Przyjaciele (Fredro)/całość
<<< Dane tekstu >>> | ||
Autor | ||
Tytuł | Przyjaciele | |
Pochodzenie | Dzieła Aleksandra Fredry tom III | |
Wydawca | Gebethner i Wolff | |
Data wyd. | 1880 | |
Druk | Wł. L. Anczyc i Spółka | |
Miejsce wyd. | Warszawa | |
Źródło | Skany na Commons | |
Inne | Pobierz jako: EPUB • PDF • MOBI Cały tom III | |
| ||
Indeks stron |
And. Max. Fredro.
CZESŁAW.
BARON ANTENACKI.
WTORKIEWICZ.
ZDZISŁAW.
PANNA BOBINÉ.
SMAKOSZ.
KRUPKOWSKI.
STEFAN, kamerdyner.
Drugi kamerdyner.
Rzecz dzieje się w domu Zofii na wsi.
Krupkowski drzymie, prosto siedząc, klucze w ręku.)
Panie Krupkowski!
Hę! he!
Gość jakiś przybywa.
Jeszcze ich mało! tfy! tfy! szarańcza prawdziwa.
Który pokój?...
Hm! pokój! proszę, jaki skory.
O! tobie tylko w to graj, tyś rad każdej pory,
Kiedy się miłych gości, jak śledzi naspycha.
Naco pokoju? jak zje, niech rusza do licha!
Ależ panie marszałku, pokój nie zatrzyma,
A pani zawsze każe....
Już pokoju niema.
Pójdę pani powiedzieć....
No, no, czekaj zrzędo!
To pewnie jakieś nowe zalotniki będą,
Zatem podle Barona w salonie postawić.
Baron go wziął i wczoraj nie przestawał prawić,
Że mniej, jak dwa pokoje, Baron mieć nie może.
Ej! niejeden, mój panie, mieszkał i na dworze.
Lecz dobrze i tak; zatém na dole umieszczę.
Tam się panna Bobiné dziś ma przenieść jeszcze.
Czy kaduk tą Francuzkę po pałacu wodzi?
To tu, to tam, wszędzie źle, wszędzie jej coś szkodzi,
Dalej panią Hrabinę wypędzić gotowa.
Czemu nie!
Pani dobra, nie powie i słowa.
Jużci dobra, i nadto, gdy ją dotąd trzyma.
Była jej guwernantką.
Jak się to nadyma!
Jak się to puszy! sroży!...
Jakby jaka pani.
Gorzej! dziesięć pań tyle nie złaje, nie zgani.
Nigdy jej nie dogodzisz, choćbyś szedł na głowie.
Słyszysz! ty! idź tam! zrób to! inaczej nie powie,
A nie zrobisz w tej chwili? nudzi cię, jak mucha,
Albo leci już z płaczem, że jej nikt nie słucha.
To jeszcze wielkie szczęście, pociecha prawdziwa,
Po jednej guwernantce że na dworach bywa,
Gdyby po dwie, trzy....
Gwałtu! a niech pan Bóg broni!
Żadenby chrześcijanin nie wybrnął z tej toni.
Na, na Stefanku, weź klucz, otwórz dwa pokoje,
Na drugiém piętrze; wiesz?
Wiem.
Gość ma prawo swoje,
Trzeba być zawsze grzecznym; idź panie Stefanie.
(Stefan odchodzi).
Ma łeb chłopak, za czasem mój urząd dostanie.
Cóż to, panie Krupkowski? czy mnie niema w domu?
Któżby o tém zapomniał?
Ani w myśli komu,
Ani się nawet spyta, czym jeszcze dziś chora.
Aj, wiem ja, wiem, jakiego trzeba ci doktora.
W tej Polsce, jak o konia, dbają o człowieka.
Czemuż panna z tej Polski prędko nie ucieka?
Rady nie potrzebuję.
To tylko pytanie.
Które bez odpowiedzi tym razem zostanie.
Dobrze.
Wolałbyś Waćpan myśléć o czém inném,
Pełnić dane rozkazy, być pilnym, być czynnym:
Jak go zowią marszałkiem, zawsze się uśmieję.
Piękny marszałek! nie wie, co się w domu dzieje;
Co za nierząd! sług dużo, a usługi mało;
Prawdziwy polski nieład!
Cóż się to dziś stało?
Kaszka na bulionie...
Cóż?
Dawaj tu rozkazy!
Wszak jeszcze wczoraj wieczór, raz po raz, trzy razy,
Rozkazałam, by kaszka była na dziś rano.
Na mojem oczy widział, jak z kuchni wydano.
Wydano, przyniesiono i dano mopsowi;
Bo u nas we Francyi, każdy mu to powie,
Psóm tylko, by ostudzić, leją na talerze,
Dla ludzi są supierki.
