<<< Dane tekstu >>>
Autor Aleksander Fredro
Tytuł Przyjaciele
Pochodzenie Dzieła Aleksandra Fredry tom III
Wydawca Gebethner i Wolff
Data wyd. 1880
Druk Wł. L. Anczyc i Spółka
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tom III
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
AKT II.


SCENA I.
Zofia, Czesław, Baron, Wtorkiewicz, Zdzisław.
(Po prawej stronie siedzi Zofia, przy niej Baron z jednej, z drugiej strony stoi Wtorkiewicz sparty na poręczy jej krzesła, po lewej stronie sceny Czesław siedzi, przy nim Zdzisław wsparty na stoliku książkę przeziera).
Wtorkiewicz.

Niechże mię diabli wezmą, jeśli wam źle radzę:
Jak balonem do miasta wszystkich przeprowadzę. =
Tak, balonem, powiadam, bo cugi rozstawię:
O piątej ztąd ruszamy, przed siódmą w Warszawie,
O siódmej dziś w teatrze = tak wszyscy w teatrze...
Ja diable lubię teatr, bo jak się zapatrzę,
To mi się czasem zdaje, że ja widzę ludzi;
Albo znowu jak zasnę, to aż koniec zbudzi.
A po teatrze, słowa nie mówiąc nikomu,
Hajże w kocze, karety, trzask z bicza, do domu. —
A cóż państwo mówicie? zła rada? = zła rada? =

Zofia.

Niezła, ale tych panów spytać się wypada,
Panie Baronie... ale jakżeś dziś ponury,
Prawdziwie nie mam prawa, lecz ten mars wart bury.

Baron.

Ach, trudno śmiać się zawsze, jak się drudzy śmieją;
Kiedy serce miotane trwożliwą nadzieją;
Ale mnie teraz właśnie już nie dręczy tyle,
Kiedym twoję uwagę ściągnął choć na chwilę.

Czesław (do Zdzisława na stronie).

Dobrze mówi.

Zofia.

Nadzieja niech się jeszcze schowa;
Co dziś robić będziemy, o tém była mowa.

Baron.

Będziemy dziś, jak zawsze, spełniać twe rozkazy,
Ale jeśli mam wyznać (do Wtorkiewicza) bez pańskiej urazy,
Dziwnie, cugi rozstawiać, chcieć miejsce odmienić,
Gdy jednej tu minuty nie można ocenić.

Zofia (skłoniwszy głowę Baronowi).

Lecz pani domu winna myśleć o zabawie....
Jeżeli pojedziemy, ty z nami Zdzisławie?
Dalej miasta nie poznasz.

Zdzisław.

Jeśli pani każe.

Zofia.

Jeśli każę!... Baronie, gdy lepiej rozważę,
Widzę, żeś dobrze mówił, nigdzie nie pojadę.

Baron (z ukontentowaniem).

Ach! Z łaski tylko pani przyjęłaś mą radę.

Zofia.

Lecz całą dziś zabawę zdajemy na ciebie.

Baron.

Podwajać się twój Baron potrafi w potrzebie.
W gry różne grać możemy na wszelki przypadek.

Wtorkiewicz.

Co? Baron w ciuciubabkę? A, to ciuciudziadek
Nie ciuciubabka będzie; Baron, susy! skoki! =
Dalibóg! na mój honor, trzeba zerwać boki. =

Baron (zrywając się i cicho do Czesława).

Nie zniosę tych przekąsów, wyzwę i zabiję.

Czesław (podobnież).

Ej, daj mu pokój, przebacz, niechaj sobie żyje.

Baron (jak wyżej).

Dam pokój, ale kiedyś tak mu kurtę skroję.

Zofia.

Ach, tylko żadnych spisków, tajemnic się boję.

Czesław.

Tobieżto skrytych myśli lękać się wypada?
Odkryj wszystkie — a każda nową korzyść nada.

Zofia.

We względzie prawdy, może.

Czesław.

A prawda ci sprzyja.

Zofia.

A nuż się myśl Czesława przedemną rozwija?
Cóż w niej widzę!

