Przygody czterech kobiet i jednej papugi/Tom III/IV
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Przygody czterech kobiet i jednej papugi |
Wydawca | Alexander Matuszewski |
Data wyd. | 1849 |
Druk | Jan Jaworski |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | anonimowy |
Tytuł orygin. | Les Aventures de quatre femmes et d’un perroquet |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Gdy Tristan przyszedł do siebie, znalazł się samym na świecie, siedzącym na burcie od rowu, krew przestała mu płynąć, bo rana lekką tylko była, i Tristan zemdlał raczéj skutkiem doznanych wstrząśnięć w duszy i sercu, aniżeli z przyczyny rany: jednakże czuł w głowie osłabienie i widział rzeczy ubiegłe jak w obsłonie. Przesunął ręką po czole jakby odrzucając wyobrażenia i przykre myśli: przypomniał sobie ranny pojedynek i okoliczności które go z powodowały; wstręt przeciwnika jego do spotkania się z bronią w ręku, wspaniałomyślności jego przy potykaniu się, i zrozumiawszy że w całéj téj scenie on grał role waryata, a Henryk roztropnego, ostatnie wejrzenie rzucił na Villę budzącą się jak zawsze wesoło i nie wiedzącą co się z jéj mieszkańcami stało. Po chłodzie powietrza, widział że jeszcze jest bardzo rano było, i nie myśląc już o niczém słuchał co się w naturze całéj działo.
Trzeba to powiedzieć, że gdy Tristanowi odświeżył się umysł, chłodnym rannym wietrzykiem, a krew uspokoiła się zadaną raną, co zastąpiło upuszczenie jéj, widział wszystko i rozważał z zimną krwią, bardzo niekorzystnie na stronę Henryki, a opinia o niéj, zaczęła się dziwnie i szczególnie zmieniać. Opuszczony, w samotności, bez jednéj duszy aby się nim zajęła, bez przyjaznej ręki któraby rękę jego uścisnęła, niedawno kochany przez dwie kobiety, z których jedna może go już zapomniała, a druga nim pogardza pewnie, zkupił w swoje serce tyło nienawiści i pogardy, że mógłby niemi ogarnąć wszystkie świata tego kobiety.
Lecz ta nienawiść kobiet, chociaż dowodziła moralnego postępu Tristana, i mogła na późniéj być mu bardzo pożyteczną, w teraźniejszém jednak położeniu bardzo mu słabą pomoc niosła. W istocie, biedny chłopiec, tracił głowę nie wiedząc co począć. Im bardziéj wracał do spokojności tém większą widział otaczającą go próżnię, a przez to, myśli jego oddalały się coraz więcéj od wesołości. Zresztą, gdy się chciał porachować z czasem teraźniejszym, to mu mało pracy zadawało, bo jasno i oczywiście widział, że nic więcéj nad ranę w łopatce nie posiadał. Potém do obawy co się z nim na przyszłość stanie, przyłączały się wyrzuty sumienia za przeszłość.
Od czasu jak został wyratowanym przez Henrykę, prowadził życie, któremu nie brakowało i niezbywało na par niente, i pomimo że od samego początku, kobieta ta z całą mocą poczynającéj się dla niego miłości, umiała nadać piękną barwę takiemu życiu, a on go na ślepo przyjął, jednak teraz wyrzucał sobie i tę nieczynność i tę zależność, któréj już teraz nie podlegając, tém więcéj czuł całą jéj nieprzyzwoitość i ciężar; jednakże to dopiero były najlżejsze z wyrzutów jego!
Był więc bardzo smutnym. Gdy jednak smutek nie doprowadzi do niczego, jeżeli nie natchnie jakiem nagłém przedsięwzięciem lub postanowieniem; jak dowódca który po przegranéj bitwie, zbiera szczątki, chcąc być jeszcze użytecznym sprawie swojéj, tak też Tristan szukał sposobu, jakimby mógł z użytecznie swoje talenta, które bardziéj powierzchownie niż gruntownie posiadał.