Bardzo temu wierzę,
I zaraz....
Zaraz, już, jest, lube w Polsce słowa;
Ale, dawajcie kaszkę — kaszka nie gotowa.
Smiesznie, że każdy robi, co mu się podoba,
Śmieszniej, że taka jak ja, znosi to osoba.
Osoba! hm! myślałbyś, że ze krwi książęcej,
A to nad guwernantkę, ani jota więcej.
Ach, Zdzisław! o mój Boże, jakże nagle wchodzi!
Ach, jakże ja wyglądam!
Ale cóż to szkodzi.
Właśnie chciałam... chciałabym... chcę z panem Zdzisławem....
Proszą się tu zatrzymać, powrócę niebawem.
(wybiega)
Ach, dałbym konia z rzędem, jeszcze co dodatku,
Żebyś mi ztąd wyleciał, Francuzki gagatku!
Zkądże taki zły humor?
Zkąd dobrego dostać?
Sto głów, nie moja jedna, nie potrafi sprostać!
Chodź, łaź, krzycz, dbaj o wszystko, miej wszystko w pamięci,
A tu wciąż jak na targu, aż się w mózgu kręci.
Już co prawda, to nie grzech: dobra nasza pani,
Nikt pewnie, sto mil w koło, nic w niej nie przygani,
Imie, godność, łaskawość, majątek, uroda,
Ale jakem Krupkowski, jeszcze trochę młoda.
Nie tak bywało, nie tak, za świętej pamięci
Rodziców: grzecznie, pięknie, zawsze dobrej chęci,
Jak sam pan, tak i pani, byli dla swych gości.
Ależ była, u licha, miara w gościnności;
Był czasem i spoczynek, drzymnęło się czasem,
A jeśli się bawiono, to nie z tym hałasem;
Kobiety dryzlowały, nikt o nich nie wiedział,
Jegomość z ichmościami w swej komnacie siedział,
Tam gwarząc przy kieliszku, radzili nie mało;
Ale teraz.... O, nie tak, nie tak tu bywało!
I czemuż tu się dziwić? i cóż to dowodzi?
Inaczej żyją starzy, a inaczej młodzi.
I któż ma użyć świata, w całym jego kwiecie,
Jeżeli nie to szczęścia rozpieszczone dziecie.
Jeżeli nie Zofia? cóż jej wzbraniać może?
Wdowa, pani swej woli, w życia pięknej porze,
W której wspomnień nie trzeba, nadzieja spoczywa,
W której duszy wystarcza obecność szczęśliwa.
Czemuż tę guwernantkę dotąd jeszcze trzyma?
Już teraz przyjaciółka, guwernantki niema.
Przyjaźni złego z dobrém nieznane przykłady,
I gdyby pani słuchać chciała mojej rady,
Dzisiaj panna Bobiné: Adie, wojaż madam;
Ale pani się śmieje, kiedy ja co gadam;
Albo i w mieście, z płaczem błagałem ją prawie:
Na miłość Boską, pani, zostańmy w Warszawie,
Bo na wsi, niedaleko stołecznego miasta,
Gość każdego momentu, jak z ziemi wyrasta.
I jakem przepowiedział, tak się też i dzieje:
Czy pogoda piekąca, czy jak z cebra leje,
Ledwieś pomyślał, ledwieś bąknął o obiedzie,
Ledwie komin zadymił — trzask z bicza, już jedzie.
I cóż z nim robić? proszę? i któż z nim poradzi?
Zamkniesz, zabijesz wrota, on przez płot przesadzi,
A jak się wkręci, bądź zdrów! skrzyp nie skrzyp wrotami,
On, jakby nie do niego, już zamieszkał z nami;
Wprawdzie i nic dziwnego, czemu mieszkać niema,
Kiedy pani każdego zaprosi, przytrzyma,
Byle tylko zgiełk, hałas....
Kiedy ją to bawi!
A bawić nie powinno; czemu nie odprawi
Tej zgrai zalotników, co jak rój osiada?
Wybrać jednego i dość.
Taka twoja rada?
Ale może Zofia inaczej rzecz bierze;
A ja sądzić nie będę, kto błądzi w tej mierze.
Lecz przykroby jej było usłyszeć ze strony,
Że jej stary Krupkowski, tak od niej lubiony,
Dobrej, młodej, swej pani zbyt ostro przygania.
Hm! bo nie ma co zawsze słuchać mego zdania:
Czasem się, jakoś niechcąc i głupstwo wypowie,
Pani ma więcej w palcu, niżeli ja w głowie....
Pewnie.... i dobrze robi, robiąc podług woli....
Ale jednak mi przykro i niemało boli,
Że każdy tu panuje, jak gdyby u siebie....