Czesław.

Nic złego.

Zofia.

Nic, troszkę nagany.

Czesław.

Pani....

Zofia.

Gdyby głos cichy tej myśli był dany,
A mnie święta cierpliwość wysłuchać co powie,
Możebym coś słyszała w podobnej osnowie:
„Zofia, (tak myśl mówi) dość mi się podoba,
„Bo Zofia jest dobra, przyjemna osoba;
„Doć ładna, (dość, wszakże myśl nie przesadza wcale).
„Ale... ale (dla Boga! teraz długie ale)
„Ale zbytnia wesołość płochości dotyka:
„Pierwsza mija rozsądek, druga go unika;
„Zbytnia chciwość oklasków nie czyni wyboru,
„Nie zgłębia ich wartości, chwyta się pozoru
„I dusza, której odmęt potrzebnym się staje,
„Nadal prawego szczęścia pewności nie daje.
Tak głos myśli przemawia, kto to wie, czy błądzi?

Czesław (zmieszany).

Czém mogłem?....

Zofia (podając mu rękę).

Nic, nic złego — to przyjaźń tak sądzi....
Jakże, panie Wtorkiewicz, cóż robić będziemy?
Ale widzę, jak drudzy i Wtorkiewicz niemy;

(spojrzawszy na Zdzisława)

Prędko zaraza splinów sięgnęła dokoła;
Ja więc sama za wszystkich jestem dziś wesoła.

Wtorkiewicz.

A niech mię diabli wezmą! moja śliczna pani,
Jeśli co nad twe oczy, moje serce rani.

Na jutro mam już w myśli projekta gotowe:
Zwiedzimy piękny pałac, moje kupno nowe.
Mój pałac zwiedzisz pani, bom go kupił na to. =

Zofia.

Dobrze, wodą popłyniem, Zdzisława fregatą;
Ale sobie wymawiam, że będzie przy stérze,...

(do Wtorkiewicza)

Nas tylko dwoje myśli, jak się bawić szczérze...
Baronie, proszę prędko czoło rozweselić....

(do Czesława i Zdzisława)

Panów zaś o to prosić trudno się ośmielić.

(odchodzi)
Czesław.

Dziwnie.

Zdzisław.

Wszakże mówiłem.

Czesław.

Chciałbym wierzyć z duszy.

Wtorkiewicz (na stronie).

Biedny Czesław! A Baron? ten w koszu po uszy.

(odchodzą)




SCENA II.
Baron.

Kocha Barona! miłość we wszystkiém przebija,
Ach, sam zaledwie wierzę szczęściu co mi sprzyja!
Jak chciała wszystkich rady, aby przyjąć moję,
A jakie jej mój smutek sprawił niepokoje!

Dla wszystkich grzeczność była, dla mnie uśmiech skryty,
Puszczałem téż wejrzenia, jak ostre dziryty.

(po krótkiém milczeniu)

Czesław, zimny cokolwiek — ten głupi ha ha ha,
Nie miała więc co myśleć, i jeśli się waha,
To moje dawne figle są przyczyną trochę,

(z uśmiechem)

I prawdę mówiąc, miałem serce diable płoche!





SCENA III.
Baron, Panna Bobiné.
Bobiné.

A, już panie Baronie, jasno ci przełożę,
Że tylko w jednej Polsce trafić to się może,
Że to rzecz niepojęta, nigdzie niewidziana,
Aby w kraju płeć piękna za nic była miana,
Aby człowiek comme il faut, znaczący coś w świecie,
Mógł taką avanią wyrządzić kobiecie.

Baron.

Piękna panno Bobiné, cóż ja przewiniłem?
Z własnej woli płci pięknej nigdy nie chybiłem;
Ani ja, ani żaden Baron mego rodu.

Bobiné.

Jeśli nie z własnej woli, to zapewne z głodu.

Baron.

Ostra panno Bobiné, zważ bez uniesienia,
Że głód nie jest dla ludzi mego urodzenia,
I jeśli z mej przyczyny, może jaka fraszka....

