Przeszkoda/Rozdział drugi
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Przeszkoda |
Podtytuł | Nowela sportowa |
Wydawca | Redakcja „Cyklisty“ |
Data wyd. | 1897 |
Druk | Leppert i S-ka |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Ilustrator | M. Roszkowski |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Trzej chłopcy rozdzielili się, porwała ich fala życia i uniosła nie bardzo daleko co prawda, ale bo też to i fala nie taka znów bystra nadzwyczajnie.
Płynęli wszyscy trzej razem, przez czas szkolny, niby trzy źdźbła słomy, rzucone na spokojne fale strumienia, a później każdy z nich w inną udał się stronę, Jaś do Warszawy, gdzie kształcił się dalej; Adaś na praktykę do budowniczego w najbliższem mieście; tylko Stasiek nie miał ochoty oddalać się od rodzinnego zaścianka. Łaciny i algiebry miał dość, o zdobyciu jakiegoś wyższego stanowiska nie marzył, nie nęcił go świat szeroki, wolał poprzestać na swoim, maleńkim i zacisznym. Postanowił poświęcić się gospodarstwu i na tej drodze zdobywać przyszłość, zaczynając od małego; od dwuletniej praktyki w sąsiednich dobrach — a potem miał się drapać po szczeblach coraz wyżej, z posady oficjalisty na małą dzierżawę, z tej na większą, z większej na mały ale już własny folwarczek, a dalej co Bóg da...
Taką marszrutę życiową ułożył sobie Stasiek i postanowił iść według niej, powoli, z oszczędnością, uporem i wytrwaniem zagonowego szaraczka, z pracowitością mrówczą, z wyrzeczeniem się wszelkich przyjemności życia, o ile te pociągałyby za sobą koszt, choćby najmniejszy.
Ojciec Staśka, zawsze hojnie sypiący przysłowiami i sentencjami wszelkiego rodzaju, mawiał zwykle do niego:
— Synu, stać cię na wino — to pij piwo — stać na piwo — pij wodę. Nie buduj, nie muruj, bo to koszt próżny, tylko łataj, podpieraj a zbieraj. O! zbieraj, synu, bo ziarnko do ziarnka, zbierze się miarka, a kto o grosz nie stoi, ten szeląga nie wart.
— Wiem ja, wiem, ojcze, odpowiedział Stasiek i dalibóg, nie mnie to trzeba przypominać. Najtrudniejsza pierwsze sto rubli zebrać, a gdy się je zbierze, to już później gładko idzie, jak po maśle. Grosz grosz rodzi. Ojciec tą drogą szli — i, Bogu dziękować, doszli...
— Do czego ja tam doszedłem, mój synu!..
— Zawsze coś jest...
— Jedno z drugiem, kochany Stasiu, tyle co nic. Jedynaka cię mam, więc, niby, jak dla jednego, to jeszcze ujdzie, ale żeby was było, na ten przykład, jak to się trafia czasem po ludziach, ośmioro, albo dwanaścioro — to co?
— Bogu dziękować, nie ma, odrzekł Stasiek.
— Dziękować? Oczywiście, za wszystko trzeba dziękować, ale... żeby było jeszcze kilkoro...
— To miałby ojciec tylko więcej kłopotu..
— O prawda, prawda... Mądre słowo powiedziałeś... I nie dziwota. Edukowany człowiek jesteś, w szkołach byłeś, a co mnie to kosztowało... oj, oj co mnie kosztowało! Myślałem, że nie wytrzymam.
— Ojciec żałuje tej prowizji, którą mi do szkół przysyłał?
— Nie żałuję ja, tylko powiadam... prowizja — bajki. Urodzi się na polu, młynarz zmiele, to kasza i mąka jest; upasie matka wieprzka, to i o kawałek słoniny nie trudno, ale gotowy grosz! gotowy grosz! Chłopaku toć ja za ciebie gospodyni, za jedną tylko stancję i gotowanie, dziewięć rubli kwartalnie płaciłem! Dziewięć rubli — czy słyszysz? To suma, to kupa pieniędzy, a kwartał przeleci prędko jak z bicza trzasnął. Ledwie, żem za jeden zapłacił, już masz i drugi. Za świętym Janem goni święty Michał, za Świętym Michałem — Nowy Rok, ledwie Nowy Rok minął, znów Wielkanoc i znów Święty Jan i ja to, chłopaku, wytrzymywałem i wytrzymałem przez siedm lat!
— Niestracone pieniądze, ojcze, szkoły skończyłem.
— Ano, skończyłeś, co prawda to prawda; przywiozłeś patent, na piśmie, z pieczęcią.. jak się patrzy, tylko.
— Tylko co jeszcze ojcze..
— Szkoda, żeś jeden..
— Dla czego?
— Drugi przy gruncie by został, ty uczony człowiek, z edukacją, mógłbyś się na księdza wypromować, albo na adwokata znacznego. Honor na nasze nazwisko by spłynął. Nie myśl, że to co nowego. Bywali w naszym rodzie kanonicy wspaniali i adwokaci tacy, że całym trybunałem trzęśli.. Takim byłbyś i ty, a twój brat, przy gruncie by siedział, siał, bronował, żął, młócił..
— Już mnie, kochany ojcze, od roli nic nie oderwie, odezwał się Stasiek, ona mi pachnie. Wasz ja syn rodzony, ojcze, i o honory nie dbam. — Kawał ziemi to rzecz; za ziemią przyjdzie i honor i grosz i spokój na stare lata, a zawszeć swój kawałek chleba, ze swego zagona najmilszy.
