Przygody czterech kobiet i jednej papugi/Tom III/III
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Przygody czterech kobiet i jednej papugi |
Wydawca | Alexander Matuszewski |
Data wyd. | 1849 |
Druk | Jan Jaworski |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | anonimowy |
Tytuł orygin. | Les Aventures de quatre femmes et d’un perroquet |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Jakeśmy już powiedzieli, charakter Tristana był właśnie takim, jakiego potrzeba w roztargnieniach przypadkowych, był to człowiek zapominający dziś co robił wczoraj, i najniewiadomszy co zrobi jutro. Przedsiębrał nagle postanowienia które raptem porzucał. To téż postrzegłszy Henryka wchodzącego do Henryki, pierwszą myślą jego było zabić go; potém zaczął wątpić i wołał zaczekać; nie dlatego żeby był bojaźliwym, lecz tyle myśli jedna drugą zbijających tłoczyło mu się do głowy: tyle widział w postępowaniu Henryki w tych tajemniczych odwiedzinach Henryka, bez wstydu, że skamieniał prawie, i nie uznawał aby była godną, iżby dla niéj zabijać człowieka.
Później, im więcej rozmyślał nad tém co się w około niego działo, tém więcéj w całéj téj sprawie kobiéta mu znikała. Zdało mu się, że między nim a Henrykiem wszystko powinnoby zostać roztrzygniętym, bo uratował mu życie, a on go tak nikczemnie zdradzał, w tém co miał w życiu najdroższém. Tristan nie czuł dla Henryki téj głębokiéj miłości, która nie przewiduje dla siebie innego końca jak wieczność z miłości, lecz to z tąd pochodziło, że żyjąc z nią sam na sam, nie mógł być o nikogo zazdrosnym. Otóż tedy, najostatniejsze indywiduum, które mógłby był uważać za swego współzalotnika, był Henryk de Sainte-Ille, którego zupełnie uważał za istotę okrytą śmiesznotą, więc i teraz nawet mając najoczywistsze dowody przed oczyma, wątpił jeszcze o rzeczywistości, a potém przyznajmy się, że choćby się trochę tylko kochało jaką kobiétę, ale gdy się ją widzi przechodzącą z obojętnością a może nawet ze szczęściem z naszéj miłości w inną miłość; gdy się, do tego jeszcze trafi jak Tristanowi, że nowo ukochany wychodź i od niéj; natenczas mimo woli naszéj, kochamy tę kobiétę. Mimowolnie przypominamy sobie skarby miłości i przebywania z nią sam na sam, o które pierwéj mało dbaliśmy, a których teraz, właśnie dlatego że nam je gwałtem odbierają, gorąco żądamy; jesteśmy jak ci podróżujący, którzy dopóki gdy się z miejsca na miejsce przenoszą, wszystko uważają znużeniem, utrudzeniem i przykrościami, a gdy wrócą do jedno-tonnego życia, marzą o swoich podróżach jak o snach czarujących.
Natenczas, pojmuje się próżnia: jaką się wkoło siebie, nazajutrz postrzeże i szczęście jakie można było posiąść, w téj miłości zdającéj się nam lekką pierwéj. Wtedy doznaje się żądzy, zemsty nad człowiekiem, który cię na kilka dni wtrąca w to opuszczenie i wyrywa ci nawyknienia serca, przez które dni czyste i spokojne jedne po drugich dla ciebie następowały: zresztą, te dni mogły być bez słów, ale zawsze były i bez burzy.
Tristan więc czekał, nie wiedząc co mu wypadało począć, co raz niby przekonany o prawdzie, to drugi znów wątpiący o niéj: to chcąc się głośno zemścić, to znów chcąc udawać, że niby niczego się nie domyśla, i tym sposobem uważać na wybiegi, jakich szczęśliwi kochankowie używać będą. Czasem znów, w tych melancholicznych chwilach, w których mu się przeszłość wystawiała, mówił do siebie:
„Z kąd mogę mieć prawo mścili się nad Henryką, któréj wszystko winienem? Jakiem prawem ma zdawać mi sprawę z kaprysu teraźniejszego, gdy kaprysowi jéj przeszłemu winienem życie?“
Były jeszcze inne uwagi nawijające się Tristanowi, ale które odpychał od siebie, jak duchy i strachy.
