Przygody czterech kobiet i jednej papugi/Tom II/I
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Przygody czterech kobiet i jednej papugi |
Wydawca | Alexander Matuszewski |
Data wyd. | 1849 |
Druk | Jan Jaworski |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | anonimowy |
Tytuł orygin. | Les Aventures de quatre femmes et d’un perroquet |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Gdyby czytelnik był w składalni trupów z dobroczyńcą Ludwiki, byłby mu powiedział: ciało o które się tu pan dopominasz nie jest Tristana.
— Bah! powiedziałby lekarz.
— Tak! odrzekłby czytelnik.
Jakże to wiesz?
— Słuchaj tylko.
— Słucham.
— Tristan, jak nam przynajmniéj autor powiedział, ranił się w piersi, a ten którego pod tym nazwiskiem chcecie pochować, ma głowę strzaskaną, a piersi nie tknięte.
— To prawda, mówił by daléj lekarz, ale ten kto jest?
— Jest to, odrzekłby czytelnik, ciało tego nieszczęśliwego Karola, który chcąc uratować swego przyjaciela i Tristana, sam się zabił.
— Ach! dobrze, mówiłby daléj lekarz, ale gdzież jest Tristan?
— Nie wiem dodałby w końcu czytelnik, ale bęzwątpienia autor nam to powié.
— Szczęściem dla nas, czytelnik nie mógł towarzyszyć lekarzowi do składalni trupów, a my mogliśmy kazać pochować Karola na miejscu Tristana, bez wiedzy doktora i Ludwiki, którzy nie mogli spostrzedz téj zamiany. Co do naszego bohatera, oto co się z mm stało: Jak to już powiedzieliśmy, w chwili kiedy młody czlłowiek strzelił do siebie, powóz prędko nadjeżdżał, a on dla tego tylko tak się pospieszył, aby nie być widzianym od tych co byli w powozie, i nie być zatrzymanym gdyby go spostrzegli, bo nietylko mogli mu przeszkodzić w dopełnieniu zamiaru, ale jeszcze oskarżyć o zabójstwo Karola. Tristan bowiem chciał zabić się wystrzałem z pistoletu, ale nie chciał zginąć na rusztowaniu: spiesznie pociągnął cyngiel, kula trafiła go i upadł bez przytomności na trawnik. Odgłos ognistéj broni przestraszył konie; w téj chwili śliczna główka ukazała się w drzwiczkach i zawołała. „Pocztylion — czekaj“. Bo trzeba nam powiedziéć, że ten powóz który tak spiesznie się zbliżał był powozem pocztowym. Pocztylion zatrzymał konie — zsiadł i otworzył drzwiczki, natychmiast młoda kobieta, w podróżnym stroju wysiadła, i udawszy się w stronę gdzie strzał dał się słyszéć, znalazła Tristana leżącego bez przytomności, zawołała więc z całéj siły:
— Na pomoc!
Służący który towarzyszył pięknéj podróżnéj, bo powiemy nawiasem, rzeczywiście była piękną, przybiegł z pocztylionem, i zaczął swe żale rozwodzić nad nieszczęśliwym który jak się zdawało już nie żył.
— Ten człowiek się zabił, mówił pocztylion uszczęśliwiony swym dowcipnym postrzeżeniem.
— Zabił się, albo go zabili, powiedział służący.
— To musiał być pojedynek, dodał pocztylion, bo jeżeli pani sobie przypomina słyszeliśmy dwa wystrzały.
— To prawda, odrzekła młoda kobieta.
— Przeciwnik i sekundanci zapewne ociekli, powiedział służący, tak najpewniéj że to był pojedynek. Tymczasem młoda kobieta klęcząc macała puls Tristana.
— Janie! zawołała, zanieś tego nieszczęśliwego do powozu, jeszcze oddycha, może go zdołamy ocalić.
— Ależ przecie pani jedzie do Włoch.
— Pojedziemy późniéj.
— Więc pani chce, aby zawieziono ranionego?...
— Do mnie.