— Dobrze rzekłeś synu, tylko, że tych zagonów bardzo mało po mnie dostaniesz. Wiesz jakie to nasze drobno-szlacheckie fortuny: pies na mojem dziedzictwie siedzi, a ogon już na cudzem trzyma; gruszka na moim gruncie rośnie, a cień na sąsiedzkie pole rzuca.
— Nie bardzo ja na ojcową fortunę patrzę, rzekł Stasiek.
— Oho, nie patrzysz? A na co się oglądasz?
— Własnej się dorobię.
— Takiś hardy, mój synku! Dobrze — i ja też za lat młodych śmiałym byłem... Czasem takim się szczęści, a czasem ich psy kąsają. Nie zaszkodzi, jeżeli będziesz miał to zawsze na pamięci...
— Ha, proszę ojca, rzekł chłopak, trudna rada. Co będzie, to będzie, a pójdę tą drogą, która mi się najlepiej podoba, tam, dokąd mnie coś ciągnie. Ja pracy dołożę i sił nie pożałuję, a będzie, co Bóg da.
I poszedł prosto do celu z cierpliwością wytrwałą, z wolą silną, o rozrywki i przyjemności nie dbał, tylko wyłącznie jednej myśli oddany — dorabiał się. Po śmierci ojca, matkę wziął do siebie, a fortunę sprzedał. Nie brakowało amatorów wśród sąsiadów; z chciwością rozkupili wązkie i długie zagonki, a płacili za nie tak dobrze, że Stasiek, a raczej już pan Stanisław, złożywszy to, co za fortunę osiągnął, z tem, co sam uskładał i co ojciec przez długie życie nazbierał, ujrzał się w posiadaniu sumy, która mu pozwoliła kupić mały folwarczek. Nie spieszył się jednak, a że trafiała się właśnie do odstąpienia korzystna dzierżawa, z kilkoletnim kontraktem, wziął ją.
Warunki były dobre, młody gospodarz wiedział, że nie straci, przeciwnie, nie wątpił, że osiągnie zysk spory, mógł więc jeszcze na kupno własnego kawałka ziemi poczekać... przytem postanowił się ożenić i posagiem żony kapitał przynajmniej podwoić.
Znalazł też sobie wkrótce pannę po myśli, taką o jakiej marzył; nie bardzo piękną, ale idealnie zdrową i silną; nie nadto wykształconą, lecz gospodynię zawziętą, oszczędną, skąpą prawie i nie posiadającą talentów, ale dziesięć tysięcy rubli posagu w listach zastawnych.
Żeby w biały dzień, z latarnią żony po świecie szukał, toby lepszej nie znalazł, a ta trafiła mu się bez szukania, niespodziewanie, prawie, że wypadkiem... Na jarmarku, z okazji kupna koni poznał się z jej ojcem i tak odrazu staremu do serca przypadł, że został zaproszony; poznał tęgą Basię, swą przyszłą towarzyszkę życia. Konkury niedługo trwały, trzy tygodnie, czy miesiąc wszystkiego, bo na co próżno czas tracić na romanse, gdy się dwie bratnie dusze zrozumieją odrazu... Bez długich wstępów, bez przygotowań, upatrzywszy chwilę stosowną, pan Stanisław rzekł:
— Panno Barbaro, zdaje się, że z nas byłaby para niezgorsza. Ja gospodarz, panna Barbara gospodyni... gdzie będziemy czego szukali? Może nam tak sądzono. Co panna Barbara na to?
— A nic, odrzekła zarumieniona.
— Nic?
— Ma się rozumieć... Żebym była przeciwna, powiedziałabym wprost... a skoro tak nie jest, cóż mam mówić.
— Więc pani przystaje?
— O jaki pan Stanisław nudny! przystaje — nie przystaje... Na co tyle zachodu? Iść do ojca, do matki, pomówić... porozumieć się i po wszystkiem.
— A będzie mnie pani kochała?
— Jeżeli będzie za co, to i owszem; a jeżeli nie, to niech się pan strzeże. Ja zawzięta jestem i ukrzywdzić się nie dam.. Narobię piekła, życie panu zatruję. Niech pan będzie na to przygotowany.
— Nie lękam się, odrzekł uszczęśliwiony młody człowiek, będę panią kochał szczerem sercem, przekona się pani.
— To pan na tem źle nie wyjdzie; ja wdzięczną być umiem, a jeżeli kto dla mnie dobry, to ja dla niego dziesięć razy więcej.
Trzeba przyznać, że dotrzymali słowa oboje; nie było szczęśliwszej i lepiej dobranej pary w całej okolicy. Po ślubie i po weselu, przywiózłszy żonę do domu, pan Stanisław oprowadził ją po folwarku, aby pokazać cały dobytek.
— Patrz żono, mówił, oto nasze bydełko, nasze owce, nasze konie, nasza stadnina. Oto nasze stodoły nie puste, jak widzisz, oto nasz spichlerz, również nie próżny..
Basia patrzyła na wszystko z zadowoleniem, uśmiechała się. Rzeczywistość przechodziła jej marzenia..
— Stasiu, rzekła, mówili mi wszyscy, żeś dobry gospodarz, ale nie myślałam, żeś taki dobry..
W domu oddał jej ogromny pęk kluczy i skrzynkę dębową staroświecką, okutą grubo żelaznemi sztabami, a wewnątrz blachą wybitą.. Otworzył i rzekł.