Był niegdyś doktorem, lecz oprócz tego że teraz był sam tylko swoim pacyentem, i że to leczenie siebie, żadnéj korzyści mu przynieść nie mogło, chybaby nakazując sobie ścisłą dyetę, trzeba było zawsze znaleść więcéj praktyki, a na drodze to się zdarzyć nie mogło. Był wprawdzie dawniéj piewien lekarz, jak wspomina djabeł kulawy, któremu gdy chorych brakło, wychodził nocą z domu, kaleczył jak mógł ludzi, powracał do siebie i pozwalał się budzić, gdy ratunku potrzebowano, którego z taką czułością i troskliwością udzielał, że miał prawo kazać sobie drogo tkliwość swoją opłacać; lecz choćby też Tristan i chciał korzystać z téj nauki, ani w rzeczywistości, ani w nadziei, nie miał tego co nazywają u siebie.
Był także literatem, ale w stanowisku do jakiego teraz doszedł, mógł tylko pisać ody do słońca, a sonety do księżyca których chybaby wiatr był wydawcą; a wiadomo że wiatr często coś porywa a nigdy nic nie przynosi.
Malował nawet niegdyś, ale zbliżenie się do sztuki, otoczone jest tak wielką nędzą, zniechęceniem, że nawet pomyśleć niemożna było, aby został malarzem.
Pozostawało mu zawsze samobójstwo; ale pomimo że go raz nawet dotknął się zbliska i stracił już wiele ze swego entuzjazmu do użycia tego sposobu zaspakajającego przyszłość; chwila jeszcze byłaby źle wybraną do zabicia się. W istocie, Henryka w swojéj zarozumiałości, nie byłaby przypuściła, że to zrobił z nędzy, lecz z miłości dla niéj, a to był rodzaj pociechy którego jéj dać nie chciał.
Z tych uwag i myśli to wyciągnął, że najpożyteczniejszą rzeczą było, nie rozmyślać więcéj, oparł się łokciami o kolana, i zamiast zabić się, zabił myśli swoje.
Może by był bardzo długo pozostał w takiéj postawie, i jak wielu z mitologii byłby się zamienił w posąg albo w fontannę, gdyby przez szpary między palcami nie był dojrzał jakby cieniu od przechodzącego, i to jeszcze jakby ten przechodzący miał chęć aby go postrzeżono, bo szedł i powracał miarowym krokiem jak duch w Hamlecie. Jednakże Tristan nieporuszył łokci swoich, opartych o kolana, ani głowy opartéj o ręce, i zdawało mu się, że nareszcie cień zniknął, co było grubą pomyłką, bo człowiek od którego cień padał, znudziwszy się chodzić prosto przed siebie: i wracać się, okrążył Tristana, i tak jak Aleksander przed Djogenesem, umieścił się między słońcem a Tristanem. Tym razem, rozmyślający oczywiście domyślił się, że cień chciał aby do mego zagadano, albo sam zagadać sobie do Tristana życzył, bo dość długo nieruchomie zasłaniał słońce które, jak powiedzieliśmy spokojnie wysuwało się z łoża swoich obłoków, Tristan nie chciał już dłużéj sprzeciwiać się cieniowi, który w istocie mógł być jaką wróżką. Podniósł głowę i zobaczył:
Wystawcie sobie maluczkiego jegomości, udarowanego pięćdziesiąt letniém wiekiem, ubranego jak stryjaszkowie i wujaszkowie w oporach komicznych, i ukrywającego w kamizelce białéj z dużemi kieszonkami niedyskrętny swój brzuch; dodajcie do tego: oczy siwe z brwiami nie wiedziéć jakiego koloru, nad któremi w małéj ilości okazywała się skóra różowa, wprawdzie pomarszczona, a zaraz nad nią, włosy z zalotnością upudrowane i ułożone, kończące się ogonem jak u pieska. Te siwe oczy, o których nic nie powiemy, błyszczały grzecznością i pojętnością. Nos był nieregularny, i chociaż cienki, rozdzielał jednak dwa policzki mało uśmiechające się ubarwione różowością dowodzącą, że jadł regularnie, był spokojny, miał czyste sumienie i odwiedzał piwnicę. Co do ust, te w obojętnéj postawie były także obojętne, lecz teraz wydawały uprzejmy uśmiech i pozwoliły dojrzéć dwa rzędy równych i świecących się zębów. Ma się rozumieć że cień którego północną część opisaliśmy w południowej części nie różnił się od pierwszéj. Trzymał wschodnimi ręku laskę z gałką złotą, a w zachodnim kapelusz o trzech rogach; pończochy miał białe nakrapianc niebieskim kolorem, trzewiki z szerokiemi srebrnemi sprzączkami; kamizelka biała, spodnie i suknia koloru tabaki hiszpańskiéj, okrywały ciało grzecznością zgięte jak np. nawias.) Słowem był to cień, można powiedziéć zalotny, brodę miał bardzo gładko i świeżo ogoloną i z wielką harmonią odbijająca swój niebieskawy kolor z różowemi policzkami: cienki żabot spadał na kamizelkę, cienkie mankiety na ręce a na spodnie szeroki łańcuch z dewizami od zegarka. Strój był sam z siebie skończony a jednak dokończała go jeszcze postać cała.
