Przygody czterech kobiet i jednej papugi/Tom V/VIII
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Przygody czterech kobiet i jednej papugi |
Wydawca | Alexander Matuszewski |
Data wyd. | 1849 |
Druk | Jan Jaworski |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | anonimowy |
Tytuł orygin. | Les Aventures de quatre femmes et d’un perroquet |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Wóz, którym jechali Van Dicku i Tristan, szedł jak inne ustawione na całéj linii do codziennego biegu, konie zszyją horyzontalnie wyciągniętą, dążyły wolnym, jednakowym biegiem, aż miło było patrzéć. Woźnica trochę drzemiący na koźle jak Hipolit puścił wolno lejce swym biegusom i budząc się za każdym wstrząśnieniem powozu po wybojach, uderzał je biczem dość łagodnie, tak że one uważały to więcéj za igraszkę niż za dowód gniewu; i dla tego nie biegły prędzéj, tylko prowadziły rozmowę po swojemu. Tym czasom woźnica zamiast dodawać odwagi do zniesienia trudów podróży, zamykał spokojnie oczy, nie czuły na piękności przyrody go otaczająéj. Zresztą nikt się na niego nie uskarżał, i był sumiennie przekonany, że ta kolebka, ciągniona przez dwa wychudzone koniska, ze względu na swoją starożytność i słabe zbudowanie, nie mogła być powierzona młodym łosiom, coby ją roztrzęsły, korzystała ona z przysłowia „powoli daléj zajedziemy“ i musimy wyznać, że trzymała się tego przysłowia z prawdziwą sumiennością i przekonaniem. Czasami wymijał nas jaki powóz pocztowy, którego bieg w porównaniu z naszą jazdą zdawał się być w galopie i znikał we mgle kurzu, a nie zdawał się być wcale dumnym z poniżenia powozu, zostawionego w tyle, nasz zaś przywoławszy na pamięć błędy ziemskie, dążył do swego przeznaczenia, upadły na siłach, jak dąży dusza do zbawienia zatopiona w wierze.
W podobném położeniu podróżny ma tylko trzy rzeczy do czynienia: rozmawiać, jeśli sąsiad ma chęć do tego, czytać, jeżeli ma książkę co go zabawić może, i spać, jeżeli sen przyjdzie.
Zatém Tristan rozmawiał, nie miął książki i drzemał.
Żeby zaś miał się niepokoić, kiedy stanie na miejscu, nie myślał o tém wcale; niewarte było będąc takim filozofem zajmować się tak błahemi rzeczami.
Van-Diek skończywszy czytanie nie zdawał się być bardzo zadowolony. Złożywszy swój Dziennik i zażywszy niuch tabaki pachnącéj, zaczął rozpatrywać okolice aby się przekonać na jakim miejscu się znajdowali: poczém wytarłszy starannie swe okulary, schował je do pudelka, i zdmuchnąwszy tabakę pozostałą na koszulę, usiadł zamyślił się jak człowiek, który niewie co daléj ma przedsiewziąść.
Tristan, co trochę drzemał, i czekał tylko okazyi aby się mógł przebudzić, ocknął się.
— I cóż! panie, rzekł skończyłeś czytanie?
— Tylko co. a pan wyspałeś się?
— Doskonale.
— Gdzież u licha jesteśmy?
— Niewiem.
— Zapewne nasz konduktor zatrzyma się gdzie na obiad!
— Miejmy nadzieję, tém więcéj, że taka wolna jazda, nie wiele go będzie kosztować, aby zatrzymał konie. Tyle razy zapytywałem siebie o czém może myśleć woźnica, który tyle czasu poświęca w drodze.
— On nie myśli o niczém, gdyby myślał byłby wytłumaczony.
— Cóż więc robi?
— Śpi.
— Daleko by miał lepiéj, żeby nas wiózł prędzéj a potém wcześniéj udał się na spoczynek.