— W tej skrzynce pieniądze leżą.. klucz oddaję w twoje ręce; pilnuj jak oka w głowie. Każdy grosz do schowania oddawać ci będę, jako mojej żonie najukochańszej.
Tak tem przemówieniem Basię za serce ujął, że rzuciła mu się na szyję... uściskała go serdecznie, a przez pierwszą okazję wysłała do rodziców list z doniesieniem, że jest w pożyciu małżeńskiem nad wszelki wyraz szczęśliwa i, że dziękuje Bogu, że jej dał takiego doskonałego męża...
Kiedy przyszedł na świat pierwszy syn, pan Stanisław pobiegł do stajni, kazał wypędzić źrebaki na dziedziniec i przypatrywał im się z tak wielką uwagą, że aż stary karbowy, Błażej, nie mógł się powstrzymać od zrobienia uwagi.
— Że też wielmożny pan tak się tym szkapom przygląda, jakby je pierwszy raz w życiu widział...
— Co ty wiesz stary! Ja upatruję konia dla syna.
— Dla tego malutkiego, co w kołysce?
— Naturalnie; i on przecież musi mieć swego wierzchowca!
— Wielmożny panie, rzekł starowina z uśmiechem, jeżeli Pan Jezus da zdrowie, to za jakie dwa, trzy lata panicz będzie jeździł po dziedzińcu na kiju, za sześć albo siedm kupi mu pan kuca, a za dziesięć albo dwanaście, będzie można wsadzić chłopaka na podjezdka... Nim ten czas przyjdzie, to wszystkie nasze źrebce ze stadniny postarzeją się..
— Ale pleciesz! Mój syn będzie chwat do koni i prędko się nauczy siedzieć na siodle..
— A niby dla czego, panie?
— Bo... bo mój syn. Krew już taka..
— A no niech tam, i owszem, życzę; chciałbym to kiedy swojemi oczami zobaczyć; ale nie spodziewam się, bom stary i ziemia już mnie ciągnie do siebie...
— Stary, to prawda, ale krzepki i silny, jeszcze niejednego młodego pochowasz....
Pan Stanisław długo przypatrywał się swojej stadninie; wszedł między źrebaki, które dobrze go znały i na zawołanie przychodziły do ręki; gładził ich gładkie szyje, nazywał pieszczotliwie a bystrem okiem znawcy oceniał co z nich może wyrosnąć..
— Oczywiście, mówił do siebie, zanim bęben podrośnie, to już te koniki pójdą między ludzi, daleko, w świat... W skrzynce coś przybędzie, to prawda, ale w stadzie ubędzie... A no nic, trzeba się starać. „Pszczółka, klaczka, pszenica — to zbogaca szlachcica“, trzeba tych klaczek mieć dużo, trzeba, żeby coraz ładniejsze można wyprowadzać na jarmarki..
Od tego czasu stał się pan Stanisław hodowcą... Znał się na koniach wybornie, stajnię prowadził z zamiłowaniem, i corocznie miał kilka pięknych koni na sprzedaż...
Gospodarstwo wiodło mu się dobrze, a rodzina wzrastała; w rok po pierwszym synu, przybył drugi, po nim trzeci, czwarty, piąty, dwaj najmłodsi jednak w niemowlęctwie zmarli, a po nich nareszcie narodziła się upragniona przez matkę córka.
Z tego powodu miało się odbyć w domu pana Stanisława niezwykle wystawne i uroczyste przyjęcie. W obec przyjścia na świat córki, musiała ustąpić oszczędność.
— Niech to kosztuje ile chce, mówił pan Stanisław do żony, lecz chrzciny muszą być takie, jakich świat nie widział. Stać nas na to! Oszczędzamy, skąpimy, składamy grosz do grosza, ale przy takiej okazji trzeba się pokazać. Niech nas znają! A dotychczas jeszcze nie poznali i biorą nas na języki! Na własne uszy słyszałem, jak pewien sąsiad na jarmarku, ujrzawszy mnie, gdym koło niego przechodził, bąknął pod nosem: „liczy-krupa“. Na własne uszy słyszałem!
— Zdaje ci się..
— Jak cię kocham i jak dzieci kocham, prawdę szczerą mówię i właśnie chcę go zawstydzić..
— Jakim sposobem?
— Zaproszę go i posadzę, choćby na pierwszem miejscu; niech je, niech pije, niech używa, niech się przekona kto my jesteśmy! Ja umiem sypnąć pieniędzmi, gdy zechcę — i sypnę..
— Byle nie za dużo, Stasieczku, byle nie za dużo, mówiła żona.
— Właśnie że dużo! Jedna córka, jedne chrzciny — ale jaka córka, jakie chrzciny! A podczas chrzcin zrobi się początek wesela.
— Co ty mówisz Stasiu! Takie maleństwo i wesele!
— Prosta rzecz. Nasza córka w domu długo nie posiedzi, bo nasza.. Ładna będzie, bo się w ciebie wda, a bogata, bo się wda w nas oboje — więc gdy skończy szesnaście, siedmnaście latek, kawaler się trafi i wesele wyprawimy! Właśnie, duszko kochana, umyśliłem sobie, żeby zrobić po staroświecku, jak się praktykowało dawniej, według opowiadania mego dziadka..
— To jest — jak?
— Kupię beczkę wina i beczkę miodu...
— Beczkę?
— Sądzisz, że za dużo?
— Chyba.....