Podróżna, wymówiła te słowa głosem kobiety ale z męzką wolą. Po tych kilku wyrazach, można było poznać jéj dziwny i niepodległy charakter. Służący usłuchał rozkazu bez dalszych uwag; zaniesiono rannego do powozu, usłano mu rodzaj łóżka, położono, go na niem, pod głowy poddano miękkie poduszki — a młoda kobieta wsiadając, zaleciła pocztylionowi, aby spokojnie i wolno jechał. Potem okryła Tristana szalem, i zatamowała krew z rany płynącą, cicho powtarzając:
— Biedny młody człowiek! może umrze. Jak to już powiedzieliśmy, Tristan był co się zowie ładnym chłopcem, rana dodawała mu jeszcze wdzięku i czyniła go nader zajmującym. Bladość jego nic z téj odrażającéj śmiertelności nie miała, przeciwnie, nawet powabną była. Białe jego, arystokratyczne ręce, zwieszały się niedbale, usta wpół otwarte dawały widziéć cudownéj piękności zęby, do tego rana, może śmiertelna, i czegóż więcéj trzeba było do wzruszenia a być może do zajęcia tylko młodéj kobiety. Ta o któréj mówimy, czyniła już najdziwaczniejsze domysły, i w swéj excentrycznéj wyobraźni, tworzyła całą powieść mającą służyć za przedmowę przyczyny tego samobójstwa czyli też pojedynku; — widząc tego rannego tak pięknym, tak młodym, nie mogła nawet przypuścić, by czyn który popełnił, wynikał z innéj przyczyny jak miłość, i mówiła sobie: że jeżeli ten człowiek o tyle jest dobry o ile piękny, i zakochany o ile zajmujący, śmierć jego, jeżeli broń Boże, by jéj uległ, pogrążyła by we łzach i żałobie jaką młodą, śliczną istotę, której imię, ostatniem jego tchnieniem było. Złorzeczyła powolnemu ruchowi powozu, tak jednak koniecznemu dla Tristana, chciała by już jak najprędzéj stanąć u siebie, aby przywołać doktora i przynieść ulgę biednemu rannemu. Tymczasem patrzyła się z lubością, rada że się nikt nie patrzył na tę piękną głowę, na te zamknięte oczy, i co ją bardzo w téj chwili zajmowało, to chęć dowiedzenia się, czy te oczy się kiedy otworzą, i czy będą niebieskie lub czarne. Zajechano nakoniec. Jan i pocztylion wnieśli Tristana do pokoju, zawołano lekarza z Boulogne, jedynego który tam był, nie miano więc trudności w wyborze. Przybył, obejrzał chorego i w końcu powiedział:
— Ten człowiek kulą był ugodzony. Wszyscy podziwiali naukę lekarza.
— Ale mówił daléj rana nie jest niebezpieczną.
— A więc, przerwała młoda kobieta, on z niéj nie umrze?
Lekarz po zsondowaniu rany, odpowiedział
— Przy staraniach i spokojności, prędko przyjdzie do siebie; kula osunęła się po żebrach, nie ma więc niebezpieczeństwa. Przystąpił do opatrzenia rany, w czasie którego Tristan otworzył oczy, ale jakby tym wysileniem zmęczony, zamknął je natychmiast. Lekarz oddalając się, zalecił spoczynek choremu, a zabronił mówić. Raniony sam pozostał, po opatrzeniu doznał ulgi, a obudziwszy się poniósł rękę do serca, w którym czuł bol mocny, chciał wstać, ale mu to niepodobném było. Skutkiem znacznéj utraty krwi, niezmiernie był osłabiony, postanowił więc leżéć i przypatrzyć się miejscu w którym się znajdował. Obejrzał pokój, którego całość przedstawiała smak wytworny, lecz szczegółów dostrzedz nie mógł, bo dwie aksamitne firanki ociemniały go tak, że zaledwie mały promień światła przedrzéć się przez nię zdołał. Po niejakim czasie, ze zdziwieniem budzącego się człowieka, patrzył na przedmioty otaczające go, pytając się samego siebie, jakim sposobem się tam znajduje? — Miał naturalnie głowę ociężałą i stracił poniekąd pamięć, tak, że mu się to wszystko snem zdawało, i otwierał oczy, ażeby się zapewnić czy nie śni. Wtedy zebrawszy myśli, przypomniał sobie zwolna wszystkie okoliczności poprzedzające przebudzenie jego, porzucenie, domu, list, spotkanie w lasku Bulonskiém z człowiekiem nieznanym. a w końcu podniósłszy rękę do lewego boku, strzał którym się ugodził. Ale to wszystko nie mogło mu wytlomaczyć jakim sposobem wyszedłszy z nędznéj izdebki aby się zabić, obudził się w pokoju tak zbytkownie przybranym. Najzupełniejsza cisza go otaczała. domyślił się po blasku słońca, które