Przygody dobrego wojaka Szwejka/Tom II/I
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Przygody dobrego wojaka Szwejka |
Podtytuł | podczas wojny światowej |
Tom | Tom II Szwejk na froncie |
Wydawca | Spółdzielnia Wydawnicza „Książka i Wiedza“ |
Data wyd. | 1949 |
Druk | Zakłady Graficzne „Książka i Wiedza“ |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | Paweł Hulka-Laskowski |
Tytuł orygin. | Osudy dobrého vojáka Švejka za světové války |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tom II Cała powieść |
Indeks stron |
W przedziale drugiej klasy pociągu pośpiesznego Praga-Czeska — Budziejowice siedziało trzech pasażerów: nadporucznik Lukasz, naprzeciwko którego siedział starszy, zupełnie łysy pan, i Szwejk, który stał skromnie przy drzwiach, wiodących na korytarz, i szykował się akurat do wysłuchania nowego wybuchu gniewu swego nadporucznika, który, nie zwracając uwagi na obecność łysego cywila, dawał upust swej złości na Szwejka, wywodząc mu przez cały czas podróży, że jest bydlęciem Pana Boga itp.
Chodziło właściwie o drobnostkę, o liczbę tobołów, którymi Szwejk się opiekował.
— Skradli nam kufer — przedrzeźniał nadporucznik Szwejka. — Łatwo ci powiedzieć takie słowo, ty drabie!
— Posłusznie melduję, panie oberlejtnant — głosem cichym odezwał się Szwejk — że naprawdę go skradli. Po dworcach zawsze się włóczy dużo takich indywiduów, a ja wyobrażam to sobie tak, że jednemu z nich musiał się podobać pański kufer i że ten człowiek niewątpliwie skorzystał z okazji, kiedy oddaliłem się od bagażu, żeby panu zameldować, że z bagażem naszym wszystko jest w porządku. Mógł on pański kufer skraść tylko w takim pomyślnym momencie. Na taki moment oni czekają. Przed dwoma laty na północno-zachodnim dworcu skradli pewnej pani wózek dziecinny razem z dziewczynką w poduszkach, ale byli tacy szlachetni, że dziewczynkę oddali w komisariacie policji na naszej ulicy, że niby znaleźli ją podrzuconą w bramie. Potem gazety zrobiły z tej pani wyrodną matkę.
Po czym Szwejk zadeklarował z całym naciskiem:
— Na dworcach kradło się zawsze i będzie się kradło dalej. Inaczej nie można.
— Jestem przekonany, mój Szwejku — zabrał głos nadporucznik — że skończycie kiedyś najpaskudniej w świecie. Ciągle jeszcze nie wiem, czy udajecie wielkiego bałwana, czy też urodziliście się już takim bałwanem. Co w tym kufrze było?
— Prawie że nic, panie oberlejtnant — odpowiedział Szwejk, nie spuszczając oka z łysiny cywila, siedzącego naprzeciwko Lukasza, a jak się zdawało, zgoła obojętnego wobec kradzieży kufra. Czytał spokojnie „Neue Freie Presse“. — W całym tym kufrze było tylko lustro z naszego pokoju i żelazny wieszak z przedpokoju, tak że właściwie nie ponieśliśmy żadnej straty, ponieważ lustro i wieszak należały do gospodarza.
Widząc, że nadporucznik zrobił groźny gest, mówił Szwejk dalej głosem jak najłagodniejszym:
— Posłusznie melduję, panie oberlejtnant, że przedtem nic o tym nie wiedziałem, że ten kufer będzie skradziony, a co do lustra i wieszaka, to powiedziałem panu gospodarzowi, że mu te rzeczy oddamy, jak wrócimy z wojny. W krajach nieprzyjacielskich jest dużo luster i wieszaków, tak że i pan gospodarz nie może ponieść żadnej straty. Jak tylko zdobędziemy jakie miasto...
— Stulić gębę! — straszliwym głosem przerwał mu nadporucznik. — Zobaczycie, że oddam was kiedy pod sąd polowy. Pomyślcie o tym dobrze, jeśli nie jesteście największym bałwanem na całym świecie. Inny, choćby żył tysiąc lat, nie narobiłby tyle błazeństw, ile wy narobiliście w ciągu paru tygodni. Mam nadzieję, że sami też to zauważyliście.
— Posłusznie melduję, panie oberlejtnant, że zauważyłem, bo ja mam, jak to mówią, bardzo rozwinięty zmysł obserwacyjny i zawsze zauważę, gdy już za późno i gdy się stanie coś niemiłego. Mam takiego pecha, jak niejaki Nechleba z Nekazanki, który chodził do szynku w „Suczym gaiku“. Zawsze chciał postępować dobrze i od soboty prowadzić nowe życie, a na drugi dzień po takim postanowieniu mawiał zawsze: — Nad ranem zauważyłem, przyjaciele drodzy, że leżę na pryczy. — I zawsze spotkała go taka rzecz, kiedy postanawiał, że do domu pójdzie w porządku, a w końcu pokazywało się, że wywrócił gdzieś jakąś przegrodę albo wyprzągł komu konia, albo téż chciał sobie przeciągnąć cybuch od fajki kogucim piórem z kapelusza patrolującego policjanta. Ogarniała go rozpacz z tego powodu, a najwięcej smuciło go to, że to była sprawa dziedziczna. Jego dziadek wybrał się na wędrowanie...
— Nie zawracajcie mi głowy swoimi głupimi opowiadaniami!
— Posłusznie melduję, panie oberlejtnant, że wszystko, co mówię, jest najświętszą prawdą. Jego dziadek poszedł na wędrowanie...
— Szwejku! — krzyknął rozzłoszczony nadporucznik — jeszcze raz rozkazuję wam, abyście mi nic nie opowiadali. Nie chcę nic słyszeć. Jak tylko przyjedziemy do Budziejowic, to się z wami rozliczę. Wiecie, że was każę wsadzić do paki?