— A potrzeba rządzenia czemsiś nierozłączna z harakterem człowieka, czy pan sądzisz, że jéj niéma? ależ ten woźnica jest królem, władcą państwa które przenosi gdzie mu się podoba, królestwa koczującego, a nie zna innéj woli nad swoją. Czy pan sądzisz, że on nas uważa za podróżnych, bynajmniéj, on nas uważa za rzeczy. Woźnica jest samowładcą, nieznającym żadnej nad sobą władzy. Pan i ja jesteśmy niewolnicy. Jeżeli jest żonaty, i gdy jedzie do żony, jedzie powoli; jeśli zaś jest kawalerem i ma wkrótce ujrzeć swą kochankę, jedzie prędko. Choćby ci było jak najpilniéj, choćby twój los, szczęście, nawet życie zależało od spiesznego przybycia, nie da ani jednego bata więcéj koniom, dla których więcéj ma szacunku, niż dla ciebie. Nie wolno ci nawet oddalić się i uciekać. On ciebie wziął, musi cię zawieść. Nie, mój panie, woźnica jest królem świata, wolnym jak Arab, możnym jak Sułtan, on ma w ręku cały świat, i więcéj jest nim zmordowany, niż Bóg, co go stworzył, on jest sybarytą, okrutnym, nieskazitelnym i w tém cała jego wada. Człowiek, który byłby tyle nierozsądnym; lub takim filozofem, coby wsiadł do podobnego powozu, jak ten chociażby był młody, bogaty, szlachetny, choćby się kochał, wszystko to nic nie znaczy; musi wyrzec się swéj godności, młodości, majątku i miłości przed tą niewzruszoną władzą, jaką jest woźnica. Musi się poddać jak męczennik i nie wolno mu nawet szemrać, jak to słyszałem w wodewilu jednego z waszych akademików francuzkich.
— Pan poznałeś gruntownie naukę serca ludzkiego odrzekł Tristan z uśmiechem, i to mnie bardziéj przekonywa, że jesteś szczęśliwym.
— Tak, jestem szczęśliwy odparł Van-Diek i zaraz ci wytłumaczę jakim sposobem: podróżuję, nieprawdaż? Zajmując jedno miejsce, miałbym niewygodnie; mając dwa miejsca, bardzo mi dobrze. Siadam do powozu. Jeżeli sam jadę zapłaciwszy za dwa miejsca, mam trzy; oto już jedna pomyślność, któréj się nie spodziewałem, a z któréj korzystam. Jeżeli mam towarzysza, rozmawiam z nim. Jeżeli zaś jego konwersacya interesuje mnie lub bawi, słucham go. Jeżeli mam ochotę rozmawiać z nim, rozmawiam. Jeżeli widzę, że niemamy do siebie sympatyi, jak ten pan, co nie zostawi wspomnienia w mojém życiu, zapominam, że jest obok mnie, rozciągam się na moich dwóch miejscach, wyciągam dziennik z kieszeni i czytam. Jeżeli dziennik znudzi mnie, zasypiam, jeżeli zaś spać mi się nie chce, posilam się, bo mam zawsze jakiś zapas żywności, jeśli nie głodny jestem, przypatruję się okolicy; a jeśli ta mnie nie bawi, rozmyślam, ale to dopiero na końcu, bo myśleć to męczy. Co zaś do woźnicy, któremu się zdaje, że mną rządzi, ja nad nim panuję. Jeśli jedzie prędko, napawam się roskoszą téj szybkości, jeżeli zaś jedzie zwolna mam w tém przyjemność być kołysanym. A tak robiąc się niewolnikiem okoliczności, staję się ich panem. Na gniew one się obrażają, na obojętność poddają się.
— A jestżeś pan pewny, że tak byc może?
— Jestem tego pewny. Czy pan nie jesteś tegoż samego zdania?
— Nie zupełnie, tylko to co u pana jest wypadkiem woli, to u mnie jest wypadkiem doświadczenia.
— Cierpiałeś pan kiedy?