przedarłszy się przez okna i firanki, oświecało kwiaty pięknego dywanu, że czas przepyszny. Ale to było wszystko, co mu Bóg wiedzieć dozwolił, a co mu było dziś obojętnem, jako biednemu choremu, który nie mógł z łóżka się podnieść, i miał przekonanie że długo w nim zostawać będzie, tak był bezsilny. Przestawał więc na obracaniu głowy w prawo i lewo, bo to był jedyny ruch pozwolony mu, a późniéj gdy wspomnienia zaczęły się wyjaśniać, pomyślał o Ludwice, która w téj chwili oddana była zapewnie niespokojności, jeżeli listu nie spostrzegła, albo rospaczy jeżeli go przeczytała. Wtedy spróbował jeszcze raz wstać, ale jak pierwéj tak i teraz bezsilnie upadł na łóżko, a nie wiedząc gdzie się znajduje, wołać nawet nie mógł; pragnął jednak napisać do Ludwiki, że żyje, żeby nie rozpaczała. Ale w téj chwili zupełną pamięć odzyskał; przypomniał sobie nieszczęśliwego Karola, którego prawie zabił, pomyślał, że jeżeli jego znaleźli, znajdą także i Karola, który jak on mógł żyć i oskarżyć go przed sądem; a tak w téj osłabionéj głowie coraz inne tworzyły się przypuszczenia, i widział się przytrzymanym, więzionym, oskarżonym o zabójstwo, a choć wprawdzie miał szczerą chęć skrócenia sobie życia, nie zgadzał się bynajmniéj na ścięcie. Gorączka tak się wzmogła, że przeszła w malignę, w śnie nic nie widział jak tylko powrozy, więzienia, samobójstwa i rusztowania, potém przyszedł sen lżejszy i tyle był miłym i orzeźwiającym, o ile maligna była okropną. Smutne wspomnienia wymazały się zupełnie z umysłu Tristana, zdawało się mu, że widzi dwa jasne promienie słońca, oświetlające pokój, ale w tym jego śnie przynosiły mu one więcéj jak światła, bo jakąś harmoniją, jakieś tajemnicze dźwięki, które napełniały pokój, tony wyraźne, jak mrok wieczorny, wonne jak kwiaty dolin, smętne jak noc, dały się słyszéć z razu, a potem złączone z głosem ludzkim, utworzyły śpiéw podobny do śpiewu dziewicy z Betleem.
W téj utajonéj harmonii, było coś tak pięszczotliwego, że Tristan był jak w zachwycenia. Zrazu, tony były niepewne jak daleka modlitwa pielgrzymów, a chory marzył, że widzi tych świętych podróżnych wychodzących z błogosławionéj doliny i przybliżających się. Ale muzyka trwała coraz silniejsza i więcéj wyraźna, wtedy zdawało się rannemu, że harmonija ta była śpiewem wróżki, która go umierającego podniosła i w swym czarownym pałacu umieściła. Tony religijnéj pieśni przeszły jak wietrzyk, który lekkim swym tchnieniem liście porusza, twarz owionie, popieści i zniknie, nie zostawiwszy innego śladu, jak lekkie liści drżenie. Po chwili dźwięki głośniéj jeszcze zabrzmiały w duszy Tristana, i jak ostatnie tchnienie gasnącego serca, tak ostatnia nuta skonała w oddaleniu, tajemnicza i niepewna. Muzyka już dawno ustala, a Tristan słuchał jeszcze bezsilny, jakby wschodnią odurzony kąpielą; przecierał oczy jak po śnie, a przecież nie śnił, tylko śpiewka którą słyszał, jego półsennéj wyobraźni, wydała się dziwną harmoniją. Przez ten czas słońce nachylało się ku zachodowi a blady jego promień pokój oświetlał. Tristan chciał snu spróbować, obrócił się do muru, szukając, w myśli przyczyny togo śpiewu co go tak zachwycił, a ukołysany melodyą muzyki przymknął oczy. Gdy je otworzył, firanki były rozsunięte, i pozwalały widziéć zachód słońca w całym blasku jego. Widok rozciągał się na szeroką drogę wysadzoną topolami, tworzącemi rodzaj zielonego parkanu, za którym przesuwały się kiedy niekiedy, ciężki dyliżans, albo wóz obładowany, to wszystko ozłocone słońcem wśród zielonych liści, wydawało się jak cudowny szkic Diezza albo Roussa. Dla chorego ta żyjąca panorama wielką była rozrywką: widziéć słońce zapuszczające się za doliny i zapełniające cały horyzont ognistem światłem, które wydaje się jakby nieprzejrzane łany pokryte złotem zbożem, jakie Bóg, ten czarodziejski malarz, jednym pociągiem pędzla swego na niebie skreśla, poczem cień zdaje się z ziemi wychodzić, złota światłość zwolna układa się w łożu chmur, i godzina spoczynku wybija.
