Przygody czterech kobiet i jednej papugi/Tom I/VI
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Przygody czterech kobiet i jednej papugi |
Wydawca | Alexander Matuszewski |
Data wyd. | 1849 |
Druk | Jan Jaworski |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | anonimowy |
Tytuł orygin. | Les Aventures de quatre femmes et d’un perroquet |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Jednym tchem wróciłem do Paryża.
Gdyby jeszcze klasztory istniały, byłbym pewno został trapisty albo kamedułem.
„Przebacz pan, przerwał Tristan. Nic nie może być bardziéj melancholicznem, jak to co mi pan opowiedziałeś, to wielka prawda, zdaję mi się jednak, że za dużo czasu tracimy; zostawiłem u siebie list, w którym donoszę o śmierci mojjé i w którym wymieniam las Bulonski, jako miejsce gdzie mam sobie życie odebrać. Boję się więc aby mnie nie szukano, nie znaleziono, bo natenczas...
— „Panie odpowiedział Henryk, las buloński jest rozległy, jesteśmy w skryłem i odosobnionym miejscu; od czasu jak zrobiłem postanowienie powiesić się, to jest od dni piętnastu, wybrawszy sobie to miejsce, przychodziłem do niego często i nigdy nikogo to nie spotkałem, nikt mi nie przeszkodził rozmyślać tutaj. Spodziewam się więc, że będę miał dosyć czasu do opowiedzenia panu moich przygód, jak pan który mi swoje opowiedziałeś.
— A więc opowiadaj je pan, odrzekł Tristan; przecież wystrzał nie zajmie długiego czasu.
— Bez wątpienia. Zresztą, po dalszym ciągu opowiadania mego, zobaczysz pan i przekonasz się, że równą jak pan mam obawę aby mi nie przeszkadzano.
— Przyznaję się jednak, że powierzając panu nieszczęścia wycierpiano, (albo, jeżeli zechcesz te zwierzenia nazwać lepiéj spowiedzią śmieszności moich), doznaję niewymownéj ulgi.
— W takim razie, słucham pana, odrzekł z poddaniem się Tristan.
— „Lecz, ciągnął daléj Henryk niestraciwszy wątku opowiadania, w braku klasztorów schroniłem się do mego mieszkania, przy ulicy Hanowerskiéj; zamknąłem wszystkie drzwi, pozasłaniałem najstaranniéj okna i postanowiłem pędzić życie w odosobnieniu, w samotności; nigdy nie pokazać się w świecie, w którym, zdawało mi się, przygoda moja rozgłoszoną już być musiała.
— „Zapomniałem panu powiedziéć, że odesłałem krawcowi zapłatę za ostatni mój rejestr, z najostrzejszym zakazem, aby mi się nigdy na oczy nie pokazał; rozmaicie kusił się i starał dowiedziéć przyczyny téj nie łaski, chciał koniecznie być na zawsze moim krawcem, lecz pozostałem nieubłagany. Zamknąłem się sam w sobie.
— „Odebrałem dwa, czy trzy listy od Karola, ale nie otworzyłem ich nawet, bo byłyby mi pewnie odnowiły boleść, i przypomniały nieszczęśliwą przygodę, której żądałem zapomniéć.
— „Jednakże z czasem, odosobnienie moje zączęło po trochu zmniejszać się. Bardzo szczerze zająłem się malarstwem, znajdując w téj sztuce największą rozrywkę; oprócz tego grałem na wiolonczeli, a głos melancholiczny tego instrumentu, w takiéj był harmonii, z usposobieniem mego umysłu, tyle mnie zachwycał, jak gdybym słyszał płacz przyjaciela, chcącego mnie pocieszyć rzewliwością swoją.
— „Trzy miesiące upłynęły: Karol siedział ciągle w Londynie, gdzie go interessa zatrzymywały: przestał pisywać do mnie, bo pewnie znudziło go to, że nie odbierał odemnie odpowiedzi.
— „Otwierając i zamykając drzwi, postrzegałem niekiedy starego pana wchodzącego lub zchodzącego ze schodów; raz zagadał do mnie, nie wiem już o czém. To był najpierwszy glos ludzki (wyjąwszy służącego mego) który mi zadźwięczył w uszach, od czasu mojéj samotności i oddalenia się od ludzi.
— „Zapytałem mego służącego, o jego nazwisko, a ten znów zapytał się odźwiernego.
— „Ten stary pan, był antykwaryuszem dość zamożnym, wydającym swój dochód na skupywanie obrazów; przepędzając życie i cały czas swój na graniu na flecie, i na grze w szachy.
— „Uważałem że istniał jakiś pociąg w naszych humorach; on ciekawy był obrazów, ja malowałem, on grał na flecie, ja na wiolonczeli: lubił grać w szachy, ja dawniéj przepadałem za tém.
— „Zwolna zbliżaliśmy się do siebie, aż w końcu zawiązała się dobra znajomość.
— „Był to człowiek od sześćdziesięciu do sześćdziesięciu pięciu lat, wesoły uprzejmy, dowcipny: był jednym z tych ludzi, co to starzy wiekiem pozostają młodymi charakterem: nie nudzą innych swemi żalami, narzekaniami, radami i wspomnieniami. Odwiedzenie jego galeryi posłużyło mi za pozór do nawiedzili; przyjął mnie z ujmującą uprzejmością, a w końcu tygodnia nie mógł się już obejść bezemnie. Co dzień po śniadaniu zachodziłem do niego, i walka w szachy zaczęta od wczorajszego dnia ciągnęła się daléj. Byłem w téj grze nierównie mocniejszy od niego, jednakże kiedy niekiedy, pozwoliłem mu wygrać, co go nadzwyczaj uszczęśliwiało.
— „Zima przeszła tym sposobem.
— „Często mi mówił o swojéj córce meszkającéj w Saint-Mandé; i jak wiosna nadeszła, zaprosił mnie abym z nim na obiad do niéj pojechał. Długo się tym zaprosinom opierałem, bo towarzystwo kobiét było mi nieznośném, od czasu mojéj londyńskiéj przygody: jednakże zwyciężony prośbami jego, przyjąłem wreszcie zaproszenie. Umówiliśmy się że pojedzie. naprzód i zapowie bytność moją nazajutrz.
— HPojechał we Czwartek.
— HNazajutrz był to właśnie Piątek; wziąłem remizę i udałem się do Saint-Mandé. — Przyjechałem na godzinę przed obiadem, stary mój sąsiad przedstawił mi swoją córkę najdowcipniejszą, najprzyjemniejszą ze wszystkich kobiét, jakie kiedykolwiek widziałem.
— Usiedliśmy do stołu, umieszczony byłem naprzeciwko gospodyni domu; pan wiesz co to jest obiad wiejski; gdy przed dzwonkiem zwołującym do obiadowania, przechadzało się z godzinę po świeżem powietrzu; przy piérwszym daniu słychać tylko brzęk łyżek, poczém brzęk widelcy i nożów wyręcza go. Tego dnia zamiast brzęku srebra, powiedziéć można, iż usłyszanoby bieg muchy. W tém nagle jeden zgości wykrzyknął:
— „Otóż, jest trzynastu nas u stołu!
— „Mimowolnie zbladłem; trzynaście osób przy stole i to jeszcze w piątek! to dosyć było do przestraszenia mnie. Styczność téj liczby z tym dniem, już mi dwa razy nieszczęście sprowadziła. Każdy się rozśmiał z Łéj uwagi która mnie dreszczem przejęła: natenczas zaczęto rozpowiadać historye na temat przeraźliwy, historye którym nikt prócz mnie nie wierzył, a które zajmując mój umysł wzbudziły moje roztargnienie, tak, że tysiąc nieuwag popełniłem.
— „Znałem siebie dobrze; raz popchnięty na tę drogę, niełatwo mogłem się powstrzymać. Postanowiłem jednak panować nad sobą i wyjechać nim te nieuwagi przybiera barwę zastraszającą. Udałem, że mnie bardzo głowa boli i wyjechałem. Dość że mój sąsiad który zapowiedział, że mam dowcip i rozum, musiał niebardzo wesołych nasłuchać się dziękczynień, skoro za mną drzwi się zamknęły.
— „Nie przewidując jakiem nieszczęściem ten dzieli mi groził, bałem się wszystkiego dopóki nie zajechałem do domu. Bałem się wywrotu pojazdu, napadu złodziei na drodze; powróciłem jednakże bez przypadku. Nazajutrz nie miałem już apetytu: pomyślałem wreszcie że zachoruję z zabobonu. Wszakże dnie za dniami biegły, a mnie żadna nieprzyjemność nie spotkała. Mój sąsiad wrócił ze wsi; znów zaczęliśmy nasze partye w szachy, i myślałem że już pociąg do mnie ustał, gdy w tém odbieram drugie zaproszenie do Saint-Mandé; a ponieważ to była niedziela przyjąłem zaproszenie z zachwyceniem, żądając nagrodzić moje niedorzeczności i naprawić fałszywe o mnie mniemanie. Tym razem było nas tylko ośm osób u stołu, tak, iż tego wieczoru nic nie trudziło, nic niepokoiło mego umysłu. Byłem więc ile tylko można dowcipnym i dorzecznym, a gospodyni domu, ze swojéj strony, była dla mnie zachwycająco uprzejma. To prawda, że pobudziłem ją nie sto razy do serdecznego śmiechu, przez co nastręczyłem jéj sposobność pokazania najrówniejszych i najbielszych zębów w święcie. Miała obok siebie jedną z tych kobiét, co to w salonach mają sławę dowcipnych, dla tego że obmawiają inne kobiéty; ta dama przez cały wieczór szydziła ze mnie. Nieszczęściem dla niéj, byłem w takiem usposobieniu, że zawsze miałem górę nad nią, a opuszczając ją z mnóstwem nagadanych jéj grzeczności, uważałem po jéj uśmiechu, żem sobie z niéj śmiertelnie nieprzyjaciołkę zrobił.
— „Wieczór wróciłem z moim sąsiadem, graczem w szachy, do Paryża, gdzie miał ważne i pilne interesa; całą drogę mówił mi o swojéj córce. Tym razem, nie będąc zajęty żadnym fatalnym prognostykiem, słuchałem go z największą uwagą. Opowiadał mi jak wydał za mąż ukochaną swoją Karolinę, było to imię téj ślicznéj kobiéty, za człowieka którego więcéj szacowała niż kochała, a który ze swojéj strony czynił ją szczęśliwą, w sposobie jak przez świat szczęście uważane bywa. Zresztą, mówił, że jeżeli szczęście jest w niezależności, Karolinie nic do żądania nie zostawało. Żadna kobiéta nie jest mniéj jak ona nie zależną, bo mąż jéj podróżuje i na dwanaście miesięcy w roku, przez dziesięć bywał nieobecnym. Wszystko to zajmowało mnie bardzo, chociaż nieumiałem zdać sobie sprawy, dla czego, nie uważałem bowiem w téj kobiecie dotyd, nic więcéj, jak że była najuprzejmiejszą, nieporównaną gospodynią domu, umiała dziwnie przyjmować gości, była łatwą w obcowaniu, łatwą do śmiechu, a śmiejąc się pokazywała, jakiem już panu powiedział, dwa rzędy prześlicznéj białości zębów, podobnych do dwóch sznurków pereł.