Oto świat jest tak stworzony. Kobiéta młoda i piękna, znajduje się na drodze młodego nieznajomego, ten klęka przed nią, i zapewnia ją że będzie jej niewolnikiem, że ona jest aniołem życia jego i gwiazdą jego nieba; nareszcie wypowie jéj wszystkie a wszystkie przenośnie, a w końcu powie jéj jeszcze: „kocham cię! ah! ale i ty mnie kochaj!” gwiazda z nieba zstępuje dla niego na ziemię, anioł robi się kobiétą, to jest grzesznicą, wysypuje na niego skarby miłości, dotąd zagrzebane w kopalni jéj serca, cie jego rozpromienia się, wszystkiemi jakie tylko być mogą próżnościami, a serce wszystkiemi uciechami, rozkoszami i poezją; wylewa się na niego duszą i sercem i oddaje mu się, owa gwiazda, — anioł — kobiéta — grzesznica.
Wytyka rys szczęścia nażyciu tego człowieka, który uważając go z drugiéj strony, nie powinienby się z nią zetknąć. Potém znów, kobiéta wybrana, żąda swoją drogą wybierać, i chce, usłyszawszy pierwszą pieśń tego miłosnego poematu, chce mówię, usłyszéć drugą, ale przez kogo innego; a to w niewinnym celu robienia doświadczenia, czy téż w drugim głosie, znajduje się wyrazistość większa jak w pierwszym i czyż z harmonią pieśń odśpéwa. Wtedy sądząc się jedyną i prawą posiadaczką uczni swoich udziela im pierwiastkowe uczucia. A piérwszy który ją znalazł tak materyalną że mu się oddała, nie bacząc że kto może na tém cierpiał znajduje teraz dziwném to miłosierdzie, nad którém on teraz cierpi!
Tak samo było i z Tristanem, lecz położenie jego było boleśniejsze bo je okrywała śmieszność! Kilka dni przed tém, zmuszony był przed Henryką brać obronę Henryka, gdy ta się wyśmiewała z jego nieszczęść, a człowiek który go zdradzał, był ten sam Henryk, który mu skrycie i podstępnie radził żeby wyjechał, i zostawił jéj czas do pozbycia się, jak mówił złego humoru, i w istocie dla pokrycia się jeżeli nie niebezpiecznego to natrętnego, współzalolnika. Z tąd więc wyniknąć musiała ważna kłótnia między dwoma mężczyznami.
Jak zawsze tak i teraz, przyczyna z kobiéty była oddalona, i Tristan był uszczęśliwiony z pozoru przezroczystego wprawdzie, ale którym mógł osłonić miłość swoją własną.
Godzina uchodziła. Dnieć już zaczynało, słońce nawet wychodziło z ciemnéj smugi tworzącéj się nad jeziorem, tak że się zdawało poczynać w niebie, a kończyć w jeziorze; było to jedno z tych przezroczystych ocknień przyrody, jakie czasem (podobno nawet kilka razy) Bonnington pochwycił. Tristan wciąż czekał.
Nagle posłyszał jakby skryte i tajemnicze drzwi otwieranie, z bijącém sercem rzuci! się w kępę drzew, która mu od trzech godzin służyła za schronienie i słuchał. Po chwili ujrzał Henryka wychodzącego i oglądającego się w około, który schodząc z cztérech czy pięciu schodowy przed gankiem, obejrzał się kilka razy i uśmiechnął do okna, w którym biała firanka nieco się uchyliła, i pozwalała dostrzedz główkę Henryki. Późniéj firanka zasłoniła się, główka jak sen zniknęła, a Henryk z tryumfującą miną, zmierzał do furtki ogrodowéj.
Tristan, jako wychowaniec Seraju, wiedział wszystkie przejścia, przybył przed przyjacielem swoim do furtki, tak zręcznie, że w chwili kiedy Henryk miał jéj dotknąć kluczem, ujrzał Tristana, bladego, z groźną miną, strzegącego mu przejścia, tak prawie, jak ów smok, przy Hesperyjskich ogrodach.
— Broń twoja panie? odezwał się Tristan.
— Moja bron? odpowiedział Henryk.
— Tak jest.
— Ah! jeżelibym się miał bić wziąłbym szpadę.
— Dobrze panie, będę się bił na szpady.
— A to dlaczego?
— Żeby pana zabić.
— Czyś oszalał?
— Dosyć już jednéj obelgi, panie, proszę o zawieszenie obrazy.
— Ja się z panem bić nie będę.
— Czy można wiedziéć dlaczego?