Bobiné.

Ha! łakomy Baronie, gdzie jest moja kaszka?

Baron.

Kaszka?

Bobiné.

Zjadłeś ją gwałtem, bez względu i sromu.

Baron.

Nie zjadłem, ale jeśli kto co połknął w domu,
Wszakże Smakosz przyjechał.

Bobiné.

Przyjechał?

Baron.

Dziś rano.

Bobiné.

A więc przebacz, Baronie, źle mi powiedziano.

Baron.

Gdy mi prawo przebaczać udzielasz łaskawie,
Przy zupełnym odpuście warunek postawię.

Bobiné.

Żarłok! gdzie odpust?

Baron.

Mówię, że odpuszczę winę,
Jeśli mi zechce pomódz nadobna Bobiné.

Bobiné.

Pomódz? w czém?

Baron.

Przed Zofią rzucić słówko czasem,
Do roztrzygnienia rzeczy zachęcać nawiasem;
Bo jakie będzie, już wiem, nie o to mi chodzi,
Ale względem pośpiechu namowa nie szkodzi.
Co się tyczy wdzięczności, proszę być spokojną,
Choć wiele zasłużoną, więcéj będzie hojną,

I co tylko zapragniesz, w jakimkolwiek względzie,
Spuść się na mnie, stać będę w protektorów rzędzie;
Nawet w każdym przypadku możesz mówić śmiało,
Że Baron Antenacki sprzyja ci niemało.





SCENA IV.
Baron, Bobiné, Wtorkiewicz.
Wtorkiewicz.

Myślałem, że cię panno już niema na świecie,
Szukając cały ranek przydybałem przecie, =
Przydybałem nakoniec. = Przyszły mi klejnoty,
Między niemi ten krzyżyk wybornéj roboty,
Wyborniejszéj wartości. Jaki ogień żywy!
Szmaragdy wcale czyste.

Baron (na stronie).

Bogacz obrzydliwy!

Wtorkiewicz.

I brylant wcale duży.

Baron (na stronie).

Gotów jéj darować.

Wtorkiewicz.

Do pięciudziesiąt czątych możnaby szacować,
Daruję ci go, panno, weź go, weź go sobie.

Baron (wzruszajrąc ramionami).

Nie mówiłem.

Wtorkiewicz.

A za to o mojéj osobie
Przebąknij tam czasami = nieznacznie, rozumiesz?
Przebąknij. =

Bobiné.

Pan dość jasno tłómaczyć się umiesz.

Baron (sentymentalnie na stronie).

Czém jest bogaty w złoto, gdy w cnoty ubogi!

Bobiné.

Ten dar, że z jego ręki, dla tego jest drogi.

Wtorkiewicz.

A, niech mię djabli wezmą i brylant nie tani.

Bobiné (na stronie)

Prostak! ale do rzeczy.

Wtorkiewicz.

Głupi, kto go zgani.
Wszakże piękny, Baronie?

Baron (wzrusza ramionami i odchodzi w głąb).
Bobiné.

Wszelkich sił dołożę,
Aby mu być pomocną, choć daremnie może,
Bo tam gdzie pan Wtorkiewicz zwycięztwo zakréślił,
Już zwyciężył zapewnie, nim drugi pomyślił.

(nisko się kłania i odchodzi).




SCENA V.
Baron, Wtorkiewicz.
Wtorkiewicz.

Baronie, Baroneczku, nie dmuchaj tak szumnie.
Zbliż się, daj rękę, słuchaj, pomówmy rozumnie.

(po krótkiém milczeniu).

Niechaj mnie djabli wezmą, jeśli cię się boję:
Ale chcę twego dobra, gdym zapewnił swoje:
Od wdówki nie odsadzisz, choćbyś miał dwie głowy,
Pocóż czekasz, powiedz mi, na wieniec grochowy?
Powierz się lepiéj Bogu w téj przykréj potrzebie,
I wynieś się cichutko, niepatrząc za siebie;
To radzę, a ty radą nie pogardzaj zdrową.

Baron.