„Parę tygodni przeszło, w czasie których przyznaję, przypomniała mi się niekiedy, nasza podróż do Saint-Mandé. Pewnego ranka mój sąsiad przyszedł do mnie, z zapytaniem: czy nie chciałbym przepędzić dwóch lub trzech dni na wsi, u jego córki, z nim razem. Ponieważ nic mnie nie zatrzymywało w Parvżu, i zapewniał, że w niczém przeszkadzać nie będę, przejąłem zaproszenie, i znów pojechaliśmy do córki jego. Dom do którego już trzeci raz jechałem, był małem domkiem białym, z zielonemi okiennicami, położony wśród ogrodu pełnego drzew, cieniu i kwiatów; wszystko to, przytykało do zaczynającego się lasu, tak, że z okien miły i zajmujący był widok. Dano mi pokój bardzo ładny i ślicznie umeblowany. Wieczorem ja, i mój stary sąsiad odegraliśmy partyę zwyczajną w szachy; on ją wygrał, a o jedenastéj każdy do siebie wrócił.
— „Widzisz pan, rzekła do mnie gospodyni domu, że życie tu przepędzane jest jednotonne, lecz ma tę korzyść, że je możesz zmienić skoro tylko niem się znudzisz, albo też pędzić je długo, jeżeli ci się podoba.
Pan bowiem jesteś tutaj u siebie.
— „Odeszła odemnie z boskiem na ustach uśmiechem.
— „Nazajutrz, ponieważ prześliczna była pogoda, zaproponowano przejażdżkę konną do lasu, i zgodzono się na tę rozrywkę. Posłano po trzy tradycyjne konie, których zawsze blisko lasu można znaleźć do najęcia, a których galop płaci się dwa franki na godzinę. Ledwie żeśmy przystali na tę zabawę, gdy ta pani o któréj już mówiłem, śmiertelna moja nieprzyjaciołka, przyjechała. — Przybliżyłem się do niéj i po piérwszem słowie jakie do mnie wyrzekła, poznałem, że mi nieprzebaczyła. Posłano po czwartego konia i wszyscy się dojazdy przygotowali. Dopieroż to były ogromne śmiechy jak biedne zwierzęta się okazały z horyzontalnie wyciągniętemi szyjami, jak belki do gimnastyki, a z ogonami jak chorągwie tureckie. Na ostatek każdy, umieścił się jak mógł na grzbiecie swego zwierza i każde w drogę, ma się rozumieć inną pojechał; ja co byłem najlepszym jeźdźcem, biegłem za temi paniami śmiejącemi się jak waryatki i wołającemi na mnie o ratunek.
— „Ale bo panie, ja bardzo źle na koniu jeżdżę, powiadała mi moja piękna gosposia i to szkaradne zwierzę może mnie zrzucić na ziemię. Pan jesteś odpowiedzialny za mnie.
— „Tak pani, zgoda, odrzekłem, nie obawiaj się pani niczego.
— „Uchwyciłem cugle dwóch moich towarzyszek, i stępo jechaliśmy, a dopiéro znalazłszy w lesie drogę równą i dość szeroką, pozwoliłem im jakiś czas galopować, chociaż to niebardzo było łatwe z lakierni szkapami. Co do papy, który jechał na koniku podobnym trochę do dzika, ten sobie spokojnie truchcikiem zdążał za nami. Wreszcie po wielu razach zadanych gałęzią cierniową, i gdy ja wyprzedziłem kobiéty, bo mój koń dostawszy mocne ostrogi raczył sobie dawną waleczność przypomnieć, dopiéro konie naszych amazonek zaczęły galopować, ale takim galopem co to przypomina statek miotany wzburzonemi bałwanami, a do zniesienia którego trzeba mieć mocny bardzo żołądek: to téż po krótkiéj chwili, nasze kawalerzystki nie siliły się wstrzymać swoje konie, ile pierwéj chciały je zmusić do galopu, i słyszałem z obu stron wołanie: „Panie Henryku chciéj wstrzymać mego konia!”
Jechano jeszcze jakiś czas stępo, dla odpoczynku, zawsze lżąc biédne zwierzęta; na zakręcie drogi, ujrzeliśmy piękny w dali widok, las w półkole zakończał go, lecz, chcąc do niego dostać się, trzeba było przebyć gładką piaszczystą równinę. Miły głos Karoliny odezwał się:
„Galopem! kto pierwéj do lasu dobieży, — panie Henryku niech mój kon leci.“
— „Zajechałem z tyłu moich towarzyszek i uderzywszy mocno ich konie, dokazałem tego, że pobiegły jak strzały; ale po ubiegu kilkunastu kroków, mocno się przestraszyłem, bo jedna z moich pań, Karolina, nie koniecznie dobrze siedziała, i widziałem ją suwającą się po siodle w różnych kierunkach. Bałem. się o nią i dlatego wypuściłem mego konia, chcąc ją dobiedz i wstrzymać, lecz mój nieszczęśliwy rumak, na w pół dychawiczny, oddychał jak miechem kowalskim, i powiedziéć by można, żem nie na koniu, ale na miechu jechał. Karolina nikła w tumanie kurzawy; jednakże już miałem ją doścignąć, gdy jéj koń czując się gonionym, zaczął cwałować, tak mocno, że gdyby wszystkie najmowane konie pozwalały sobie podobnego biegu, w kilkanaście dni właściciele ich, nie mieliby już czego wypożyczać. Biédna kobiéta wołała ratunku, ale tak była przestraszona, że głos jéj ledwie mnie dochodził. Jeszcze byłem o dziesięć od niéj kroków, gdy w tém widzę, że koń jéj wiąże się i upada z nią na ziemię.
Koń podniósł się, zawrócił, i spokojnie pobiegł do domu. Ja nadto zajęty byłem Karoliną, aby mi na myśl przyszło zatrzymać go. Przybyliśmy do niéj wraz z jéj przyjaciółką. Co do jéj ojca używającego spokojnie powolnéj przejażdżki, ten jeszcze nie dojechał do zakrętu drogi.
— „Zeskoczyłem z konia, drżący z bojaźni, czy biedna kobiéta nie skaleczyła się. Zbliżywszy się do niéj ujrzałem kroplę krwi która jak rubin ukazała mi się na jéj czole: ukląkłem przy niéj wziąłem jéj rękę, wypytując się z czułością czy się nie zraniła. Była bardzo blada, ale szczęściem że wszystką złe i cała przygoda skończyła się na strachu tylko. Mały kamyczek zadrasnął jéj czoło i był przyczyną skrwawienia.
W chwili mocnego wzruszenia, trzeba widziéć i patrzéć się na kobiéty; wtenczas odkrywają swoje słabości lub siłę i czepiają się, albo raczéj chwytają pomocy, gdzie tylko mogą ją znaleść. Karolina podziękowała mi tak wdzięcznym uśmiechem jak gdybym jéj życie uratował. Pomogłem jéj podnieść się; oparła się na mojém ręku, i natenczas czułem jak jéj serce mocno i gwałtownie biło. Ja patrzyłem na nią z przymkniętemi cokolwiek oczyma. Bladość dziwnie jéj była do twarzy. Przez kilka chwil szła tak oparta; o podał spotkaliśmy ojca, prowadził zbiegłego konia, którego na drodze poznał po kobiecem siodle. Zbliżył się do nas drżący i pytał troskliwie co się wydarzyło. Karolina nie mogła się wstrzymać od śmiechu, widząc lichą rosinantę, która ją ledwie życia nie pozbawiła, a że koniecznie chciała wsiąść na nią i tak do domu wrócić, wsadziłem ją na siodło, ale zarazem prosiłem aby mi pozwoliła wciąż iść przy sobie. Zezwoliła; wziąłem więc jedną ręką cugle jéj konia, drugą cugle mego, i tak całe towarzystwo udało się drogą prowadzącą do domu. Zwolna twarz jéj nabierała kolorów naturalnych; co raz wzrok swój na mnie zwracała i uśmiechała się do mnie. Ja z mojéj strony czułem tę rozkosz, jakiéj się doznaje uspokajając i udzielając pomocy przelęknionéj kobiecie; czułem, dotykałem się prawie jéj małych nóżek poruszanych ruchem końskim. Nie wiem czy pan tego doświadczałeś, ale ja, jak tylko ujrzę kobietę w wzruszeniu, zazdroszczę zaraz szczęścia i losu temu śmiertelnikowi, który go w niéj wzbudził. Wystawiam sobie te chwile w których jak uległa małżonka albo czuła kochanka, objawia mężowi lub kochankowi skarby miłości swojéj. Natenczas zdaje mi się, że te koralowe usta, które nic nieznaczące do mnie wymówiły wyrazy, — wymawiają z cicha lube wyrazy do innego, wyrazy płynące z serca; i tym sposobem niechcący, prawie niepostrzeżenie zaczynam kochać tę kobiétę. — Zresztą chociaż za późno przybyłem, aby zapobiedz spadnięciu Karoliny z konia, ona jednak niemniéj była mi wdzięczną. Na myśl że mogła się zabić, powstawał wyraz na mojéj twarzy (mogący co chwila zniknąć) wyraz stworzony przez Boga, okazujący bladością, tyle o nią trwogi, że to ją do głębi wzruszyło, i nie wiedziała jak mi już za to dziękować. Wieczorem zostałem u niéj wielbiąc i podziwiając wszystkie piękności które Bóg w niéj stworzył i wyrył: te ręce białe z pięknemi palcami, te zęby cudowne w koralowéj oprawie, te oczy niebieskie zupełnie kolorowi nieba podobne. Cały wieczór była mowa tylko o przejazdce do lasu, o spadnięciu Karoliny, o strachu i bojaźni o nią wszystkich. Jakeśmy się już rozchodzili dała mi rękę swoją do pocałowania, a potem udałem się do mego pokoju, gdzie ledwie późno w noc zasnąłem. Jakem ci już powiedział panie, że pomieszkanie które mi dano, znajdowało się na przeciw czyli wprost głównie zamieszkałego domu, i okna równie znalazły się wysokie, jak okna w mieszkaniu Karoliny. Zagasiłem światło u siebie, i patrzyłem nie mogąc być widzianym, na cień jéj przesuwający się za firankami. Widziałem ją przechodzącą z jednego pokoju do drugiego; potém odrazu, światło, przestało migać i świeca zastanowiła się jak gwiazda nieruchoma aż do chwili, kiedy zmęczona, strudzona, wzruszeniami w dzień doznanymi zagasiła ją zabierając się do spoczynku.
„Nazajutrz o szóstéj rano, już nie spałem. Wszystko śpiewało i szemrało wkoło mnie; słońce przeciskając się przez firanki, zdawało się mówić mi: „Patrzaj, ja wstaję to i ty wstać powinieneś, bo dzień piękny a na wsi tak zielono. „Ah panie co to za wspomnienie! Zbliżyłem się do okna i ujrzałem Karolinę tak ranną jak ptaszek, przechadzającą się po swoim ogrodzie, z polewaczką w ręku i lejącą wodę na kwiatki; zdawało się że wylewa brylanty, tak woda przeciskająca się przez sitko oświecone nizkiemi jeszcze promieniami słońca przybierała pryzmatyczne kolory. Co raz wzrok swój obracała na moje okna, ale to było ukradkowo, raptownie, tak, że nikt prócz mnie, nie mógł tego spostrzedz. Serce mi biło na myśl, że ja choć w części zajmuję ją, że te niepostrzeżone tylko przezemnie, rzucane wejrzenia, oznaczały chęć, abym się albo ukazał w oknie albo zszedł do niéj do ogrodu. A że to mogło się zdawać najnaturalniejszą rzeczą, abym zszedł i chciał się niby przejść po ogrodzie; więc ubrałem się jak mogłem najprędzéj i w kilka minut byłem już przy niéj.