— Bo nie możemy się bić razem. Spotkaliśmy się pierwszy raz w miejscu, w którém mieliśmy obadwa umrzéć, a nie umarliśmy. Pan nie możesz mnie zabić, jak również zabić pana jest dla mnie niepodobieństwem.
— Pan jesteś zabobonny.
— Pan wiész o tém.
— Tak jest, ale są chwile, w których zabobonność ztyka się bardzo blizko z tchórzowatością.
Henryk nic nie odpowiedział: Tristan tém bardziéj się co raz więcéj gniewał.
— Więc panu się zdaje, że można ubliżyć człowiekowi, odezwał się Tristan, że możesz go ranić w najboleśniejszą stronę, i potém odmówić mu zadosyć uczynienia o które prosi. Czy wiesz pan, jaką nazwę można dać takiemu człowiekowi?
— Wiem, bez najmniejszego wzruszenia, odpowiedział Henryk, to téż dlatego, żebym sobie tego przydomku oszczędził, na który nie zasługuję, wolę odrazo powiedziéć panu, że w tém wszystkiém co się dzieje, nie ma nic do wytłumaczenia.
— Nie rozumiem pana.
— Pani de Lindsay, już nie kocha pana, tylko mnie kocha. Oto jest wszystko.
Tristan podniósł ramiona.
— Czyż to jest przyczyna abyśmy się zarzynali? czyż to się codziennie nie napotyka? Słuchaj mnie mój przyjacielu, żebyś się był trzy razy tak jak ja zabijał, wiedziałbyś trochę lepiej co to jest życie, ceniłbyś go trochę więcéj i dla takich bagatel go nie narażał. Jeżeli się bić z tobą będę, dwie rzeczy mogą nastąpić. Jeżeli ja ciebie zabiję, a bez uchybienia ci, ten wniosek jest bardzo prawdopodobnym, natenczas wyrzucałbym sobie żem cię zabił, ciebie, któryś mnie wyratował, ciebie, któremu winienem jedyne chwile szczęścia rzetelnego, którego w tém życiu doznałam, bo przysięgam ci, że nigdy nie byłem tyle szczęśliwym, jak od chwili kiedyś mnie z zamku Enghera wyciągnął. Wszystko od tego czasu uśmiechało się do mnie, i opatrzność zdawała się chcieć mi nagrodzić, wszystkie zboczenia przypadku.
Znalazłem w tobie wiernego przyjaciela jak Oresta; Henryka mnie kocha, wątpić nawet o tém nie mogę. Możemy wieść najprzyjemniejsze życic w troje razem. A przeciw nie, jeżeli cię zabiję, to oprócz wyrzutów sumienia, będę zmuszonym wyjechać; zaaresztują mnie, i podobne zatrzymanie wykryje domowe tajemne stosunki, o których władza nie powinna by wiedziéć, a zresztą, przypuszczając że nie będę aresztowanym, pani de Lindsay, wieczny żal do mnie miéć będzie, bo mogę cię zapewnić, że w braku miłości ma dużo dla ciebie przyjaźni. — Jeżeli zaś ty mnie zabijesz, cóż w tenczas nastąpi? zaaresztują cię, bo pomimo największéj dla ciebie przyjaźni, Henryka zechce zemścić się, za śmierć człowieka którego kocha. Wytoczą ci proces, odkryją prawdziwe twe nazwisko, dowiedzą się o śmierci Karola, o twojéj skrytéj ucieczce, i podług wszelkiego podobieństwa utną ci głowę. Wierz mi więc, mój drogi przyjacielu, weź ten cały wypadek filozoficznie. Kobiéta jest zmienną istotą, przemienia swoje uczucia jak Kameleon kolory, i nie warto dla jednego odcieniu jéj zabijać się. Wejdź w siebie samego, mój Tristanie; byłbym prawdziwie w rozpaczy, gdyby ci się najmniejsza przygoda trafiła, martwiłbym się nią, jak moją własną. Jestem szczęśliwy piérwszy raz w życiu. W imię nieba nie niszcz szczęścia mego, zmuszając mnie, abym cię zabił, lub zabijając mnie.
Wszystko to powiedziane było z tak zimną krwią, że Tristan przecierał sobie oczy, jak człowiek przebudzający się, któremu stoi jeszcze w oczach, sen do prawdy niepodobny. Chciał zobaczyć, jak daleko Henryk żart ten doprowadzi, i, drżącemi ustami wymówił:
— Więc tedy panie! pani de Lindsay, kocha pana?