Z początku aż do końca, wszystko słowo w słowo,
Proszę powtórzyć jeszcze, do siebie, odemnie.

Wtorkiewicz.

Kocham Zofią.

Baron.

I ja.

Wtorkiewicz.

Kochany wzajemnie.

Baron.

Bardzo wątpię.

Wtorkiewicz (ironicznie).

Tak? może sprzyja Czesławowi?

Baron.

Nie Czesławowi.

Wtorkiewicz.

Komuż więc?

Baron.

To się nie mówi.

Wtorkiewicz.

Ha, ha, ha! daj go katu! A przecież nie tobie?

Baron.

I gdzież pewność, że nie mnie?

Wtorkiewicz.

Ach, w twojéj osobie.

Baron.

Mości panie Wtorkiewicz, ta mowa zuchwała...

Wtorkiewicz.

Bo dla czegóż Zofia kochaćby cię miała?

Baron.

A dla czego Waćpana?

Wtorkiewicz.

To dobre pytanie!

Baron.

Dla złota?

Wtorkiewicz.

Dla twych herbów?

Baron.

To mi porównanie!

Wtorkiewicz.

Ja mogę jéj powiedzieć: szczęściem ci odpłacę,
Masz czego tylko pragniesz, ogrody, pałace,

Baron.

Gdzie jeszcze resztki znajdziesz, pieprzu i rozynek,
Co z handlu swego tatki, schował skrzętny synek.

Wtorkiewicz.

Lepszy i funt rozynek, niż pargamin stary,
Który ledwo się przyda na utkanie szpary.

Baron.

Co za honor być matką najświeższego rodu!

Wtorkiewicz.

Co za honor wziąść męża, co mógł umrzeć z głodu.

Baron.

Neofit wyzłocony!

Wtorkiewicz.

Pan o cudzym chlebie!

Baron.

Dość już! zabiję! zginiesz...

Wtorkiewicz.

Po twoim pogrzebie.





SCENA VI.
Baron, Wtorkiewicz, Czesław, Zdzisław.
Czesław.

Panowie! cóżto za zgiełk?

Baron (w największéj złości).

Już dopełnił miary.

Wtorkiewicz (odchodząc)

Niechże mi schodzi z drogi ten szaleniec stary.

Baron (biegnąc za nim kończy za drzwiami).

Sta.... sta.... sta.... stary?





SCENA VII.
Czesław, Zdzisław.
Czesław. (otwarty list w ręku).

Chodźmy, pogodzić ich trzeba.

Zdzisław.

Nie lękaj się, nie zginą, łaskawe są nieba.
Jak na nas zgodę zdadzą, pewność jéj osiągną,
Będą się srożyć, puszyć i kłótnię przeciągną.

Czesław.

Niech się czubią, nie czubią, my myślmy o sobie;
Czytałeś, zatém słuchaj, ja pono tak zrobię:
Jechać muszę koniecznie, ale nim pojadę,
Chciałbym wiedzieć, Zofia jak przyjmie twą radę;
Bo lubo nas ujęła swoich wad zeznaniem,
Jeśli się nie poprawi, na miejscu zostaniem.

Zdzisław.

Powiem jéj, to bądź pewny, moje myśli szczérze,
I że dobrze je przyjmie chętnie sobie wierzę,
Zwłaszcza, że i téj chwili, choć to niby w żarcie,
Jak dobrze zna swe błędy, zeznała otwarcie;
Ale się nie spodziewaj, abym jak z ambony,
Gorliwym kaznodziei żarem rozogniony,
Ni z tego, ni z owego, miał prawić morały;
Pozwól, by jéj uwagi wstęp mi do nich dały,
Bo lubo przyjaźń, prawo rzec prawdę udziela,
Nie bardzo prawda miła i od przyjaciela.

Czesław.

Łatwo znajdziesz sposobność, łatwo téż i ona,
Czy się zechce odmienić, o tém nas przekona;
Niech jednego, drugiego dla żartu nie łudzi,
Niech się za roztargnieniem tak mocno nie trudzi,
Jak gdyby już rozsądek, choć na jedną chwilę,
Miał w sobie tyle nudów i przykrości tyle!
Wtedy, lubo sam czuję, że ważę zbyt wiele,
Stanowczej odpowiedzi żądać się ośmielę.