— Powiedz lepiej, że za mało, ja miałem chęć na dwie beczki, ale rozmyśliłem się później... Kupię po jednej i na chrzcinach, przy świadkach, wniesie się je do piwnicy i dopiero podczas wesela wydobędzie się ztamtąd. Można sobie wyobrazić jaki to będzie pyszny trunek!
Myśl ta podobała się szczęśliwej matce i natychmiast pewna kwota z okutego kuferka przeszła do kieszeni p. Stanisława na kupno wina i miodu, skazanego, co najmniej na ośmnaste więzienie.
Pan Stanisław porozpisywał listy zapraszające do wszystkich swoich znajomych, przyjaciół, kolegów z ławy szkolnej, o ile wiedział gdzie się który obraca; sąsiadów zaś wizytował i prosił osobiście, aby zechcieli być łaskawi na jego ubogie progi, zrobili mu ten zaszczyt, nie pogardzili łyżką barszczu i kawałkiem chleba...
Kłaniając się nizko i prosząc pokornie, myślał w duchu: Zobaczycie jak wygląda u mnie „łyżka barszczu“, gdy chcę pokazać się i wystąpić; będziecie zielenieli z zazdrości.
Na tydzień przed uroczystością małżonkowie odbyli naradę ostateczną, przyczem pani wypisała ogromny rejestr sprawunków, dodając przytem masę komentarzy, co do gatunku, ceny i ilości. Pan Stanisław słuchał uważnie, zapisywał niektóre uwagi; niektórych uczył się na pamięć i zapewnił żonę, że jeżeli mu głowa od tych drobiazgów nie spuchnie, albo nie pęknie, to zatrzyma je w pamięci i zastosuje się do wymagań małżonki w najdrobniejszych szczegółach. Pokrzepił siły na drogę kilkoma kieliszkami starej wódki, zjadł półmisek pierogów, jeszcze raz odczytał rejestr, ucałował małżonkę, synów, nowonarodzoną córkę i puścił się w podróż do miasta gubernjalnego.
Usadowił się wygodnie na bryce, ciągniętej przez trzy doskonale utrzymane konie, zapalił fajeczkę i puścił wodze myślom. Za bryczką toczył się wóz drabiniasty, również w trzy konie zaprzężony, na którym miano przywieźć sprawunki.
Pan Stanisław czuł się trochę zmęczonym. Sfatygował go wysiłek myśli, kombinacje, rachunki — przymknął więc oczy i drzemał, a nawet spał na dobre. Koła toczyły się po równej, dość gładkiej drodze szosowej, konie biegły raźno, parskając, potrząsając łbami.
Dopiero, gdy już tylko kilka wiorst brakło do celu podróży, otworzył oczy. Wieże kościołów miejskich rysowały się już wyraźnie na horyzoncie; na drodze, jak zwykle pod miastem ruch był większy.
Pan Stanisław z uwagą przypatrywał się wozom i bryczkom, z któremi się mijał, lub które doganiał, gdy nagle szczególny jakiś przedmiot zwrócił jego uwagę. Na razie miarkować nie mógł co to jest. Podniósł się na siedzeniu, oczy ręką przysłonił i zawołał na powożącego:
— Wojtek! Widzisz ty?
— Adyć widzę, odrzekł również zainteresowany fornal.
— Co to może być?
— Albo ja wiem, proszę pana.. Sam oto mało oczów nie wypatrzę, przyglądam się, przyglądam i zmiarkować nie mogę, co za licho? Ni to bydlę, ni wózek, człowiek na tem siedzi, nogami przebiera i jedzie..
— Wyraźnie jedzie. Jedzie wprost na nas, a prędko.
— A no juści, panie, prędko... bo z góry..
— Weź-no ty dobrze lejce w garść, rzekł pan Stanisław ostro, bo konie strzygą uszami, a przyprzężny bestja ogromnie płochliwa.. O wypadek nie trudno..
Ledwie zdążył te słowa wymówić, gdy konie przestraszone, uskoczyły gwałtownie w bok, a bryczka tak się pochyliła, że pan Stanisław o mało nie wypadł do rowu. Właśnie było to w chwili, kiedy ów człowiek i przedmiot, budzący tyle podziwu, znalazł się tuż przed końmi.
— Trzymaj mocno, trzymaj, wołał pan Stanisław, bo ponoszą!
W istocie można się było tego obawiać. Konie młode, doskonale utrzymane, przestraszone nagle, chciały wziąć na kieł i popędzić z wiatrem w zawody. Z bryczki pozostałyby w takim razie wióry i drzazgi, ale na szczęście fornal miał siłę niedźwiedzią i ręce jak żelazne. Oparł się silnie nogami o przód bryczki, ściągnął lejce i osadził spłoszone szkapy na miejscu.
— A to łajdak! zawołał zaperzony szlachcic. O mało nieszczęście się nie stało przez niego.. Nie daruję szelmie!
— Zapewne, wielmożny panie, potwierdził fornal.. Łaska Boska, żem się w porę spostrzegł, bo inaczej leżelibyśmy teraz w rowie, a z bryczki zostałyby tylko kawałki. Jakże darować?
— Nie daruję.. Przy pierwszej okazji nawymyślam, zrobię awanturę, albo zapozwę do sądu. Niech wie, że na publicznej drodze nie wolno jest...
— Wielmożny panie, odrzekł fornal, niech się wielmożny pan obejrzy... O het za nami, może o dwieście kroków stoi..
— Kto?!
— A no, ten sam, snać mu się coś w onym wózku, czy jak go tam nazwać popsuło, bo zesiadł i coś koło niego majdruje!