Przy ostatnim blasku dnia, widział Tristan kilka przechodzących wieśniaczek, w ubiorach czerwonych i białych, które pochylone pod ciężarem koszów, spiesznie zdążały do domów gdzie przy kopcącym świetle lamp, czekali na nie mężowie i dzieci.
Tristan wszystkiego próbował — był wczęści poetą, a ta żyjąca sielanka ucieszyła go tyle, ile poprzednio wzruszyła muzyka. Widocznem było, iż ten lub ta, co nad nim czuwali, posiadając wszystkie sposoby rozerwania nudów chorego użyli najnaturalniejszych. Noc tymczasem nadchodziła, a chory spostrzegłszy, że zwykle podczas snu jego tworzono nową rozrywkę, domyślał się, że wkrótce nadejdą, sądząc że już zasnął. Istotnie, po chwili usłyszał lekkie stąpanie odedrzwi, poczem zatrzymano się, zapewne dla przysłuchania — ciekawy co daléj robić będą, obrócił się do muru, udając że śpi. Otworzono drzwi jak można było najciszéj, wszedł służący na palcach, postawił na tacy imbryk do herbaty i filiżankę, a wszystko to było z najpiękniejszéj serwskiéj porcelany, poczem zasunął firankę, jak można było najszczelniéj i znikł tak jak wszedł, bez najmniejszego hałasu. Tristan obrócił się i domyślił, że należy wypić co mu przyniesiono, nalał więc filiżankę herbaty i wypił; byłto napój obojętnego smaku, jak zwykle bywają tyzanny; w tych więc rannych odwiedzinach, nie doznał miłéj niespodzianki i zapewnie do następnego poranku zamyślono go zostawić zupełnie materyalnemu życiu.
Skutkiem osłabienia w jakiem zostawał Tristan, wieczorem uczuł się bardzo zmęczonym. ale małe wzruszenia jakich przez dzień doznał sprowadziły mu trochę gorączki, zasypiał więc z rozpaloną głową i przyśpieszonym oddechem. Nazajutrz zaledwie przebudził się, wszedł lekarz, odsunął sam firanki, odwinął ranę, która zdawała się być łatwą do wygojenia, opatrzył ją na nowo, a chory zapytał go czy prędko będzie mógł wstać z łóżka.
— „Tak jest“ odpowiedział lekarz: „Za dwa lub trzy dni.“
— Gdyż nie mogę zawsze tu pozostać dodał Tristan. A nawet nie wiem dotąd gdzie się znajduję.
— Czy mają o panu staranie? czy dobrze ci tu jest?
— Bardzo dobrze.
— A więc cóż pana więcej obchodzić może.
— Tak, to prawda.
— Jak wstaniesz, zobaczysz gdzie jesteś, a teraz chcesz pan książek?
— Dziękuję — chciałbym tylko papieru i atramentu.
— Lekarz poszedł w róg pokoju, wziął kałamarz. pióra i papier, przystawił mały stoliczek do łóżka, postawił wszystko na nim i zapytał
— Czy już wszystko?
— Tak jest, doktorze.