„Udałem że ją tylko co postrzegłem, przybliżyłem się do niéj pytając: czy noc i odpoczynek zatarł w niéj ślady wzruszeń doznawali? Chodziliśmy po ogrodzie dopóki ojciec nie przyszedł nas wezwać na śniadanie. Nie potrafię panu opisać, opowiedziéć wszystkiego co doznałem przez trzy dni pobytu mego w Saint-Mande, ani powtórzyć wszystkich słów z których mogłem wywieść dla siebie, w tamtéj epoce, nadzieję o któréj rozmyślałem po godzinach całych przyszło jednak do tego, że przed wyjazdem Karolina rzekła do mnie: „Mój ojciec jest cierpiącym, zanadto ufa zdrowiu które mu dotąd służyło; panie Henryku, czuwaj pan nad tém aby się ochraniał, i dawaj mi znać o stanie jego zdrowia.
„W istocie, mój stary sąsiad nie był wcale zdrowym, lecz nie zważał na to. Córka chciała go przy sobie zatrzymać, przez obawę żeby go choroba nie zaskoczyła w Paryżu, ale ojciec, uparł się powrócić do miasta. Pozwoliła mu więc, chociaż z wewnętrzną niechęcią aby odjechał, ale mnie raz jeszcze prosiła, ażebym czuwał nad nim, często jéj o zdrowiu jego donosił i jak najprędzej sprowadził go do niéj.
„Raz wróciwszy do siebie, zamiast żeby się stan zdrowia starca poprawiał, znalazłem go słabszym. Dla tego więc przestraszony wielką w nim zmianą, pojechałem do Saint-Mandé, oznajmić Karolinie, że ojciec jéj jest mocno chory; wsiadła do mego pojazdu, i razem ze mną przyjechała do Paryża. Przez, cały czas podróży, z tkliwością wypytywała mnie o słabość ojca; tyle widziałem obawy w jéj głosie, że byłem w głębi serca wzruszony; brałem jéj ręce, ściskałem je i wszystko co można robiłem i mówiłem, dla zaspokojenia i wlania w duszę jéj pociechy. W swojjé boleści zapomniała żem dla niéj był obcy, bo zostawiała ręce swoje w moich. Już to było po drugi raz, jak patrzyłem na tę kobiétę pognębioną niepokojem i przywalona gwałtowną obawą, pierwéj bała się o siebie, teraz drżała o ojca, i muszę powiedziéć na jéj pochwałę, że więcéj była wzruszoną i troszczyła się o ojca, jak o siebie samą.
— Nakoniec przyjechaliśmy na ulicę Hanowerską. — Wyskoczyła lekko i zręcznie z pojazdu, pobiegła na trzecie piętro, i w minucie była przy łóżku chorego ojca. Ze względu żem sąsiad i już nawet niby przyjaciel, wziąłem się do posługiwania. Niczém nie można jéj było odwieść, aby całéj nocy nie siedziała przy ojcu, któremu ani lepiéj, ani gorzéj nie było. Zostałem przy niéj i dzieliłem z nią wszystkie wrażenia, wszystkie obawy, trwogi i nadzieje. Nazajutrz znaki choroby okazały się ważniejsze, chciała więc, i drugą noc pilnować ojca, ja także tę noc przy niéj spędziłem. Dziękowała mi za starania dla ojca i za pociechy, które w nią wlać chciałem; wyciągnęła ku mnie rękę, którą ucałowałem. Trzeciéj nocy, mimo postanowienia czuwać nad chorym, niewytrzymała i usnęła w fotelu, którego ml siedmdziesiąt godzin prawie nie opuszczała. Po obudzeniu się, znalazła mnie czuwającego nad nią i nad chorym, podziękowała mi ze smutnym uśmiechem, z tym uśmiechem ludzi cierpiących sercem. — Pojmujesz pan, jaką zażyłość łączne takie czuwanie zaprowadziło między nami. Jeżeli ojcu jéj przychodziły chwilowo siły, że mógł rozmawiać, wynajdywałem natenczas, coś z saméj choroby takiego, aby się oboje śmiać mogli, on wśród swych boleści, a ona śród łez radości, z chwilowego polepszenia. Późniéj choremu wracała gorączka, nam smutek nasz, i tak przechodziły ponure godziny. A że wspólnie cierpieliśmy, wspólnie więc, udzielaliśmy sobie nadziei, i w najokropniejszych chwilach starałem się ponosić wszystkie za nią trudy, nie mogąc ująć jéj zupełnie cierpieli, a w chwilach nadziei oddawałem jéj całą radość moją; ztąd to wynikło, żeśmy się odzwyczaili mówić do siebie Pan, Pani. Zresztą jak wyzdrowienie nadeszło i starzec mógł już wstawać; nacierpiawszy się jednego rodzaju boleści razem z Karoliną, razem z nią także byliśmy oboje jednakowo szczęśliwi.
„Z wyzdrowieniem sąsiada, wróciliśmy do naszych szachów, później kiedy mógł się przechadzać, stałem się podporą osłabionego starca. Naostatek jak zdrowie w zupełności powróciło, przejażdżki na wieś wróciły także. Nieszczęściem długo trwać nie mogły, bo zima szybko nadchodziła, a zbliżenie się jéj chmurzyło niebo i żółciło drzewa. Mieliśmy jednak ja z Karoliną sposobność spędzić kilka chwil na miłéj rozmowie pod drzewami, które na wiosnę rzucały z zielonych swoich gałęzi cień wesoły i pożądany, a teraz w jesieni, przez nagie albo też zżółkłemi liściami okryte gałęzie, blade ledwie promienie słoneczne przepuszczały, promienie, śmiertelne dla suchotników, a pobudzające do zadumy poetów.
„Karolina stała się potrzebą duszy mojéj. Ojciec jéj uwielbiał mnie za starania około niego podjęte, zostałem więc przyjacielem domu. Nigdy nie wymówiłem przed Karoliną słowa o miłości, którą wzbudziła we mnie, jednakże widocznem było że mnie także kochała i że nadejdzie chwila, w któréj niedomyślając się jakim sposobem, wspólne zwierzenie nastąpi; chwila, w któréj duma się we dwoje, w której głos milknie, i w któréj zbliżeni jedno do drugiego, a serca szepczą takie wyrazy, jakich usta nie śmieją powtórzyć, bo nie ma w mowie ludzkiéj dźwięku do oddania ich dostatecznie.
„Nieszczęściem, kobieta którą widywałem u Karoliny w Saint-Mandé bywała u niéj i w Paryżu, i nie wiem dla czego widok pani de Mongiron (tak się nazywała ta pani), zatruwał wesołość moją, i wystawiałem sobie w ciągłych przeczuciach, że jeżeli ma spaść na mnie jaka boleść, to pewnie przez nią zesłana mi będzie. Kochałem Karolinę zupełnie inaczéj jak dawniéj Fanny kochałem. Oddawałem się z jakiemsiś zaufaniem, szczęściu widywania jej codziennego, zapomniawszy żem ją poznał w piątek, i że tego dnia było nas trzynaście osób u stołu.
„Mąż jéj zawsze podróżował, i odbierała kiedy niekiedy od niego listy, nie obiecujące prędkiego powrotu. Widywałem więc ją bez żadnéj przeszkody; i gdybym był zmuszony przestać widywać, takby mi było jéj brakowało do mego życia, jak gdyby mi tchu lub światła zabrakło. Pewnego dnia przybywszy do niéj, znalazłem ją całą łzami zalaną. Można pojąć jak takie niespodziane przyjęcie przeraziło mnie. Część dolną twarzy miała chustką zasłoniętą; na odgłos mego przyjścia (bo mnie już nie oznajmiano u niéj), rzuciła wzrokiem na mnie i płacz jéj zwiększył się. Przybiegłem do niéj, rzuciłem się jéj do nogi porwałam jéj rękę. Pierwsza myśl moja była (ah jak byłem samolubny i niedorzeczny!), że pewnie odebrała list od męża oznajmujący jego powrót, i że ten powrót stanie się przyczyną naszego rozdzielenia, bo często mówiłem sobie, że nie mógłbym widziéc Karoliny w objęciach drugiego, pomyślałem że to ją do rozpaczy przywodzi. Drżąc cały, zapytałem się więc, czy to przyjazd męża tak ją zmartwił? ale skinieniem głowy odpowiedziała mi że nie to wcale.
„Przyznaję, że jak tylko dowiedziałem się iż rzecz nie idzie o powrót męża, niezmiernie mi ulżyło na sercu. Myślałem znów, że jakie nieszczęście przytrafiło się naszemu sąsiadowi. Lecz i to jeszcze nie było źródłem łez jéj. Nareszcie przeszedłem do wniosków najniedorzeczniejszych i błahych, lecz na każdy nowy wniosek, Karolina więcéj co raz płakała i kiwała głową w sposób tak rozpaczliwy, iż zdawało się jakby mówiła: To nie to, to nie to, niestety! wcale co innego!
„Cała ta scena chociaż nacechowana płaczem i łzami, miała jednak najmilszy powab dla mnie: klęczałem przy nogach Karoliny, trzymałem jéj ręce, całowałem je, starałem się wszystkiemi siłami wymowy błagalnéj trafić do jéj serca. Zrozumiałem po wznoszącéj się piersi, po drżeniu całej jéj osoby, że do teraźniejszéj jéj boleści mieszało się nieznacznie tkliwe i głębokie wzruszenie. Oczy jéj, jedyna część twarzy niezasłonionéj chustką, omdlewające czasem, patrzyły na mnie pomimo płaczu. Głowa schylała się ku mnie, włosy w pierścienie rozwiane spadały na moje czoło, i dotknięcie się ich elektryczne, sprawiało mi ogólne drżenie. Prosiłem, błagałem niewiedząc co robię, i co mówię, już prawie byłem nieprzytomny, gdy Karolina, czy dla tego że mnie widziała w stanie, w którym mnie ujrzéć pragnęła, czy też że nie mogła dłużéj oprzéć się moim prośbom, zawołała:
— „Kochasz mnie? nieprawdaż Henryku?
„Pierwszy to był raz w którym słowo miłość wymówionym pomiędzy nami zostało, i te słowo wyszło z ust Karoliny, ze znakiem namiętnego zapytania. Niebo otwierało się dla mnie, ściskałem ją w objęciach moich, całowałem jéj kolana.
— „Czy cię kocham Karolino! Ty się mnie o to pytasz? Oh Boże! Tak, kocham cię!
„ I kochałbyś mnie mimo wszystkiego? mówiła daléj.
— „Co chcesz przez to powiedziéć?
— „Chcę powiedziéć, mimo wszystkiego coby mi się trafić mogło?
— „Karolino! życie moje jest twojem, i żadna siła ludzka, jeżeli tylko ty zechcesz, nie zdoła nas rozłączyć.
— „No! Patrzaj więc dodała, odejmując chustkę.