— Posłusznie melduję, panie oberlejtnant, że o tym nic nie wiem — miękko odpowiedział Szwejk — bo jeszcze pan o tym nie wspominał.
Nadporucznik mimo woli zazgrzytał zębami. Westchnął, wyjął z płaszcza „Bohemię“ i czytał wieści o wielkich zwycięstwach i o czynach niemieckiej łodzi podwodnej „E“, grasującej na Morzu Śródziemnym, ale gdy się doczytał o nowym wynalazku niemieckim wysadzania miast w powietrze przy pomocy specjalnych bomb, rzucanych z aeroplanów i wybuchających trzy razy z rzędu, przerwał mu głos Szwejka, który zwracał się do łysego pana:
— Przepraszam szanownego pana, czy pan nie jest panem Purkrabkiem, przedstawicielem banku Slavia?
Gdy łysy pan nie odpowiadał, Szwejk zwrócił się do nadporucznika:
— Posłusznie melduję, panie oberlejtnant, że razu pewnego czytałem w gazecie, że człowiek normalny powinien mieć przeciętnie od sześćdziesięciu do siedemdziesięciu tysięcy włosów i że czarne włosy bywają rzadsze, jak widać w wielu wypadkach.
I nieubłaganie wywodził dalej:
— A jeden medyk w kawiarni „U Szpirków“ mówił, że najczęściej wypadają włosy skutkiem wstrząsu umysłowego przy połogu.
Ale w tej chwili stała się rzecz straszliwa. Łysy pan zerwał się i zaryczał na Szwejka:
— Marsz heraus, sie Schweinkerl! — Kopniakiem wyrzucił go za drzwi i powróciwszy na swoje miejsce, zgotował nadporucznikowi małą niespodziankę, przedstawiając mu się.
Chodziło o drobne nieporozumienie, bo łyse indywiduum nie było panem Purkrabkiem, przedstawicielem banku Slavia, lecz tylko generał-majorem von Schwarzburg. Pan generał odbywał w cywilnym ubraniu podróż do Budziejowic, aby je zaskoczyć niespodzianie.
Był to najstraszliwszy ze wszystkich generałów inspekcyjnych, jacy zrodzili się kiedykolwiek na tym padole, i jeśli znalazł coś nie w porządku, to z dowódcą garnizonu prowadził rozmowę bardzo zwięzłą:
— Czy pan ma rewolwer? — Mam. — Doskonale. Na pańskim miejscu wiedziałbym, jak z niego skorzystać, bo to, co tutaj widzę, to nie garnizon, ale stado świń.
I rzeczywiście, po jego podróży inspekcyjnej zawsze się gdzieś ktoś zastrzelił, co pan generał przyjmował do wiadomości z zadowoleniem:
— Tak być powinno! Żołnierz jak się patrzy!
Zdaje się, że nie lubił, gdy po jego inspekcji wszyscy pozostawali przy życiu. Miał manię przenoszenia oficerów na najgorsze miejsce. Wystarczył drobiazg, aby oficer żegnał się ze swoją załogą i wędrował na pogranicze czarnogórskie albo do jakiego pijanego, rozpaczliwego garnizonu w zapomnianym zakątku Galicji.
— Panie nadporuczniku — zapytał — gdzie pan kończył szkołę wojskową?
— W Pradze.
— A więc otrzymał pan wykształcenie w szkole wojskowej i nie wie pan, że oficer jest odpowiedzialny za swego podwładnego? Bardzo ładnie. Po drugie, gawędzi pan ze swoim służącym, jak z jakim zaufanym przyjacielem. Po trzecie, pozwala mu pan obrażać swoich przełożonych. I to jest właśnie najlepsze. Z tego wszystkiego wysnuję odpowiednie konsekwencje. Jak się pan nazywa, panie nadporuczniku?
— Lukasz.
— A w którym pułku pan służy?
— Byłem...
— Dziękuję. O tym, co było, nie ma mowy, chcę wiedzieć, gdzie pan jest teraz.
— W dziewięćdziesiątym pierwszym pułku piechoty, panie generale. Zostałem przeniesiony...
— A, przeniesiony... Bardzo dobrze zrobili. Nie zaszkodzi panu, gdy w czasie najbliższym przespaceruje się pan razem z dziewięćdziesiątym pierwszym pułkiem gdzieś na front.
— Co do tego decyzja już zapadła, panie generale.
Generał zaczął obszerny wykład o tym, iż oficerowie rozmawiają ze swoimi podwładnymi w tonie bardzo poufałym i że widzi w tym krzewienie niebezpiecznych zasad demokratycznych. Żołnierza trzeba trzymać w strachu przed przełożonymi, żołnierz musi drżeć przed swoim oficerem, bać się go. Oficerowie muszą trzymać żołnierzy dziesięć kroków od siebie i nie powinni im pozwalać, aby myśleli samodzielnie, w ogóle nie powinni tolerować myślenia, bo w tym spoczywa tragiczny zamęt ostatnich lat. Dawniej szeregowcy bali się oficerów jak ognia, ale dzisiaj...
Generał machnął ręką, jakby tracił wszelką nadzieję.
— Dzisiaj prawie wszyscy oficerowie pieszczą się z żołnierzami. To chciałem powiedzieć.
Generał rozłożył znowu gazetę i zabrał się do czytania. Nadporucznik Lukasz, blady, wyszedł na korytarz, żeby wziąć się za Szwejka.
Ujrzał go stojącego przy oknie z tak błogim i zadowolonym wyrazem twarzy, jaki może mieć tylko miesięczne dzieciątko, które się nassało i lula spokojnie.
Nadporucznik stanął, skinął na Szwejka i wskazał mu pusty przedział. Wszedł do niego za Szwejkiem i zamknął drzwi.
— Szwejku — rzekł uroczyście — nareszcie nadeszła chwila, w której dostaniecie parę razy w pysk, jak jeszcze nikt nie dostał. Dlaczego zaczepiliście tego łysego pana? Czy wiecie, że to jest generał Schwarzburg?