— Dalibóg prawda! A to pyszna okazja!. Sam włazi w ręce.. Ja się z nim rozprawię... Na szczęście i laskę mam ze sobą, na przypadek, gdyby się hardo stawiał.. Czekajże, zsiądę i pójdę do niego..
Posuwistym krokiem, prawie biegnąc, szlachcic zbliżał się do winowajcy.. Gdy już był w odległości kilku sążni zaledwie, zatrzymał się i krzyknął tubalnym głosem:
— Panie, panie!
— Co? zapytał tamten, nie przerywając roboty..
— Czy pan wiesz o tem, że to jest łajdactwo jeździć na publicznej drodze na jakimś djable cudacznym? Czy pan wiesz o tem, że spłoszyłeś mi pan konie? Czy pan wiesz o tem, że o mały włos nie stało się nieszczęście — i że nareszcie, ja żądam zadosyćuczynienia. Rozumiesz pan! żądam zadosyćuczynienia!..
— Jakiego i za co?
— Za co, tom już powiedział, a jakiego? Zadosyćuczynienia, satysfakcji, przeproś mnie pan przynajmniej, jeżeli jesteś człowiekiem dobrze wychowanym... przeproś jakiem dobry.. bo uprzedzam, że ze mną żartów nie ma.
— Ani myślę, odrzekł, nie zmieniając pozycji.
— W takim razie...
Tu pan Stanisław zrobił taki ruch jak gdyby przygotowywał się do boksowania; przeciwnik zaś odwrócił się nagle, wyprostował i stanął w pozycji obronnej. Zaledwie jednak spojrzeli na siebie, obadwaj jednocześnie wybuchnęli głośnym śmiechem..
— Oleś! zawołał szlachcic, niechże cię kaczki zdepczą!.. Poznałeś mnie?!
— W piekle bym cię poznał, grubasie... Cóż się tak rozbijasz, kochany dziedzicu?!
— Ale bo widzisz, kolego, dalibóg, szczególniejsze zdarzenie. Jadę do ciebie umyślnie.
— Do mnie, chudopachołka, no proszę, zkądże taka łaska, panie dziedzicu?
— No, no, bez żartów. Dziedzic czy nie dziedzic, bogacz czy nie bogacz, to inna rzecz, — ale nie możesz powiedzieć, żebym o dawnych kolegach zapomniał. Owszem, ile razy którego spotkam, zawsze szczerze przywitam, a jednemu, nie wymawiając, gdy w biedzie był, dopomogłem, choć mnie o to wcale nie prosił.
— Tak? Któremuż — to?
— Tego ci, kochany Olesiu, nie powiem. Niech nie wie lewica, co daje prawica, a tamtemu mogłoby być przykro, gdyby się o tem dowiedziano.. Więc, krótko mówiąc, jechałem do ciebie naumyślnie, żeby cię zaprosić na chrzciny. Bo to, widzisz, dotychczas dawał mi pan Bóg samych synów, a teraz ku wielkiej radości mojej żony i mojej, przyszła na świat córka.. Chrzciny będą uroczyste i chciałbym mieć wszystkich dobrych przyjaciół i znajomych tego dnia u siebie, w domu. Więc, uważasz, jadę, o tobie myślę, w tem widzę jakiegoś kaduka, djabła, czy jakie licho na kółkach i konie mi się płoszą, o mało że się nieszczęście nie zrobiło, wpadam w wściekłość, biegnę i mam szczerą ochotę temu, panie, urwipołciowi kości połamać.. a tymczasem to.. ty! Niechże cię, kochany Olesiu! Zkąd przyszło ci do głowy, jeździć na jakimś cudaku? Co to jest? Do czego służy? Pozwól, że się temu przypatrzę.. Jak się nazywa ta.. maszyna.. czy jak tam.. Juścić chyba, chyba maszyna.
— Nazywa się welocyped trzykołowy..
— We-lo-cy-ped? No proszę, jakaś nazwa szczególna, czy djabelska.. Do czegoż to służy.. właściwie?
— Jak widzisz, do jazdy..
— I to jest twoja własność? Gdzieś to kupił, ile zapłaciłeś?
— To jest własność fabrykanta powozów. Zbudował on to na wzór welocypedów dziecinnych, dla wyprobowania, czy nie przyda się to do praktycznego użytku. Ciężki gmach i trzeba siły, żeby go poruszać.. Jeszcze z góry pół biedy, ale pod górę ciężko..
— A po piasku ani rusz, założę się o co chcesz. Głupstwo niemieckie! Wymyślone na to, aby od poczciwych ludzi grosze wyłudzać! Żebym ja miał władzę, tobym takich wydrwigroszów bez apelacji pakował do kozy na dwadzieścia pięć lat, albo na całe życie. Jakżeż to się jedzie na tym djable?
— W bardzo prosty sposób. Siedzi się na tem oto siodełku, nogi opiera się na pedałach, kierownik zaś trzyma się obiedwiema rękami. Im prędzej poruszać nogami, tem szybsza jazda..
Pan Stanisław, z miną znawcy robót stelmachowskich i kowalskich, przypatrywał się ciężkiej maszynie, która miała koła drewniane, pełne, okute szynami żelaznemi, skręt zaś, kierownik i osada pierwszego koła zrobione tak jak w welocypedach dziecinnych, ale po kowalsku, solidnie, z ogromnym nakładem żelaza. Ciężkie to było ogromnie i niezdarne, ale pociągało urokiem nowości. — Byli nawet amatorowie, którzy ten aparat wynajmowali na godziny...