— Do widzenia.
— Do widzenia? a więc, zawołał Tristan za odchodzącym lekarzem, nic się nie mogę dowiedziéć.
— Bierz pan przykład ze mnie, wszak o nic nie pytam pana. Gdybym był ciekawy, musiałbym być i gadatliwy, a ja nie mogę nim być, tym bardziej że nic nie wiem. Późniéj zapewne, zrobię panu zwierzenia w zamian za jego własne, nim to jednak nastąpi czekać trzeba.
— Powiedz mi przynajmniej doktorze, czy chcąc mówić o osobie która mnie ocaliła, mam mówić on lub ona?
— Jak ci się podoba.
— Doktorze! jesteś jak Sfinx, jedną tylko masz nad mm wyższość, a ta jest, żeś lekarzem.
— To prawda, ale on mimo to, niemniej zabijał, a więc ominąwszy patent, warciśmy jeden drugiego.
— A zatem proszę, cię tylko o jedną rzecz, którą będziesz mógł zrobić, bez zdradzenia tajemnicy, a ta jest, żebyś mnie jak najprędzej wyleczył.
— Za trzy dni wstaniesz.
— Dziękuję.
— Żegnam.
— Żegnam cię, powtórzył Tristan z wyrazem poddania.
I zajął się pisaniem do Ludwiki, ale w téj chwili wszedł służący, niosąc na srebrnéj tacy skromne śniadanie, które zalecił lekarz. Tristan już chciał zadać mu pytanie, lecz zastanowił się i osądził, że kiedy proszono lekarza, aby nic nie mówił, bezwątpienia lokajowi nakazano zupełne milczenie. Jadł więc w cichości, co mu przyniesiono. nie troszcząc się już zkąd mu przyszło smaczne śniadanie, które połknął do ostatniéj okruszyny, a potém skończywszy zatrudnienie, będące nie bez wdzięku dla człowieka, co na gwałt do życia powracał, zajął się znów pisaniem listu do żony.
Wiecie ile to nad naszą biedną organizacyą cielegną się wywiera wpływu, wiecie, że kiedy się jest naczczo i kiedy się w nocy nie śpi, umysł podniecony, wszystko widzi w smutniejszéj barwie. Zdarzało się wam nie raz napisać list do kobiety z kilku złożony stronic, napełniony smutnymi wyrażeniami, a nawet obietnicami zadania sobie śmierci jeżeli wzajemną nie odpowie miłością, a po napisaniu takiego listu poszło się na śniadanie, bo nie ma na święcie zakochanego, coby mniéj więcéj nie jadał śniadania, choćby też jedynie w celu utrzymania przy siłach swojej miłości. Powróciwszy tedy ze śniadania, gdy się taki list odczytało, śmiesznym się wydał, tak że go trzeba było podrzéć, poczém siadło się w oknie, paląc cygaro. W takim to wypadku i Tristan się znajdował. Od wielu już dni gorzał mózg jego boleścią z braku pożywienia, i marzył o samobójstwie, a kiedy czyn dokonanym został, a on się przy życiu znalazł, przyszła gorączka, i jedną tylko miał myśl, a ta była, ażeby zobaczyć Ludwikę. Ludwikę, którą sądził umarłą z żalu, lub przynajmniéj słabą i całą we łzach. Gdy prosił lekarza o atrament i papier, chciał napisać długi list, smutny jak pierwszy, wyrażający poddanie się wyrokom okropnym Boga. Właśnie wtenczas przyniesiono mu śniadanie, uczuł że mu się jeść chice, odłożył więc papier i myśli smutne na stronę, a rzucił się jak zgłodniały na zupę i skrzydło kurzczęcia i dopiero się zatrzymał gdy talerze skrupulatnie wypróżnione były; wtedy sparł głowę na poduszkach z pewnym rodzajem zadowolenia, a zasmakowawszy w jedzeniu, kosztował w końcu snu wśród marzeń najbardziéj pocieszających. Otóż podczas senności, powtórzyła mu się wczorajsza muzyka, która go nawpół rozbudziła, ale tak jak by pieśń miała być do okoliczności zastosowaną, jak by była tylko odbiciem myśli jego; zamiast