— „I pokazała mi usta swoje otwarte, na przedzie brakowało jéj jednego zęba, który świeżo wyłamała.
— „I tyś myślała, wykrzyknąłem, że dla tak małéj rzeczy przestanę cię kochać?
„Łzy jéj zaczęły na nowo płynąć, lecz tym razem, łzy radosne, świetne.
— „Oh wierz mi, mój biedny aniele, mówiłem daléj, że cię więcéj jeszcze kocham, boś cierpiała; ale trzeba to nam jak najprędzéj ukryć, bo twoje przyjaciółki nadtoby się radowały. Niech więc nie wiedzą o twoim przypadku, a chociaż nie ma takich pereł na świecie, znajdziemy może przecie ząb świeży, na miejsce twego.
„Nie pocieszona Karolina, uspokoiła się jednak.
— „Fałszywy ząb, pomrukiwała smutno. Fałszywy ząb i to na przodzie! To Bóg mnie karze. Tylem się nawyśmiewała z innych kobiet mających fałszywe zęby! Oh będę śmieszną! ah! nigdy się nie pocieszę!
— „Owszem, pocieszysz się odpowiedziałem jéj, lecz nie ma czasu do stracenia.
— „A gdyby się mój dentysta wygadał? a gdyby leż kto z moich znajomych wszedł do niego w czasie operacyi?
— „Zrób tak lepiéj; pójdź do mego, ten cię nie zna.
— „Masz słuszność, tak najlepiéj będzie, odpowiedziała.
„Dałem jéj jego adres.
— „I ty mnie zawsze kochasz? zapytała z anielskim uśmiechem.
„Oh! tym razem nie mogłem wstrzymać: przysunąłem się do niéj i ustami niemi dotknąłem się tych dwóch rzędów pereł z których jedne, fatalność wyłamała.
— „Henryku! Henryku! wyjąknęła, więc wgłębi okrutnéj boleści może się ukrywać jeszcze radość?
— „Byłem zachwycony szczęściem; chciałem ją w rękach moich zatrzymać jeszcze, chciałem docisnąć węzeł łączący ją ze mną, lecz lekko wydobyła się z rąk moich.
— „Zostaw mnie Henryku, odrzekła mi, sam mówiłeś dopiero że nie mamy czasu do stracenia.
„I nawzajem dotykając się ustami swemi mego czoła, wybiegła do swego pokoju, i zadzwoniła na pokojówkę, aby ją ubrała.
„Pozostałem cały pogrążony w radosném uniesieniu, błogosławiąc przypadek, któremu winien byłem wyznanie miłości Karoliny, gdy w tém krzyknąłem z radości.
— „Pewna myśl przeszła mi przez głowę.
„Wybiegłem z domu, wskoczyłem w powóz, każąc stangretowi zatrzymać się przed moim dentystą.
„Przypadkiem i szczęściem zastałem go samego.
— „Ah! znalazłem pana, wymówiłem do niego, tém lepiéj, słuchaj mnie pan.
„Spojrzał się na mnie z zadziwieniem, twarz bowiem moja wyrażała najwyższy stopień uniesienia.
— „Jestem na pańskie rozkazy, odrzekł, o cóż idzie?
— „Czy to prawda, zapytałem, że jeżeli osobą która świeżo wybije sobie ząb przypadkiem, pozwoli resztę korzenia wyrwać, a w to miejsce wsadzić taki sam zdrowy komu innemu wyrwany może być pewną, że ząb ten przyrośnie i stanie się tak mocnym, jak gdyby był naturalnym?
— „To się czasem udaje, szczególniej z przedniemi zębami.
— „Ah! to właśnie przedni ząb, wykrzyknąłem, podnosząc w uniesieniu radosném ręce do nieba.
Patrzyłem się w zwierciadło i przyznać muszę, że miałem wspaniałą postać w tém uniesieniu.
— „No! więc panie, zawołałem, otóż to masz do zrobienia.
— „Powiedz pan jaśniéj.
Obejrzałem się w koło.
— „Bądź pan spokojny, jesteśmy sami, odrzekł dentysta.
— „Ma tu przyjechać pewna dama, która dziś rano wyłaniała sobie ząb na przedzie. Przyjmiesz ją pan tutaj, ja będę w pańskim pokoju. Mnie wyrwiesz taki ząb jaki ona straciła, a wprawisz mi fałszywy.
„Dentysta spojrzał na mnie, jak na człowieka co rozum postradał.
„Trzeba panu powiedzieć że miałem zęby prześliczne, których mi kobiety wszędzie i zawsze zazdrościły.
— „Ależ panie! pan zwaryowałeś.
— „Tak jest panie, zwaryowałem z miłości dla téj pani.
— „To bardzo wielkie poświęcenie!
— „To nie jest ani częścią, ani połową, ani setną cząstką tego, czego ona warta! wykrzyknąłem ze wzrastającém uniesieniem.
— „Więc pan zawsze żądasz...
— „Wymagam tego koniecznie.
— „Pomimo uwag moich?
— „Mój panie, odrzekłem z godnością, to jest postanowienie ze stałością i rozmysłem powzięte, od którego mnie wszystkie i wszystkich na świecie uwagi nie zdołają odwieść.
— „Jak pan chcesz, odrzekł dentysta, ale zapowiadam i przestrzegam pana o jednéj rzeczy.
— „Co mi pan zapowiadasz?
— „To, że pan będziesz okropnie cierpiał?
— „Cóż to szkodzi!
„Odpowiedź była szczytna! nieprawdaż? Tristan kiwnął głową na znak że tak jest; pomimo okropnego położenia w jakim się sam znajdował, nadzwyczajnie zajął się szczególnem opowiadaniem Henryka, bo to jest prawdą, że prawdziwe wzruszenie choćby też nawet spowodowane bagatelną i śmieszną przyczyną, jest udzielającém się.
Henryk ciągnął dalej:
„Właśnie w téj chwili dzwonek zadzwonił, skryłem się do pokoju sypialnego, gdzie przypatrywałem się nie widząc jednak nic, sztychom przedstawiającym podobno odmawiających przyjęcia podarunków Artaxerxesa, i rodzinę Porusa przed Alexandrem.
„W chwilkę potém, dentysta przyszedł do mnie.
— „No i cóż? zapytałem?
— „To ona, odpowiedział.
— „Usiadłem w fotelu.
— „To dobrze, odrzekłem mu nawzajem.
— „Czy Pan zawsze trwasz w tej samej chęci?
— „A do licha!
— „Nigdy pan nie będziesz mi wymawiał żem ci był posłusznym?
— „Nigdy. Tylko staraj się pan; żeby jak najmniéj cierpiała, i nie powiadaj jéj że ja tu jestem.
— „Nie mówmy już o tém.
„I dentysta powrócił do pokoju, wzruszając ramionami.
— „W chwilę potém usłyszałem krzyk boleści; to mi napędziło kroplisty pot na czoło.
— „Biedny aniele, szepnąłem sobie.
„Dentysta ukazał się znowu.
— „Czyś pan golowy? zapyta:
„Otworzyłem usta.
— „Dotknął zęba instrumentem, potém zatrzymując się rzekł:
— „Doprawdy że czuje potrzebę abyś mi pan raz jeszcze powtórzył, ze wymagasz tego.
— „Tak jest okrutny kacie, wymagam tego! czyś zadowolony?
„Po takim zapewnieniu wziął się do dzieła.
„W jednéj sekundzie ząb został wyrwany, ale w téj sekundzie ból był tém straszniejszy, że mi był nieznany, — pierwszy raz wyrywano mi ząb.
„Lecz dla Karoliny, czyż mogłem za wiele cierpiéć, ah! bo Karolina oddala by mi szczęściem więcej daleko, niż mógłbym dla niéj ucierpiéć.
„Wstałem i szedłem do gotowalni aby wodą wypłukać usta i ulżyć trochę boleści, ale przyznaję że zbliżywszy się do zwierciadła, i zobaczywszy dziąsło moje zakrwawione zamiast zęba, uczułem ściśnienie serca.
„Potém dreszcz przestrachu przeszedł po mnie.
„Zdawało mi się że dentysta popełnił omyłkę; zacząłem przypominać sobie, że lewego zęba brakowało Karolinie, a właśnie prawy mi wyrwał.
„Usłyszałem zamknięcie drzwi od gabinetu i dentysta wszedł. Podglądnąłem wyraz twarzy jego, ale ten był zupełnie spokojny.
— „No i cóż? zapytałem go.
— „No! jeżeli będzie miała odwagę przez trzy dni, nie jeść, nie mówić, nie ruszać szczęką, to przyrośnie.
— „Doprawdy? wykrzyknąłem.
— „Tak spodziewam się.
— „I jakże to zrobiłeś?
— „Cudownie, To prawdziwa amazonka ta pani.
— „Cóżes jéj powiedział, pokazując ząb wyrwany komu innemu?
— „Powiedziałem jéj, że właśnie mam małego Sabaudczyka, zajętego wycieraniem mego komina, który za pięć franków zezwoli pewnie na wyjęcie sobie zęba.
— „Ah jak to zręcznie! I ona przystała na to?
— „Przystała.
— „Bez wahania?
— „Powiedziała: „Oh biedny mały djabełek!” wyciągnęła potém dwa ludwiki z kieszeni i włożyła na mnie obowiązek abym mu je oddał. Pojmujész pan, że sumiennie biorąc, te dwa ludwiki nie należą do mnie i że...
— „No panie!
— „Do licha! sądź pan sam, operacja była jednakowa u niéj i u pana, bo wyjąłem obojgu państwu prawe zęby.
— „Ah to prawda! to dziwna!
— „Co?
— „I to był przedni ząb prawy?
— „Tak jest, prawy.
— „Mnie się zdawało, że jéj brakowało przedniego zęba lewego.
— „Mylisz się pan. Zresztą nasz ząb zdawał się stworzony dla niéj, bo śliczną ma szczękę.
— „Nie prawdaż? wykrzyknąłem z zachwyceniem, w którym zupełnie o bolu zapomniałem.
— „A włosy? — jakie włosy?
— „Byłbym uściskał dentystę wychwalającego mi jednę po drugiéj doskonałości Karoliny.
— „Nigdy nie widziałem tak pięknie cieniującego się koloru, mówił daléj dentysta.
— „Spojrzałem na niego z zadziwieniem: Karolina bowiem najczarniejsze miała włosy.
— „Jak piękne blond włosy! powiedzianoby że dziecięcia jakiego, wymówił dentysta.
— „Jakto blond? wykrzyknąłem, ależ ona przecie ma czarne jak heban włosy.
— „Blond!
— „Czarne!
— „Blond, przysięgam panu.
Okropna myśl przebiegła mi przez głowę.
Wychyliłem się przez okno. Dentysta mój mieszkał na trzecim piętrze. Pani o którąśmy się sprzeczali, właśnie wsiadała do pojazdu, a blond włosy w pierścieniach z pod kapelusza wychodzące, były w istocie najpiękniejszemi blond włosami w święcie.
— „Nieszczęśliwy! wyjąknęłem, to nie Karolina.
I upadłem na fotel, zgnębiony, uciśniony; przyznają się nawet do mojéj słabości, zacząłem gorącemi łzami płakać.
Znów zadzwoniono.
Dentysta wyszedł do swego gabinetu i w chwilą potém powrócił.