— Posłusznie melduję, panie oberlejtnant — odezwał się Szwejk z miną męczennika — że ja nigdy w życiu nie miałem zamiaru obrazić kogokolwiek i że w ogóle nie miałem wyobrażenia ani pojęcia, że taki pan generał jest na świecie. On naprawdę jest jak wykapany pan Purkrabek, przedstawiciel banku Slavia. Ten pan chodził do naszego szynku i gdy razu pewnego przy stole zasnął, to jakiś dobrodziej wypisał mu na jego łysinie ołówkiem atramentowym:
Niniejszym pozwalamy sobie podług stawki III. c. zaproponować panu uciułanie posagu i zaopatrzenie pańskich dzieci przy pomocy ubezpieczenia na życie.
Naturalnie, że wszyscy sobie poszli, a ja tam z nim zostałem sam, a ponieważ mam zawsze pecha, więc gdy się ten pan przebudził, to spojrzał w lustro i rozzłościł się, bo myślał, że ja mu to zrobiłem, i chciał mi też dać parę razy w pysk.
Słówko „też“ spłynęło z ust Szwejka tak tkliwie i w tonie takiej żałosnej skargi, że nadporucznikowi opadły ręce.
Zaś Szwejk mówił dalej:
— O taką drobną pomyłkę to się ten pan nie potrzebuje złościć. On powinien naprawdę mieć od sześćdziesięciu do siedemdziesięciu tysięcy włosów, jak czytałem w artykule o tym, co powinien mieć człowiek normalny. Mnie nawet na myśl nie przyszło, że jest na świecie jakiś łysy pan generał. To jest, jak się mówi tragiczna pomyłka, jaka trafić się może każdemu, gdy jeden coś powie, a drugi zaraz się tego czepi. Kiedyś opowiadał nam krawiec Hyvel, jak z miasta Styrii, w którym pracował, jechał do Pragi przez Leoben, a miał przy sobie szynkę, którą kupił sobie w Mariborze. Jedzie sobie pociągiem i nic, myślał, że jest jedynym Czechem między pasażerami, a jak koło St. Moritz zaczął sobie krajać płaty z tej szynki, to ten pan, co siedział naprzeciwko niego, spoglądał na nią oczami zakochanymi, a w gębie miał pełno ślin. Gdy ten krawiec to zobaczył, to rzekł do siebie na głos: — Żarłbyś, drabie drabiasty, żeby ci dali. — A tamten pan mu po czesku na to odpowiedział: — Jużci żarłbym, żebyś dał. — Więc tę szynkę do spółki zeżarli, zanim dojechali do Budziejowic, a ten pan nazywał się Wojciech Rous.
Nadporucznik spojrzał na Szwejka i wyszedł z przedziału. Gdy znowu siedział na swoim miejscu naprzeciwko generała, we drzwiach przedziału ukazała się poczciwa twarz Szwejka.
— Posłusznie melduję, panie oberlejtnant, że za pięć minut będziemy w Taborze. Pociąg stoi tam pięć minut. Czy nie każe pan przynieść coś do zjedzenia? Przed laty miewali tutaj bardzo dobrą...
Nadporucznik zerwał się na równe nogi i wyrzuciwszy Szwejka za drzwi mówił do niego w korytarzyku:
— Jeszcze raz wam powtarzam, że im dalej jesteście ode mnie, tym lepiej dla was. Najszczęśliwszy byłbym, gdybyście w ogóle znikli z moich oczu, i bądźcie pewni, że postaram się o to. Nie zbliżajcie się do mnie w ogóle. Zniknijcie, przepadnijcie, wy, bydlę cymbalskie!
— Rozkaz, panie oberlejtnant.
Szwejk zasalutował, odwrócił się i krokiem wojskowym oddalił się na koniec korytarzyka, gdzie usiadł skromnie na ławeczce służbowej i nawiązał rozmowę z jakimś funkcjonariuszem kolejowym:
— Czy mi pan pozwoli zapytać się o coś?
Kolejarz, nie mający widać ochoty do wdawania się w rozmowę, skinął głową z lekka i apatycznie.
— Chadzał do mnie — zaczął Szwejk obszernie — pewien dobry człowiek, niejaki Hofmann, a ten Hofmann zawsze twierdził, że sygnały alarmowe w pociągach nigdy nie funkcjonują, jednym słowem, że to na nic, choć się i pociągnie za taką rączkę. Ja, prawdę powiedziawszy, nigdy się takimi rzeczami nie interesowałem, ale skorom już na ten sygnał alarmowy zwrócił tutaj uwagę, to chciałbym wiedzieć, jak się rzeczy mają, bo może się zdarzyć, że trzeba będzie pociągnąć.
Szwejk wstał i razem z funkcjonariuszem kolejowym podszedł do hamulca alarmowego z napisem: „W razie niebezpieczeństwa“.
Kolejarz uważał za swój obowiązek objaśnić Szwejka, na czym polega cały mechanizm aparatu alarmowego.
— Słusznie panu powiedzieli, że trzeba pociągnąć za tę rączkę, ale ołgali pana, że to nie funkcjonuje. Zawsze zatrzyma się pociąg, ponieważ to idzie przez wszystkie wagony i jest połączone z lokomotywą. Hamulec alarmowy musi funkcjonować.
Przy tym wykładzie obaj trzymali ręce na rączce hamulca i nie wiadomo, jak to się właściwie stało, że rączka się osunęła, a pociąg stanął.
Nie mogli się zgodzić z sobą, kto z nich właściwie dał sygnał alarmowy.
Szwejk twierdził, że to nie on, że nie mógł zrobić takiej rzeczy, bo nie jest przecie ulicznikiem.
— Mnie samemu dziwno — rzekł poczciwie do konduktora — dlaczego właściwie pociąg stanął tak od razu. Jedzie, jedzie i od razu stoi. Mnie to jeszcze bardziej irytuje niż pana.