Pan Stanisław oglądał szczegółowo maszynę..
— Co do roboty, mówił, nie wiele jest do zarzucenia. Mocno, solidnie, odkute wszystko jak należy, ale co się tyczy użytku praktycznego, to przepraszam!.. Trzech groszy nie dałbym za to!.. Żyd, biedką i kulawym koniem prędzej zajedzie do celu, aniżeli najsilniejszy chłop na tej niby pośpiesznej maszynie. Powinienby fabrykant przerobić ten statek na biedkę, a prędzejby kupca znalazł aniżeli na to szkaradzieństwo... Z tego nigdy nic nie będzie..
— Tak, mówić nie można. Każdy wynalazek w pierwszym okresie swego istnienia był niezgrabny i niepraktyczny.. Weź, dla przykładu, choćby maszyny do szycia.. Wyśmiewano je w początkach, lekceważono, a dziś trudno sobie wyobrazić, jak dawniej ludzie obchodzić się mogli bez tych użytecznych przyrządów, oszczędzających tyle pracy ręcznej. Tak samo i to..
— A przepraszam.. Maszyna do szycia to zupełnie inna rzecz — kobieca rzecz, delikatna.. a to ciężar..
— Słyszałem, a nawet czytałem w gazetach, że zagranicą już znacznie ulepszono welocypedy.
— Ciekawym jak?
— Zmieniono system. Przedewszystkiem zamiast trzech kół są dwa: przednie bardzo wysokie, a tylne maleńkie, obydwa leciutkie, z mocnych drutów stalowych, z obręczami gumowemi..
— Jakto? Koło przednie i koło tylne; to dopiero połowa, a gdzie druga?
— Nic, dwa koła stanowią całość.
— I każesz mi wierzyć, że człowiek może się utrzymać na dwóch kółkach, ustawionych w jednej linji? Nie drwij-że ze mnie, kochany Olesiu, bo chociaż jestem swego chowu człowiek, i siedzę na wsi, jak ślimak w skorupie; jednak mam jeszcze tyle zdrowego rozsądku, że tak grubo nie dam się brać na fundusz..
— Ależ zapewniam cię.
— Widziałem, żeś jechał na trzech kółkach, widziałem nieraz psa kulawego, jak skakał na trzech nogach...
— Pokażę ci w domu rysunek i opis..
— Rysunek, bracie, to dla mnie nie dowód. Ludzie kłamać mogą nietylko językiem. Pióro i ołówek służy im do tego samego użytku doskonale, lecz dajmy pokój tym głupstwom; niech je licho porwie.. ja śpieszę do miasta. Siadaj ze mną, a tego cudaka niech fornal weźmie na wóz. Zaręczam, że mojemi końmi prędzej będziesz w domu, aniżeli na tej głupiej maszynie. Siadaj i nie marudź, bom ogromnie głodny..
— Więc zajeżdżaj wprost do mnie. Zaraz będzie herbata.
Pan Stanisław uśmiechnął się znacząco.
— A cóż ty myślisz, że porządny szlachcic na to do miasta przyjeżdża, żeby ziółka pił?
— Znajdzie się oprócz ziółek i coś do zjedzenia.
— Nie, nie, Olesiu, jak cię kocham, dziękuję...
— Ależ...
— U ciebie będę jutro, dziś chciałbym być trochę swobodniejszym. Nam wieśniakom miasto zawsze pachnie... Człowiek, panie dobrodzieju, jak się wyrwie z domu, to tak, jak koń ze stajni, chciałby trochę pobrykać.
— A żona, a synowie, a tak upragniona córka? — zapytał z uśmiechem Oleś.
— Nie rozumiesz mnie, kolego. Żona swoją drogą, dzieci swoją, a swoboda swoją... Przecież na żadne szansonetki, ani marjonetki nie wybieram się, na złe drogi nie idę.
— Więc?
— Ano, mój drogi, swobody chcę. To znaczy, do uczciwego handlu pójść, butelkę czego dobrego wypić, z przyjacielem pogawędzić, cygaro wypalić i pójść spać... A przytem chciałbym i interes załatwić, bo to widzisz, te chrzciny... Uroczystość nadzwyczajna, całe sąsiedztwo zaproszone, więc byle lury dać nie można. Chciałem więc kupić baryłę dla gości, a beczkę wina i beczkę miodu na zapieczętowanie...
— Jakto?
— Żeby na weselu córki odpieczętować.
— Ho, ho!
— U mnie tak... Jak co robić, to już porządnie, gruntownie.
— I szeroko.
— Oczywiście. Niech ludzie wiedzą, z kim mają do czynienia. Otóż, uważasz, kota w worku kupować nie chcę, spróbować muszę, a na własnem zdaniu zupełnie polegać nie mogę. Trzeba mi kogoś kompetentnego.
— Właśnie źle trafiłeś, gdyż ja znawca nie jestem.
— Skromność! fałszywa skromność przez ciebie przemawia, nie zapieraj się braciszku. Jesteś z takiego rodu, co się... We krwi to jest, w tradycji.
— Co ty tam o krwi opowiadasz? Przesądy!