Ha! tak bywało.... miło żyć o cudzym chlebie.
Ach, nie bardzo to miło!
Ej! cóż u kaduka!
Któż bo zawsze złej strony w każdém słowie szuka?
Ach, jak, panie Zdzisławie.... ażem się zczerwienił....
Jak możesz brać do siebie, com niechcąc namienił?
Fe, fe, ja jestem sługą, nie posiadam wiele,
A lichym moim kątkiem chętnie się podzielę
Z każdym, co aby w kraju rodak żył spokojnie,
Niewygody, głód, zimno, cierpiał gdzieś na wojnie;
Co może, kiedym drzymał smacznie przy kominku,
Nie znalazł w dzień pokarmu, w nocy odpoczynku,
I kiedy w ciepłem łóżku mogłem w puchu spłynąć,
On może nie miał w polu czém rany zawinąć!
Fe, fe! (ocierając łzę) panie Zdzisławie, nie tak myśli stary.
Starego serce znane, dusza godna wiary;
Lecz mojato myśl była, co trwa nawet we śnie:
Że mimo wszelkich przyczyn, smutno i boleśnie,
W cudzym domu wyglądać dalekiego końca.
Synem jest w każdym domu ojczyzny obrońca,
Nareszcie, tuś pan wyrósł, od kolébki prawie
Wychowany wraz z panią.
Bez celu dni trawię.
Maszże je w nędzy trawić, że ręka zrąbana
Szabli dźwignąć nie może?
Służyć....
Proszę pana!
Dajmy już temu pokój, bo krew mi się burzy;
Niech pan jeszcze przed panią te myśli wynurzy;
Ona, co się tak cieszy, co tak mocno rada,
Że swego przyjaciela w swym domu posiada.
Ile razy list przyszedł, zaraz do czytania,
Potém do mnie: „Krupkowski, Zdzisław ci się kłania,
Ale pamiętaj o nim, on sam nic nie powie,
Może mu czego trzeba“; — i nie dość na słowie,
Póty nas nie odstąpi, póty nie usiędzie,
Póki paka zamknięta na bryce nie będzie;
Albo nieraz czas na bal, grzmi cała Warszawa,
A ona książki składa dla pana Zdzisława;
Możnaż więcej i bratu przyjaźni dowodzić!
O Zofio! Zofio! czémże ci nagrodzić?
I chciałżebyś pan teraz za to ją zasmucać?
Dom, w którym cię tak lubią, niewdzięcznie porzucać?
Zasmucać? nie, w jej woli święte dla mnie prawo.
Pani go potrzebuje.
Biegnę.
Tylko żwawo.
Serce bije, głos niknie, cała drżę i płonę,
Ach, twojeto, miłości, pociski szalone!
Wprawdzie nie wiem, jak zacząć.
Cóż tak wielkiej wagi?
Czy wielkiej, nie wiem, tylko....
Potrzeba odwagi.
I to nie.
Coż? (na stronie) Zapewnie na kogoś się żali.
Nie wiem jak zacząć.
Jakbądź, koniec dzieło chwali.
Portret — portret znajomy — jest początkiem dzieła.
Portret, panno Bobiné?
Teraz, gdym zaczęła,
Powiem, że patrzącego na ten portret mile,
Widziałam cię, Zdzisławie, i to razy tyle!
Mnie, mnie, panno Bobiné?
Ciebie, ciebie panie,
Nawet ci większe teraz uczynię wyznanie;
Widziałam raz ukryta..... ja: wiem, że nie ładnie,
Lecz cóż robić, tak było, widziałam dokładnie,
Jak do sercaś go cisnął, dotykał ustami.
Ja, ja, panno Bobiné.
Mówiąc między nami,
Nie ma nic złego.
Jakto?
I pragnęłam szczérze,
Twym życzeniom zadosyć uczynić w tej mierze.
Życzeniom?
Posiadać go czyż nie życzysz sobie? —
Myślałem więc dlatego tylko o sposobie,
Bo nie wiem, czy postrzegłeś (ironicznie) ów zbytek czułości:
Że na przeciwnej stronie, na tej samej kości,
Portret Zosi....
Czym postrzegł? jakto? (na stronie) cóżto znaczy?
Czy jeszcze nie dość jasno wszystko się tłómaczy?
Za rozkazem jej matki był niegdyś zrobiony;
Ja jestem, jak wiesz, z jednej, Zosia z drugiej strony;
Nie mogłam więc dać siebie, niedając i Zosi;
Ale czas, jak to mówią, i radę przynosi.
Kazać nowy malować było nierozsądnie,
Często, gdzie mu nie trzeba, nie jeden zaglądnie,
A potém z dodatkami, jak nieraz powtórzy,
Z najmniejszego robaczka, w końcu słonia stworzy.