Jakiś poważny pan stanął w obronie kolejarza i twierdził, że słyszał, jak ten żołnierz pierwszy zaczął rozmawiać o sygnałach alarmowych.
Natomiast Szwejk stale coś mówił o swojej uczciwości i o tym, że wcale nie jest zainteresowany w opóźnieniu pociągu, ponieważ jedzie na wojnę.
— Pan zawiadowca stacji wytłumaczy to panu — zadecydował konduktor. — Zapłaci pan za to dwadzieścia koron.
Tymczasem widać było, jak podróżni wychodzą z wagonów, nadkonduktor gwiżdże, a jakaś pani biegnie wystraszona z walizką podróżną prosto w pole.
— To naprawdę warto dwadzieścia koron — rzekł roztropnie Szwejk, nie tracąc ani na chwilę spokoju. — To jeszcze, powiem panu, tanio. Pewnego razu, jak najjaśniejszy pan zwiedzał Żyżków, ta niejaki Franek Sznor zatrzymał jego powóz w ten sposób, że przed najjaśniejszym panem ukląkł na obu kolanach na środku jezdni. Potem komisarz policji z tego rewiru rzekł do Franka Sznora z płaczem, że nie powinien był robić mu tego w jego rewirze, ale o jedną ulicę dalej, która już należy do rewiru radcy policyjnego Krausego. Tam powinien był złożyć hołd. No i tego pana Sznora wpakowali do ula.
Szwejk rozglądał się właśnie dokoła, gdy do słuchaczy jego przyłączył się nadkonduktor pociągu.
— Zdaje się — rzekł Szwejk — że czas jechać dalej. To nic przyjemnego, gdy pociąg się spóźnia. Żeby to jeszcze w czasie pokoju, to bym nic nie mówił, ale jak jest wojna, to wszyscy powinni wiedzieć, że każdym pociągiem jeżdżą osoby wojskowe, generałowie, oberlejtnanty, bursze. Każde takie spóźnienie, to rzecz paskudna. Napoleon spóźnił się pod Waterloo o pięć minut i zapaskudził sobie całą swoją sławę...
W tej chwili przez gromadkę słuchaczy Szwejka przedarł się nadporucznik Lukasz. Był upiornie blady i nie zdobył się na nic innego, tylko na jedno słowo:
— Szwejku!...
Szwejk zasalutował i odezwał się:
— Posłusznie melduję, panie oberlejtnant, że na mnie spychają, że to ja zatrzymałem pociąg. Administracja kolei żelaznej ma bardzo dziwne plomby przy hamulcach alarmowych. Człowiek nie powinien nawet zbliżać się do tego, bo może mieć przygodę i potem mogą chcieć od niego dwadzieścia koron, jak na przykład chcą ode mnie.
Nadkonduktor wyskoczył z wagonu, dał sygnał i pociąg ruszył dalej.
Słuchacze Szwejka porozchodzili się do przedziałów, a nadporucznik Lukasz bez słowa wrócił na swoje miejsce.
W sionce pozostał tylko konduktor z Szwejkiem i funkcjonariuszem kolejowym. Konduktor wyjął z kieszeni książkę służbową i zapisywał relację o całym wypadku. Kolejarz spoglądał na Szwejka okiem nieprzyjaznym, ale Szwejk zapytał go życzliwie:
— Dawno pan służy na kolei?
Ponieważ kolejarz nie odpowiadał, przeto Szwejk zadeklarował, że znał niejakiego Franciszka Mliczko z Uhrzyniewsi koło Pragi, który razu pewnego też pociągnął za rączkę takiego hamulca alarmowego i tak się przestraszył, że przez dwa tygodnie nie mógł mówić i odzyskał mowę dopiero wówczas, gdy przyszedł w odwiedziny do ogrodnika Wańka w Hostiwarzu, gdzie się z kimś przemówił, a tamten przetrącił przez niego bykowiec.
— To się stało — dodał Szwejk — w roku tysiąc dziewięćset dwunastym, w maju.
Kolejarz wszedł do klozetu i zamknął się w nim.
Ze Szwejkiem pozostał tylko konduktor i dopominał się dwudziestu koron grzywny, podkreślając, że w razie przeciwnym będzie musiał zaprowadzić go w Taborze do zawiadowcy stacji.
— Bardzo dobrze — rzekł Szwejk — ja bardzo lubię porozmawiać z ludźmi wykształconymi i bardzo mi będzie przyjemnie poznać zawiadowcę stacji Tabor.
Wyjął z bluzy fajkę, zapalił i puszczając obłoki dymu z ostrego wojennego tytoniu, mówił dalej:
— Przed laty w Switawie był zawiadowcą stacji pan Wagner. Dla podwładnych swoich był skończonym draniem i szykanował ich gdzie tylko mógł, a najwięcej niejakiego Jungwirta, zwrotniczego, aż ten biedak z rozpaczy poszedł i utopił się. Ale zanim się utopił, napisał list do zawiadowcy stacji, że po nocach będzie go straszył. Prawdę mówię: straszył go. Siedzi mój zawiadowca w nocy przy aparacie telegraficznym, a tu dzwonek dyń-dyń i zawiadowca przyjmuje depeszę: — Jak się masz, łotrze? Jungwirt. — A nocy następnej aparat stuku-puku: — Powieś się na semaforze koło mostu. I taki sam podpis: Jungwirt. — I pan zawiadowca go usłuchał. Potem przez to samobójstwo zawiadowcy zaaresztowali telegrafistę ze stacji przed Switawą. Widzi pan, że między niebem i ziemią dzieją się rzeczy, o jakich nie mamy pojęcia.
Pociąg wjechał na dworzec taborski, a Szwejk, zanim w towarzystwie konduktora wysiadł z pociągu, zameldował się jak przystało, u nadporucznika Lukasza:
— Posłusznie melduję, panie oberlejtnant, że mnie prowadzą do zawiadowcy stacji.