— I wiele.
— I jeszcze cierpisz?
— Zawsze ponieważ patrzę.
— Już wiem różnicę. Pan nie kochasz nikogo. I ja również nie kocham nikogo, prócz siebie; pan jesteś odludek, a ja samolub, oto cala różnica.
Jestem zatem szczęśliwszy od ciebie, ale ponieważ jesteś młodszy, możesz kiedyś być równie szczęśliwym.
— Tak to prawda.
— Zapewne także spieszysz się przybyć na miejsce, a woźnica robi ci na przekorę?
— Wcale nie, nigdzie nic będzie mi lepiéj jak tutaj, i niewiem nawet dokąd jadę.
— Czy nie masz pan familii?
— Nie mam.
— Czy się żenisz?
— Ażeby zrodzić istoty, które będą kiedyś cierpić, jak powiada Hamlet. To napróżno; zresztą, nie mam majątku ani utrzymania.
— Cóż więc masz zamiar robić?
— Prawdziwie niewiem, może los znudzi się ciągle mnie prześladując, i stanę się na wszystko obojętnym.
W téj chwili powóz zatrzymał się.
Woźnica otworzył drzwiczki powozu, oznajmując że podróżni mogą iść na obiad.
Tristan i Van-Dick udali się na table d hôte.
— Niech panowie zajmą miejsca, rzekł Holenderczyk. Podróżni nasi zasiedli koło stołu przed talerzami próżnymi, woźnica zaś usiadł na boku, gdzie były półmiski.
Zaledwie siadł, jak tylko można połknął najprędzéj zupę, sztukę mięsa i jarzynę. zaczął wołać.
— Panowie spieszmy się!
— Czy widziałeś kiedy podobne, królestwo? rzekł Van-Dick do Tristana.
— Nie nigdy.
— Ten człowiek, jest potężniejszy odemnie.
— Czy mu zazdrościsz?
— Bynajmniej, to za nadto nużące; podziwiam go.
— Jakie znajdujesz ten obiad?
— Zły.
— A jednakże go jesz.
— Mam w tém racyą.
— Jaką?
— Potrzebę przyzwyczajenia się, moje jutrzejsze śniadanie będzie nie tak złe, mój obiad może będzie jeszcze lepszy, a za powrotem do domu, moje pożywienie zdawać mi się będzie wyśmienite.
— Wielki z pana filozof.
— Wiem o tém.
Gdy woźnica zupełnie ukończył obiad, wsadził naszych podróżnych do powozu.
Van-Dick zajął swoje dwa miejsca w karecie, wyjął zwolna fajkę, napełnił ją tytoniem, dotknął do ust, jak prawdziwy palacz, i skrzesawszy ogień, zapalił ją.
— Czy dym panu nie szkodzi? rzekł do Tristana, gdy tytoń zajął się od ognia.
Następnie oparł się o poduszki licho wysłanego powozu i w postawie trudnéj do opisania, wciągał i wypuszczał dym z swej fajki. Tristan patrzył z podziweniem na tego człowieka, dzień zaczął się mieć ku schyłkowi, zachód słońca odbijał się czerwono, mgła przejrzysta zachodziła na pola, jako posłanniczka nocy, a powietrze było tak spokojne, że dym, który wypuszczał z ust Van-Dick, pozostawał kilka chwil na miejscu, jakby niepewny, i dopiero powoli unosił się w górę.
Nie jesteśmy wstanie opisać uczuć jakich doznał nasz bohater, na widok szczęścia swego współtowarzysza. Van-Dick, zaś nie myślał o tém wcale, palił fajkę, przypatrując się jak dym kreślił koła czerwone, które potém zamieniały się na żółte i zielone uśmiechając się do dzieci wiejskich zabłoconych, biegnących z krzykiem koło powozu.
Daléj wszystko się zjednoczyło w jeden obraz: księżyc zeszedł, noc nadeszła, fajka Van-Dicka zagasła, oczy się zamknęły, o peryodyczne chrapanie przekonało sąsiada że usnął.