— A za pozwoleniem... krew, to kochany kolego, jest krew. Żebyś ty na głowie stanął, krew krwią będzie, a że krew nie woda, to także wiadomo. Twój dziadek się znał, ojciec się znał, więc i tyś znawca. Ja wywodzę się z podupadłej rodziny, co z obszarów, zeszła na zagonki; ojczysko mój nieboszczyk wina nie pijał, tylko zwyczajną gorzałkę, a przy wielkiem święcie, krupnik z miodu... ale swoją drogą, jak mnie zapach dobrego wina zaleci, to czuję... Powiadam ci, że czuję... To pewnie po pradziadku, a może po jeszcze dalszym przodku ale zawsze krew... swoje robi. Nie wymawiaj się — jedziemy. O niczem wiedzieć nie chcę, tłómaczeń nic słucham. Od północy mój jesteś; jeżeli będziesz mógł pójść do domu o swoich siłach, to pójdziesz — jeżeli nie, położysz się u mnie w hotelu i będziesz spał jak zabity.
Zajechali do hotelu, poszli na kolację i następnie udali się do handlu. Kupiec, dowiedziawszy się o co idzie i mając nadzieję niezłego zarobku, był dla tak szanownych gości niezmiernie uprzejmy. Sam biegał po stromych schodach do piwnicy, przynosił próbki, zachwalał, zachęcał i wprowadził pana Stanisława w doskonały humor.
— Wiesz co, Olesiu — rzekł szlachcic — za nic na świecie nie mieszkałbym w mieście. Ciasno, duszno, bruk podły, na każdym kroku płać, ciągle za kieszeń się trzymaj, na ulicy lada kto cię łokciem potrąci. Obrzydliwe życie; ale od czasu do czasu, dla rozmaitości, ja miasto lubię. Tak naprzykład jak dziś z tobą, poczciwym kolegą! dobrym przyjacielem, przy buteleczce; pije się gładko, rozmawia swobodnie, nikt nie przeszkadza, i owszem. Człowiek może serce otworzyć, wyznać co go boli, co mu dolega. Tak właśnie lubię i, daję ci słowo honoru, że będę częściej tu bywał.
— Okazja może się trafić... Gdy druga córka...
— To jeszcze niewiadomo, ale niechby... Na dzieci zarobię. Ostatecznie człowiek grzebie w ziemi jak kura, ale też i wygrzebuje ruble. Ja nie piszczę i nie narzekam, komu źle, to źle — a mnie dobrze, bo ja nie zasypiam gruszek w popiele... Robię jak wół, i nie chwaląc się mam gospodarstwo takie, że tylko buzi dać. Przyjedziesz do mnie to zobaczysz. Konie jak lwy, bydło choć na konkurs, a nawet nierogacizna piękna na podziw. Rola u mnie uprawiona tak, że lepiej nie można; wszystko w swoim czasie jest; nikt na nic nie czeka. U mnie parobek nie głodny, fornal nie głodny, dziewki pospasane aż się świecą, robota każdemu pali się w ręku. A gdy się trafi próżniak, to we dwadzieścia cztery godziny, panie dobrodzieju, adju Fruziu i fora ze dwora. Wiesz co Olesiu, jeszcze buteleczkę.
— Dziękuję.
— Za twoje zdrowie.
— Nie mogę.
— No, to za zdrowie mojej żony, Basi, którą poznasz... Święta kobieta, trochę popędliwa, ale to nic...
— Radbym szczerze, lecz to już nad moje siły.
— Głupstwo bracie, albo się jest mężczyzną, albo się nim nie jest.
— Za dużo!
— A więc za zdrowie córki... Także święta kobieta...
— Dziecko chyba.
— Kiedy mówię, że kobieta, to kobieta... Zresztą córka przecież nie może być czem innem tylko kobietą.
Gdy się przyjaciele tak częstowali, usłużny kupiec podskoczył z butelką.
— Radziłbym panom dobrodziejom — rzekł — spróbować tego kordjału.
— Jak to się zowie? — spytał pan Stanisław.
— Kordjał...
— Cóż to za licho?...
— Zdaje się, że ta nazwa pochodzi od serca, które nazywa się po łacinie....
— Wiem, wiem — zawołał szlachcic... sursum corda!...
— Nazywa się cor...
— Wszystko jedno.. wszystko jedno.. Czy żona ma na imię Kunegunda, czy Agata, jest przedewszystkiem żoną. Otwieraj że pan ten, panie dobrodzieju, kordjał! Śliczna nazwa. Założyłbym się, że niemiec to wino wymyślił.
— Panie szanowny, rzekł kupiec, niemcy mieli dość zdolności, aby wynaleźć piwo, ale ta szacowna ciecz, jaką mam honor właśnie odkorkowywać, niema nic wspólnego z niemcami. Z węgierskich winnic osiągnięta, w naszych piwnicach edukowana i konserwowana, a jeżeli nie warta buzi, to pozwolę się nazwać nie kupcem, lecz kramarzem najpośledniejszego gatunku, fuszerem, czem szanowni panowie chcą..
To rzekłszy, otworzył butelkę. Aromatyczny zapach rozszedł się po stancji.
— Oho, zawołał pan Stanisław, ależ zapach!.. Niech że cię nie znam. Czujesz ty Olesiu?.
— Naturalnie, że czuję.
— Ktoby się spodziewał.. żeby tu, w takiem, panie dobrodzieju, średniem miasteczku mogły się takie rzeczy przednie znajdować. Bo nie zaprzeczysz chyba, że to przednia rzecz w swoim rodzaju.. Niechże pan naleje..
— Za pozwoleniem, szanowny panie, rzekł kupiec, kieliszki zmienię. Do szlachetnego trunku trzeba dać i szkło szlachetne — to zasada.