smętnéj narzekającéj muzyki, którą pierwéj słyszał, obił się o uszy jego jakiś rodzaj ballady cygańskiéj, z dziwacznemi a wdzięcznemi razem słowami: gdy zaś zgasł dźwięk ostatni, raniony otworzył oczy, spojrzał przez okno na słońce, które zdawało się śpiew zakończać. Wtedy uczuł się pełen radości, zdawało mu się, że rana bólu nie sprawia i wśród zbytku który powrót do życia tak słodkim uczynił, zaczął znów myśléć o téj która w owéj godzinie zapewne cierpiała, a może i umierała po stracie jego. Wziął więc pióro napowrót, lecz mózg jego ociężały, nie znajdował myśli które się po nim snuły kiedy był głodny; kiedy był na czczo wyrazy cisnęły się pod jego pióro teraz zaś nie przychodziły wcale: obracał pióro w ręku nie wiedząc jak zacząć. W końcu na pisał do Ludwiki list tak różny od tego który był pierwéj zamyślał, iż wnieść mogła, że jeżeli mąż jéj nie umarł, to przynajmniéj dostał obłąkania! prosił jéj aby przybyła do niego i stanął w tem miejscu, bo przypomniał sobie że nie wie gdzie się znajduje; a że dotąd nie odpowiadano na pytania jakie czynił, sądził, że i teraz napróżno chciałby się dowiedziéć. Był więc nadzwyczaj zakłopotany i myślał jakby wymyśléć zręczny wybieg, aby się dowiedziéć w jakiéj się znajdował okolicy: w tym właśnie wniósł służący napełnioną tacę, w miejsce téj która wypróżnioną była.
— Jak się nazywa kraj, gdzie się znajdujemy? zapytał Tristan służącego.
— Nie ma nazwiska?
— Jak to nie ma nazwiska?
— Nie panie.
— A dla czego?
— Nie wiem. Ten dom jest odludnem pomieszkaniem, wśród ulicy, o któréj nazwisku nigdy nie słyszałem.
— Ach to dobre mówił do siebie Tristan, wpadam w jakieś powieści Perraulta, jestem dalszym ciągiem pięknéj w lesie śpiącéj. Daleko jesteśmy od Paryża?
— Nie panie, odpowiedział lokaj.
— Można tam list przesłać?
— Tak jest panie.
— A czy można by mi sprowadzić osobę do której piszę?
— Można panie.
— Czy to nie zawadzi właścicielowi lub właścicielce tego domu?
— Nie, panu wolno robić to co się podoba.
— No! pomyślał Tristan, nie bardzo ostro jestem trzymany.
— Zanieś więc przyjacielu ten list i sprowadź mi osobę do któréj jest pisany.
— A jeżeli nie znajduje się w domu?
— Odniesiesz mi list na powrót, odpowiedział Tristan, gdyż przypomniał sobie, że w tym liście wzmiankował o śmierci Karola, nie dobrze by więc było gdyby się list zabłąkał.
— Już nic więcéj pan nie żąda? zapytał służący.
— Nie.
— Tego wieczora będzie pan miał odpowiedź.
— Dobrze.
Wyszedł służący, a Tristan zwrócił się do obiadu, z którym się obszedł jak z poprzedzającem śniadaniem.
— Niezawodnie życie drugie milsze jest, od pierwszego, mówił do siebie Tristan, doskonale jest mi tutaj, a jeśli Ludwika przyjdzie do mnie, będę najszczęśliwszym człowiekiem w święcie. Co do właściciela domu, nieobchodzi mię on wcale, i jeżeli tak daléj żywić mnie będzie jak dotąd, nie będę, nawet ciekawy jego nazwiska i płci.
Po tych uwagach które po obiedzie nastąpiły, Tristan jak dnia poprzedzającego patrzał na zachodzące słońce i zasnął. Nazajutrz, otworzywszy oczy, znalazł na stoliku przy łóżku list swój, który był lokajowi oddał. Wtedy naprawdę się niepokoił, pierwszy raz zadzwonił i służący wszedł natychmiast.
— Czy nie było téj osoby w domu?
— Nie panie.
— Kiedyż wyszła?
— Od trzech dni.
— I nic nie powiedziałeś? zawołał chory.
— Nic.