Tristan po długiém rozmyślaniu zmiennéj kolei losu, usnął także, a gdy się obudził za pierwszym brzaskiem jutrzenki, z przyjemnością podziwiał sen Hollenderczyka, który wkrótce potem rozbudził się. To podobieństwo natury ludzkiej podobało się Tristanowi jak również i Van-Dickowi. Znali się od bardzo niedawnego czasu, aby sobie mieli nawzajem wyznać te sympatyą, ale nasz bohater z przyjemnością słuchał teoryi kupca, który wracał do swoich zasad, i mówił sobie. Byłbym lepiej zrobił, niepokochawszy mojéj żony i nie zaślubiwszy jéj, tylko ożeni! się z jaką panną, którejbym nie kochał, a która by mi przyniosła w posagu jaki skład sera lub korzeni, utrzymywany przez jéj ojca, niż uczyć się medycyny, robić pastelki i wiersze, co mi się na nic nie przyda, tém więcéj, gdy się dowiaduje, że każda kobieta nie mniéj by mnie kochała od mojéj żony.
Gdy tak Tristan rozmyślał i łza smutku zawisła na powiece, Van-Dick przebudził się.
— A cóż mój panie, rzeki, dobrze ci się spało? — Nie bardzo.
— Zdaje mi się żeśny minęli Crevolę?
— Tak jest.
— Co ci jest mój młodzieńcze, zdajesz mi się być smutny?
— Jestem nim w istocie.
— Cóż takiego?
— Przychodzą mi myśli smutne, jakie sprawia rozłączenie.
— Czyś opuścił tych, których kochasz.
— Nie.
— Może jaka miłość?
— Wcale nie! jestem smutny, bo tam gdzie jadę nie będą mnie tak kochać, jak tam skąd wyjechałem.
— W twoim wieku, nie długo będziesz sam, bo Bóg obdarzył młodych miłością, aby sobie utworzyli rodzinę.
— A jeżeli miłość uleci?
— Pozostanie przyjaźń! jak mówią ludzie rozumni.
— A kiedy się nie ufa téj przyjaźni?
— Pozostają interessa, w których bądź pewny, że nie znajdziesz przyjaciół.
— Tak jest, ale aby robić interessa, potrzeba majątku, a ja go niemam.
— Trzeba roztropności, nic więcéj. Kiedym zaczął, tak jak mnie widzisz, nie miałem nic; a teraz mam pięćdziesiąt tysięcy liwrów dochodu, i znaczną fabrykę płótna.
— Tak, ale pan zdajesz mi się być synem chrzestnym jakiejś czarownicy.
— A panu co przeszkadza, abyś miał podobną matkę chrzestną?
— Miejsce już zajęte.
— Może ci kto dopomódz.
— Kto?
— Cały świat, naprzyklad ja.
— Pan!
— A tak.
— A jakim sposobem, mógłbyś mi pomódz?
— Oto chęcią przysłużenia się. Dasz mi swój rozum, a ja tobie utrzymanie. Cóż umiesz jobić?
— Wszystko niestety, i nic.. Znam się nawet na sztuce lekarskiéj.
— Umiesz pisać pięknie?
— Doskonale!
— Jesteś dobrym matematykiem?
— Wybornym.
— Mówisz jakim językiem?
— Mówię czterema.
— Jakimi?
— Francuzkim, niemieckim, angielskim i włoskim.
— I przy tém wszystkiém rozpaczasz?
Znam to wszystko dokładnie.
— Prowadziłeś kiedy jaki handel?
— Nigdy.
— Otóż to tak wy wszyscy, ludzie edukowani. Obawiacie się zabrudzić rąk dotykając materyi lub regestrów, chcecie być niedoskonałymi artystami, zamiast dobrymi kupcami. Nie ma jak handel mój młodzieńcze, i wierz mi, trząsać milionami, wyładowywać statki, grać z żywiołami i wypadkami, wszystko to ma swój powab i poezyą.