— Ale tak, tak, tonem wiary i zaufania odrzekł Henryk:
— I masz tego dowody?
Henryk zrobił oczami skromny znak, który był tém, jakby powiedział: „tak jest, mam niezawodne, pewne dowody“.
— I możnaż wiedziéć od kiedy?
— Od następnego dnia po tym, w którym znalazłem was obojga, tak śmiejących się i wesołych, wtenczas kiedyście mnie tyle smutnym zostawili.
— W istocie, owego dnia mówiliśmy o tobie.
— A więc! Ja byłbym mógł nawzajem zadosyć uczynienia żądać, za niewczesną i obrażającą mnie wesołość, wybuchniętą za mojém przybyciem, szczególniéj z twojdj strony; lecz widzisz żem się wstrzymał. Bo są takie czasem okoliczności w których potrzeba umiéć pozostać śmiesznym nawet, albo nieszczęśliwym nie żaląc się na nikogo, tylko na przypadek.
— I pani de Lindsay, — od rzeki Tristan — dając ci dowody miłości swojéj, nie powiedziała przyczyny, téj dziwnéj wesołości, która stała się wstępem do twego szczęścia?
— Nie.
— Pojmuję to.
— Dla czego?
— Bo to byłoby ci bardzo nieprzyjenmém.
— Pana ta uwaga nie powinna wstrzymywać; więc racz mi całą tę rzecz opowiedziéć, tém bardziéj, że czując iż posiadam całą krew zimną, zrobi na mnie takie tylko wrażenie, jakie zechcę aby zrobiła!
— No! więc! odparł Tristan, i największą na jaką się mógł zdobyć ironią, miłostki twoje przeszłe, nie zawsze były tak szczęśliwemi, jak są teraźniejsze, postradałeś nawet w nich zęby twoje.
— To prawda, odpowiedział zimno, jednak bardzo nieznacznie zarumieniwszy się, Henryk, mów daléj.
— Tyle o ile pamiętać mogę, byłeś bardzo stroskany o swój ząb piérwszy.
— Przyznaję że prawda.
— Mogę ci dać o nim wiądomość.
— Doprawdy?
— Prawdziwie.
— Bardzo mnie zajmuje twoje opowiadanie.
— Pani de Lindsay posiada go.
— Gdzie?
— W swojéj szczęce.
— Od tamtéj zatém epoki, zajada moim zębem? a więc panie, ja powinienem żądać, zadosyć uczynienia od pana, nie pan odemnie, bo moje prawa są dawniejsze, chybaby twoich dwa zęby miała! — Tristan pojmował że położenie jego, stawało się coraz bardziéj śmieszniejszem, od początku téj rozmowy, nigdy nie mógł naprowadzić Henryka na ton poważny i bardziéj uroczysty w téj kłótni, a gdy mu ostatnia minęła ucieczka, czuł że krew mu na twarz występuje.
— No teraz panie! kończmy już prędzéj.
Henryk nic nie odpowiedział: rękę trzymał na czole, i zdawał się głęboko rozmyślać.
— Panie! zawył prawie Tristan, czy słyszysz mnie?
— Wystaw sobie, odpowiedział Henryk, że rozważałem i uwielbiałem figle, które zrządza przypadek, i że ja mój ząb w Paryżu zgubiony, znajduję gdzie?... nad brzegiem większego jeziora; w czyich ustach?... kobiéty którą ty kochasz, a która znów mnie kocha! Słowo honoru! to śmieszne, i dziwię się, że ty się nie śmiejesz z tego, tak jak ja.
I zaczął się śmiać, na cały głos.
— Panie! odrzekł Tristan, jesteś bardzo nudnym, a żem to już dawno postrzegł, chciałbym się zatém uwolnić od niego jak najprędzéj.
— Więc zawsze panu idzie o to abyś mnie zabił?
— Zawsze.
— No! więc jestem na jego rozkazy, ale zaręczam panu, że to czynię aby ci przyjemność zrobić, i na podziękowanie za zabawną historyjkę, którymi opowiedziałeś, bo na honor, nie byłem usposobiony do bitwy dzisiaj rano; będę to rozpowiadał Henryce dziś w wieczór, dodał biorąc Tristana pod rękę; ah! pewny jestem że się dużo i serdecznie naśmiejemy. Tristan zatrzymał się i spojrzał w oczy przeciwnikowi, myślał że ten na doprawdy zwaryował. Henryk zatrzymał się także, ale nie puszczając ręki Tristana i patrząc się na niego, z tą zadziwioną miną, jak gdyby wymawiał:
— Dla czego się zatrzymujesz?
