A ma się rozumieć? Cóż masz z najstarszego.?
— Pociechę.
— Ładna pociecha, na doktora się kieruje, będzie żydom języki oglądał i brał po dwa złote za receptę.. Śliczna pociecha — masz rację. A drugiemu jakaś tam chemja strzeliła do głowy.. perkaliki ma podobno farbować. Jak żyję na świecie nie słyszałem o równie głupiem zatrudnieniu.. Trzeci, no ten jeszcze najmądrzejszy.. prawnik.. może w przyszłości adwokat, czy rejent. Wsi się wyrzeka, ale przynajmniej koło hypoteki chodzić będzie, może kupić jaką sumę niedrogo, może nawet i folwark przy okazji nabyć. Wreszcie, czy to w sprawie czy w interesie może i ojcu poradzić... W każdym razie co ja zrobię na starość, komu oddam ziemię.. Zięciowi chyba.. aleć zawsze, co zięć, to nie syn.. I tak naprawdę, to tylko z dziewczyny mam pociechę, przynajmniej w domu siedzi..
— Właśnie chciałabym wysłać ją na pensję.
Pan Stanisław za głowę się schwytał.
— Co duszko mówisz? — zawołał — bo zdaje mi się, żem cię nie zrozumiał. Przesłyszałem się?!
— Ani trochę. Mówiłam, że pragnę wysłać córkę naszą na pensję.
— Może jeszcze do miasta?!
— Nie moja wina, że po wsiach niema zakładów naukowych dla panienek..
— Ja na to nigdy nie pozwolę. Uprę się jak kozieł i choćby nawet nie wiem co...
— Pozwolisz.. odrzekła żona spokojnie, i nietylko pozwolisz ale i koni dasz do stacji i swoją jedynaczkę do Warszawy odwieziesz, naturalnie wraz ze mną, gdyż sam może miałbyś trudność w wyborze pensji, nie wiedziałbyś jak się umówić, czego żądać..
— A to, droga duszko, jest koniec świata. Edukacja pozbawiła mnie synów; edukacja zabrać mi ma jedyną córkę.. I po co? — pytam. Bo jeszcze chłopcy — no, to chłopcy. Taka fanaberja, czy ambicja, czy jak to nazwać! Chce im się patentów, tytułów, karjery — ale dziewczynie? Na co jej to.? Przecież, żeby sto pensyj skończyła i sto patentów miała, to nie będzie ani inżynierem, ani adwokatem, ani mechanikiem..
— Może zostać lekarzem, aptekarzem, wtrąciła pani.
— Co?
— Dostałbym apopleksji z wściekłości..
— Uspokój się i nie mów takich wyrazów, bo mi to sprawia przykrość.. Bardzo cię proszę mój kochany..
— Tak, tak.. kochany, ale jak ty kochanemu sprawiasz przykrość to nic. On nie ma nerwów i może wszystko znosić, wszystko wytrzymać.. Taki spokojny, zabiedzony konisko, na którym cały świat jeździ, a ten go tylko nie smaga biczem, kto nie chce..
Ten wybuch wezbranego żalu pani Stanisławowa przyjęła spokojnie; z uśmiechem, pełnym pobłażliwości, pozwoliła mu mówić tak długo, jak chciał, narzekać, skarżyć się na losy, a kiedy już wykrzyczał wszystko, co miał na sercu, kiedy się zmęczył i zasapał, zaproponowała mu, czyby nie zechciał sprobować przepysznej wiśniówki, która się jej w tym roku wyjątkowo znakomicie udała...
Pomimo, że pan Stanisław nic na to zaproszenie nie odrzekł, pomimo, że nie przestał chodzić wielkiemi krokami po pokoju, co oznaczało wielki stan wzburzenia, wyszła na chwilę i niebawem powróciła z flaszką i ogromnym kryształowym kielichem..
Trudno było odpowiedzieć na to impertynencją, więc pan Stanisław kielich do dna wychylił, wąsy otarł i rzekł:
— Taką edukację kobiecą to rozumiem. Z pewnością ani jedna z tych panien, które ukończyły pensje w Londynie, podobnej nalewki nie zrobi — ani takich śliwek na rożenkach, ani takich konfitur, ani nic w tym rodzaju!
— Bezwątpienia, ale trzeba rozważyć wszelkie okoliczności..
Usiadła blizko niego i zaczęła mu tłómaczyć, że panna z takim majątkiem, jak ich córka, za byle kogo nie wyjdzie, ale zrobi partję, że, zrobiwszy partję, wejdzie w wyższe towarzystwo, że wszedłszy w wyższe towarzystwo, będzie musiała stosować się do zwyczajów w niem przyjętych, mówić swobodnie kilkoma językami, popisywać się doskonałą grą na fortepianie, może malować, może rzeźbić. Talent zawsze bywa mile widziany.
Pan Stanisław bronił się ale słabo..
— Partja, mówił, o! zaraz partja! Pójdzie za zamożnego gospodarza, hreczkosieja.
— Nie zapominaj mężu, że wśród hreczkosiejów są także i hrabiowie.
— Ho! ho, zkądże hrabia!
— A dla czegóżby nie? Czy nasza córka tego nie warta?..
— Oni bo widzisz, głównie dla pieniędzy, a przeważnie ze starego zakonu żony biorą..
— Nie wszyscy... Zresztą przypuść na chwilę, że wydałeś córkę za potomka starożytnego rodu, że ta córka weszła w sferę wyższą i że wydaje się w niej jak gąska. Na nią nic nie powiedzą, bo kobiecie ładnej, młodej, świat takie drobne usterki wybacza, ale nas, ale ciebie, Stasiu, wezmą na języki i mówić będą: szlachciura, dorobkiewicz, sknera, liczykrupa, grosze zbierał, a jedynej córce na edukację żałował..
— Ja bym im dał!!.. zawołał pan Stanisław, zaciskając pięści..
— Więc widzisz, ja to wszystko przeczułam i zrobiłam obliczenie.. Życzeniem mojem było nie rozstawać się z ukochanem dzieckiem i sprowadzić do domu zdolnych nauczycieli i metrów. Kosztowałoby to ogromnie drogo. Kilka tysięcy rocznie.
— Aż tyle!
— Biednie licząc; pensja zaś nie pociągnie za sobą większych wydatków nad pięćset, sześćset rubli najwyżej. Z bólem serca tedy zdecydowałam się na pensję i nie wątpię, że i ty zdanie moje podzielisz.
— Ależ naturalnie, ależ naturalnie! Ty, duszko, jesteś święta kobieta i jedyna do rachunków. Poznałem to od pierwszego wejrzenia, kiedy złożyłem wizytę twoim rodzicom.
O opozycji nie było już mowy. Panienka wyjechała do Warszawy w towarzystwie obojga rodziców i umieszczoną została na pierwszorzędnej pensji, gdzie miano ją przysposobić do życia w wyższym świecie. Mama zastrzegła sobie, że do programu nauk wejdzie i muzyka i umiejętność tańca i jeżeliby się objawił jaki talent, to również kształcenie tego talentu.
Poczem państwo Stanisławowstwo, ucałowawszy czule jedynaczkę, powrócili na wieś do zajęć codziennych, do pracy, do robienia grosza.
Jednostajność samotnego życia przerywały im listy od dzieci.
Ojciec czasem odpisywał na listy synów, ale zazwyczaj bardzo lakonicznie i według pewnego starego szablonu: „Kochany synu, posyłam ci rs. X, tusząc, że ich nie zmarnujesz i że dla takiego starego chłopa jak ty, pisanie szczegółowego traktatu o wartości pieniędzy byłoby próżną stratą czasu. Po za tem nie mając na razie nic szczególniejszego do
doniesienia, całuję cię serdecznie. Twój ojciec, Stanisław.“
Właściwą „literaturę familijną“ uprawiała matka, dla której te listy były najmilszą rozrywką; mogła ona pisywać do synów po trzy arkusze drobnych literek — do córki co najmniej po pięć. I donosiła w nich o wszystkiem: o nowinkach okolicznych, o służbie, kłopotach, lub też powodzeniach gospodarskich, o przybytku lub ubytku inwentarza, urodzaju lub nieurodzaju, o wzroście drzew w ogrodzie, o kwiatach, o kurach, gęsiach, kaczkach, indykach, o ilości zamarynowanych szynek i o skazanych na śmierć wieprzach, a wszystko drobiazgowo z wszelkiemi szczegółami.
Ponieważ mąż rzadko przesiadywał w domu, gdyż przepędzał dnie bądź to przy gospodarstwie, bądź w podróżach za różnorodnemi interesami, więc owo pisanie listów było dla pani Stanisławowej jedyną w samotności rozrywką. Oddawała jej się też z zapałem; nieraz do godziny dwunastej w nocy lampa jaśniała w jej pokoju a zdawało się czasem, zwłaszcza, gdy pisała do córki, że świt zastawał ją z piórem w ręku, pochyloną nad stolikiem. Nigdy jeszcze w tym domu, czysto gospodarskim, w tem małżeństwie, oddanem robieniu rubli z groszaków, a tysięcy z rubli, nie wychodziło tyle atramentu, co wówczas, gdy dzieci poszły w świat, a stęskniona za niemi matka pozostała sama.