Ale jeżeli twoje uwagi w téj mierze
Przyjmie takim umysłem jak i każde bierze,
Wysłucha, zważy, ziewnie, potém się rozśmieje,
To dziwnie dłużéj chować jakąbądź nadzieję,
I niechcąc z Baronami turniejów wyprawiać,
Ni sobą w tym obrazie miejsc próżnych zastawiać,
Najrozsądniéj uczynię, gdy mój pobyt skrócę,
Wyjadę na czas jakiś... a nigdy nie wrócę.

Zdzisław.

Gdybym cię dobrze nie znał, uważał na słowa,
Zbrodnią względem Zofii, byłaby namowa;
Bo w czémżebym miał pewność szczęśliwego losu,
Téj duszy pełnej czucia, pragnącéj odgłosu;
Któréj jedyną skazą, (jeśli skazą mienić)
Że niechce w porze wiosny jéj kwiatów nie cenić.

Czesław.

Ależ....

Zdzisław.

Że nawet może zanadto je ceni,
Że przesuwa się tylko po świata przestrzeni,
Bojąc się dotknąć silniéj bądźto jakiéj strony,
By nie trafić na ciernie, którym świat zjeżony.
Ale ja cię znam dobrze, ta oziębłość twoja
Jestto oręż z papieru, z pajęczyny zbroja.

Czesław.

Nie takto wszystko słabe, kiedy dotąd strzeże;
Ale wierz mi, Zdzisławie, z tobą mówię szczerze.
Jak nigdym nie udawał i dziś nie udaję,
I jeżeli sam z sobą niezgodny się staję,
To dla tego, że równych dwóch godzin tu niema,
A chwiać się musi każdy, kto się trzciny trzyma.




SCENA VIII.
Czesław, Zdzisław, Krupkowski.
Krupkowski (do Zdzisława).

Dobrze, że tu pan jesteś, szukałem go wszędzie.
Pani za nim wysłała i zaraz tu będzie.

(spozierając na Czesława)

Chce pomówić sam na sam.

Czesław (śmiejąc się).

A za drzwi kto trzeci.

(Krupkowski kłaniając się nizko)
(do Zdzisława)

Otóż i ta sposobność sama przed nas leci:
Że użyjesz najlepiej, przyjaźń twoja ręczy,
Lecz pomnij, że chcę prawdy; niepewność mię dręczy.

(odchodzi)




SCENA IX.
Zdzisław, Krupkowski.
Krupkowski.

Hm, hm, dziwy ja, dziwy, tu jeszcze zobaczę;
Pani jawnie się cieszy, a po kątach płacze.

Zdzisław.

Płacze?

Krupkowski.

Nie dziśto tylko (tajemnie) codzień, codzień, panie.

Zdzisław (do siebie).

Codzień płacze.

Krupkowski.

Jak czasem wnijdę niespodzianie
I zastanę ją samę, ledwie okiem rzuci,
Zaraz, niby tam po coś, prędko się odwróci
I albo w okno patrzy, albo czegoś szuka,
A to, bym łez nie widział, ale stara sztuka!
Znam ją przecie od dziecka: jeśli nie oczyma,
To i po glosie poznam, że tam śmiechu niema;
Albo nieraz... (śmieje się) mój Boże, odpuść grzechy moje!
Staje, gdzie? przed zwierciadłem, a ja za nią stoję.
Milczałem dotąd ściśle, nie pisnąłem słowa,
Lecz gdy płacze....

Zofia (która weszła przed ostatnim wierszem).

Kto płacze? o kimże tu mowa?

(po krótkiém milczeniu)

Nie wiedziałam, że wszystko Krupkowski uważa,
A mniej jeszcze, że wszystko co widzi, powtarza.

(Krupkowski odchodzi naciągając perukę)




SCENA X.
Zofia, Zdzisław.
Zofia.