Nadporucznik Lukasz nie odpowiedział. Opanowała go zupełna apatia. Pomyślał, że najlepiej plunąć na wszystko, a mianowicie na Szwejka tak samo jak i na łysego generała. Siedzieć spokojnie w wagonie, wysiąść w Budziejowicach, zameldować się w koszarach i pomaszerować na front z jakim oddziałem marszowym. Na froncie zginąć, jeśli nie można inaczej, i uciec z tego świata, po którym włóczy się taka pokraka, jak Szwejk.
Gdy pociąg ruszył, nadporucznik Lukasz wyjrzał oknem i na peronie zauważył Szwejka, zajętego jakimś poważnym wykładem wobec zawiadowcy stacji. Szwejk otoczony był tłumem ludzi, w którym widać było także kilka uniformów kolejarskich.
Nadporucznik westchnął, ale westchnienie jego nie oznaczało żalu. Zrobiło mu się lżej na sercu, że Szwejk pozostał na peronie. Nawet i ten łysy generał nie wydawał mu się teraz takim wstrętnym potworem, jak przed chwilą jeszcze.
Pociąg już dawno pędził ku Czeskim Budziejowicom, ale na peronie koło Szwejka ludzi nie ubywało.
Szwejk przemawiał o swojej niewinności i przekonał zebranych tak dalece, że jakaś pani wyraziła się:
— Znowuż szykanują tu jakiegoś żołnierzyka.
Tłum przyznał jej rację, a jakiś pan zwrócił się do zawiadowcy stacji i zadeklarował gotowość zapłacenia za Szwejka dwudziestu koron kary. Powiedział przy tej sposobności, iż jest przekonany, że ten żołnierz nic złego nie zrobił.
— Spojrzyjcie na niego — mówił, wysnuwając jakieś wnioski z niewinnego wyrazu twarzy Szwejka, który, stojąc przed tłumem, mówił:
— Ja, ludzie kochani, jestem niewinny.
Potem zjawił się wachmistrz żandarmerii i wyprowadził z tłumu pewnego obywatela, którego zaaresztował i pociągnął z sobą, przemawiając do niego:
— Za to pan odpowie. Ja panu pokażę podburzać ludzi i wygadywać, że jeśli w taki sposób postępuje się z żołnierzami, to nikt nie ma prawa oczekiwać od nich, aby Austria zwyciężyła.
Nieszczęśliwy obywatel nie zdobył się na nic innego, tylko na szczere zapewnienie, że jest majstrem rzeźnickim i ma sklep około starej bramy, a słów swoich użył w całkiem innym znaczeniu.
Tymczasem dobry człowiek, wierzący w niewinność Szwejka, zapłacił za niego w kancelarii zawiadowcy karę i zaprowadził Szwejka do restauracji trzeciej klasy, gdzie go poczęstował piwem, a dowiedziawszy się, że wojskowy bilet kolejowy i wszystkie inne dokumenty zostawił Szwejk w ręku nadporucznika Lukasza, dał Szwejkowi wspaniałomyślnie jeszcze pięć koron na bilet do Budziejowic i na piwo.
Kiedy się z nim żegnał, szepnął mu poufnie na ucho:
— Uważajcie, żołnierzyku, jak będziecie w Rosji w niewoli, to kłaniajcie się ode mnie piwowarowi Zemanowi z Zdołbunowie. Imię moje macie wypisane na kwicie kolejowym. Tylko bądźcie sprytny, żebyście zbyt długo nie siedzieli na froncie.
— Niech się pan nie boi — odpowiedział Szwejk. — Zawszeć to bardzo interesujące, gdy można zwiedzić jakie obce kraje niewielkim kosztem.
Szwejk pozostał przy stole sam i podczas, gdy przepijał pięć koron, otrzymanych od szlachetnego dobroczyńcy, ludzie na peronie opowiadali sobie z racji zbiegowiska, jakie powstało dokoła niego, że złapali jakiegoś szpiega, który fotografował dworzec, czemu energicznie przeczyła jakaś pani, mówiąc, że nie złapali żadnego szpiega, ale słyszała, że dragon zarąbał oficera koło ustępu damskiego, ponieważ ten oficer pchał się tam za jego narzeczoną, która odprowadzała tego dragona.
Tym romantycznym kombinacjom, charakteryzującym nerwowość czasów wojennych, uczyniła koniec żandarmeria, usuwając tłum z peronu. A Szwejk pił sobie dalej w pokoju ducha, tkliwie wspominając swego nadporucznika. Co też on pocznie, gdy sam przyjedzie do Czeskich Budziejowic, a w całym pociągu nie znajdzie sługi swego?
Przed odejściem pociągu osobowego restauracja klasy trzeciej napełniła się żołnierzami i cywilami. Najwięcej było żołnierzy, a należeli oni do różnych pułków i różnych narodowości, pomieszanych z sobą przez zawieruchę wojenną i przywianych do taborskich lazaretów. Odjeżdżali teraz ponownie na front po nowe rany, kalectwa i cierpienia, aby za nie wysłużyć sobie prosty drewniany krzyż nad grobem. Na krzyżu tym jeszcze po latach śród smutnych równin Galicji trzepotać się będą na wietrze strzępy czapki żołnierskiej z zardzewiałym bączkiem, zaś od czasu do czasu usiądzie na niej kruk, pamiętający dawne czasy biesiad bogatych, gdy pola usiane były mnóstwem trupów ludzkich i końskiej padliny, zaś akurat pod czapkami znajdowały się najsmaczniejsze kąski — oczy ludzkie.
Jeden z takich kandydatów nowych udręk, wypuszczony po operacji z wojskowego lazaretu, ubrany w bluzę brudną i zamazaną krwią i błotem, przysiadł się do Szwejka. Był to człeczyna chuderlawy, zabiedzony, smutny. Na stole położył małe zawiniątko, wyjął z kieszeni podartą portmonetkę i przeliczał pieniądze.