— Co ty duszko, u licha możesz do nich pisać? — zapytywał niekiedy pan Stanisław, widząc żonę jak zamazywała arkusz po arkuszu.
— Mój drogi, odpowiadała, dzieci powinny wiedzieć wszystko; przecież ich to interesuje.
— Romanse! Ja to krótko i węzłowato: „Posyłam ci pieniądze, donoszę, że jesteśmy zdrowi, czego i tobie życzymy“ — i już. Roboty chyba nie masz, że ci się chce nad papierem ślęczyć i kulfony stawiać.
— Nauczono mnie pisać, odrzekła pani z wymówką, a chociaż do wysokich polotów pretensji nie mam, jednak rodzice nie żałowali na moją edukację.
— Ależ, duszko, nie przeczę, wiem że jesteś wykształcona jak Kopernik, tylko zaciekawia mnie zkąd taka inwencja?!
— Z serca, kochanie. Ja dzieci kocham, więc mam im co donosić.
— A ja także kocham — i urżnij mi głowę, jeżeli potrafię co wykoncypować na piśmie..
— Bo nie chcesz.
— Ależ bardzo..
— Oto naprzykład w zeszłym tygodniu mieliśmy nieszczęście, taka śliczna krowa, bo jużci przyznasz, że śliczna, zdechła.
— To i cóż?
— Dzieci powinny o tem wiedzieć i zaraz też napisałam trzy listy.
— Jabym napisał dwadzieścia trzy, żebym wiedział że krowa ożyje!
— Nie ożyje ona i od czterdziestu sześciu, to prawda, ale zawszeć to lżej na sercu, gdy się człowiek użali. Czyż nie prawda?
— Wcale nie.. Mnieby co innego przyniosło ulgę.
— Naprzykład?
— Żebym mógł wybić wszystkie zęby pastuchowi, który tę krowę na świeżą koniczynę puścił... Ale próżna rzecz; teraz się to nie praktykuje — bo sądy.. Wypędziłem go tylko i kto wie, czy nie będę miał sprawy o pensję i ordynarję do kwartału. Czy mam to wszystko opisywać dzieciom?
— A naturalnie.
— Co ich to obchodzi? Co ich może interesować nasza krowa, nasz pastuch, nasza strata, kiedy oni mają co innego na myśli. To nie gospodarze, nie nasi dziedzice, ale... djabli wiedzą jak nazwać, jacyś.. albo ja wiem.. przemysłowcy, fabrykanci, spekulanci..
— A córka?
— Ach córka. Tobie się zdaje, że jej nie przewrócą w głowie na pensji?
— Co znowuż!.
— Złudzenie! duszko droga, złudzenie! W głowie przewrócą, po swojemu przerobią, nie poznasz, że to twoje dziecko..
— Jestem pewna, że mylisz się, mężu.
— Rzadko mi się to zdarza. Edukacji wysokiej nie posiadam, po parnasie nie biegam, siedmiołokciowych listów nie pisuję, ale widzę dobrze i mam takie psie oko, że dostrzegę to, czego niejeden uczony człowiek nie zobaczy — i powiadam ci, moja duszko, że nasze dziateczki urządzą nam kiedyś taką niespodziankę..
— Mężu!.
— Zobaczysz..
— Nie krzywdźże ich posądzeniami, w których nie ma nawet cienia prawdopodobieństwa..
— Przekonasz się..
— Przestań, proszę cię, bo słuchać tego nie mogę.
Pan Stanisław zawsze woli swej małżonki posłuszny, nie wszczynał już więcej rozmowy w tym draźliwym przedmiocie, przekonany był jednak, że prędzej czy później stanie się coś takiego, co będzie przekonywającym dowodem, że miał słuszność. Jakoż niedługo na to czekał. Przed wakacjami przyszedł list od syna.
„Kochani rodzice, — pisał młody człowiek — skończyłem nauki i przyjeżdżam na jakiś czas do domu. Spodziewam się, że za tydzień będę mógł was uściskać. Proszę nie przysyłać koni na stację, albowiem całą podróż — z miejsca aż do progu naszego dworku zamierzam odbyć na rowerze...“
— Na czem!. zawołał pan Stanisław, przerywając czytanie.
— Na rowerze, odrzekła pani spokojnie..
— Słyszę, duszko, słyszę, ale niech mnie licho porwie, jeżeli co rozumiem..
— Wstydź się, Stasiu, rzekła pani Barbara z wymówką.. Przecież jesteś obywatel, sędzia, człowiek wykształcony, czytujesz gazety a dotychczas nie wiesz, co to jest rower..
— Basiu, duszko! Człowiek nie na to prenumeruje pisma, żeby miał się uczyć na starość znaczenia jakichś nowomodnych, a niezawsze mądrych wyrazów. Żebym ja nie rozumiał, co znaczy, dajmy na to: seradella, albo rajgras, albo lucerna — mogłabyś mnie z czystem sumieniem nazwać obskurantem i nieukiem.. lecz z jakiej racji mam znać jakiś tam rower?
— W gazetach bardzo często piszą o tym wynalazku, który podobno ma być świetny i niezmiernie praktyczny, a w pismach ilustrowanych zamieszczają rysunki do opisów. Dziwię się bardzo, żeś tego nie zauważył.
— Kochana Basiu, jestem gospodarz i człowiek solidny.. w gazecie szukam tego, co mnie najbardziej interesuje.. Telegramy, panie dobrodzieju, są na to, żeby wiedzieć, kto z kim się bije, co jest zawsze rzecz ciekawa; ceny zboża.. żeby się nie dać oszukać — no i więcej nic. Nie mam czasu na odczytywanie pisma od deski do deski, a i oczy już mi nie dopisują i gdy patrzę na drobny druk, to mi się zaraz chce spać.
— O fe, mężu, nie przyznawaj się do tego!.
— Dla czego nie? Jestem człowiek szczery, żebym żyda zabił, tobym się z tem nie taił.. Druk mnie usypia, cóż ja temu winien że mam takie nerwy.. Więc Florek przyjeżdża na rowerze?
— Tak pisze..
— Zawsze mówiłem, duszko, że nie będę ja miał z tych dzieci pociechy.. Wyrodzili się..
— Stasiu, nie krzywdź chłopaków — przekonasz się, że ci w przyszłości zaszczyt przyniosą..
— Co mi tam po honorach!. Wolałbym mieć dzieci podług mego przekonania i upodobania. Taki, naprzykład Florek, ma oto przyjechać na jakimś djable, czy cudaku, a ręczę ci, że jak będzie w domu, to do stajni nie zajrzy, na pastwisko nie pójdzie, nie zapyta, jak powinien zapytać uczciwy syn: — a masz — że ty, kochany ojcze, jakie porządne bydlę w stadninie? Będęż ja miał na co wsiąść, po polach harcować, przez rowy i płoty przesadzać. Jestem pewny, że nie zapyta, ani on, ani jego młodsi bracia Wicek i Julek..
— To lepiej, przynajmniej żaden karku nie skręci..
— Ja, kochaneczko, tyle lat już jeżdżę i Bogu dzięki, mam kark zdrowy, nie skręcony, cały.. Ah, o czem tu mówić.. Mam trzech synów, a tak jakbym nie miał żadnego — bo fantazji w nich nie masz, polotu, tego, jakże go nazwać, zacięcia.. O, uważasz, zacięcia. Żaden z nich nie koniarz, żaden nie gospodarz, jedyna nadzieja w zięciu.. A jeżeli, panie dobrodzieju, i zięć będzie w takim rodzaju jak synowie, to wiesz co zrobię.
— Ciekawam..
— Majątek sprzedam, konie sprzedam i wstąpię do bernardynów. Niech się co chce robi!.
— A ja? zapytała z uśmiechem pani Barbara.. cóż ja będę w takim razie robiła?
— Przepraszam cię, duszko, zapomniałem..
— O żonie zapomniałeś.. Proszę! Jak to ładnie z twojej strony..
— To jest.. jakże się nazywa?.. Wyraziłem się niewłaściwie, głupio, ale w takiem rozżaleniu niema się co dziwić..
— Bo zanadto bierzesz do serca, mój Stasiu, a to nie warto, doprawdy nie warto. Właściwie nie masz powodu do smutku, żadnego, najmniejszego. Nie masz ani cienia przyczyny.
— Tak ci się zdaje, moje dziecko.. Gospodarował człowiek porządnie, uczciwie — i komu to zostawi? Konie chował, do stada pięknego przyszedł — kto to weźmie? Po naszej śmierci zlicytują to, sprzedadzą, dziateczki podzielą się pieniędzmi, a w naszym domu, kochanie, obcy ludzie rozsiadać się będą, może niemcy — albo ja wiem... Psu na budę się to nie zdało.