Prawdę mówiąc, mam dosyć do płaczu przyczyny;
Winną jestem, a odkryć nie mogę tej winy,
Przez którą mych przyjaciół oddalam od siebie.

Zdzisław.

Czy do mnie to zmierza?

Zofia.

Tak, Zdzisławie, do ciebie.

Ale nie chcę się żalić, chcę wysłuchać wprzódy:
Może w samej istocie masz jakie powody,
Dla których moja przyjaźń, niegdyś miła tobie,
Tak bardzo uciążliwą stała się w tej dobie.

Zdzisław.

Czym zasłużył, Zofio, na takie mniemanie?

Zofia.

Jeżeliś nie zasłużył, chcesz zasłużyć na nie.
Od dnia mego przybycia smutny i milczący,
Jeśli dzielisz zabawy, to jakby niechcący;
Jeśli zejdziem się z sobą, nie chcę czuć a czuję,
Jak twoja myśl skwapliwa minuty rachuje.
Czémże straciłam przyjaźń?... ale i to mało,
Bo i spojrzenie na mnie przykrém ci się stało.

Zdzisław.

Wątpisz o mej przyjaźni. — Ach, to mocno boli!
Na takimżeto stopniu stanąłem niedoli,
Że go nawet i pojąć myśl nie była zdolną?!
Zofio! którą siostrą nazywać mi wolno....

Zofia.

O, minęło już z czasem dawnych uczuć godło.

Zdzisław.

Pani!...

Zofia (porywczo).

Zdzisławie, dość już (boleśnie kładąc rękę na sercu)
To krwawo ubodło!
Widzę, że się już nasze oderwały dusze,
Kiedy każdy mój wyraz tłómaczyć ci muszę;
Zwałeś mię niegdyś siostrą, ja cię zwałam bratem,
Przestałeś — czemu? ty wiesz, a ja się znam na tém
I powinnabym może tém samém odpłacić.
Może nadto się lękam twą przychylność stracić,

Może mnie i uniża ten zbytek bojaźni,
Lecz me serce nawykło do twojej przyjaźni
I z dzieciństwa ostatniej pamiątki zatrata
Tak bardzo mnie sierotą uczyni wśród świata.

Zdzisław (na stronie).

Nie, to nad moje siły.

Zofia.

Kiedym tu wracała,
Ledwie nie w tém pociecha moja była cała,
Że zobaczę, przebiegnę, zwiedzę z tobą razem,
Te miejsca, kędy wszystko lat naszych obrazem;
Gdzieś ty, już trochę starszy, towarzysz mój stały,
Wpajał myśli... co kiedyś zasmucić mię miały.

Zdzisław (na stronie).

Zgubię się, ale wyznam.

Zofia (zasłyszawszy).

Jakieżto wyznanie?
Powiedz, któż jest nad twoję przyjaciółkę w stanie...

Zdzisław (na stronie).

Przyjaciółkę!....

Zofia.

Troskliwiéj twój smutek uśmierzyć?
Powiedz.

Zdzisław.

Nie, nie... mylisz się, nic ci nie mam zwierzyć.

Zofia.

Może ci jest niemiło w moim domu bawić?

Zdzisław.

Czyliż...

Zofia.

I w tém odmianę łatwo będzie sprawić.

Zdzisław.

Przestań, przestań Zofio! winnym mnie być mniemasz
I w łaskach coraz nowych już litości nie masz.
Przyjaźń nasza lat tylu z życiem tylko zgaśnie,
Jest mi drogą, jak była, i dla niej to właśnie
Błagam cię, miej tę ufność, którąś miała we mnie.
Jeżeli jaki smutek dręczy mnie tajemnie,
Nie chciej przyczyn dochodzić troskliwością twoją,
Wierz mi, są nieznaczące.... same się ukoją....
I to, wierz mi, niebawem... to są tylko spliny,
Ale w tém, przyznać muszę, wiele mojej winy,
Że kiedy ścigam cienie, coś z niczego robię,
Lepiej dziwacznych myśli nie ukrywam w sobie,
A raz już dostrzeżonych trudno się zapierać,
Nadtoś wprawna z dzieciństwa w mą duszę pozierać.