W jednéj chwili Tristan postrzegł to wszystko, cośmy musieli długo i szczegółowo opisać: lecz nie rozumiał co znaczy uprzejmość tego pana, wstał więc, ukłonił się i stanął z napółotwartą gębą, jak człowiek pytający się czego chcę od niego.
— To właśnie to! pomruknął cień, wejrzenie żywe, włosy czarne, zęby białe, figura zręczna.
— Panie! wyrzekł Tristan, zdaje się że czegoś żądasz: czy mojém powołaniem będzie zaspokoić cię?
— Głos dźwięczny, miły! wymówił mały jegomość, ciągle pod nosem mrucząc z zadowoleniem.
Potém odezwał się tonem najwykwintniejszéj grzeczności.
— Racz Pan usiąść, proszę pana.
Tristan skłonił, się i usiadł odwracając się od drogi.
— Panie! odezwał się cień, biorąc z ręki zachodniéj do wschodniéj swój rogaty kapelusz, a to wcelu żeby miał ruch wolniejszy w jednéj ręce przynajmniéj, panie!...
— Przebacz pan, jeżeli mu przerywam, ale mi przykro że pan masz głowę otwartą, panie! poranki są chłodne i mogłoby to zaszkodzić panu.
Nieznajomy nakrył głowę, a oparłszy się o laskę zaczął grzecznym i umizgającym tonem.
— Panie! muszę się panu wydawać nadzwyczajnie natrętnym, bo przychodzę się mieszać do tego, co do mnie wcale nie należy. Ale przed kilką chwilami przejeżdżałem tędy drogą, i widziałem pana pogrążonego w rozmyślaniach, jak mi się zdawało nie w wesołych: tak dalece, że wysiadłem z pojazdu który mnie tam czeka, i przyszedłem po to, aby się zapytać pana, czy mógłbym ci być w czém użytecznym? i prosić abyś mnie raczył uważać za takiego, który żąda przysługę ci oddać.
Widać po tém, że oprócz stroju, ten człowiek w nakrapianych pończochach zachował z innéj także epoki sposób postępowania i tłómaczenia się.
Tristan zrobił ruch.
— Rozumiem, panie mówił nieznajomy, że moje postępowanie zadziwia cię, i zdaje ci się nieprzyzwoitym i niewłaściwem, ale nie wiem czyś się postrzegł że masz krew na ramieniu, bałem się czyś nie zraniony, a nieruchomość pana potwierdziła moje podejrzenie, zbliżyłem się więc chcąc ci przynieść pomoc.
— W istocie panie, odrzekł Tristan, dostałem pchnięcie szpadą w ramię, lecz chociaż to nie jest ważną raną, nie jestem przez to mniéj wdzięcznym panu za jego troskliwość i zajęcie się nieznajomym.
— To mój już charakter taki, panie, mój charakter. Na to jesteśmy tutaj na ziemi, abyśmy jedni drugim pomagali; i pewny jestem gdybyś to pan jechał pojazdem pocztowym a ja był rannym na drodze, byłbyś jak ja wysiadł z powozu i ofiarował mi pomoc swoją.
Tristan skłonił się.