— „Tym razem to najpewniéj ona, rzekł do mnie.
— „Nic, nie odpowiedziałem, tylko rozpaczliwie kiwnąłem głową.
— „To ona, miałeś pan słuszność, brakuje jéj lewego zęba na przodzie.
— „Ah Boże!
— „Zresztą, jeżeli pan masz wątpliwość, spojrzyj przez dziurkę od klucza.
Zawlekłem się do drzwi i spojrzałem przez dziurkę.
W istocie była to już Karolina, ze swemj pięknemi i czerwonemi od płaczu oczyma; pobladła, mniéj z wycierpianéj już boleści, jak z obawy co jéj zostaje jeszcze do wycierpienia.
— „Czy jéj pan już co powiedziałeś?
— „Nie panie, chciałem się pana pierwéj poradzić; bałem się, że może piérwsza próba odstreczy pana od takiej wspaniałości.
Głęboko westchnąłem.
— „Cóż pan postanawiasz?
— „Ja mam postanowienie, aby poświęcenie było całkowite. Szczęśliwie jeszcze przypadek zdarzył, że intrygantka co mnie zęba pozbawiła nie potrzebowała tego samego którego Karolinie brakowało.
— „Oh! prawda, że to bardzo szczęśliwie, odparł dentysta. Pójdę więc jéj powiedziéć jak tamtéj, że mam sabaudczyka u siebie.
— „Idź pan.
— „Taka sama scena jaką już panu opowiedziałem, odnowiła się, tylko że tym razem z korzyścią dla Karoliny; operacja najszczęśliwiéj się udała i Karolina odeszła zupełnie pocieszona.
— „Przez dziurkę od klucza, widziałem w jéj oczach błyszczącą radość, a tyle ją kochałem, że tém uśmierzyła się boleść moja.
— „Teraz przyszła na mnie kolej wezwać zręczności i pomocy sztuki, na pokrycie deficytu, zrządzonego miłosnem poświęceniem biédnéj, bolejącéj szczęce mojéj; ale że nikt dla mnie nie poświęcał swoich zębów, więc po prostu z dwóch kawałków kłów hypopotama wyrobionych na przednie zęby, przeklęty mechanik osadził mi je w dziąsła, sposobem przez siebie wymyślonym. Tak więc upokorzony fałszywemi kostkami, nie śmiałem się już, i z wielką ostrożnością jadłem; myślałem tylko o tém że Karolina pocieszyła się i powróciła do spokojności, że, jeżeli ja nie śmiałem się jak dawniéj, nie jadłem wszystkiemi zębami, Karolina śmiała się z jednym moim i to mi było wielką pociechą.
— „Jednakże szczękę miałem tak bolejącą, taką mi przykrość sprawiały dwa obce meble w moich ustach, że nie odważyłem się przez pięć lub sześć dni powrócić do Karoliny, chociaż przy rozłączeniu, miałem słodkie wynagrodzenie, nie za poświęcenie moje o którem nie wiedziała, ale za moją miłość dla niéj, i spodziewałem się zawsze, jeszcze większą otrzymać nagrodę za widzeniem. Dla pokrycia mego tak niestosownego w tym czasie oddalenia się od Karoliny, napisałem list do niéj, donosząc: że jestem słaby ze zmartwienia jakie uczułem z przypadku który się jéj przytrafił, a że i ojciec ze swojéj strony doniósł jéj że nie wychodzę ze stancji, Karolina odpisała mi jeden z tych listów co to tylko kobiéty umieją napisać, w którym nic niby nie powiedziawszy wyraźnie, wszystko jednak powiedziała.
— „Tym listem zapraszała mnie, jeżeli zdrowszym będę, abym w przyszłą niedzielę przyjechał do niej do Saint-Mandé, że będziemy sami tylko.
— „Te trzy słowa, obiecujące mi świat cały uciech i szczęścia dla mego serca, były podkreślone.
— „Czekałem niecierpliwie niedzieli: ośm już dni upłynęło od plantacyi moich przednich zębów, spuchnięcie, dziąseł ztęchło, nie śmiałem się jeszcze, lecz już jadłem. Zresztą sztuczne zęby były dosyć dobrze dobrane do naturalnych i trzeba się było bardzo przypatrzeć aby się domyśléć; tak mała różnica białości między niemi a sąsiadami.
— „Mogłem więc z pewnością rachować na to, że Karolina nie pozna i nie domyśli się tego fałszu.
— „Pojechałem o godzinie trzeciéj; przed wyjazdem chciałem się piérwéj zapewnić czy będę z nią sam na sam, czy mój sąsiad nie pojedzie także; właśnie gdy ręką brałem za dzwonek u drzwi jego, mój służący oddał mi list. Tylko co oderwałem pieczątkę, gdy się drzwi nagle otworzyły i sąsiad do mnie wyszedł. Natychmiast schowałem list do kieszeni nie czytając go wcale. Zdało mi się zresztą, że to był zamiast listu jakiś rejestr jednego z tych panów dostarczających mi rozmaitych rzeczy.
— „Zapytałem się, czy mój sąsiad jodzie do Saint-Mandé. Karolina prawdę mi doniosła, mieliśmy być sami.
— „Zeszedłem cały uradowany. Piérwsze téż to było wyjście od dni ośmiu. Miałem kieszonkowe małe zwierciadło, ledwie więc usiadłem w powozie, zaraz się spojrzałem na moje zęby. Nic nie można było poznać.
— „Przez całą drogę uczyłem się śmiać dolną tylko wargą. Pokazałem tego z wielką trudnością, ale jednak dokazałem.
— „Byłem przyjęty z okrzykami radości, przez wszystkich służących, bo mnie uwielbiali:
— „Zapytałem o Karolinę: ta znajdowała się w ogrodzie, w altanie z dzikiego winogradu i powoju. Pobiegłem spiesznie do altany, nie pytając się o nic więcéj.
— „Jednakże podszedłszy bliżéj zdało mi się, że wyraźnie dwa cienie postrzegam i że słyszę dwa głosy; nie omyliłem się, Karolina była ze swoją przyjaciółką, panią de Mogiron; bo w chwili gdy się jéj Karolina najmniéj spodziewała, ta zaprosiła się do niéj na obiad.
— „Był to dla mnie cios okrutny; i zdawało mi się że Karolina równie jak ja, przyjęła ją.
— „Już to samo dla mnie, przyjeżdżającego z przepełnionem radością sercem, która i na twarzy się malowała, dla mnie mówię, było wielką boleścią, że musiałem ukrywać w sobie uczucie rozlewające się w całem moim jestestwie. Czułem pot z niecierpliwości wychodzący mi na czoło, dobyłem chustki aby obetrzéć twarz, nie postrzegając że chustką wyciągnąłem zarazem bilet rano odebrany, «aktóry upadł przy nogach pani Mogiron.
— „Trzeba jednak było poddać się losowi nieszczęsnemu; — rozmawialiśmy o rzeczach obojętnych. Karolina, prócz przekory jaką jéj bytność przyjaciółki sprawiała, zdawała się być swobodną; obietnica dentysty spełniła się, bo mój ząb zapuścił korzenie w dziąśle ofiarującym mu gościnność. Uśmiechała się jak zwyczajnie pokazując dwa rzędy ślicznych zębów, pomiędzy któremi, przyznać muszę, ten co odemnie pochodził nie miał miny cudzoziemca.
— „W kwadrans potém, pani de Mogiron zupełnie nie literatka, wszczęła jakąś sprzeczkę tyczącą się ody Lamartina wyjętéj z dumań jego; ja byłem przeciwnego zdania. Karolina, aby nas pogodzić, wskazała mi półkę w swojéj bibliotece, gdzie schowane były dzieła Lamartina. Jak strzała pobiegłem po nie, bo pilno mi było dowieść jéj, że się myli.
„Gdy powróciłem, znalazłem taką zmianę w kobietach, ale tak znaczną zmianę, że, uderzony nią zostałem. Pani de Mogiron przeszła z czułości w drwinkowanie. Karolina, była czerwoną i zdawała się być zmartwioną, zamyśloną, prawie zawstydzoną. Trzymałem książkę, chciałem wrócić do tego miejsca sprzeczki w którém ją zostawiłem; lecz wbrew swemu zwyczajowi, pani de Mogiron, z wdzięcznym uśmiechem, nie mogącym mnie zwieść bynajmniéj, przyznała, że się pomyliła, i składając książkę:
— „Usiądź pan, panie Henryku, wyrzekła, rozmawiajmy trochę.
„Usiadłem na krześle pokazanym mi przez moją nieprzyjaciołkę, a te się znalazło wprost kanapy na któréj te panie siedziały. Tylko że zupełnie nie miałem chęci do rozmowy, bo nie wiem dla czego, ale zdało mi się, że niezabieram zwyczajnego miejsca człowieka należącego do zabawy ale oskarżonego posadzonego na ławie sądowéj.
„Położenie było nadto dziwne, aby długo trwać mogło. Odszedłem od Karoliny, zestawując ją uprzejmą, miłą, jaką zwyczajnie dla mnie była: oczy jéj zdawały się wyrażać, że tylko przytomność jéj przyjaciółki nie dozwalała jej okazywać mi więcéj jeszcze uprzejmości i zajęcia się mną; gdy za powrotem znalazłem że te miłe usposobienie zmieniło się w przykre jakieś wrażenie.
„Pani de Mogiron jedna tylko, zdawała się być upojona radością. Przemawiała sama, zmuszała mnie mówić, śmiała się, a śmiejąc pokazywała śliczne zęby, potém dawała znaki Karolinie, oczy na mnie mając zwrócone, i zdawało się, że szuka w mojéj twarzy czegoś obcego i nieznajomego jéj.
„Położenie moje stawało się coraz nieznośniejsze, i czując że go dłużéj nie wytrzymam, miałem wsiać, gdy Karolina mnie uprzedziła; chciałem ją zatrzymać, otwieram usta chcąc do niéj przemówić, gdy właśnie, ten mój ruch wszystkie jej wątpliwości zniszczył.
— „Oh! panie, wymówiła do mnie odchodząc.
„To właśnie był wykrzyknik miss Fanny; czułem że czerwoność uderzyła mi na czoło, obejrzałem się w koło siebie i postrzegłem, że pozostałem sam z panią de Mogiron. Karolina była na końcu już ulicy, nie oddalała się, ale uciekała.
„Mój Boże! cóż jéj się stało? zapytałem pani Mogiron, cóż ją mogło tak raptownie zmienić?
— „Może jaki list od męża, odpowiedziała, ah! a propos listu, panie Henryku! znalazłam tutaj jeden z podpisem do pana.
„I z najniewinniejszą miną wyciągnęła ku mnie rękę i biletem, który poznałem, że mi był rano wręczony, wtenczas gdy miałem wychodzić.
„Potém kłaniając mi się prześlicznie, odeszła tą samą ulicą, którą się udała Karolina, zostawując mnie samego na tém samém miejscu, z listem w ręku; instynktowo tylko domyślającego się, że wszystko co mnie spotkało, było skutkiem tego nieszczęśliwego listu.
„Ciągnąłem wzrokiem za panią de Mogiron póki ją dostrzedz mogłem, potém dopiéro spojrzałem niespokojnie na tajemniczy papier.
„Zadrżałem na pierwsze słowo, a na ostatnie z wściekłością krzyknąłem.