Zofia.

I dla tegoteż właśnie, żem pozierać wprawna,
Widzę, jaka dziś przyjaźń, jaka była dawna;
I wiem, jak mam rozumieć, coś mówił tej chwili....
Dość ukrył się przedemną, kto się ukryć sili,
Nareszcie, na cóż w prawdy puszczać się bezdroże?
Kiedy pozór przyjemny, dość nam na pozorze;
Niech dzień po dniu przemija, niech mija jak strzała,
Byle radość początek i koniec mu dała;
A radość z tego źródła, czy z owego płynie,
Będziem kiedyś roztrząsać w późniejszej godzinie,
Kiedy ciężką rozwagę czuciem się opłaci,
Śmiech przejdzie, a zwierciadle całkiem łaskę straci.

Zdzisław.

Nie tak myślisz jak mówisz, i ja tak nie myślę,
Z jakiego źródła radość, zważasz bardzo ściśle;
Lecz jakie o tém światu nadajesz mniemanie,
Zofio, pozwól wyznać, to wielkie pytanie.

Zofia.

O! świat, stary świętoszek, co się zawsze złości,
Pobożnie złe podwaja, a dobra zazdrości.
Kto cierpi, że już cierpi, nie dośćże mu na tém?
Trzebaż koniecznie płakać i jęczeć przed światem?
Jeżeli jaki smutek los w duszy umieści,
Nie możnaż i na chwilę wyrwać ją boleści?
Trzebaż swój żal ukochać, strzedz go nawet święcie?
Nie wolnoż sobie spocząć w durzącym odmęcie?
Wszak i ze łzami w oczach uśmiechać się można
A chęć zabaw wesoła, jestże to chęć zdrożna?

Zdzisław.

Chęć zabaw w twoim wieku nie jest zdrożną wcale,
Owszem, nikt jej nie gani, ja ją nawet chwalę!
Ale gdy chcesz szczerości, szczerze ci przełożę,
Jak każdy co cię nie zna, dzisiaj sądzić może.
Dziwnie widzieć tę przy niej zalotników zgraję,
Bo jeśli nie odprawia, nadzieję im daje;
Wybiera — ale komuż wiadomém nie będzie,
Że Wtorkiewicz i Baron także stoją w rzędzie?
Astolf, Edmund, Rodosław, z nią jechać nie śmieli,
Lecz ona bale na wsi daje co niedzieli.
Tam więc pole otwarte, każdy jej cześć składa,
Ona zaś nie osobom, ale cześci rada;

Lecz cóż ręczy, że biorąc zwodnicze nadzieje,
Prawdziwe, w jakiém sercu, czucie nie zatleje?
Czémże potem nagrodzić cały poczet złego,
Nienawiść świata, ludzi i siebie samego?
Ach, kochać niekochanym, męka nazbyt krwawa,
Powiedzże mi, Zofio, jestżo to zabawa?

(Zofia przy przedostatnim wierszu, zasłoniwszy oczy chustką, zostaje w milczeniu — Zdzisław po krótkiém milczeniu postrzegłszy to)

Ach! przebacz! przebacz! jeśli zbytecznym zapałem...
Twego, ach twego tylko, twego dobra chciałem.

Zofia.

Teraz znowum znalazła dawnego Zdzisława,
Teraz do mej przyjaźni noweś nabył prawa;
Chciałam, choć z własną szkodą, chciałam roztargnienia,
Lecz światło, któreś rzucił, całkiem rzecz odmienia.
Inną, lepszą mnie ujrzysz i wszystko tak zrobię,
Bym nadal moje dobro, była winna tobie.

(Podaje mu rękę, którą Zdzisław z uczuciem całuje, długo za odchodzącą spogląda, wznosi z westchnieniem oczy ku niebu i zamyślony w boczne drzwi odchodzi).