— Chociaż nie waham się, odrzekł stary, przyznać że jestem człowiekiem z czasów w których lepsi bylibyśmy, gdzie było więcéj szczerości i otwartości, a teraz więcéj samolubstwa; jednakże myślę że ludzie mają słuszność, — tak, maja słuszność. Samolubstwo jest podstawą świata. Przypuśćmy, że statek rozbija się na morzu i dwóch ludzi tonie, i że pięciuset innych świadkami będąc tego wypadku, rzucają się z poświęceniem w morze, dla ratowania tamtych, a tym czasem sami się topią. Nazajutrz więc zamiast jednéj lub dwóch rodzin w rozpaczy, będzie ich sto lub dwieście, i świat, jak pan widzisz, skończyłby się wkrótce, gdyby na nim nie było samolubów.
— To sprawiedliwie pan sądzisz, odpowiedział Tristan, pytając się w duchu samego siebie, czy ten pan po to do niego przyszedł żeby sobie pofilozofował, czy też żeby mu rozmyślanie przerwał.
— Wracając się do pana, bom przy okoliczności wdał się w dalekie rozprawienie, powtarzam ci panie, odrzekł jegomość, czy nie mógłbym ci w czém usłużyć? jeżeli potrzebujesz przyjaciela albo w czém kolwiek pomocy, jestem na twoje rozkazy, jeżeli masz jakie troski, a miéć je przecie możesz, opowiedz mnie, a znajdziesz we mnie spółczucie. Sąż to zmartwienia i boleści serca, czy kieszeni? dodał stary z uśmiechem.
— Obydwie! niestety! oh kobiety! kobiety!
— Ah! jakże pan masz słuszność! panie! jakże twój wykrzyknik słodko zabrzmiał sercu memu! kochałeś ją więc? bardzo?
— Czy ją kochałem!
— A ona cię zdradziła? zapytał człowiek w niebieskich pończochach, przerzucając laskę pod pachę i składając na krzyż ręce, z nachyleniem głowy na znak litości.
— Zdradziła mnie, wespół z człowiekiem któremu życie uratowałem!
— A któren cię za to jeszcze pchnął szpadą.
— Właśnie tak, panie, lecz któż ci to powiedział?
— Nikt... domyślam się... świat zawsze jednostajny, tak, że ledwie przysunąłem się do ciebie młody człowieku...
— Rozmyślałem i zanurzałem się w najsmutniejsze myśli. Bo jak mnie widzisz, nie wiem gdzie się udać, wszystko co mam, jest u téj kobiety a wolałbym umrzeć niż ją zobaczyć.
— Żyliście więc razem?
— Tak jest panie; było to życie najsłodsze, i najmilsze o jakim tylko można marzyć. Rano jeździliśmy konno, fechtowaliśmy się, strzelali do celu, oh to kobieta strzelała jak sam Saint George, wieczorem pływaliśmy po jeziorze.
— Lecz nie mogliście zawsze, jeździć tylko konno, strzelać, i po jeziorze wozić się, oboje, jak to już po panu widzę, byliście wyżéj usposobieni i musieliście się zajmować przecie innemi rozrywkami, takiemi które rozweselają i zajmują serce i duszę, nie utrudzając ciała.
— Tak jest panie, miewaliśmy długie nasze rozmowy, potém ja, który byłem po trochu wszystkiem, malowałem kiedy ona siadała do fortepianu, a czasem razem z nią śpiewałem.
— Oh! zawołał uśmiechając się stary, śpiewałeś pan?
— Spiewaliśmy, odrzekł Tristan, który pomyślał sobie, że cień jak mrówka w bajce, odpowie mu: „no! to tańcuj teraz.“
— A co śpiewałeś pan?
— Rossiniego.
— Rossiniego? z błyszczącym wzrokiem zapytał mały człowieczek.
— Tak jest panie.
— I znajdowałeś że piękna jego muzyka?
— Pyszna!
— Ah! kiedy się pomyśli, panie, że są ludzie co...
— Tak jest panie, są tacy; otóż więc zrozumiesz teraz, że właśnie kiedy zbliżałeś się do mnie, to wspomnienie na to utracone szczęście tyle mnie zasmuciło, a ta niemożność w jakiéj się znajduję, uczyniła mnie tyle nieszczęśliwym, że pytałem się siebie samego, czy nie lepiejby było śmierć sobie zadać, niżeli jéj oczekiwać.
— Umiérać? Pan! tak młody! Eh co tam! czyś pan obłąkany?