— Masz pan słuszność.
— Niezawodnie.
— I pan utrzymujesz, że mógłbym być panu do czego użytecznym?
— Tak mi się zdaje, mnie niedostaje twoich wiadomości, a tobie pieniędzy. Zrobimy korzystny układ dla nas obydwóch.
Tristan zbliżył się do Van-Dicka.
— Oh! panie, zawołał, ileż wdzięczności!
— Zabierasz pan moje miejsce, odrzekł z uśmiechem Holender.
Tristan się usunął.
— Nie masz pan mi być za co wdzięcznym, bo my robimy tylko interes, i nic więcéj, jestem zadowolony, że ci zrobię tę przysługę, ale również i to mnie cieszy, że na tém zyskuje mój interes.
— Ah! czy pan umiesz po angielsku?
— Doskonale.
— A po niemiecku?
— Jak na palcach.
— A po włosku?
— Jak Manzoni.
— Czegóżeś mi odrazu tego nie powiedział?
— Dzięki Bogu jeszcze jest czas.
— To pewno, i wiele żądasz za to wszystko?
— Ile panu się spodoba.
— Pan wiesz, do czego będziesz mi użytecznym?
— Niewiem.
— Mówiłem ci, że mam syna.
— I cóż?
— Otóż to dziecię tyle jest kochane od matki, że się nie chce z nim rozłączyć, zatém...
— Zatém pozostanie w domu, a pan zajmiesz się jego wychowaniem? czy rozumiesz pan?
— Doskonale.
— Ofiaruję ci za to trzy tysiące franków.
— A to majątek.
— Będziesz żył w moim domu, jak ja sam.
— Pan zanadto jesteś na mnie łaskaw.
— Czy teraz przybywasz z Medyolanu?
— Tak.
— Jak dawno, jak tam byłeś?
— Niedawno, ale dla czego mnie pan oto pytasz?
— Oto dla tego, że przejeżdżając przez Medyolan, spotkałem tam jednego z moich dobrych przyjaciół, lekarza, niedawno co ożenionego, i prosiłem go, czy nie zna kogoś, coby posiadał dwa lub trzy języki, a ponieważ mówisz, że posiadasz naukę medycyny, to, mnie zdziwiło, bo on już jest od niejakiego czasu w Medyolanie: czy nie znasz go przypadkiem?
— Jak się nazywa?
— Mametin.
— Nie znam go.
— Zresztą, to mnie nie obchodzi, skoro znam pana.
— A więc rzecz skończona.
— Ja tak myślę.
— A teraz już wiesz gdzie się masz udać.
— Ah! panie, przywracasz mi życie.
— Na co rozpaczać, kiedy się jest młodym?
— Będziesz musiał pracować, bo dziecko jest zepsute.
— Tem lepiéj.
— Bądź dobréj myśli. Ale muszę cię jeszcze uprzedzić o jednéj rzeczy.
— Słucham pana.
— Bardzo mi się podobasz, i poczytuję się szczęśliwym, że ci mogę uczynić przysługę, ale....
— Ale?
— Nie jestem sam w domu.
— Masz pan wspólnika?
— Nie, ale mam żonę.
— Będę się starał podobać pani Van-Dick.
— Staraj się, bo wiesz że spokojność domowa przedewszystkiem.
— Bardzo słusznie.
— Ale jeżeli mojéj żonie nie podobasz się, pomimo całéj przyjemności zatrzymania pana u siebie, będziemy zmuszeni się rozłączyć.
— Będę robił wszystko co zechce.
— To najlepszy sposób, być z nią w zgodzie.
Jak uważam, pomyślał sobie Tristan, że pani Van-Dick robi tyle dla męża, ile jéj mąż dla okoliczności, ona mu ulega, aby nad nim panować. I po téj krótkiéj uwadze, wyciągnął obie ręce do Van-Dicka, który je uścisnął serdecznie.