— No panie! zarumieniony złością, i zakładając na krzyż ręce, zawołał Tristan. Czy pan, żartujesz sobie ze mnie, najnieprzyzwoiciéj czy téż jesteś tchórzem lub waryatem?
— Ale, ani jedno, ani drugie, ani trzecie; ja to właśnie nie wiem co się panu zrobiło? dzisiejszego poranku. Ratujesz mi życie, a teraz chcesz mnie zabić; bądź że konsekwentnym raz w życiu. Jeżeli chciałeś mnie zabić, natenczas mogłeś mnie na mojéj górze zostawić i nie brałby# zabójstwa na sumienie, albo jeżeli chciałeś uratować mi życie, dla czegóż u djabła, gadasz mi teraz o pojedynku i o śmierci? — Dla zrobienia ci przyjemności, zezwalam na bicie się z tobą, ależ to nie może i nie powinno być powodem, abyś mnie lżył za to, dojdziemy tak samo do mety rozmawiając spokojnie i prowadząc się pod ręce, jak téż kłócąc się jakby tragarze. Czyż pan nie jesteś mego zdania? Zresztą, krzyczał, udając że się także gniewa, cóż ja panu zrobiłem?
— Pan się pytasz?
— Tak jest, pytam się. Jestem kochankiem pani de Lindsay, czyż za to szukać kłótni ze mną? czyż pan nie spodziewałeś się, że to nastąpi? Jak to! mogłeś że być tak nie przezornym i nieroztropnym, aby posiadając kochankę, z charakterem Henryki, żyjąc z nią przez cztéry miesiące, co się ma rozumiéć, że od trzech miesięcy już ją nudzisz, i sprowadzasz sposobem melodramy przyjaciela do domu, opowiadasz jéj że ma ząb mój, a chcesz, aby ta nie rzuciła mi się w ręce? Ależ doprawdy! Jesteś waryatem, ale waryatem któregoby wziąść warto, waryatem niebezpiecznym!
Wiedz choć tę jednę rzecz na świecie, że gdyby na całéj ziemi, była kobiéta, Apollo i Polyfem na kochanka, na męża, wybrałaby kobieta Apolina, a po dwu miesiącach oszukiwałaby Bożka współ z cyklopem.
— Panie! twoje rozumowania i żarty znajduje bardzo w złym guście. Pani de Lindsay nie jest przyczyną kłótni naszéj: ja wiem, a pan nauczyłbyś mnie gdybym dotąd nie wiedział, co mam rozumiéć o kobiétach; lecz jakem panu powierzył bóleść moją, którą mi jéj obojętność sprawiała; pan na-ten-czas już jéj kochanek, radziłaś mi żebym wyjechał na jakiś czas, i chciałeś abym przez ciebie został zwiedzonym. To za tę radę, którą dziś jak obelgę uważam teraz się o zadosyć uczynienie upominam. Co do pani Lindsay, tą pogardzam. Zrozumiałeś mnie pan?
— O! ze wszystkiém.
Idźże pan za mną.
— Z chęcią. Ale pozwolisz mi pan ostatecznie jedną jeszcze uwagę zrobić. To co pan wziąłeś za obelgę, było tylko uprzejmością z mojéj strony. Przewidywałem, że lada dzień dowiesz się o szczęściu mojém, i bałem się aby ci to przykrości nie zrobiło. Wreszcie, ponieważ rzecz się już stała, trzeba znieść wszystkie z niéj następstwa. Idę za panem, idę.
Tristan się już nie posiadał, — dużemi krokami szedł do drugiej Villi.
Co do Henryka, który nigdy nie był tyle szczęśliwym jak od trzech dni, i któremu udało się okryć człowieka śmiesznotą; był cały rozradowany, szedł o kilka kroków za swym dawnym przyjacielem, i dopiero przy samych drzwiach go doszedł.
— Powiedz mi mój drogi Tristanie... a świadkowie?
— Obejdziemy się bez nich, sucho odrzekł Tristan.
— Jak sobie zechcesz, Ja niedbam o nich, to tylko dla ciebie wspomniałem. A broń? czy i bez broni obejdziemy się?
Młody człowiek nic nie odpowiedział, tylko wkrótce ukazał się z dwoma szpadami.