Machnął ręką, wziął czapkę ze stołu i poszedł w pole pilnować robotników. Po chwili donośny głos jego rozlegał się na łąkach, wśród kopic świeżego siana..
W tydzień później, wieczorem, już po zachodzie słońca pan Stanisław powracał do domu z łąk.
Szedł krokiem posuwistym, energicznym, zadowolony, że ukończył zupełnie sprzęt siana, szczęśliwy, że ani jedna kropla deszczu na nie nie padła, dumny z kilkunastu tęgich stogów, jakie się rozsiadły na łąkach. Przyspieszał kroku jeszcze i dla innego powodu; był głodny: od obiadu nie miał nic w ustach, a nachodził się tyle, nadeptał, nakrzyczał.. namęczył.
Teraz dam koncert, myślał, zjem wszystko, co Basia na stole postawi..
Już był blizko domu, gdy zaszedł mu drogę karbowy Roch. Chłop uśmiechał się, minę miał tajemniczą, widocznie coś ciekawego chciał powiedzieć.
— Co tu robisz, Rochu, zapytał szlachcic, czemu na kolację nie idziesz?
— Właśnie do wielmożnego pana dążę.. nowinę mam.
— A dobrą?
— Dobrą — goście są..
— Jacy?
— Swoi, panie.. Pan Florjan jest, pan Wincenty jest, pan Juljan jest.
— Tak się zjechali razem. To bardzo szczęśliwie..
— A juści, ale i osobliwie, wielmożny panie.. Ludzie z całej wsi, zamiast siedzieć w chałupach, stoją jeszcze na ulicy — a psy tak się rozżarły, że do tej pory szczekają.. O! słyszy wielmożny pan.
— Słyszę, ale co za przyczyna?
— Ludziom, wielmożny panie, dziwota wielka, a psi, choć głupie i duszy nie mające, też się przelękli, bo z rodu takiej rzeczy nie widzieli.. I ja nie widziałem i nikt nie widział. Inszy człowiek, nabożny, żegnał się ze strachu jak ode złego, jedna baba uciekła z takim wrzaskiem, że w trzeciej wsi było słychać, a z chłopaków, który odważniejszy, kamieniem smyrgnął i za płot się schował.
— Co ty pleciesz, mój Rochu..
— Sprawiedliwie, panie, powiadam, że we wsi aż się gotuje. Już ja dużo rzeczy w swoim życiu widziałem.. na jarmarku w Łęczny byłem chyba ze cztery razy, choć kawał drogi od nas, widziałem jak się wiatrak palił, jak rzeka rybakowi chałupę zabrała; cielę o pięciu nogach widziałem, ale takiego interesu jeszczem nigdy nie spotkał. No, no, dopiero trzeba było panicza, żeby nam tę osobliwość pokazał.
— Ale panicz przynajmniej zdrów?
Chłop cofnął się o kilka kroków, zdumiony takiem zapytaniem.
— Adyć, wielmożny panie, rzekł, chyba chory nie siedziałby na takim, żeby w złą godzinę nie wymówić, djabelcu.
— Muszę go zobaczyć, rzekł pan Stanisław, w którym na wiadomość o przybyciu syna serce uderzyło żywiej.. Muszę go zobaczyć i przywitać. Ty, Rochu, idź na kolację, a jutro raniuteczko przyjdź do mnie, jak zwykle..
— Słucham, wielmożny panie.
Pan Stanisław oddalił się szybkim krokiem, chłop powlókł się powoli ku domowi; to co widział tak zajęło jego myśli, że zapomniał nawet o kolacji. Szedł powoli, medytował i głową kręcił..
Z zadumania wyrwał go chudy jak szczapa, rudawy żydek, który nadbiegł właśnie zadyszany od strony wsi.
— No, co Rochu, zawołał zdaleka, co? Widzieliście ten interes?
— A dyć widziałem..
— Na swoje własne oczy?
— Jakiś ty dziwny Berku, toć przecie cudzemi nie patrzę, jeno własnemi.
— I co wy na to powiadacie, Rochu?
— A no nic, dziwuję się.. ile żem jeszcze nie słyszał, żeby taka rzecz mogła być..
— Ja to słyszałem..
— Kiedy? gdzie?
— Na jarmarku, nasze żydki gadali.. Oni wiedzą, jeżdżą daleko, do samej Warszawy, po towary.. Różne rzeczy widują i taką widzieli.. Opowiadali.. ja trochę wierzyłem, trochę nie wierzyłem.. Dopiero teraz, kiedym zobaczył własnemi oczami, wiecie Rochu, przeszedł mi taki mróz po plecach, jak gdyby teraz była najstraszniejsza zima.
— A to dla czego?
— Dlaczego? Ja się boję.
— Boisz się — a cóż ci to przeszkadza?
— Z takiego interesu nigdy dobrego nic nie ma.
— Nie rozumiem do czego te słowa zmierzają.
— To jest nieczysta rzecz.
— Niby to tak.. Wiadomo, że nieczysta siła w tem siedzi, ale kto jest sprawiedliwy i w Boga wierzy, to djabeł do niego przystępu nie ma.
— Ja wiem, moi kochani, ja to dobrze wiem, tylko od każdej takiej rzeczy co jest dziwna, niepodobna do dawnego obyczaju i bardzo przemądrowana — ludziom krzywda jest.
— Niby jak?
— Wymyślili kolej żelazną — żeby zniszczyć żydowskich furmanów; wymyślili telegraf, żeby zniszczyć handel, wymyślili maszyny, żeby zniszczyć robotników.. Każdy taki interes robi zepsucie świata, przybliża nieszczęście..
— Może koniec?
— Dajcie pokój.. Nie trzeba wymawiać.. Jest źle, kiedy taka rzecz do wsi przychodzi — to już jest bardzo źle. Ja wam powiem, Rochu, dobranoc. Idźcie wy spać — ja też pójdę spać, nie wiem tylko, czy będę mógł usnąć.. Takie rzeczy, takie myśli nie dadzą zmrużyć oka..
Nasunął czapkę na oczy i poszedł do swego mieszkania, aby oddać się rozmyślaniom na ten smutny temat; chłop spotkał na swej drodze gromadkę wieśniaków, rozmawiających o fenomenalnem wydarzeniu, przyłączył się do nich i gawędzili jeszcze długo..
Wszyscy trzej synowie, jak gdyby zmówili się ze sobą, przyjechali do domu na rowerach, a rzeczy swoje wyprawili koleją.
Matka przywitała ich serdecznie, ucałowała stokrotnie, ojciec także z rozrzewnieniem do piersi ich przycisnął, ale westchnął przy tem kilkakrotnie...
— Brakuje nam tylko małej, rzekła pani domu, ale przyjedzie ona pojutrze i wszyscy znajdziemy się w komplecie. Całe nasze kółko rodzinne.. Nie uwierzycie jak mnie to cieszy, jak jestem szczęśliwa...
— No, rzekł pan Stanisław, chyba ta przyjedzie po ludzku, po szlachecku, po obywatelsku, końmi.. A moja rzecz, żeby przyjechała z szykiem..
— Mój drogi, rzekła z niepokojem pani domu, aby tylko wypadku nie było.
— Jakiego znów wypadku..
— Te kasztany, które zamierzasz posłać na kolej, są tak ogniste.. Ja się boję.
— Te kasztany, moja duszko, rzekł pan Stanisław, to dzieci, tylko ma się rozumieć dzieci.. z fantazją, nie takie, jak dzisiejsze...
— Ojcze, czy to do nas aluzja?.. zapytał syn średni..
— Ha, mądrej głowie dość dwie słowie a wyście przecież mądrzy, macie na to patenta... Ty zaś, dodał zwracając się do żony, nie lękaj się o naszą córeczkę, sam po nią pojadę i ręczę słowem uczciwem, że włos jej z głowy nie spadnie. Już kazałem wyszykować wolancik, nowe chomąta, parada będzie taka, jakiej świat nie widział.
— Paradniejsze ekwipaże świat widział, wtrąciła pani z uśmiechem.
— A no, zapewne, zapewne, przecież na północy dalekiej zaprzęgają, do sanek psy i renifery, a przypuszczam, że królowa angielska ma trochę lepsze szkapy od moich, ale mówiąc, że świat takiej parady nie widział, mam na myśli nasz świat, najbliższy, okolicę.. bądź co bądź dość szeroką, bo w naszym powiecie moje konie są bezwarunkowo najpierwsze, a i w sąsiednich niełatwo znajdziesz im równe, chyba u hrabiego, który sprowadza je z zagranicy.. Nie jestem zarozumiały, ale nie mam też fałszywego wstydu... a sprawiedliwość zawsze lubiłem i lubię, taka już moja natura...
Na drugi dzień rano, koło godziny dziesiątej, kiedy młodzi ludzie spragnieni wypoczynku, dopiero co wstali i pili herbatę na ganku, pan Stanisław powrócił z pola, na tęgim siwym bachmacie.. W podskokach wpadł na dziedziniec i przed gankiem odrazu osadził spienionego konia. Młodzi ludzie powstali, aby ojca przywitać..