„To na nim napisane było:
„Należy się od pana Henryka de Saint-Ille, panu B. uprzywilejowanemu dentyście, summa ośmdziesiąt franków, za dwa przednie zęby, z kłów hypopotama najprzedniejszego gatunku.
„Można zgadnąć, że podobny list był uderzeniem piorunu dla mnie, zimny pot lał mi się z czoła, oparłem się o żelazną podpórkę od dzwonka ażeby nie zemgléć.
„Potém instynktowa zrozumiałem, że wszystko już dla mnie stracone zostało; gdyby na rejestrze stało za jeden ząb a nie za dwa, byłbym pobiegł do Karoliny i powiedział jéj: „Okrutna! niewdzięczna! to dla ciebie zmuszony byłem uciekać się do fałszywego zęba, ale nieszczęściem należało się za dwa, jak tu jéj opowiedziéć, że jakaś nieznajoma porwała jeden z nich? Z zajmującego jakim dotąd dla niéj byłem, zostałem śmiesznym; ale tak śmiesznym, że bałem się przez dom przejść, aby Karoliny nie spotkać. Postrzegłem małe drzwiczki w ogrodzie otwarte; rycząc prawie z wściekłéj złości i żalu, wybiegłem niemi.
„Nie wiem jaką drogą udałem się, i którędy przechodziłem. Straciłem prawie przytomność razem. Kiedym przyszedł do siebie, znalazłem się w moim pokoju, leżący na dywanie, bijący czołem o podłogę, lecz nie mogę przypomniéć sobie i pojąć jakim sposobem tam się dostałem.
„Powoli jednak zaczął rozum przemagać; zdawało mi się nieustannie, że usłyszę dzwonek mój, że ten dzwonek poruszony będzie przez posłańca od Karoliny, przynoszącego mi od niéj tkliwe, pocieszające jakie słowo.
Niestety! reszta dnia upłynęła, a nieszczęsny zwonek nie odezwał się, nie poruszył go ani mniemany posłaniec, ani nikt inny.
„Czuwałem do trzeciéj rano, opowiedziéć ci wszystkie myśli, wszystkie rojenia, wspomnienia niedorzeczne, bolesne rozpamiętywania, które mi przechodziły przez głowę w téj cichéj, samotnie spędzonéj nocy, jest niepodobném; skutkiem tych rozmyślań okazało się, że byłem istotą opuszczoną od Boga, puszczoną w świat, aby się uganiać wiecznie za szczęściem i nigdy nie módz go doścignąć.
— „Przekonanie, jak pan widzisz, nie było pocieszającem.
„Po trzeciéj godzinie usnąłem strudzony, zgnębiony boleścią, i postanowiłem sobie, aby jak tylko Karolina widzialną będzie, pojechać do niéj, powiedziéć jéj wszystko, okazać jej w porównaniu z jedno-chwilową śmiesznością najgorętszą i namiętną miłość moją, bez granic dla niéj; wyjechałem więc z tém postanowieniem.
„Lecz czém więcéj zbliżałem się do Saint-Mandé, tém bardziéj czułem słabnące postanowienie, które przed chwilą zdawało mi się niezachwianem; powiedziećby można, że najmniejszy ruch życia, wykonany dla prowadzenia mnie do celu, do którego dążyłem, miał władzę przedstawiać pamięci mojéj najdrobniejsze szczegóły z przygody wczorajszéj. Widziałem siebie wyciągającego chustkę z kieszeni, czułem jak mi papier fatalny wypadał; widziałem te iskrzące oczy patrzące na ziemię, przez pręciki krzesła mego: tak widziałem jéj błyszczące jak żarzące się dwa węgle. Słyszałem, jak pani de Mogiron naumyślnie zrobiła jakąś niewłaściwą cytacyę, w celu oddalenia mnie. Każde słowo sprzeczki przychodziło mi na pamięć. Przeklinałem zarozumiałość, dająca mi pewność tego com utrzymywał. Złorzeczyłem chwili, w któréj radosny i zawcześnie tryumfujący z wygranéj, pobiegłem do biblioteki, zostawiając dwie kobiéty w altanie; potém widziałem siebie zajętego wyszukaniem książki, a razem miałem widzenie pani de Mogiron, przyskakującéj jak tygrysica do zgubionego listu, chwytającéj go w swoje szpony, otwierającéj i czytającéj go; słyszałem jak krzyknęła z radości i przekornie rzuciła go Karolinie; gdy témczasem ja, ja nieprzezorny zamiast pozwolić jéj fałszywie cytować raz, dwa, a nawet dziesięć razy, zostawiałem jéj plac boju przez fałszywy pochód, a dumny odwrót.
„Na widok pierwszych domów w Saint-Mandé, obraz cały tak się żywo przedstawił oczom moim, iż zapewnić pana mogę, że drżéć i mieszać się zacząłem jak wczoraj, a przejeżdżając przez uliczkę prowadzącą do lasu, kazałem stanąć i wysiadłem, w nadziei że świéże powietrze, widok pól, kwiatów i drzew, a do tego chód, mocy mi dodadzą; lecz siły mnie odbiegły, bo wstyd je odegnał. Ze dwadzieścia razy kręciłem się obok téj części ogrodu Karoliny, z którego wychodziło się do bisu. Zatrzymałem się nieraz przy furtce przez którą wczoraj uciekałem. Zbliżyłem się raz do niéj; słuchałem; patrzyłem przez dziurkę od zamku. Rękę uniosłem do dzwonka, lecz w téj saméj chwili posłyszałem szelest sukni zbliżającéj się; pomyśliłem sobie że Karolina wczoraj miała suknię jedwabną, że ten szelest mógł być jéj sukni, że może drzwi zaraz się otworzą i że mnie zastanie z ręką na dzwonku, podsłuchującego podedrzwiami; a nic się nie przygotowałem, czułem że mi nie przyjdzie nic zręcznego, bo nie ufałem memu talentowi improwizacji. Uciekłem więc jak złodziej i strudzony, cały w rozpaczy, zaledwo zdołałem powrócić do mego pojazdu którym wróciłem do domu.
„Nie powinienem był miéć nadziei, znalezienia w sobie tyle sił, aby się odważyć, na nieprzygotowane widzenie z Karoliną. Postanowiłem więc do niéj napisać, i to postanowienie natychmiast wykonałem.
„Nie powiem panu mego listu, chociaż i jednego słowa zawierającego się w nim, nie zapomniałem. Mówiłem jéj: że była moją radością, mojém szczęściem, mojém życiem, i że pewnie się zabiję, jeżeli jéj nie ujrzę. Miała cztery kartki tego listu, może był i za długi, mnie zaś zdawał się jeszcze krótki, bo każdy wiersz był skrapiany łzami memi i natchniony boleścią serca.
„Odczytałem go może z dziesięć razy; zdawało mi się niepodobieństwem, aby nie została wzruszoną taką sztuką wymowy, chociażby się tylko cokolwiek miłosierdzia w sercu jéj znajdowało. Zostawiłem jéj trzy dni na odpowiedź; późniéj, jak gdyby listu powinnością było, prócz gorących wyrazów któremi był napełniony, oznajmić jéj jeszcze przysięgę moją, przysiągłem, że jeżeli w trzy dni nie będę miał odpowiedzi, zabiję się.
„Trzy dni minęły a odpowiedź nie nadeszła.
„Opisać panu wzrastającą gorączkę przez okrutne oczekiwanie trzech dni, jest rzeczą niepodobną. Zegarek mój leżał przedemną na stole, uważałem i ścigałem życiem mojém ruch indeksu, mówiąc sobie: pojutrze, jutro, dzisiaj, za rodzinę, a jak indeks dojdzie w to miejsce, ja się zabiję.
„Skazówka doszła bez przeszkody i spóźnienia, z milczącą i okrutną obojętnością machiny nie obdarzonéj pojęciem. Ja wstałem.
„Nagle żal mnie szczególny ogarnął, to jest: że dla wyrzutu jéj sumienia, nie oznaczyłem godziny śmierci mojéj. Zszedłem na dół, nająłem kabryolet i kazałem się zawieźć do Saint-Mandé; udałem się znaną mi uliczką, podjechałem pod furtkę ogrodu, i ostrym kamykiem napisałem na tych drzwiach:
„Piątek, 13 listopada, o czwartéj po południu.
„To było ostatnie moje pożegnanie.
„Wróciłem do kabryoletu.
— „A gdzie pana odwieźć, zapytał się mój powoziciel, widząc że zamyślony i nieruchomy stoję przed nim.
— „Do rzeki odpowiedziałem.
„Woźnica z zadziwieniem spojrzał na mnie.
— „Jak pan mówi?
„To jego wahanie w dogodzeniu mi i niezrozumienie mojéj odpowiedzi, dwie myśli mi nasunęło: piérwsza, że gdybym mu drugi raz to samo odpowiedział, ten człowiek, mogący uważać rozpacz moją, mógłby zgadnąć po co ja tam chcę jechać; druga, że w czasie kiedy byłem w Saint-Mandé, list od Karoliny mógł do mnie nadejść.
— „Na ulicę Hanowerską, powtórzyłem woźnicy, i to prędko.
„Przybył na ulicę Hanowerską tak prędko jak tylko mógł.
„Żaden list jednak nie nadszedł.
„Gorzko się uśmiechnąłem i dałem mu za przejażdżkę wszystkie pieniądze jakie przy sobie miałem. Poczciwy człowiek nie zrozumiał mojéj hojności, a ja robiłem go spadkobiercą moim; bo jeżeli nie był ostatnim moim przyjacielem, był przynajmniéj ostatnim z rodzaju ludzkiego, z którym, podług wszelkiego podobieństwa, ostatnie zamieniłem słowa.
„Pojechał ze swoim kabryoletem, i widziałem go znikającego na zakręcie ulicy Grammont.
„Ja zaś oddaliłem się ulic# Louis le Grand.
„Noc była zimna; rzadko gdzie ukazała się gwiazda i zabłysła z ponurego nieba ciężkiemi chmurami okrvtego; co chwila wiał wiatr i popychał tumanem zmarzniętej mgły; był to prawdziwie czas taki, że kto nie miał splcnu, mógł go łatwo dostać.
„Co do mnie, już go miałem.
„Postanowienie moje aby umrzéć, niezmienne było, a że to piérwszy raz chciałem popełnić samobójstwo, brak wprawy był przyczyną, że myśli i wyobrażenia moje pomieszały się cokolwiek; w uszach mi szumiało jak gdybym na brzegu morskim słyszał rozbijające się bałwany; zdawało mi się, że pomiędzy chmurami widzę błyskawice; idąc trącałem wszystkich napotykanych po drodze, tak że mogliby byli wziąść mnie za pijanego albo waryata; niekiedy usłyszane grubijaństwa, nie zdołały wyrwać mnie z tego stanu, który był już prawie początkiem konania mego. Przeszedłem rynek Jakobinów, doszedłem do ulicy Rivoli, którą przebiegłem trotoarem od strony ogrodu, chociaż deszcz zaczął padać i mogłem się schronić pod kolumnadę; przeszedłem plac la Concorde i znalazłem się na moście Izby Deputowanych.