— Oh! śliczne szpady! wymówił Henryk biorąc obydwie do rąk pewnie należały do Lorda Lindsay. Ale to figlarz z pana! jak się do tego zabierasz! mieszkasz w domu nieboszczyka, zdobywasz jego żonę, bijesz się bronią jego.
Nie brakuje już jak tylko, żebyś się kazał pochować, w grobie jego, jeżeli cię żałuję.
— Baczność panie! — Minutę jeszcze, co u djabła! daj mi odetchnąć; nie można przewidziéć co może nastąpię: czy zawsze ci chodzi oto abyś się bił ze mną?
— Zawsze.
— Ależ mój drogi jesteś w takim stanie rozdrażnienia że nie będziesz mógł utrzymać szpady.
— Jeżeli tylko ta przyczyna wstrzymuje pana możesz stanąć do obrony.
— Gdzie się bić będziemy?
— Na drodze, o téj godzinie nikt nas nie zobaczy, a zresztą nie pokaże się więcéj w tym domu.
— Niechże będzie i na drodze.
Obadwa pojedynkować się mający, udali się na miejsce wskazane przez Tristana.
Jakeśmy to powiedzieli, Henryk posiadał największą, można powiedziéć zręczność i wprawę wrobieniu bronią, a do tego drugą korzyścią jego, była zimna krew. Tristan zaś był z pałającemi oczyma, z blademi ustami, z ściśnionemi zębami, nie z obawy ale z uniesienia: i kiedy Henryk ze spokojną twarzą, z lewą ręką położoną na piersiach, z prawą wyprostowaną, trzymał się na baczności, Tristan jak człowiek szukający sposobności zabić, lub być zabitym, rzucił się z całą zajadłością na Henryka który mu żelazo odparł bez innego ruchu, tylko jak się po prostu chronić zwykło.
— Gdybym był chciał, teraz byłbym cię mógł zabić, zawołał Henryk.
— To dobrze, panie! a teraz strzeż się!
— I zgiął się chcąc zadać proste pchnięcie Henrykowi, ale Henryk tak zręcznie obronił się, i suchym jak mówią razem odrzucił broń przeciwnika, że rozbroił zarazem Tristana.
Na-ten-czas schylił się, podniósł broń przeciwnika, mówiąc do niego:
— Gdybym był tym sposobem bitwy nie przerwał, byłbyś sani wpadł prosto na moją szpadę i przebił się, a powiedzianoby wówczas jeszcze żem cię zabił, nie trzeba popełniać takich nieroztropności.
Tristan pienił się; jeżeli kilka dni temu, śmiał się z Henryka, ten z kolei okrutnie mścił się nad nim, tą piekielną zimną krwią, przeciwko któréj nie poradzić nie można było. Rzeczywiście, zdawał się być posągiem na śrubach tak ruchy jego szybkie jak myśl, odwracały wszystkie natarcia Tristana z siłą i przestraszającą szybkością: już ze dwadzieścia razy mógł go był zabić, lecz zdawało się że robił sobie igraszkę z bezsilnéj złości Tristana, roztrącającéj się o jego szpadę. To trwało z kwadrans: w końcu którego Henryk rzekł do Tristana:
— Czy masz już dosyć?
— Baczność panie! baczność! odpowiedział Tristan.
— Ależ kiedy to już zaczyna być utrudzającém; nie zadajesz mi prostych razów: upierasz się, a wiesz przecie że mnie nie dosięgniesz i nie dotkniesz, bo to tylko wolno pani Lindsay, no pozwól mi trochę posiedziéć!
— Ależ! panie! panie! wył prawie Tristan nie posiadając się, i w największéj furij rzucił się na przeciwnika, któremu najtrudniejszą rzeczą było żeby niechcący nie zabić Tristana.
— No! zobaczmy ostatni raz, wymówił Henryk, czy chcesz skończyć? nie? no! w takim razie bądź zdrów!
— I mówiąc to, zgiął się. Biedny Tristan nie miał, czasu zastawić się, i koszula jego zalała się krwią, z rany zadanéj pod łopatką; chciał ciągnąć daléj, ale mu sił zbrakło i opuścił szpadę Henryk ledwie miał czas przyskoczyć do niego i objąć go rękoma; posadził go przy drodze a bojąc się być schwytanym, schronił się czém prędzéj do domu Henryki, zostawując przyjaciela czyli przeciwnika omdlałego.