Potem spojrzał na Szwejka i zapytał:
— Magyarul?
— Ja jestem, kolego, Czech — odpowiedział Szwejk. — Chcesz się napić?
— Ne tudom, batárom.
— Nic nie szkodzi, kolego — zachęcał go Szwejk, przysuwając pełny kufel przed smutnego żołnierza. — Pij, bracie, zdrowo.
Tamten zrozumiał, napił się, podziękował — Kőszenen szépan — i dalej przeglądał zawartość swej portmonetki. Wzdychał ciężko. Szwejk zrozumiał że ten Węgier chętnie zafundowałby sobie piwa, ale nie ma pieniędzy, więc kazał mu piwa podać. Węgier podziękował i zaczął opowiadać Szwejkowi o czymś smutnym przy pomocy gestów. Wskazywał swoją przestrzeloną rękę i mówił językiem międzynarodowym: — Pif, paf, puf!
Szwejk ze współczuciem kiwał głową, a chuderlawy rekonwalescent, opuszczając lewicę na pół metra od ziemi, a potem podnosząc trzy palce do góry, powiadamiał Szwejka, że ma troje dzieci.
— Nincz ham, nincz ham — mówił dalej, pragnąc powiedzieć, że w domu nie mają co jeść. Brudnym rękawem swego płaszcza wojskowego ocierał oczy, z których trysnęły łzy. Rękaw był rozszarpany przez kulę, która zraniła chuderlawego człeczynę za króla węgierskiego.
Nic dziwnego, że przy takiej rozmowie nie pozostało Szwejkowi prawie nic z pięciu koron, otrzymanych od szlachetnego dobroczyńcy, i że coraz bardziej oddalał się od Czeskich Budziejowic, w miarę, jak siebie i węgierskiego rekonwalescenta fetował coraz nowymi kuflami piwa.
Przez stację znowuż przejechał pociąg odchodzący do Budziejowic, a Szwejk ciągle jeszcze siedział przy stole i słuchał, jak Węgier opowiada swoje: — Pif, paf, puf! Három gyermek, nincz ham, eljén!
Tego ostatniego wyrazu używał, trącając się ze Szwejkiem.
— Pij, chudzino węgierska — odpowiadał Szwejk. — Chlaj! U was to by naszego tak nie częstowali...
Przy sąsiednim stole jakiś żołnierz opowiadał, że kiedy jego dwudziesty ósmy pułk zajechał do Szegedynu, to Węgrzy pokazywali sobie ich palcami i podnosili ręce do góry.
Węgrzy mówili, oczywiście, świętą prawdę, ale opowiadający żołnierz czuł się tym najwidoczniej dotknięty, aczkolwiek śród żołnierzy czeskich było to zjawiskiem bardzo powszednim, a wreszcie zaczęli naśladować ich i Węgrzy, gdy im się naprzykrzyły bijatyki w interesie króla węgierskiego.
Potem ten opowiadający żołnierz przysiadł się do Szwejka i mówił o tym, jak żwawo zabrali się w Szegedynie do Węgrów, jak ich sprali i powyrzucali z kilku szynków. Ale z uznaniem podniósł fakt, że Węgrzy też się bić umieją i że jeden z nich tak krzepko dziobnął go nożem w plecy, że trzeba było wysłać go za front na kurację.
Ale teraz, gdy wróci do pułku, to kapitan każe go niezawodnie wsadzić do paki za to, że już nie starczyło czasu, żeby temu Węgrowi też zrobić dziurę, i w ten sposób uratować honor pułku.
— Ire Dokumenten, wasi tokument? — odezwał się do Szwejka bardzo uprzejmie dowódca kontroli wojskowej, sierżant prowadzący czterech żołnierzy z bagnetami na karabinach. — Ja fidzieć, jak siedzi, nie jechać, tylko pić, furt pić. Bursz.
— Dokument? Nie mam, kochanie — odpowiedział Szwejk. — Pan oberlejtnant Lukasz, regiment numer dziewięćdziesiąty pierwszy, zabrał wszystkie dokumenty z sobą, a ja zostałem tu na dworcu.
— Was ist das Wort: kochanie? — zwrócił się sierżant do jednego ze swoich żołnierzy, starego landwerzysty, który jak się zdaje, nie bardzo wiernie służył swemu przełożonemu, bo spokojnie odpowiedział:
— Kochanie, das ist wie: Herr Feldwebel.
Sierżant prowadził dalej rozmowę ze Szwejkiem:
— Tokument kaszty solnierz, pes tokument zamikacz na Banhofs-Militärkommando den lausigen Bursch, wie einen tollen Hund.
Szwejka zaprowadzono do dowództwa dworca, gdzie w izbie strażniczej siedzieli szeregowcy bardzo podobni do landwerzysty, który tak ładnie umiał tłumaczyć słowo „kochanie“ swemu naturalnemu wrogowi, zwierzchności sierżanckiej.
Izba strażnicza była ozdobiona fotografiami, jakie w owym czasie ministerstwo wojny rozsyłało po wszystkich kancelariach wojskowych, po szkołach i koszarach.
Dobrego wojaka Szwejka przywitał obraz, który, według podpisu przedstawiał scenę, jak plutonowy, Franciszek Hammel, i kaprale, Paulharst i Bachmayer, z 21 c. k. pułku strzelców zachęcają oddział do wytrwania. Na drugiej stronie wisiał obraz z podpisem: „Plutonowy Jan Danko z 5 honwedzkiego pułku huzarów odkrywa stanowisko baterii nieprzyjacielskiej“.
Nieco dalej wisiał plakat z napisem:
Piękne przykłady odwagi.
Takimi to plakatami, których tekst ze zmyślonymi przykładami osobliwej odwagi układali w kancelariach ministerstwa różni niemieccy dziennikarze, chciała stara, zgłupiała Austria wzbudzić zapał wojenny w żołnierzach, którzy takich rzeczy nigdy nie czytali, a gdy im takie wzory męstwa posyłano na front w postaci broszurek, to używali ich papieru do skręcania papierosów albo też korzystali z niego jeszcze bezpośredniej, aby pożytek odpowiadał duchowi i wartości pozmyślanych przykładów męstwa.