— Ależ szczerze mówiąc panie, cóż chcesz żebym począł? gdybym ci opowiedział nieszczęścia, które to ostatnie poprzedziły; pojąłbyś natenczas moje zniechęcenie; ależ to doprawdy, uważając pomnożenie się wypadków spadających na mnie, zwątpićbym mógł o Bogu samym! rzetelnie jestem w rozpaczliwém położeniu. I Tristan tak jakby nieznajomego obok niego nie było, znów głowę, oparł o ręce. Stary, uśmiechając się zawsze, usiadł bliżéj Tristana, lekko trącił go po ramieniu, i wymówił do niego:
— Czy nie mógłbyś mi czego zaśpiewać?
Tristan podniósł głowę, jak gdyby go brano za waryata, ale ta proźba przez nieznajomego była uczyniona z taką grzecznością, twarz proszącego była poważna w tej chwili, że Tristan nie mógł się wstrzymać od uśmiechu, mówiąc:
— Ja! mam co zaśpiewać?
— Tak jest, odrzekł stary, kiwnąwszy głową:
— Tutaj na drodze?
— Tak jest panie.
— Ależ pan żartujesz sobie.
— Wcale nie. Czyż dopiero nie powiedziałeś mi, że śpiewałeś ze swoją przyjaciółką?...
— To prawda.
— Rossiniego?
— To także prawda.
— A no! więc, drogi młody człowieku! proszę cię jak o największą łaskę, o największą przysługę, zaśpiewaj mi z Rossiniego, co sam zechcesz!
— Więc to na seryo?
— Zupełnie na seryo, mówił człowiek w niebieskich pończochach.
— I koniecznie żądasz tego?
— Najusilniéj cię upraszam panie!
— A no, powiedział sobie Tristan, zdaje się że są dni naznaczone, w których trzeba być od początku do samego końca śmiesznym; jestem na twoje rozkazy panie. To jest co najmniéj zrobić mogę, dla człowieka który się tyle mną zajął; pojmiesz tylko jedna rzecz.
— Jaką?
— Trudność śpiewania na wolném powietrzu, nieprzygotowanie, i bez towarzyszenia instrumentu.
— Czy tylko taka przeszkoda?
— Tak jest.
Na te słowa nieznajomy powstał, zostawił laskę swoją na ziemi, i drobnemi krokami szedł w stronę w któréj pojazd na niego czekał.
— Co pan chcesz robić? zawołał Tristan.
— W minucie powrócę do pana.
A nasz bohater pytając się siebie: „kto też to może być ten oryginał,“ widział go otwierającego drzwiczki od pojazdu, wyciągającego z niego skrzynkę, i małemi krokami wracającego.
— Otóż i rzecz! wymówił głosem zadyszanym trochę.
— Cóż to za rzecz? zapytał Tristan.
— Fortepian.
Mówiąc to, nieznajomy otworzył skrzynkę i pokazał Tristanowi rzeczywiście fortepian o dwóch oktawach, tak wielki jak puzderko od pistoletów, które można sobie umieścić na kolanach. Potém usiadł, postawił instrument w sposobie jakeśmy dopiéro powiedzieli, i przebiegając szybko po klawiszach ze słoniowéj kości, zapreludjował.
— Czekam na pana!
— A ja marzę. Czyż doprawdy tak pan dbasz stale o ten śpiew?
— Więcéj niż kiedykolwiek.
— W takim razie zacznijmy! Wybierzmy oh! Matyldo!... jeżeli ci się podoba?
— Dobrze niech będzie oh! Matyldo!
Tristan się podniósł i zaczął ten kawałek, opokę tenorów. Nieznajomy wciąż przygrywając, słuchał każdéj nuty, jakby mu szło o życie. Tristan doskonale kompozycyą odśpiewał, a gdy skończył, mały człowiek postawił na ziemi swój fortepian w miniaturze, i z prawdziwemi łzami w oczach rzucił się na szyję śpiewakowi, uściskał go i wymówił:
— Młody człowieku! nasza fortuna zrobiona!
I zamknąwszy fortepian wziął go w jedną rękę, laskę i młodego człowieka drugą ręką, i drobniutkiemi a szybkiemi krokami ciągnął go do powozu, prosił towarzysza żeby wsiadł i krzyknął na pocztyliona:
— Drogą do Medyolanu! podwójna płaca!