„Rzeczywiście, nie miałem wielkiéj zasługi za odwagę z jaką dopełniałem mojego postanowienia, bo byłem tylko machinalnie posłuszny głosowi wewnętrznemu, przemawiającemu do mnie: „Przysiągłeś że się zabijesz, musisz więc u miérać, — umieraj!“
„A ja mu odpowiedziałem: tak jest, tak!
„Przyszedłszy już do mostu, nie wahałem się ani sekundy: wlazłem na baryerę, związałem sobie chustką nogi, aby instynkt zachowawczy nie zwyciężył postanowienia, okręciłem głowę chustką z szyi dla prędszego uduszenia się, a gdy mi się zdało że ktoś spiesznie zbliża się ku mnie, rzuciłem się w rzekę.
„Wpadłem w głębię, zimno mi się zrobiło, woda huczała mi w uszach, nareszcie zemglałem.
„Tracąc przytomność zdało mi się, że jakieś stworzenie chwyta mnie za ramię.
Położenie nadto było drażliwe, aby Tristan bez wielkiéj niegrzeczności odważył się przypomniéć swemu koledze, że godziny upływały; zresztą zajmowały go szczérze pocieszne nieszczęścia Henryka. Za całe przypomnienie zaczął próbować kurków od pistoletów; lecz gdy Henryk nie postrzegł tego, czyli nic chciał postrzedz, poprzestał na tém bezowocném ostrzeżeniu.
Opowiadający mówił daléj.
„Kiedym przytomność odzyskał, znalazłem się w nieznajomym mi pokoju. Człowiek jakiś siedział przy moim łóżku, ogromny pies z Nowéj ziemi lizał mi ręce; spojrzałem się na człowieka i poznałem w nim Karola. Zapytałem go, jakim sposobem tu się znajduję; odpowiedział mi, że wieczorem przyjechawszy dyliżansem z Calais i przechodząc przez most do swego mieszkania, ujrzał jak ktoś rzuca się w wodę, kazał więc psu rzucić się za tonącym, a ten pies był wnukiem psa matki Honoraty. Pojmujesz pan, że trzeba było zdać sprawę Karolowi z rozpaczliwego mego postanowienia. Naówczas uprzytomniły mi się wszystkie bolesne wspomnienia, i zamiast dziękować Karolowi za uratowanie mi życia, przeklinałem, że z jego przyczyny wróciłem do opuszczenia mego i cierpień. Jednakże po wyratowaniu, pierwsza myśl która mi przyszła, była myślą nadziei, i chciałem koniecznie wstać, żeby pójść i dowiedzieć się, czyli czasem nie ma listu od Karoliny; bo przecie Karolina przeczytała może te kilka słów napisanych na furtce jéj ogrodu, a przeczytawszy, nie mogła inaczéj postąpić, jak przesłać po wytłumaczenie ich do mnie albo przynajmniéj do swego ojca.
„Lecz byłem przykuty do mego łóżka, a doktór zakazał, żeby mi nietylko wstać ale nawet mówić nie dozwalano; zresztą, członki miałem jakby zparaliżowane, ustawicznych doznawałem dreszczy i w każdej chwili zdawało mi się, że mi głowa pęknie. Były chwile, w których jakaś krwawa zasłona przesuwała mi się przed oczyma, a przez nią zdało mi się: jakby doktór, Karol i pies tańcowali wkoło mnie. Z takich odurzeń wpadałem w malignę; wtenczas wszystkie przedmioty mieszały się; przesuwały mi się przed oczyma; fałszywe łydki, fałszywe szczęki, krawcy, dentyści i pani de Mogiron, parskająca mi śmiechem w oczy. Zresztą jeżeli nie umarłem, miałem przynajmnitj pociechę, że mocno chorowałem; a jeżeli byłem przez jaką chwilę wolniejszy od maligny, zaraz mi la jedna myśl wracała, aby się zabić i takie środki ostrożności przedsięwziąść, żeby mnie już nikt w środku drogi nie zatrzymał; ta myśl ścigała mnie aż w gorączce, tak, że w niéj siły czerpając, zrywałem się, aby wybiedz. Karol dzień i noc mnie pilnował i z największą biédą napowrót kładł mnie w łóżko. Trwało to przez trzy tygodnie. Przed tym przeciągiem czasu niepodobieństwem było przenieść mnie do domu. Mój przyjaciel kazał mnie złożyć w pokoju przyległym temu, który sam zajmował w piérwszym hotelu jaki napotkał, i czuwał nademną z rzadką gorliwością i poświęceniem. Nareszcie zacząłem przychodzić do zdrowia, ale jeszcze nadzwyczaj byłem osłabiony, najsilniejszym działaniem we mnie była myśl o zadaniu sobie śmierci. Czekałem też z niecierpliwością chwili i możnością jéj spełnienia. Była to wyraźnie monomania, bo powracałem do dokonania samobójstwa, jak gracz wraca do kart. Jednakże wyzdrowienie moje szło swoją drogą i nakoniec przenieśli mnie do mojéj własnéj stancyi, gdzie znalazłem dużo listów, ale żadnego od Karoliny. Ojciec jéj nawet wyprowadził się z tego domu, pewnie za jéj radą. To smutek mój zwiększyło do najwyższego stopnia. W istocie to mi odjęło nadzieję ujrzenia kiedykolwiek Karoliny, choćby w razie choroby ojca, bo córka nie zaniedbała by go pilnować. Te uwagi przypomniały mi, jakim sposobem wzbudziła się miłość moja dla niéj, miłość głęboka, mocna, którą łoże boleści jéj ojca jakby uświęciło; a chociaż zacząłem poznawać jak w sercach kobiét miłość płytko zapuszcza korzenie; tyle Karolinę ukochałem, że nie mogłem w przyszłości przewidziéć, nawet możności kochania innéj kobiety.
„Skoro więc tylko wychodzić mogłem, umyśliłem pojechać po wiadomości, po które nie śmiałem posyłać. Wynająłem pojazd i odważyłem się udać do Saint-Mandé. Odzyskałem w téj podróży wrażenia, których doznawałem w ostatnich moich podróżach, a że nie miałem odwagi zajechał prosto przed dom, udałem się uliczka prowadzącą do lasu, i ujrzałem na furtce tak świéży jeszcze mój napis, jak gdyby od wczoraj istniał.
„Lecz odczytując napis, w rozpaczliwém usposobieniu umysłu wyryty, rzuciłem wzrokiem przez mur na dom, i ujrzałem wszystkie okna w mieszkaniu zamknięte.
— „Co się téż tam przytrafić mogło? pewnie nieszczęście jakie.
„Ten dom z zamkniętemi okiennicami, miał w moich oczach postać grobu przestraszającą mnie. Od chwili jak się przeląkłem o Karolinę, nie bałem się już niczego dla siebie samego. Skierowałem się napowrót małą uliczką i zajechałem szybko przed bramę.
„Odźwierny próg zamiatał.
„Biedny człowiek poznał mnie; zdawało się że go bardzo moje zniknienie obchodziło, zmyśliłem na prędce jakąś historyą, która chociaż bardzo niedorzeczna, muszę przyznać na jego pochwałę, nie wywołała żadnych zaprzeczeń.
„Nawzajem zacząłem się go wypytywać.
„Nazajutrz po moim wyjeździć, Karolina pojechała do męża.
„To już był cios ostatni.
„Wsiadłem do kabrioletu, który mnie odwiózł na ulicę Hanowerską.
„Pozostałem w domu, gdzie nie usiadłem ale rzuciłem się raczéj w fotel. Szukałem wkoło siebie, jakiéjś podpory, pociechy, nadziei, lecz znalazłem wszędzie tę samą tylko boleść, od dwóch miesięcy mnie pożerającą.
„Powiedziałem panu, że myśl odebrania sobić życia, nie odstępowała mnie; teraz mi się zdała bardziéj pożądaną i więcéj pocieszającą jak kiedykolwiek, dla tego też mi zupełnie zawróciło głowę. Spojrzałem na moje pistolety. Te były w swojém pudełku z wszystkiemi do nich przydatkami; wyciągnąłem rękę, wziąłem szkatułkę, wyjąłem pistolety i nabiłem je, z mocném postanowieniem raz już zrobić rozbrat z życiem! Nieszczęściem, wszedłem do domu tak myślami memi zajęty, że zapomniałem drzwi za sobą zamknąć; w chwili, gdy pistony kładłem w swoje miejsce, te nieszczęsne drzwi otwierają się i Karol wchodzi.
„Jak tylko mogłem najprędzéj broń ukryłem, ale jednak nie tak zręcznie aby tego Karol nie dostrzegł; zrozumiał wszystko, lecz czując że nie miałby sił dostatecznych przeciwko mnie, chyba w takiém razie, gdybym go się wcale nie strzegł, udał że się niczego nie domyśla. Powiedział tylko, wchodząc do mnie: „prześliczny czas, chciałem cię wyprowadzić na przechadzkę dla zdrowia i rozrywki.“
„Przyjąłem zaproszenie, bo spodziewałem się, że przecież znajdę sposobność wykonania zamiaru za piérwszym do domu powrotem.
„Wychodząc, Karol przemówił parę słów do mego służącego; wtenczas nie bardzo na to uważałem, ale późniéj wytłumaczyłem sobie te okoliczność.
„Przechadzka nasza przysporzyła apetytu Karolowi i dla tego namówił mnie żebym poszedł z nim na obiad; obiad rozochocił go jakoś, z którego zabrał mnie na teatr.
„Nie możesz pan wystawić sobie, jak ten obiad zdawał mi się długim a teatr nudnym. Nie byłbym w stanie opowiedzieć co widziałem, jak również co jadłem. Nakoniec północ przecie nadeszła, a Karol nie mógł już wynaleźć pozoru do spania u mnie, musiał się przeto ze mną rozłączyć.
„Znalazłem się sam.
„Tym razem z największą akuratnością zamknąłem drzwi za Karolem, i z dzikiem uśmiechem otworzyłem do moich pistoletów.
„W tém samém miejscu i w téj saméj szkatułce leżały.
„A że je rano nabiłem, więc nawet nie myśłałem obejrzéć ich. Przysunąłem kałamarz, wziąłem papiér i pióro z szuflady od stolika, przy którym siedziałem, napisałem piérwszy list do Karola, a drugi do Karoliny; potém wziąłem pistolety, oparłem lufę o czoło i pociągnąłem za cyngiel.
„Piston tylko pękł.
„Jak widać los uparł się.
„Postanowiłem sobie być jeszcze upartszvm jak los; z lewéj ręki przełożyłem drugi pistolet do prawéj i powtórnie za cyngiel szarpnąłem.
„Lecz i tym razem piston tylko się spalił.
„Przypomniałem sobie te kilka słów, wymówionych przez Karola do mego służącego. Zacząłem dzwonić, tak, że ledwie nie urwałem dzwonka, przybiegł służący zupełnie ubrany i tak zmieszany, że się utwierdziłem w mojém podejrzeniu.
„Podejrzenia moje nie były płonne. Konstanty do wszystkiego się przyznał. Karol kazał mu powykręcać naboje i tylko pislony pozostawić. Przykazał mu nadto, aby w całym domu ani prochu ani kuli jednéj nie było.
„Pojmujesz pan, że nie wiedząc iż w mojéj niebylności powykręcano naboje, i przywiedziono moją broń do niemożności szkodzenia mi, doznałem tego samego uczucia spuszczając kurek, jak gdybym był w przekonaniu że śmierć sobie zadaję.