Podczas gdy sierżant szukał oficera dyżurnego, Szwejk przeczytał sobie treść plakatu:
Józef Bong, szeregowiec taborów.
Gdy skończył czytanie, a sierżant jeszcze nie wrócił, rzekł Szwejk do landwerzystów siedzących w izbie strażniczej:
— To jest bardzo piękny przykład męstwa. W taki sposób będziemy mieli w armii samą nową uprząż. Ale gdy byłem w Pradze, to w „Praskiej Gazecie Urzędowej“ przeczytałem jeszcze piękniejszy przykład o niejakim doktorze Józefie Wojnie, jednorocznym ochotniku. Służył w Galicji w siódmym batalionie strzelców polowych, a gdy doszło do walki na bagnety, został raniony kulą w głowę. Sanitariusze nieśli go na punkt opatrunkowy, a ten sfukał ich brzydko i krzyczał, że z powodu takiego bagatelnego zadrapania nie pozwoli nakładać sobie opatrunku. I znowuż chciał ze swoim plutonem ruszyć naprzód, ale granat urwał mu stopę. Znowu chcieli go zanieść na punkt opatrunkowy, ale on kusztykał na linii bojowej, opierając się na kijku i tym kijkiem bronił się przed nieprzyjacielem, aż przyleciał nowy granat i urwał mu tę rękę, w której trzymał kijek. Przełożył kijek do drugiej ręki, ryknął wściekle, że im nie daruje, i Bóg wie, jakby się to wszystko skończyło, gdyby go po chwili nie rozszarpał na drobne kawałki szrapnel. Bardzo możliwe, że gdyby go nie dokończyli to byłby też dostał wielki srebrny medal za męstwo. Kiedy szrapnel oderwał mu głowę, to głowa ta tocząc się niby kula, krzyczała: — Niechaj wszyscy żołnierze zawsze myślą o tym, że naprzód obowiązek, a przyjemność potem!
— Napiszą też psiekrwie różnych głupstw w tych gazetach — rzekł jeden szeregowiec — ale gdyby wysłać takiego redaktora na godzinę na front, to zbaranieje do cna.
Landwerzysta splunął.
— U nas w Czaslawiu był jakiś redaktor z Wiednia, Niemiec. Służył jako chorąży. Do nas ani słowem nie chciał się odezwać po czesku, ale kiedy go przydzielili do marszkompanii, w której byli sami Czesi, od razu nauczył się po czesku.
We drzwiach ukazał się sierżant, zły jak wszyscy diabli, i krzyczał:
— Wenn man być drei Minuten weg, da hőrt man nichts, ais ceski, ceski...
Wychodząc z kancelarii, zapewne do restauracji, rzekł do kaprala landwerzysty, wskazując na Szwejka, żeby tego wszawego łotra zaprowadził natychmiast do porucznika, jak tylko porucznik przyjdzie.
— Pan lejtnant romansuje sobie znowuż z telegrafistką na stacji — rzekł kapral po wyjściu sierżanta. — Łazi za nią już dwa tygodnie i jest zawsze wściekły, ile razy wraca z urzędu telegraficznego. Ciągle powtarza jedno: — Das ist aber eine Hure, sie will nicht mit mir schlafen.
I tym razem był w takim wściekłym usposobieniu, ponieważ w chwilę po jego powrocie słychać było, że jakimiś księgami wali w stół.
— Trudna rada, bracie, musisz iść do niego — rzekł ze współczuciem kapral do Szwejka. — Przez jego ręce przeszło już bardzo wielu ludzi, młodych i starych.
Prowadził Szwejka do kancelarii, gdzie za stołem zawalonym papierami siedział młody porucznik, rozzłoszczony jak furiat.
Zobaczywszy Szwejka w towarzystwie kaprala, odezwał się obiecującym słowem „Aha!“ — po czym wysłuchał raportu kaprala:
— Posłusznie melduję, panie lejtnant, że ten szeregowiec został znaleziony na dworcu bez dokumentów.
Porucznik pokiwał głową, jakby chciał rzec, że już przed laty był pewien, iż tego dnia i o tej godzinie Szwejk zostanie znaleziony na dworcu bez dokumentów, bo kto w tej chwili spoglądał na Szwejka, ten musiał mieć wrażenie, że jest absolutnie wykluczone, aby człowiek o takiej minie i takiej postawie, jak Szwejk, mógł w ogóle posiadać jakiekolwiek dokumenty. Szwejk wyglądał w tej chwili, jakby właśnie spadł z jakiejś nieznanej planety, a teraz rozgląda się dokoła siebie po nieznanym obcym świecie i dziwi się, że od niego żądają takich jakichś nie znanych mu dotychczas głupstw, jak dokumenty.
Porucznik kiwnął głową, jakby aprobował to, co sam powie i jak powie. Wreszcie zapytał:
— Coście robili na dworcu?
— Posłusznie melduję, panie lejtnant, że czekałem na pociąg, odchodzący do Czeskich Budziejowic, abym się mógł dostać do swego dziewięćdziesiątego pierwszego pułku piechoty, gdzie jestem burszem u pana oberlejtnanta Lukasza, którego zmuszony byłem opuścić, kiedy zostałem zaprowadzony do zawiadowcy stacji z powodu kary pieniężnej, dlatego, że byłem podejrzany, że zatrzymałem kurier, którym jechaliśmy, przy pomocy hamulca ochronnego i alarmowego.
— Tego sam diabeł nie rozumie — wrzasnął porucznik. — Mówcie krótko i zwięźle i nie wygadujcie mi tu żadnych błazeństw.