— Pięknie przemawia ten kupiec, rzekł pan Stanisław, dobrze już rozmarzony, rozsiadając się na wygodnej kanapie, pięknie przemawia. Ja takich lubię — i ciebie, Olesiu kochany, także lubię, i wszystkich lubię. Bo dla czego nie mam lubić, gdy na stole butelka uczciwego trunku, w ustach dobre cygaro, a w kieszeni tyle, że można sobie pozwolić.
— Więc ty jesteś bardzo bogaty, kolego? zapytał niespodziewanie Oleś.
Szlachcic wytrzeszczył oczy zdumiony.
— Jakto bardzo bogaty? Co chcesz przez to powiedzieć? Co ma znaczyć ten wyraz; bardzo? A może, może jesteś w potrzebie, co.. Mów, bo widzisz, ja, jak się rozchodzę, to idę.
— Ależ bynajmiej. Źle zrozumiałeś. Nie potrzeba mi nic, zapytałem po prostu z ciekawości — i powtarzam jeszcze zapytanie: czyś bardzo bogaty?
— Zabawny człowiek z ciebie.. Czy istnieją na świecie w ogóle bardzo bogaci ludzie, skoro każdemu coś brak.. Jest jedno, chciałoby się drugiego; jest drugie, już się trzecie uśmiecha — i tak zawsze, bez końca. Swoją drogą, kordjał jest pyszny i tego kupca warto żywcem ozłocić — wiedziałeś kogo rekomendować.. Ja ci to odwdzięczę.
— Jak?
— Wyszykuję dwie fury różnej prowizji, kartofli, buraków, kapusty, żona doda ze spiżarni parę szynek, masła, chleba — i przyślę to do miasta. Jedna będzie dla ciebie, druga dla tego zacnego kupca. Jak cię kocham, Olesiu.
Pan Stanisław coraz bardziej zaczął się rozmarzać, z każdą chwilą stawał się szczerszym, rzewniejszym. Opowiadał koledze o swojej ukochanej małżonce i jej nadzwyczajnych zaletach, o synach, z których każdy do czego innego jest zdolny, o córce, która aczkolwiek jak wiadomo na świat dopiero przyszła, ma jednak w oczach coś.. pewien wyraz, pewien taki charakter stanowczy i niewzruszony, jak jej mama, a potem zeszedł na gospodarstwo. Zaczął wyliczać włóki, morgi, pola, korce wysiewu, kopy zbioru i znowuż kosze omłotu, stogi siana, koniczyny, kopce kartofli i marchwi, doły końskiego zębu, następnie wpadł na inwentarz: owce, krowy, woły i konie. Tu wymowa jego płynęła, jak niby wezbrany potok; wymieniał wszystkie, gniade, siwe, kasztany, łyse, białonóżki, opowiadał o ich temperamencie, zaletach, cnotach, nawet i przysięgał na wszystkie świętości, na szczęście żony i dziatek, że drugiego takiego stada w całej Europie niema i być nie może. Coś wyjątkowego, okazowego, nadzwyczajnego!
— Wolno ci wierzyć, Olesiu, albo nie, ale w mojem biednem stadku, znajdziesz konia pod generała, pod króla nawet, takie wierzchowce! A jeżeli o zaprzęgowe chodzi, to też się nie powstydzę. W zeszłym roku sprzedałem parę gniadych do karety dla biskupa, a dwa lata temu o czwórkę kasztanów dobijali się w Łęczny kupcy z Berlina. I zapłacili dobrze i moje kasztany paradują teraz po Berlinie i sądzę, że mi wstydu nie przynoszą.
Pan Aleksander, śpiący, coraz to oczy przymykał. Nie wiele obchodziły go sukcesa koni jego kolegi, nie bardzo znał się na tem, zmęczony fatygującą wycieczką na fundamentalnie zbudowanym trycyklu, rozmarzony dobrem winem, jedno miał tylko pragnienie: pójść jak najprędzej do domu, rzucić się na łóżko i zasnąć.. Z trudnością wielką powstrzymywał ziewanie, co nie uszło uwagi pana Stanisława.
— A wstydź się, Olesiu, zawołał, ja ci opowiadam takie zajmujące rzeczy a ty śpisz, panie dobrodzieju, w najlepsze..
— Zdaje ci się tylko.
— Mam ja dobre oko i ręczę, że nie słyszałeś ani jednego wyrazu z tego, com mówił.
— Słyszałem wszystko.
— Dobrze, więc powtórz!
— Ano, była klacz gniada z łatą na nosie.
— Z jaką łatą? Na jakim nosie? Gdzie widziałeś łaciaste konie? A nie spodziewałem się.! Sądziłem, że będzie cię obchodziła rzecz tak poważna ale prawda... zapomniałem, że ty jesteś zwolennikiem jazdy na swym djabelskim aparacie, co to ani wózek, ani biedka żydowska, ani taczki, ale takie jakieś, ni pies ni wydra. Trudno, drogi kolego, gdy komu taki ćwiek wejdzie w głowę, to już niema sposobu.
— Mój kochany, pozwól — niech się usprawiedliwię.
— Z czego? Czem i jak? Jeździć na takiem czemś — to, słowo daję i grzech i wstyd i sensu za grosz niema. Jeżeli mnie kochasz daj słowo, że już nigdy tego znać nie będziesz, że spalisz i potłuczesz to brzydactwo.
Długo jeszcze perorował pan Stanisław, ale w końcu i jego ogarnęło znużenie... Poszedł do hotelu — spać.