SCENA XI.
Smakosz, Baron, Wtorkiewicz.
(Smakosz, wyrywając się, wchodzi między dwoma w szlafmycy i serwetą zapasany, które wkrótce zdejmuje).
Smakosz.

Ale dajcież mi pokój! czegoż mię dręczycie?
Nie nauczę się sosu, a wam drogie życie;

Nacóż ta kłótnia wasza, naco to wyzwanie?
Żeby to jeszcze w mieście, byłoby śniadanie;
Ale tu, w cudzym domu, służąc jeszcze damie,
Wolicie jeść, pić dobrze, niż myśleć o szramie.

Baron.

Tu o szramę nie idzie; ja nie na zagrodzie,
Bym domeszkę szlifował po sąsiedzkiej brodzie;
Szpada u wszystkich dworów zostaje w honorze,
A zatém szpadą tylko Baron walczyć może.
Lecz jako przynaglony do broni ujęcia,
Wymawiam sobie z miejsca, najpierwsze dwa pchnięcia.

Wtorkiewicz.

Jabo strzelać się będę.

Baron.

Więc pierwsze dwa strzały.

Wtorkiewicz.

Czemu nie sześć, mój panie? nadtoś widzę śmiały?

Smakosz.

Moi panowie! chciejcie słuchać mojej rady:
Porzućcie halabardy, krucice i szpady,
A pozwólcie powiedzieć, szczérze choć zuchwale,
Że obu krwi puszczenie nie zaszkodzi wcale.
Jeden i drugi puszy: jeden, że bogaty,
Drugi, że liczy herby, jak tamten intraty,
I cóż z tego trzeciemu, że wasz zaszczyt prawy?
Kat mi z cudzego złota! kat mi z cudzej sławy!
Diabli z tego dmuchania, co go nikt nie słucha!
Kto daje dobry obiad, niech ten wtedy dmucha.

Bardzo pięknie, zaszczytnie i chlubnie bez miary,
Że jeden dziad zbił Szwedy a drugi Tatary,
Że bezzębnych prababek poczet niezliczony,
Które wszystkie dźwigały królewskie ogony,
Ale ja tym zaszczytom bijąc kornem czołem,
(cicho) Kiedy mam zdrów żołądek, nie dbam zkąd go wziąłem.
Słowem, moi panowie, niech to was nie gniéwa,
Bo złość apetyt psuje, lecz to rzecz prawdziwa
Że tak nędznego człeka nie dały niebiosa,
Któryby w duszy nie drwił z zadartego nosa.

Wtorkiewicz.

Dalibóg, prawdę mówisz, = śmieszny nos zadarty,

(do Smakosza, spoglądając na Barona)

A cóż dopiero wtedy, gdy łokieć wytarty?

Smakosz.

Kłótnia wasza z miłości i miłość zagubi.
Czyliż Zofia kiedy zabójcę polubi,
A w tém mniéj jeszcze tego, co wyzionie ducha;
Miałaby zmarłych słuchać, a żywych nie słucha.

Baron (biorąc go na stronę).

Wprawdzie on i tak biedny.

Smakosz.

Ach, biedny, bez miary!

Wtorkiewicz. (biorąc go na stronę).

Ten Baron i tak nędzny.

Smakosz.

Nędzny nie do wiary. —

Baron (odprowadzając go).

Nacóż się pastwić nad nim? na koszu zostanie.

Smakosz.

Otóż i ja tak mówię, takie moje zdanie.

Wtorkiewicz (odprowadzając go).

Zdmuchnąwszy mu kochankę, przebaczyć wypada.

Smakosz.

Otóż i ja tak mówię, taka moja rada.

(sprowadzając ich, i łącząc ręce).

Zgoda.

Baron (odwrócony).

Panie Wtorkiewicz.....

Wtorkiewicz.

Ha, ha, ha, Baronie.

Smakosz (zmuszając do uściśnienia).

Niech w szczérem uściśnieniu gniew cały ochłonie.
Od Zofii czekajcie rozstrzygnienia losu,
I żeńcie się, nie żeńcie. — Ja wracam do sosu.






Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Aleksander Fredro.