— Posłusznie melduję, panie lejtnant, że już od pierwszej chwili, jako tylko wsiedliśmy z panem oberlejtnantem Lukaszem do tego kuriera, który miał nas zawieźć i dostarczyć jak najszybciej do naszego dziewięćdziesiątego pierwszego ce i ka pułku piechoty, mieliśmy pecha. Najprzód zginął nam jeden kufer, potem znowu — będę mówił wszystko po kolei, — jakiś pan generał-major, całkiem łysy...
— Himmelherrgott! — westchnął porucznik.
— Posłusznie melduję, panie lejtnant, że trzeba, żeby ze mnie wszystko zlazło, jak z psa liniejącego, żeby sytuacja była całkiem przejrzysta. To samo mówił zawsze niejaki Petrlik, szewc, gdy zabierał się do sprania swego chłopaka i kazał mu zdjąć spodnie.
I podczas gdy porucznik sapał ze złości, Szwejk mówił dalej.
— Jakoś tak się stało, że nie podobałem się temu łysemu panu generałowi i pan Lukasz, którego jestem burszem, kazał mi wyjść na korytarz. Na korytarzu zostałem następnie oskarżony, że zrobiłem to, co już panu mówiłem. Zanim ta sprawa została załatwiona, zostałem na peronie sam. Pociąg odjechał, pan oberlejtnant z kuframi i ze wszystkimi dowodami moimi i swoimi też odjechał, a ja sterczałem na peronie jak ta sierota bez dokumentów.
Szwejk spojrzał na porucznika tak wzruszająco i tkliwie, iż stawało się dla każdego całkiem jasne, że jest najświętszą prawdą to wszystko, co się słyszy z ust draba, wywierającego wrażenie idioty od urodzenia.
Porucznik wymienił Szwejkowi wszystkie pociągi, jakie po kurierze odeszły do Budziejowic, i zapytał go, dlaczego nie skorzystał z tych pociągów.
— Posłusznie melduję, panie lejtnant — odpowiedział Szwejk z poczciwym uśmiechem — że podczas gdy czekałem na pociąg, spotkała mnie ta przygoda, że siedziałem przy stole i piłem jeden kufel piwa za drugim.
— Takiego bałwana jeszcze nie widziałem — pomyślał porucznik. — Przyznaje się do wszystkiego. Ile ich tu miałem, takich jak on, każdy się wypierał, a ten jak najspokojniej powiada: „Przegapiłem wszystkie pociągi, bo piłem jeden kufel piwa po drugim“.
Myśli te zebrał w jedno zdanie i zdanie to rzucił Szwejkowi:
— Mój chłopie, wy jesteście degenerat. Wiecie, co to znaczy, gdy o kimś mówią, że jest degenerat?
— U nas na rogu Boiska i ulicy Katarzyny, posłusznie melduję, panie lejtnant, był też jeden człowiek zdegenerowany. Jego ojcem był jakiś hrabia, a matką akuszerka. Zamiatał ulice i w szynku nie pozwolił się nazywać inaczej, tylko panem hrabią.
Porucznik uważał, że trzeba tę sprawę skończyć tak lub owak, więc rzekł z naciskiem:
— Słuchajcie więc, wy idioto, bałwanie, co wam mówię. Pójdziecie do kasy biletowej, kupicie sobie bilet i pojedziecie do Budziejowic. Jeśli zobaczę was tu jeszcze raz, to zabiorę się do was jako do dezertera. Abtreten!
Ponieważ Szwejk się nie ruszał i wciąż trzymał rękę przy daszku czapki, porucznik wrzasnął na niego:
— Marsch hinaus! Nie słyszycie, że mówię: Abtreten? Korporal Palanek zabierzcie tego bałwana do kasy, kupcie mu bilet i wyprawcie go do Czeskich Budziejowic.
Kapral Palanek po chwili pokazał się znowu w kancelarii. Przez uchylone drzwi widać było za jego plecami poczciwą twarz Szwejka.
— Czego znowu?
— Posłusznie melduję, panie lejtnant — z tajemniczą miną szeptał Palanek — on nie ma pieniędzy na kolej i ja też nie mam. Darmo nie będą go wieźli, ponieważ nie posiada tych wojskowych dokumentów, że jedzie do pułku.
Porucznik nie kazał czekać zbyt długo na salomonowe rozstrzygnięcie zawiłej sprawy.
— Niech idzie pieszo — zadecydował. — Niech się w pułku dostanie do paki za to, że się spóźnił. Dość tu mamy własnych kłopotów.
— Trudna rada, kolego — rzekł kapral Palanek do Szwejka, gdy wyszli z kancelarii. — Musisz, bratku iść piechotą do tych Budziejowic. Mamy w izbie bocheneczek komiśniaka, to go sobie zabierzesz na drogę.
W pół godziny później, gdy Szwejka napoili czarną kawą i prócz chleba dali mu jeszcze na drogę do pułku paczuszkę wojskowego tytoniu, wyruszył Szwejk z Taboru, grążąc się w ciemną noc z furiackim śpiewem na ustach.
Śpiewał sobie starą piosenkę żołnierską:
— Jak przyszliśmy do Jaromierza,
Czekała nas tam wieczerza...
Diabli wiedzą, jak to się stało, że dobry wojak Szwejk zamiast na południe ku Budziejowicom, szedł prościuteńko na zachód.
Szedł zaśnieżoną szosą, chroniąc się przed mrozem swoim płaszczem wojskowym, niby niedobitek gwardii Napoleona, powracający z wyprawy na Moskwę, z tą jedynie różnicą, że śpiewał sobie wesoło:
— Wyszedłem sobie na spacer
Do gaju zielonego...
Po zaśnieżonych lasach w ciszy nocnej odzywało się takie rozgłośne echo, aż się po okolicznych wsiach psy rozszczekały.
Gdy mu się śpiew naprzykrzył, usiadł Szwejk na kupce tłuczonego kamienia, zapalił fajkę i po krótkim odpoczynku ruszył dalej, na nowe przygody budziejowickiej anabasis.