— No chłopcy, zawołał, a może który sprobuje. Pyszny koń. Daruję go temu, kto objedzie na nim trzy razy w koło dziedzińca.. No, panowie.. słowo się rzekło, koń jest do wzięcia.. a wiecie ile wart. Pięćset rubli, jak jeden grosz. Tyle mi za niego dawano, ale nie chciałem sprzedać.. zatrzymałem go dla którego z was..
— A cóż nam po nim?
— To dobre! Co komu po takim koniu?.. Nie udawajcie obojętnych.. A może żaden z was nie chce się odezwać ze względu na braci?.. Ja was jednakowo kocham i dla każdego mam równej wartości wierzchowca jak ten..
Ani jeden młodzieniec nie zdradził chęci posiadania wspaniałego konia; tłómaczyli ojcu, że wychowani zdaleka od domu, w mieście, nie mieli sposobności wyrobienia w sobie zamiłowania do tego rodzaju sportu, że nie potrafiliby korzystać z daru ojca.
Pan Stanisław słuchał nie przerywając, marszczył brwi, ruszał groźnie wąsami — nareszcie rzekł:
— Fuszery jesteście i dość na tem..
— Może z czasem, odezwał się najstarszy, przy zmienionych okolicznościach i innym trybie życia, to zamiłowanie w nas się wyrobi...
— Daj pokój synu.. albo ma się je od małego, albo nie ma wcale.. nie mówmy już o tem. Zeskoczył z siodła, kazał konia odprowadzić do stajni i usiadł przy stole obok synów..
— Dopiero herbatę pijecie? zapytał.
— Niedawno wstaliśmy, ojcze.
— Zawsze tak późno wstajecie?
— Jak czasem, przeważnie koło ósmej, dziewiątej, jeżeli zachodzi konieczna potrzeba to wcześniej — dziś spaliśmy dłużej wyjątkowo, chcieliśmy wypocząć.
— Racja, racja, wypocznijcie, wypoczywajcie.. Po to przecież przyjechaliście do domu... Podług mego zdania, nie ma nic lepszego jak wstawać równo ze słońcem i zaraz brać się do roboty, zaraz marsz w pole, na łąki, do lasu.. Człowiek czuje się rzeźkim, rusza się żwawo, apetytu nabiera, a gdy przez cały dzień nabiega się, nachodzi, a jeszcze, jak u nas przy gospodarstwie, nazłości się i naklnie, to wieczorem jak tylko padnie na łóżko, usypia natychmiast — i śpi jak zabity... o ile mu jakie smutne myśli tego snu nie przerywają, dodał ciszej.
— Cóż za myśli, ojcze?
Pan Stanisław nie odpowiedział, zwrócił na inny przedmiot rozmowę, wypytywał synów o szczegóły podróży, kręcił głową z niedowierzaniem, słysząc o szybkości, z jaką jechali...
— Dwadzieścia wiorst na godzinę?! Trzy mile... to szybkość pociągu towarowego.. proszę, proszę..
— Gdy droga gorsza, gdy jeździec nie chce się zbyt forsować to jedzie wolniej, piętnaście, dwanaście wiorst..
— I straszy ludzi po drodze, a psy doprowadza do wściekłości... Słyszałem ja coś o waszym tryumfalnym wjeździe do wsi.
Chłopcy roześmieli się.
— Zagranicą, rzekł jeden, rowery są tak upowszechnione, że nie wzbudzają już ani zdziwienia, ani zaciekawienia.. Zwyczajna rzecz, prawie każdy się niemi posługuje. Jeżdżą mężczyźni, kobiety i dzieci, jeżdżą dla przyjemności lub z potrzeby, a przy wybornym stanie dróg ten sposób lokomocji coraz bardziej się upowszechnia..
— Jakto mówisz: jeżdżą z potrzeby?
— Listonosze, posłańcy, każdy komu trzeba szybko przenosić się z miejsca na miejsce, dosiada tego stalowego konia, mającego tę wyższość nad żywym, że mu nie trzeba jeść dawać. Nawet w armjach rower zyskał sobie prawo obywatelstwa i przynosi ogromny pożytek... Wspomniał ojciec o straszeniu ludzi po wsiach i doprowadzaniu psów do wściekłości. Rzeczywiście, im dalej od miast większych, od stacyj dróg żelaznych, tem niechętniej jest widziany przez ludność, a raczej tem większe wywołuje wrażenie, ze względu na nowość swoją i zadziwiającą szybkość — ale to tylko w tych zakątkach, w których jeszcze rower jest nieznany, gdzieindziej już nie zwracają nawet uwagi na przejeżdżających cyklistów. W wielkich miastach uwijają się oni wśród powozów, omnibusów, dorożek, podczas największego ruchu ulicznego i bardzo rzadkie są wypadki przejechania.
— No, no, słucham jak o żelaznym wilku..
— Ten wilk, kochany ojcze, coraz bardziej będzie się rozpowszechniał, a jestem pewny, że niedaleki jest czas, w którym tenże sam Maciek, który nas brał za djabłów i kamienie na nas rzucał, będzie usiłował sporządzić sobie tani rower, widząc, jaka to rzecz dobra i praktyczna..
— Za daleko zajechałeś mój synku..
— Jakto?.
— Cóż Maćkowi po takiej zabawce?.
— Nie zabawka to.. oszczędzi mu konia, a choćby tylko butów i da zysk na czasie. I Maciek kiedyś zmądrzeje. W danym razie idzie tylko o to, żeby drogi były w dobrym stanie. Skoro to będzie, rower rozpowszechni się wszędzie przez samą siłę swej praktyczności.. Niech ojciec, choć na chwilę pozbędzie się uprzedzeń i zechce przypatrzeć się naszym maszynom, jak są zbudowane, jakie lekkie i jak mało trzeba nakładu siły, aby je poruszać...
Rzekłszy to, wszedł do sieni i wytoczył na dziedziniec elegancki, doskonale zrobiony rower..
Pan Stanisław z zaciekawieniem przypatrywać się zaczął nieznanemu dotychczas przedmiotowi.
— Bójcie się Boga chłopcy, rzekł, i te cieniuchne szprychy nie pogną się pod ciężarem człowieka, ta delikatna rura nie pęknie, te wydęte obręcze na kołach nie podziurawią się o kamienie szosowe?
— Nie.. wszystko jest mocne, zrobione doskonale i z najlepszego materyału..
— Proszę.
— Najzdolniejsi mechanicy wysilali się na to, aby te maszyny ulepszyć, uczynić je najpraktyczniejszemi, najdogodniejszemi do użytku.. Zagranicą istnieją specjalne fabryki rowerów, corocznie wyrabiają ich one setki tysięcy, to samo dowodzi praktyczności pomysłu.
— No dobrze to wszystko.. moi drodzy, ale nie rozumiem jednej rzeczy..
— Czego mianowicie?
— Jakim cudem człowiek może się na tym djable utrzymać? Rozumiałbym cztery koła, rozumiałbym wreszcie trzy, no nakoniec dwa równolegle jedno względem drugiego położone — ale jedno za drugiem, toż się w głowie nie mieści.
— Utrzymanie równowagi — to łatwa rzecz. Z początku wydaje się trudnem, prawie niemożliwem, ale po kilku dniach wprawy, siedzi się na siodełku tak wygodnie i swobodnie, jak na krześle...
— Dziwne rzeczy; człowiek się zestarzał i nie przypuszczał nawet, żeby coś podobnego istnieć mogło. Czysta fantazja naprawdę, bajka z tysiąca nocy, chimera!
— Niech ojciec z łaski swojej spojrzy, rzekł najstarszy, jak to idzie łatwo i szybko.
Rzekłszy to, zniósł maszynę z ganku, za nim poszedł drugi i trzeci brat.
Przed domem był duży dziedziniec: na środku jego znajdował się trawnik w formie ogromnej elipsy a dokoła tego trawnika droga równa, twarda, na gliniastym gruncie... Tutaj właśnie odbywały się zwykle próby i popisy koni. Tu pan Stanisław sam harcował na wierzchowcach, tu pod jego okiem Wojtek „obszarpywał“ młode źrebce, tu paradowały i prezentowały się gościom i kupującym dzielne „pary“ i dobrane „czwórki“.
Takiego jednak popisu, jaki na tym obszernym dziedzińcu urządzili synowie pana Stanisława, nikt tu jeszcze nie widział.. Jeden po drugim wskakiwał lekko na maszyny, jeden za drugim gonił, prześcigali się, robili różne zwroty, ewolucje, zwalniali biegu, lub też pędzili w forsownem, wyścigowem tempie, tak, że tylko migali się przed oczami. Pan Stanisław był zdumiony a chwilami przejmowała go wielka obawa..
— Stójcie, wołał, stójcie, szaleńcy, bo pokręcicie karki! Ale „szaleńcy“ przyjmowali to ostrzeżenie ojcowskie wybuchami śmiechu i pędzili dalej jeszcze szybciej.