„To wzruszenie chociaż mniéj mocne od tego co przy piérwszém zadaniu sobie śmierci uczułem, że tak wyczerpało jednak siły moje prawie omdlałem w fotelu. Konstanty położył mnie jakby dziecko jakie w łóżko i całą noc pilnował.
„Obudziwszy się, ujrzałem Karola siedzącego przy łóżku moim.
„Tym razem przyszedł jeszcze po mnie, ale już nie dla przechadzki na pola elizejskie, ale żeby z nim przepędzić karnawał w Rzymie.
„Nie miałem żadnéj własnéj woli, i wszystko było mi jedno czy byłby, mnie zabrał do Buenos-Ayres, czy do Serincapatnam; niczemu się więc nie przeciwiałem. Konstanty ubrał mnie, potém poszedł uprzedzić mego notaryusza, że wyjeżdżam do Włoch, aby mi przesyłał do Florencyi, Rzymu i Neapolu listy do bankierów, i tego jeszcze wieczora, byliśmy na drodze do Lyonu.
— „W cztéry dni potém przybyliśmy do Marsylii, a z tamtąd w ośm do Rzymu.
„Dla szczęśliwego człowieka, musi to być ciekawa rzecz, widzieć karnawał w Rzymie. Lecz ja daleki byłem od szczęścia, i wszystkie te przebrania, ta wesołość, te krzyki, snuły się jakby jakie cienie przed boleścią moją i mętnie, niewyraźnie, jak marzenia senne przedstawiały mi się. Tyle ich wesołość była dla mnie obcą, ile mój smutek dla nich: a w wieczór, kiedym do siebie wrócił i słyszał ten niezwyczajny i nieznany mi zgiełk, zdawało mi się, że jestem chory i że to dalszy ciąg maligny. Co mnie smuciło także, to, że mi włosy bardzo wypadały, choroba która po mojem topieniu się nastąpiła, zdawała się zostawiać na pamiątkę po sobie, zupełne moje wyłysienie. Nie miałem już chęci podobania się, lecz jeżeli zezwoliłem żyć jeszcze, nie chciałem okazać się starym przedwcześnie. Czyż nie dosyć że ogołociłem się z zębów, trzebaż jeszcze było utracić włosy? ale widać przeznaczono mnie do wyczerpania wszystkiego rodzaju małych nieszczęść tego swiata. Włosy promieniami całemi wypadały; czułem że nie uratuję reszty zostających mi, tylko rozpaczliwem postanowieniem.
„Pewnego poranku, wszedłem na ulicę Kursów; wstąpiłem do najsławniejszego perukarza stolicy świata chrześcijańskiego i okaza-TM’ łem mu smutny stan włosów moich. Ten oznajmił mi po poważnem rozważeniu okoliczności, że tylko jeden sposób (chroniący od zupełnéj zagłady nieszczęsne me włosy) był ten, aby głowę przez parę miesięcy golić, dwa lub trzy razy na tydzień, i nosić perukę do póły, póki nie okaże się, że już włosy gęsto puszczają i że można im pozwolić rosnąć. Przyznaję się, że czułem wyraźny i niemały wstręt do peruki. Zawsze uważałem, że z wielką łatwością poznawano ten strój nierodzimy. Przekładałem po stoicku pokazywać gołą głowę ludziom, niżeli kłamać dla miłości mojéj czaszki, jak już raz kłamałem dla szczęki, co niestety źle mi się było udało. Ale perukarzowi szło bardzo o dostarczenie fałszywéj fryzurki; przekładał mi że nietylko będzie nie miło patrzéć na ogoloną głowę, ale nawet może się to stać dla mnie rzeczą niebezpieczną w czasie wielkich upałów; słońce rzymskie nie żartuje i przepalenie głowy, jeżeli nie wścieklizny, to może mi napędzić witryaryr, groźby te tak mnie zatrwożyły, że przystałem na perukę, zachęcony tem jeszcze przekonaniem, że miałem do czynienia z prawdziwym artystą. Pokazał mi nie zbiór, ale muzeum peruk. Miał ich mnóstwo, dla młodych, dojrzałych i starców. Miał peruki stosowne do charakterów i temperamentów, — bo to można uważać i postrzedz, że włosy człowieka niehamującego się, inaczéj rosną, jak włosy spokojnego i cierpliwego. Nareszcie jak zawsze, dałem się schwytać rozumowaniem, a nadewszystko wzrokiem; bo wciąż rozprawiając i chwaląc swój towar, podnosząc, uwielbiając i przenosząc sztukę wyżéj nad naturę, mój człowieczek włożył mi już trzy lub cztery próbki talentu swego na głowę, które, zdawało mi się, cudownie zastępowały chwilowy brak moich włosów. Zresztą, w trzy lub dwa nawet miesiące, włosy moje wzmocnione regularnem strzyżeniem, miały podług obietnicy mego artysty puścić się gęste, i nietylko bujnie ale nawet prędko odrość.
„Westchnąwszy, usiadłem i upoważniłem go do ranienia mi głowy.
„Prawdę, powiedziawszy, nie wiele włosów na tę operację poświęciłem, bo gdybym był chciał, mógłbym porachować wszystkie padające pod brzytwą. Zebrałem je w promień, po skończonych obstrzyżynach, i wybrałem sobie perukę tego samego jak włosy moje koloru.
„Nieomieszkał perukarz podać mi zwierciadło, po dokonanej operacji; przyznam się, że na widok czaszki mojéj ogolonéj nakształt mandaryna, chęć moja nieuważania na świat i śmiech ludzki, zdała mi się niepodobna do wykonania, tak się wydawałem pocieszny w własnych moich oczach.
„A więc westchnąwszy drugi raz, poddałem głowę moją perukarzowi, ten ją okrył artystycznym wyrobem swoim, i z tryumfującą już miną, po drugi raz dał mi zwierciadło.
„Ani w Owidiuszu niemożnaby było dostrzedz dokładniejszéj przemiany.
„Tym razem zapłaciłem gotowizną, aby uniknąć rejestrów, i powróciłem do siebie zaspokojony i pocieszony. W istocie, nie widziałem peruki tak sztucznie wykonanéj, do tego stopnia, że Karol zobaczywszy mnie, wykrzyknął:
— „A wiész, że masz cudowną perukę i tak łudzącą, że nigdy nie dostrzegłbym tego, gdybym cię przed chwilą nie widział.
„Trzy razy na tydzień chodziłem się golić do mego perukarza, mieszkającego, jakem już powiedział, wyżej ulicy Kursów, nic chcąc aby mnie widywano odbywającego kursa na tę smiészną operacyę, wieczorem więc tylko odwiedzałem go i potem zaraz wracałem do siebie.
„Karnawał skończył się, i już było blisko dwóch tygodni, jak odbywałem rzemiosło łysego, gdy jednego wieczora, spokojnie idąc drogą, prowadzącą od sklepu mego artysty, do oberży mego gospodarza, wypadła kobiéta jak obłąkana z la Via Cristina i postrzegłszy jakiegoś człowieka, przybiegła do mnie krzycząc:
— „Ratuj mnie pan, w imię Rogal ratuj mnie, on mnie chce zabić!
„I w téj saméj chwili ścisnęła mnie w ramiona, jakby zrobiła istota topiąca się, napotkawszy deskę albo pień drzewa.
„Obejrzałem się, w stronę w którą oczy nieszczęśliwéj kobiéty utkwione były, i w istocie postrzegłem człowieka nadchodzącego z groźną postawą.
„Rzuciłem się pomiędzy tych dwojga łudź1 i to było korzystnie dla niéj, bo skutkiem tego ruchu, odebrałem raz jéj przygotowany.
„Szczęściem, ten raz, był uderzeniem pięści, lecz prawdę wyznać muszę, iż z wielką siłą wymierzony.
— „Panie! rzekłem, tylko zbójca może tym sposobem ścigać kobiétę, i nikczemnikiem jest ten, kto śmié tak na nią rękę wznosić.
— „Panie! zdaje mi się, że chociaż ręka moja wzniesioną była na kobiétę, spadła przecież na mężczyznę.
— „Tak jest panie, i to tylko poprawia sprawę pańską, odpowiedziałem.
— „Dobrze dobrze panie, pomówimy o tém jutro w dzień; tymczasem idź pan swoją drogą i nie mieszaj się do tego, co do ciebie nie należy.
„I wyciągnął rękę do biédnéj kobiéty, która sobie tarczę ze mnie zrobiła i na ten ruch jego krzyknęła.
— „Dama ta, wezwała mojéj obrony i opieki, odpowiedziałem, i tę jéj daję, jeżeli więc krok jeden więcéj pan postąpisz, dodałem wyciągając z kieszeni nóż w formie sztyletu, zginiesz!
— „Dobrze panie, odrzekł nieznajomy odsuwając się o krok wtył, bo widział, że nie żartowałem, znajdziemy się jutro!
„I żebvś pan nie trudził się długiem szukaniem mnie, powiedziałem do niego, prószę mój adres.
— „Dobrze panie, odparł nieznajomy, odbierając odemnie papier. Co do ciebie pani, jak tylko zabiję bohatera twego, czekaj mnie natenczas.
„I ze znakiem groźby oddalił się.
„Wziąłem pod rękę biédną przestraszoną i zapytałem gdzie ją miałem prowadzić; mieszkała w Via Cristina, przy ulicy téj właśnie z któréj widziałem wychodzącą.
„Cała drżała.
— „Uspokój się pani, powiedziałem, już nie ma dla ciebie żadnego niebezpieczeństwa.
— „Niestety gdyby nie pan, odpowiedziała, byłby mnie zabił.
— „Czuwam pani nad tobą.
— „To téż teraz nie o siebie, ale o pana się boję.
— „Jak to’?
— „Bo jeżeli jutro zabije pana, będę sobie śmierć pańską wyrzucać, gdyż to z mojéj przyczyny cię spotka.
— „Oh! ja nie dam się tak naiwnie zabić, będę się przecież bronił.
— „Lecz miej się pan na ostrożności, bo on bardzo zręczny.
— „Będę się starał poradzić sobie z jego zręcznością, a pamięć na to, że pani potrzebować możesz mojéj pomocy, podwoi mi siły.
— „Ah jakże pan dobry jesteś! — przy tych wyrazach podniosła oczy na mnie które przy świetle księżyca, wziąść można było za dwie gwiazdy, jakże pan dobry! Bóg to panu wynagrodzi!
„I coraz dalej szliśmy w Via Cristina, ona zamyślona, a ja patrząc się na jej piękne oczy mimo pochylonéj głowy.
„O pięćdziesiąt kroków prawie, zatrzymała się przed domem dosyć wytwornym.
— „Tutaj mieszkam, wymówiła, jeżeli nieszczęście jutro rano nie spotka pana, przyjdź na drugie piętro i zastukaj; otworzą panu i zaprowadzą cię do osoby, która aż do przyjścia twego panie, modlić się za ciebie nie przestanie, i szczęśliwą będzie jak cię znów ujrzy.
„I zniknęła ściskając mi rękę, z uśmiechem na ustach, a gdy otworzyła je przy świetle rewerberu umieszczonego przy zakręcie ulicy, dojrzéć można było dwa sznurki najpiękniejszych pereł, oprawnych w koral, jak mówią poeci.