— Dobrze! odejdź.
Wtedy. powiedziawszy na pochwałę Tristana, mocno się wzruszył na myśl, że Ludwika znikła, łamał sobie głowę chcąc się domyślić co się z nią stać mogło. a gdy lekarz nadszedł. powiedział mu, iż koniecznie wstać musi, czego mu najsurowiéj zabroniono. Rana zagoiła się znacznie, ale doktór nakazywał zupełny pokój ciała i umysłu, jako konieczny warunek do zupełnego wyzdrowienia: obiecał Tristanowi, że na drugi dzień wstać mu pozwoli, jeżeli się jakiéj nieroztropności nie dopuści.
Służący przyniósł śniadanie, lecz teraz Tristan nie jadł wcale, potém przyniósł obiad, a taca stała jeszcze nie poruszoną.
Położenie Tristana, było nader kłopotliwe. Choć wyzdrowieje, nie będzie śmiał pokazać się na ulicy Ś-go Jakóba. bo zniknięcie jego musiało narobić hałasu w całym cyrkule. Zabójstwo Karola już było zapewnie wiadome, a źli ludzie, domyślali by się w skutek zniknienia jednego a zabójstwa drugiego, jeżeli nie morderstwa, to co najmniéj pojedynku. Gdyby posłaniec Tristana zastał Ludwikę w domu., przyszłaby do niego, a zebrawszy wszystkie zasoby, mogliby może wyjechać, porzucić Francyą, i zabespieczyć się od wszystkich zaskarżeń i poszukiwań. Lecz przez wyszukiwanie żony, wypytywanie się o nią, mógł obudzić podejrzenie. bardzo dla siebie niebespieczne. A wśród tego wszystkiego, dręczyła go jeszcze obawa, czy Ludwika nie zabiła się także, i ta obawa, nie dozwoliła mu przez cały dzień wziąść się do jadła. Mił tylko jednę chwilę uspokojenia, kiedy zaczynał się śpiew, codziennie dający się słyszyć.
Ta co miała władzę rozerwania niespokojności chorego. wiedzie musiała co się w sercu jego działo, bo tak jak w pierwszym dniu, śpiew był smutny, lubo przy końcu dało się słyszyć kilka słów pociechy i nadziei.
Jednak noc nie wydała się krótszą Tristanowi, sen miał przerywany gorączką a gdy wszedł służący, prosił go, aby poszedł na ulicę Ś-go Jakóba, i gdyby się tam jeszcze nic nie dowiedział, aby się udał do składu Trupów, i wypytał czy nie znaleziono umarłej kobiety. Przez czas nieobecności służącego, Tristan rachował godziny, minuty, sekundy, zaledwie odpowiadał na zapytania lekarza, z którego rozmowy zrozumiał to tylko, że mógł, jeżeli chce, wstać na chwile i pójść do okna dla użycia świeżego powietrza.
Służący wrócił nareszcie. Na ulicy ś. Jakóba żadnéj nie było wiadomości, a w składzie trupów żadnej zmarłéj kobiety, z czego Tristan mógł się upewnić, że Ludwika żyła jeszcze, nasz ranny zaczął miéć nadzieję i jadł aby ją utrzymać.
Pogoda zawsze trwała, a w chwili, gdy Tristan miał wstawać aby zbliżyć się do okna i patrzéć na słońce, a razem starać się rozpoznać okolice w któréj się znajduje, głos który już był słyszał, obił się o uszy jego, już nie smutny i stroskany, lecz pełen pociechy i nadziei. Gdy ostatnia zamilkła nóta, Tristan usiadł przy fortepianie i zaśpiewał głosem czystym, któremu słabość nowego dodawała wdzięku:
O śpiewaj! śpiewaj mi jeszcze,
Śpiew dźwięczny słodki niewieści!
Twym śpiewem mą duszę pieszczę,
Jak się twoją niebo pieści.
Śpiew twój, to lube marzenia
Matki przy śpiącéj dziecinie,
To tkliwe ciche zwierzenia
Kochanków w szczęścia godzinie.
Śpiewaj, bo głos twój pociesza
Kogóś, co cierpi przy tobie,
Dusza jego z niém się miesza.
O szczęściu śmie marzyć sobie.