— Warjaty, istne warjaty, mruczał szlachcic pod wąsem.. a jednak...
Matka przypatrywała się temu popisowi z ganku; z kuchni wyszła gospodyni i kilka dziewek i wychylając głowy z za węgła, patrzyły zdumione, przerażone prawie, na to widowisko, tak niezwykłe. Gromadka zamorusanych dzieciaków z nieśmiałością i niedowierzaniem zbliżyła się do sztachet, przezwyciężając w sobie strach, gotowa w każdej chwili uciec, pierzchnąć, niby stado spłoszonych wróbli..
Pani Barbara zbliżyła się do męża; na twarzy jej promieniała radość i macierzyńska duma..
— A co Stasiu, szepnęła, cóż ty na to?
— Patrzę, duszko..
— I co..
— To są rzeczy nadzwyczajne, dziwne.. Gdyby człowiek własnemi oczami nie patrzył, wiaryby nie dał.
— Ale nasi chłopcy — zuchy — co?
— Zapewne.. zapewne..
— Jaka śmiałość... zręczność.. zgrabność..
— Tak, śmiałość, masz Basiu słuszność, śmiałym być trzeba, żeby na takiego djabła siadać, jeszcze śmielszym, żeby się na taką zawrotną, warjacką jazdę decydować. Jabym nie chciał, żeby mi sto tysięcy kto dawał..
— A widzisz.. żeś był w błędzie — przyznaj.
— Pod jakim względem?
— Mówiłeś o naszych chłopcach, że papinkowaci, lale, mieszczuchy, że nic męzkiego w nich nie ma.. Teraz sądzę, żeś się przekonał. Co — nie?
— Prawda, Basiu, zresztą czy ja wiem? Albom ja się już tak zestarzał, że nic nie rozumiem, albo świat tak skoczył naprzód, że ja za nim nadążyć nie mogę.
— To jest — jakże?
— Czasy inne, męzkość inna, energja w innym gatunku.. Wszystko do góry nogami poprzewracane, na odwrót, na opak.. Nie wiem, kochana Basiu, nie pojmuję, w głowie mi się kręci od patrzenia na to.. Chłopcy! zawołał głośno, chłopcy dość, pomęczycie się zanadto.. Chodźcie do domu.. zaraz śniadanie podadzą.
Młodzi ludzie zręcznie zeskoczyli z siodełek i pozostawili maszyny, oparte o sztachety, sami zaś weszli na ganek...
Wówczas dzieciaki, ostrożnie, powoli, postępując po kilka kroków, to znów cofając się z obawą, przybliżyły się do maszyn. Widząc, że taka „sztuka“ nie wierzga, nie kąsa i nie drapie, najśmielszy chłopak odważył się dotknąć palcem szprych koła, zachęcony bezkarnością tego czynu przyłożył rękę do gumowej obręczy, która ugięła się lekko pod naciskiem jego palców, następnie obmacał siodełko i dotknął kierownika.
— Ej Maciek, ostrzegała go sześcioletnia dziewczynka z oczami barwy chabru i włosami jasnemi jak len, ej Maciek nie ruszaj.. bo obaczysz!
— Aha! odrzekł chłopak hardo, może mnie zje.
— Zje nie zje, ale cię złapie i poleci z tobą na koniec świata..
— Głupiaś ty, Nastka.. Kiej panowie na niego siadali, to i ja też bym siadł.
— A jeno.. może.. siadłbyś?
— Myślisz, że nie.. oj, oj! Albo to raz siedziałem na piotrowej kobyle.
— To co? Piotrowa kobyła dobra, łaskawa... Jak jej kawałek chleba dać, to później sama za ręce łapie i mało nie przemówi: daj.. Ja sama na niej jeździłam raz do wody.
— Ale!
— Jakbyś wiedział..
— A jakeś na nią wsiadła.
— Pioter mnie wsadził.
— O wa! Pioter! Ja bez Piotra potrafiłem.. z płota.
— To może i na tego cudaka z płota siądziesz?
— Byle jeno państwo nie patrzyło, siadłbym. Okrutniem do tego ciekawy.
— Głupi.. nie siadaj.
— Siądę..
— A to co? zawołała inna dziewczynka, wskazując na gruszkę gumową od trąbki.
— Jakieści dziwne.. Niby gruszka, niby nie.. Może do jedzenia.
— Może..
— Pewnie, że do jedzenia.. No cóżby? Sprobuję, nikt nie patrzy?
— Nikt, kto ma patrzyć. Siedzą przy stole.. zajadają. I ty jak jesteś przy misce, to się nie rozglądasz po świecie, jeno patrzysz w kartofle, albo w kluski.
Chłopak odważył się dotknąć gruszki. Chcąc sprobować czy twarda, ścisnął ją, trąbka wydała ostry głos. Spłoszone dzieciaki pierzchnęły z okrzykiem przerażenia.. Gromadka ta uciekła na folwark, do czworaków, aby się ukryć pod fartuchem matczynym, opowiedzieć swoje wrażenia, aby z przerażeniem wyznać że to coś jest żywe, że się da ruszyć, ale jeśli je kto w bolące miejsce dotknie, to beczy jak baran, ale tak strasznie beczy, tak strasznie!
Tego dnia przed wieczorem pan Stanisław pojechał na kolej po córkę, a nazajutrz o dziesiątej rano przywiózł ją zdrowo i pomyślnie, wolantem, przepyszną czwórką idealnie dobranych kasztanów. Stangret prowadził je doskonale.. na dziedzińcu wystrzelił dwukrotnie z bicza, jak z pistoletu i wysiłkiem rąk muskularnych osadził na miejscu spienione bieguny.
Zosia wyskoczyła zgrabnie z wolantu i padła w objęcia matki..
— A co Basiu, zawołał pan Stanisław.. masz córkę zdrową.. nic się jej nie stało. Słusznie ci mówiłem, że nasze kasztany są jak dzieci, ze szlachetną fantazją, ale bez narowów.. Każ dać Maciejowi dobry kielich gorzałki. Wart tego, pysznie wiózł.. Szkoda mi będzie pozbyć się tych koni.
— To niech je ojczulek trzyma, rzekła Zosia.
— Dziecko jesteś.. Niby ja mogę tyle koni trzymać. Na przyszły rok znów czwórka gniadych ze stadniny wyjdzie, a te muszą pójść między ludzi.. Nie martw się, Zosiu, dodał ciszej.. posagu ci przybędzie.
— Co mi po tem, odrzekła, rumieniąc się..
— O tem pomówimy w swoim czasie, teraz drogie dziecko, baw się pókiś młoda, ciesz się życiem, zdrowiem, tą jasną wiosną i pogodą młodości, której nie psują chmury smutku.
Istotnie panna Zofja mogła się cieszyć młodością, zdrowiem i siłą. Szesnastoletnia zaledwie, podobna była do pączka, który lada chwila mógł się rozwinąć jako wspaniały kwiat. W rysach jej twarzy nie było cech klasycznej piękności, ale zdobiła je świeżość, młodość, zdrowie. Zgrabna, wesoła, ożywiona pociągała ku sobie pełnym prostoty naturalnym wdziękiem i swobodą.
Matka była nią zachwycona, bracia przesadzali się w uprzejmości dla swej jedynej siostrzyczki, a ojciec, pokręcając wąsa, coraz to robił w myśli przegląd okolicznej młodzieży. Nareszcie stuknął się palcem w czoło, z miną wielkiego zadowolenia i jednocześnie przyszły mu na myśl owe dwie opieczętowane beczki, od lat szesnastu uwięzione w piwnicy..
Kto wie, może też niedługo nadejdzie czas wyzwolenia ich z więzów i zarazem ostatnia godzina, może znajdzie się taki, co synów zastąpi, gospodarstwo pokocha i tej tak dalece prowadzonej, wypieszczonej, ulubionej stadninie zginąć nie da, ale owszem, sławę jej podtrzyma i dzieciom swoim zostawi. Lepiej byłoby gdyby syn po ojcu te honory dziedziczył, ale gdy synowie inne sobie drogi obrali, niechże będzie zięć dobry..
A dobry będzie niezawodnie, jeżeli tylko Zosia nie zgrymasi. Chociaż.. czego miałaby grymasić. Chłopak ładny jak malowanie, z dobrej rodziny, nie bardzo bogaty, ale też i nie biedny, a co najważniejsza gospodarz doskonały. Basia może trochę noskiem skrzywi, że nie hrabia, nie magnat, ale właściwie co z tego? Najlepiej swojej sfery się trzymać, przynajmniej pretensyj wzajemnych, wymawiania mezaljansu nie będzie.
Tak sobie myślał pan Stanisław, myślał, kombinował i przyszedł do wniosku, że trzeba żelazo kuć póki gorące, trzeba ułatwić młodym ludziom zaznajomienie się, dać sposobność, żeby się poznali i pokochali.
Wytłómaczył pani Basi, że teraz z okazji, iż wszystkie dzieci są w domu, należałoby kilkakrotnie gości przyjąć, pokazać się sąsiadom, dawne stosunki odświeżyć, nowe zawiązać — jedynaczkę potrosze w świat wprowadzać.
— Niechże poznają dziewczynę, mówił, niechże się dowiedzą jaka cudna perełka kryje się pod naszą strzechą. Nie trudno było wytłómaczyć szczęśliwej i dumnej ze swych dzieci matce, że istotnie nadszedł już czas, aby dom otworzyć i szersze stosunki zawiązać.. Pochlebiało jej niezmiernie, że może się pochwalić synami, córką i zamożnością domu.
Znowuż więc, jak niegdyś, przed laty, wyprawił się pan Stanisław do miasta pakowną bryką, z dobrze wyładowanym pugilaresem, a za nim pociągnął fornal drabiniastym wozem. Było posiedzenie u kupca z kolegą, tym samym, który ongi na niezdarnej ciężkiej maszynie probował używać spaceru i była długa gawęda na temat postępu.. Szlachcic, przekonany tem, co na własne widział oczy, musiał przyznać że postęp jest, że bądź co bądź, to nie „figiel“, że owo „głupstwo“ stanie się z czasem niezbędnem w użyciu praktycznem i oszczędzi ludziom wiele kosztu, pracy i czasu, przyznawał to wszystko, kiwał głową, ale zarazem twierdził, że tego rodzaju postęp w ogóle nic dobrego nie wróży..
— Brakuje jeszcze tego panie dobrodzieju, mówił, żeby ludzie wynaleźli sposób latania po powietrzu i kierowania balonami...
— Toć to marzenie, dziś jeszcze niedoścignione, odrzekł kolega, ale nad rozwiązaniem tej zagadki pracują najtęższe umysły i kto wie, kto wie, czy nie rozwiążą.. Jakiżby to przewrót w stosunkach nastąpił!. Co by to była za przyjemność, za rozkosz, unosić się nad ziemią, w czystej przezroczystej atmosferze i spoglądać z góry na tę szarą skorupę ziemską.. Czy nie uśmiecha ci się myśl podobna?
— O niechże Bóg broni! — zawołał szlachcic, toż miałbym się cieszyć z czego! Dziękuję..
— Ale cóż masz przeciwko temu?
— Od wielkich mądrości świat się psuje.. Śmiej się ze mnie, jeżeli ci się podoba, ale ja zawsze utrzymywać będę, że im większe udogodnienia, ułatwienia stosunków, im lepsze maszyny, tem większe łajdactwo. Dawniej ludzie rozrzuceni po wioskach, wśród pól i lasów, orali, zasiewali, żęli, żyli po ludzku i pana Boga chwalili, a zamków nie było trzeba.. Później, gdy się zaczęto w większe gromady zbierać, w miastach, w centrach fabrycznych zaraz zepsucie nastało i rozniosło się jak zaraza nawet i po wsiach. To też masz.. przypatrz się co się dzieje teraz.
— Zbyt czarno zapatrujesz się, Stasiu kochany, przesadzasz.
— Ano, mój bracie, każdy ma swoje zdanie; jeden tak, drugi owak. Ja właśnie owak, i przy tem zostaję; co do balonów zaś powiem ci tylko tyle, że dziś mamy już dość lisów, wilków i innych drapieżników dwunożnych, a z chwilą nastania balonów będziemy mieli nowy gatunek lisów i jastrzębi w ludzkiej postaci. Dotychczas musiałeś się pilnować i oglądać tylko na stronę, czy cię kto z boku nie zechce uskubnąć, lub uszczypnąć — wówczas będziesz musiał patrzeć i w obłoki, czy jaka niegodziwość z góry na cię nie spadnie.
— Ha, ha.. nie wiedziałem, że masz taką lotną wyobraźnię.
— Naturalnie, że mam, żeby u ciebie tak jak u mnie, kilka razy do roku złodzieje dobierali się do stajni, to nabrałbyś fantazji o wiele lotniejszej niż moja...
Długo jeszcze trwała rozmowa na ten temat i wracano do niej kilkakrotnie, gdyż pan Stanisław, nie tylko sprawunki ale i różne interesa prawne miał do załatwienia, więc pobyt w mieście do kilku dni przeciągnął, a od posiedzeń w sklepie wieczorami ani razu kolegi uwolnić nie chciał... Zapraszał go też najserdeczniej, aby na wieś przyjechał, synów poznał i córkę.
— Nie po mojej myśli poszli, mówił z westchnieniem, aleć zawsze moja to krew, kocham ich tem więcej, że chłopcy dobrzy i że nic im zarzucić nie mogę. Poszli za głosem swego przekonania.. Niechże idą, każda droga w życiu jest dobra, byle była uczciwa.. a że człowiek, taki oto jak ja, uważasz, ojciec, zadomowiony wieśniak, jest w położeniu kwoki, której kaczęta na wodę uciekły — to już trudno, taki jego los; może wzdychać z tego powodu, narzekać, jęczyć nawet, ale kacząt od wody nie zawróci.
— Cóż bo znów mój Stasiu, gdzież woda?..
— Jakto.. gdzie? Ja na lądzie, a oni...
— Któż ci zaręczy, czy twój chemik, po kilkoletniej pracy u ludzi, nabrawszy doświadczenia fachowego i praktycznej znajomości rzeczy — nie przyjdzie z powrotem na grunt ojcowski, aby na nim fabrykę założyć.. Kto zaręczy, czy twój lekarz, również kiedyś po latach, nie osiedli się w blizkości, lub nie zechce, wysłużywszy się bliźnim, na stare lata na własnym zagonie osiąść? Czy nie jest niepodobieństwem, że prawnik, dorobiwszy się grosza, zechce również to samo zrobić.. No, i wrócą twoje, jak je nazywasz kaczęta i rozweselą ci starość. Szlachcic z krzesła się zerwał i kolegę w objęcia pochwycił.
— Bodajbyś prorokiem był! bodaj się twoje słowa sprawdziły, a za tę odrobinkę otuchy, za ten promyk nadziei, coś mi do duszy wlał, nie wiem jak mam dziękować i czem zapłacić.
— Nie potrzebujesz płacić — bo ja ci przyjaźni nie sprzedaję...
— Ach cóż znowu.. To wyrażenie tylko, nie bierz go literalnie, ale pamiętaj.. gdyby kiedy, broń Boże, to do mnie jak w dym..
— Co znowuż?! Mam nie wiele, ale umiem rachować, wystarcza mi.. Jeżeli więc mowa o materjalnej pomocy to nie ma o czem mówić.
— Więc jakże, jak, mój bracie kochany.. Dalibóg.. bo taki z ciebie dzieciak..
— Dajmy pokój, uściśnijmy się i jedź z Bogiem do swoich.. Ciesz się i raduj...
Był piękny pogodny ranek, kiedy pan Stanisław wjeżdżał na terytorjum swego folwarku.. Słońce tylko co weszło, krople rosy, jak drobne brylanciki jaśniały na trawie..
— Czekaj-no, stój, rzekł do stangreta, ja zsiądę, pójdę pieszo, zobaczę, czy szkody w polu nie ma.. Parę dni nie byłem w domu — tom ciekawy. Przed dwór zajedź, sprawunki niech zabiorą, a pani powiedz, że ja za godzinkę nadejdę.
Stangret odjechał, a zamiłowany gospodarz puścił się ścieżką między polami, patrzył, oglądał i widać nic złego nie dostrzegł, gdyż szedł raźno, wąsa podkręcał i uśmiechał się patrząc na gęste i zwarte zboże.. Obliczał w myśli ile stert postawić wypadnie, boć nie sposób, żeby się taka masa w stodołach zmieścić mogła.. Potem szedł przez łąkę, skoszoną niedawno, i przez przełazek w płocie dostał się do ogrodu. A ogród ładny miał i duży, w rodzaju parku, z massą drzew dzikich, ze stawem, z szerokiemi alejami..
Ledwie wszedł na główną drogę, która do dworu wprost wiodła, gdy nagle furknęło coś za nim, mignęło się i przebiegło..
Stanął zdumiony..
To była jego córka na owej djabelskiej maszynie.
— Zosiu, zawołał.. Zosiu.. czy to ty?!
Przebiegła jak błyskawica ku końcowi alei, zawróciła i o trzy kroki przed zdumionym ojcem zeskoczyła z roweru. Ubrana w jasną, dość krótką sukienkę, z warkoczem swobodnie na plecy spadającym, zarumieniona, wesoła, uśmiechnięta, wyglądała prześlicznie.
— Czy to ty Zosiu, czy nie ty?
— Czyż mnie ojczulek nie poznał?
— Ależ zdumiony jestem.. oczom nie chcę wierzyć.. Ty.. Czy was na pensji uczono jeździć na tych djabłach?
— Nie ojczulku.. bracia mnie nauczyli.. To jest ogromna przyjemność.
— Kiedy cię nauczyli, przez te kilka dni?!
— Nie uwierzy ojczulek jak to łatwo.. a jak lekko.. przyjemnie.. z wiatrem ścigać się można..
Pan Stanisław pokręcił głową.
Bardzo gwarno było w dworku pana Stanisława, częste przyjęcia, zjazd gości, wesołe zabawy, zbiorowe wycieczki do lasu, jednem słowem szereg przyjemności, urządzanych dla synów i córki, a głównie dla córki.
Pani Barbara, zajęta wciąż myślą, aby gościom nie zbywało na niczem, rozwijała ogromny zapas energji i ciągle na nogach, ciągle w ruchu, przebiegała z domu do kuchni, z kuchni do folwarku, to znów ukazywała się przy gościach, uważając na wszystko i na wszystkich, niezmordowana..
Pan Stanisław uśmiechał się pod wąsem, zamiary jego bowiem układały się dość pomyślnie. Młody człowiek upatrzony przez niego, przyjechał pierwszy raz z ojcem swoim i zrobił odrazu bardzo korzystne wrażenie, podobał się i pannie i matce.. Po tygodniu zjawił się znowuż, a następnie wizyty jego były coraz częstsze. Pana Stanisława odrazu za serce wziął swojem zamiłowaniem do gospodarstwa, znajomością, a nadewszystko i przedewszystkiem, amatorstwem koni. Znał się na nich i umiał od jednego rzutu oka dostrzedz zalety i wady.
Podczas drugiej wizyty sam poprosił pana Stanisława, aby mu swoją sławną stajnię i stadninę pokazał, powiedział też przy tej sposobności kilka pochlebnych słówek, które szlachcica mile pogłaskały po sercu.
— A no, tak, odrzekł z udaną skromnością przyjmując komplement.. Znajdzie się parę szkapiąt u mnie, ale nic nadzwyczajnego.. jak zwyczajnie u średniozamożnego szlachcica.
— Pańskie konie znane są w całej okolicy, na każdym jarmarku poszukiwane... dodał młody człowiek..
— Sprzedaje się też czasem, boć pan, jako gospodarz, wiesz dobrze, że oglądać się tylko na jedno zboże — trudno. Trzeba mieć kilka źródełek; jedno da skąpo, to drugie nie zawiedzie, a nie drugie to trzecie. Dziś, panie łaskawy, nie to, co dawniej, teraz gospodarować trudno. Wpierw samo to jakoś szło.. Dziś trzeba głowy i kredki, bo bez tego ani rusz..
— Święta prawda. Głowy, kredki i trochę pieniędzy w zapasie, żeby się o kredyt nie kłaniać, procentów wysokich nie płacić. Mając głowę, kredkę i zapas, to, pomimo wszystkiego co mówią i co piszą, można na roli wytrzymać. Jest to miłe i wdzięczne zatrudnienie, a że najszlachetniejsze i najmilsze ze wszystkich, tego chyba nie potrzeba dowodzić...
— Mówisz, panie Juljanie jak z księgi, rzekł szlachcic, z czułością patrząc na swego gościa, szkoda tylko: że nie wszyscy młodzi mają takie przekonanie. Jakże ci się podoba ten siwek?
— Pyszny koń, bez zarzutu, rzekł młody człowiek; gdyby go pan dobrodziej miał kiedy na sprzedaż, proszę o pierwszeństwo.
— Znalazłby się może lepszy.. ten gniady naprzykład i ładniejszy, co?
— Wolę siwego...
— Toś znawca, kochany panie Juljanie! Masz dobre oko.. Ja również siwego wolę... A skoro podobał ci się, to może zechcesz sprobować jak chodzi.
— Owszem.
— Pojedziemy w pole.. Hej Janie! osiodłać gniadego i siwka.
Za chwilę konie były gotowe.. Młody człowiek zręcznie wskoczył na siodło i zaraz opanował rwącego się bieguna.. Pan Stanisław obserwował go z boku...
— Pyszny zięć będzie, mruczał pod wąsem, siedzi na siodle jak przymurowany.. Zimna krew, spokój, ręka pewna... Takich lubię.
Podczas dłuższej przejażdżki, zalety jeźdźca uwydatniły się jeszcze lepiej; pan Stanisław był zachwycony..
— Cóż panie Juljanie, rzekł, można na tych koniach wiatry ścigać?.
— Można..
— I z temi nowo-wynalezionemi maszynami do wyścigu stanąć..
— Wątpię, odrzekł młody człowiek..
— Pan wątpisz; taki jeździec!.
— Może właśnie dla tego, że znam się trochę na koniach i mam niejakie pojęcie o rowerze..
— Czy może należysz do nich?.
— Nie, odrzekł z uśmiechem, jeździć na rowerze umiem, bo to nie trudna rzecz, ale zamiłowania nie mam, wolę konia. Tu przynajmniej mam do czynienia ze stworzeniem żyjącem, mającem bądź co bądź pewną inteligencję, częstokroć większą niż się ludziom zdaje.. Otóż naginanie tej inteligencji do mojej woli, kierowanie ogromną siłą fizyczną owego stworzenia jedynie za pomocą łagodnych środków, wskazanych przez rozum i znajomość natury konia — wydaje mi się daleko większą przyjemnością, niż jazda na martwej, aczkolwiek bardzo dowcipnie pomyślanej maszynie.
— Ależ naturalnie.. Porównania nie ma..
— Swoją drogą do wyścigu nie stanąłbym...
— Nawet na tym siwku?
— Nawet na wyścigowcu pełnej krwi; na dystansie czterech, pięciu, nawet sześciu wiorst mogę brać górę, ale dalej, koń się zmęczy, musiałbym bieg zwolnić, gdy tymczasem przeciwnik mój może, bez wielkiego wysiłku tempo przyspieszyć i na dziesiątej, dwunastej wyprzedzi mnie już ogromnie, a na dwudziestej; kiedy ja będę musiał konia zatrzymać, dać mu wypoczynek, napoić i popaść, cyklista zrobi dwa razy tyle drogi.... i zdąży o mnie zapomnieć... Trudna rada, każdemu trzeba oddać sprawiedliwość..
— No, ale jak się to będzie dalej rozwijało tak szybko, to nasza hodowla może być poważnie zachwiana.
— Nie ma o to obawy szanowny panie!. Jeszcze przez długie, długie lata rolnictwo potrzebować będzie siły pociągowej, armje kawaleryj, bogaci ludzie karet i powozów. Będziemy hodowali piękne konie i sprzedawali je korzystnie. Gdybym miał takich stu siwków, jak ten, na którym siedzę, znalazłbym na nich kupców...
Jeszcze raz przymówił się o pierwszeństwo, jeżeli koń będzie do sprzedania, pan Stanisław obiecał i dodał, że w tym czasie niema zamiaru pozbywać się konia, siwka, ponieważ planuje sobie pewne kombinacje co do niego.
Te kombinacje były bardzo proste.. Niechno młody człowiek ujawni zamiary swoje względem Zosi, niech się zdecyduje, niech zostanie narzeczonym — a wtenczas siwka otrzyma w prezencie. Obecnie nie przyjąłby takiego daru, a koń dla niego jest przeznaczony. Żaden z synów go nie chciał, niechże go przeto weźmie ten, co się umiał poznać na jego wartości..
Liczni goście, którzy odwiedzali w tym czasie dwór pana Stanisława, byli bardzo zainteresowani rowerami młodych ludzi, częstokroć odbywały się popisy, jazda na dziedzińcu i po parku i wśród młodszych gości znajdowali się amatorowie, pragnący się uczyć jeździć...
Pan Stanisław, nie bez pewnego zgorszenia zauważył, że wysłano do Warszawy zbiorowy list z żądaniem przysłania siedmiu maszyn..
— Dalibóg, mówił do żony, toż to koniec świata! Niedługo baby wiejskie będą na targ do miasteczka na tych cudakach jeździły.
— Dla czegóż nie? odrzekła z uśmiechem, świat idzie naprzód, a my go nie powstrzymamy... Zresztą co ci to przeszkadza, że baby będą w taki sposób jeździły to ich rzecz, niech sobie jeżdżą. My zaś cieszmy się dziećmi. Niedługo będą z nami chłopcy; za kilka tygodni uciekną w świat i zostaniemy znowuż samotni.
— A Zosia? zapytał nie bez ukrytej myśli pan Stanisław.
— Czyż nie widzisz co się dzieje? Zajęła się panem Juljanem prawie od pierwszego wejrzenia.
— Nie może być — a cóż ty na to.. Basiu!
— Cóż ja.. Jeżeli mają skłonność ku sobie, niech ich Bóg błogosławi.. Marzyłam o lepszej partji dla Zosi, ale...
— Porządny i poczciwy chłopiec..
— To prawda, głównie jednak ten wzgląd mnie skłania ku niemu, że będę miała Zosię niedaleko od domu.. że będę ją mogła widywać często.. a ty co myślisz o tem Stasiu?
Pan Stanisław postanowił udawać dyplomatę i odrzekł obojętnie..
— Ja, bo nie mam jeszcze wyrobionego sądu o tym młodym człowieku, poznam go bliżej... zobaczę...
W odpowiedzi na to pani Barbara wybuchnęła głośnym śmieciłem..
— Cóż cię tak rozweseliło?, moja Basiu?... zapytał..
— Ach Stasiu kochany, nie do twarzy ci w roli Bismarka, zwłaszcza ze mną.. Tyle lat przeżyliśmy razem zgodnie i szczęśliwie; ja też w twoich myślach czytam jak w książce drukowanej ogromnemi literami.. Widzę je zdaleka, widzę wpierw nim ty sam sobie zdać możesz z nich sprawę..
— Więc cóż.. cóż wyczytałaś.. co dostrzegłaś?..
— Przecież ten Juljan, przez ciebie upatrzony.. Tyś go szukał, jak szpilki w stogu siana, tyś go sobie wybrał tego dobrego gospodarza, doskonałego znawcę koni — no, i na szczęście, porządnego człowieka. Ty się wprzód w nim zakochałeś niż Zosia! No — powiedz szczerze, czy ja się mylę, czy nie?..
Pan Stanisław ujął pulchną rękę swej małżonki, złożył na niej pocałunek i rzekł:
— Basiu, duszko moja.. ty jesteś wielka kobieta, ty słyszysz jak trawa rośnie, zgadujesz ludzkie myśli, przed tobą nic się nie ukryje. Prawda, jam się w Juljanie wprzód zakochał niż Zosia.
. | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . |
Zdawało się panu Stanisławowi, że wpadł nareszcie na myśl genjalną, że znalazł sposób wykazania wyższości dobrego konia nad martwą, bezduszną maszyną... Ten pomysł nie dał mu spać, odpędzał wszelkie inne myśli. Kombinacja była dość prosta. Ponieważ zwykły wyścig, według zapewnień pana Juljana i wreszcie według prostego obliczenia, nie przedstawia, przy dłuższym dystansie, żadnej szansy wygranej dla konia, trzeba sprobować wyścigu z przeszkodami. Zarówno siwy jak gniady na swoich sprężystych nogach skacze jak jeleń i przeszkoda na metr wysoka to dla niego zabawka, ale co pocznie wobec niej człowiek na dwóch kółkach?. Nie użyje ostróg, nie doda fantazji martwemu przyrządowi — stanie przed przeszkodą nieporadny i bezsilny.. Więc nie zawsze tryumfować będzie, nie na każdym kroku zbierać laury! Odejdzie zawstydzony i zmuszony będzie przyznać, że w tym wypadku nie może się równać z dobrym jeźdźcem, dosiadającym dobrego konia. Teren do takiego wyścigu był doskonały; tuż za parkiem ciągnęła się dróżka polna, równa i twarda, ciągnęła się między polami, dalej zaś przechodziła przez gęsty, zwarty jak ściana zagajnik, a potem przez las do szosy. Jedna lub dwie przeszkody, ustawione na dróżce w zagajniku, nie zatrzymają jeźdźca; koń przeskoczy je z łatwością i popędzi dalej.. Jadący na dwóch kółkach zatrzymać się musi. Przeszkody nie rozwali, gdyż będzie postawiona mocno, na urząd. Będzie to poprostu płot z żerdzi o dębowych kołkach; nie objedzie jej również bokiem, gdyż zarówno z jednej jak z drugiej strony zagajnik jest tak gęsty, że nietylko na kółkach, ale i pieszo trudno się przez niego przedrzeć.
Pan Stanisław posłał raniuteczko ludzi i kazał dwa mocne ploty postawić; popołudniu zaś, gdy przyjechał pan Juljan, wziął go na stronę i zwierzył mu się ze swoim planem.
— Zawstydzimy ich, zobaczysz pan, jak ich zawstydzimy... Oczywiście my obadwaj, liczę bowiem na to, że nie odmówisz mi swego towarzystwa, kochany panie Juljanie.
— Z przyjemnością, odrzekł młody człowiek.
— Tryumf nasz pewny — co?
Młody człowiek uśmiechnął się nieznacznie..
— Zapewne, rzekł.
— Mówisz bo tak, jak gdybyś niedowierzał. Komu? sobie, czy koniom.. Nie lękaj się, nie takie przeszkody brał siwy podemną, a cóż dopiero gdy będzie miał lżejszego jeźdźca... Trzymaj się tylko dobrze, on cię nie zdradzi.. Przelecimy jak wicher a tamci wrócą jak niepyszni.
Młodzi cykliści, którym ojciec zaproponował ten wyścig zgodzili się, wymieniwszy wprzód między sobą spojrzenia.
— Uprzedzam was jednak, moi kochani, rzekł pan Stanisław, że na drodze znajdziecie przeszkody.
— A jakie ojcze?, zapytał najstarszy.. Może to będzie rzeka, może niezgłębiona przepaść?.
— Co znowuż!, przeszkody jak przeszkody. Nie zatrzymają one ani mnie ani pana Juljana.
— W takim razie sprobujemy...
— Dobrze, dobrze o to nam tylko idzie..
— A jakiż dystans, gdzie będzie meta?.
— Możemy się obejść bez mety... Znacie tę dróżkę za parkiem, co prowadzi przez zagajnik i przez las do szosy.
— Znamy doskonale..
— Więc uważajcież.. My z panem Juljanem puścimy się pierwsi, wy zaś w kilka minut po nas, i dogonicie nas na szosie. W którym punkcie, to wszystko jedno — abyście tylko dogonili.
— Bardzo dobrze.
— Jeden tylko warunek.
— Słuchamy.
— Nie wolno przeszkód omijać.. trzeba je przebyć.
— Ależ naturalnie, to się samo przez się rozumie. Inaczej wyścig nie byłby wyścigiem.. Znamy reguły sportowe.
— Więc doskonale. Bierzcie swoje aparaty, czy jak je zwiecie maszyny, a my z panem Juljanem po staroświecku, noga w strzemię i na koń!
Pojechali przez park, odprowadzeni przez gromadkę gości, zaciekawionych jaki będzie rezultat.. Zanim jeszcze ruszyli, Zosia zerwała piękną różę i pokazując ją siedzącemu na koniu panu Juljanowi rzekła:
— To dla zwycięzcy.
— Niestety, pani, odrzekł półgłosem ja nim nie będę..
Za parkiem, na dróżce, pan Stanisław zawołał: marsz, marsz! i puścił konia cwałem, tuż za nim galopował pan Juljan.. W chwilę później trzej bracia mknęli na rowerach.
W zagajniku obadwa konie wzięły przeszkody z łatwością a za lasem, na szosie pan Stanisław zakomenderował: stój!
— No, kochany panie Juljanie, wypada na nich poczekać.. z półgodzinki.. dla ceremonji, bo, że nie dostaną się tutaj, jestem pewny... Tymczasem koniska odsapną a my zapalmy papierosy.
Po upływie kilku minut pan Juljan zaczął bacznie patrzeć w stronę lasu.
— A kogo tak wyglądasz dobrodzieju.. chyba nie ich?
— Zdaje mi się, że już jednego widzę, odrzekł młody człowiek.
— Nie może być.. niepodobieństwo.
— Ale! oto już drugi i trzeci.. Za chwilę będą przy nas.
Trzej bracia znaleźli się na szosie.
— Florek! zawołał pan Stanisław. Co? Jakim sposobem?
— A no, jak ojciec kochany, widzi.
— A przeszkoda! a przeszkody?. Ominęliście je chyba, wbrew umowie?.
— Broń Boże.. my mamy bardzo prosty sposób na przeszkody.. Gdy znajdujemy na drodze płot, przechodzimy przez niego, przenosimy maszynę — i jedziemy dalej.
Pan Stanisław zaczął się śmiać do rozpuku.
— Niechże was! — rzekł.. Niechże was! No, kochany panie Juljanie, ścigajże się tu z takimi. Wy zapewne potraficie i przełazić pod przeszkodami.
— Jeżeli tylko można, to dla czego nie? Taki to dobry sposób jak i inny..
— Ja wiedziałem, że się tak skończy.. rzekł pan Juljan, wiedziałem, że nas ci panowie na kółkach pobiją..
— Tak? A dla czegóż to nie ostrzegłeś mnie dobrodzieju, nie bylibyśmy pobici tak sromotnie.
— Nie chciałem psuć panu iluzji...
Tego wieczora nie mówiono już o wyścigu i o przeszkodach, albowiem pan Juljan oświadczył się Zosi i rodzicom. Z tego powodu pan Stanisław wydobył zapleśniałą baryłkę z piwnicy, wznoszono toasty za zdrowie i pomyślność państwa młodych...
Rano, gdy już goście rozjechali się, a domowi spać poszli, wąsaty szlachcic usiadł w ganku i patrzył na stadninę, którą chłopak pędził na pastwisko..
— Ej koniki moje, koniki, rzekł, będziecie miały dobrego opiekuna..