Twój honor zaś mi ręczy, że zachowasz ściśle,
Co skrytém być powinno, co ci zwierzyć myślę,
Wolałam więc inaczej, toż samo zostawić:
W pularesie kazałam portrety oprawić,
Jeden skryty na zawsze, a drugi zostaje,
I ten ci w upominku mej przyjaźni daję.
Rozumiem cię, rozumiem, zgadłaś czucia moje,
W osłonie niesiesz ulgę, której się sam boję.
Żaden głos, ni mój własny, nigdy nie wyjawi
Tę pożerczą namiętność, co mi duszę trawi.
Miedzy mną a Zofią, przedział jest bez miary,
Nadziejaby w tym razie wartą była kary
I jeślibym znieść nie mógł, być wzgardzonym od niej,
Ona gardząc, postąpić nie mogłaby godniej.
Przyjaźni, dobrodziejstwa, taż ma być nagroda?
Każdaż łaska do nowych, nowe żądze poda?
I za to, że mnie swoim zwała przyjacielem,
Maże oszczerczych plotek zostać jeszcze celem?
Nigdy! — krom mej miłości, wszystko przezwyciężę,
Uczynić ją szczęśliwą wszelkich sił natężę,
I w drugiego objęciu..... (z goryczą i przymusem)
gdzie ją sam umieszczę,
Potrafię, chcę ją widzieć, widzieć i żyć jeszcze.
Ale rysy jej twarzy, jej, jej lubej twarzy,
Gdy mnie tak niespodzianie los dziś niemi darzy,
Już nie odstąpią serca, które dla nich bije,
One przyjmą łzy moje, im męki odkryję.
Tak, swój portret mi dała, lecz wskazała drogę,
Jedynie pożądany jak otrzymać mogę.
Dzień nam więc po dniu mija, wszystko w jednym stanie,
I obym był złym wieszczem, na zawsze zostanie.
Jakto? czy dziś na słotę?
Nie wierz mi, nie chmury,
Jak mówisz, moim myślom dają zwrot ponury;
Ni też czucie lękliwe, którém miłość poi,
Już w szczęściu, jeszcze szczęścia spodziewać się boi,
Nie, to com myślał wczoraj, dziś, jutro powtórzę;
Chęć i zapał zwieść mogą, rozsądek nie może.
Biorę rzecz w swojém świetle, roztrząsam dokładnie,
A roztrząsnąwszy widzę, że źle mi wypadnie.
Od pierwszego dnia prawie, jak przez rady twoje,
W niosących cześć Zofii licznym rzędzie stoję,
Powiedz sam, czym w jej sercu aby krok uczynił.
Ja zaś o brak pośpiechu nie będę was winił,
Owszem, czas wam zbyt drogi małoście trwonili,
Lecz kto głowy zawracał zaraz pierwszej chwili?
Tylko daj pokój żartom, co drwinkami trącą.
Ależbo, mój Czesławie, nie pędź tak gorąco.
Bądźże trochę cierpliwym, tu szczęście na szali.
Tak, tak, chwal mi cierpliwość, jak wilk posty chwali.
I jakżeto już dawno, jak na me wezwanie,
Porzuciłeś leniwo samotne mieszkanie?
Dziewięćdziesiąt dni spełna, jeśli się nie mylę,
I już wzdycha tak długo! już wycierpiał tyle!
Już nie chce mieć nadziei, szczęścia się wyrzeka.
Prawdziwie, ktoby nie znał, słuchał nas zdaleka,
Myślałby niezawodnie, przysiądz byłby w stanie,
Że z nas dwóch rozsądniejszy ten, czyje kazanie;
Że nie zna co kraj marzeń, kontent z swego świata,
Po ziemi chodzi, nigdy po niebie nie lata.
Jest! dawna piosnka, zawsze wyjeżdża w potrzebie.
Ale ja, jeśli latam, jak mówisz, po niebie,
To może i dla tego, ze mi źle na ziemi...
Ale daj pokój, na bok z troskami mojemi,
Powiedz mi raczej, czemu, mierząc twe nadzieje,
Na wszystkich dobrych punktach twój cyrkiel kuleje?
Niczém dla cię szacunek, nawet przyjaźń tkliwa,
A przyjaźń, dnia pierwszego wraz z deszczem nie spływa.
I zdania wasze jedne, lub skłonne do zgody
I ta uprzejmość, której odbierasz dowody....
Uprzejmość i uprzejmość, — wszak ja ją rozumiem,
Znam, pozwolisz, jej cienie i rozróżnić umiem:
Inną nam tylko grzeczność, inną serce daje,
Pisrwsząm musiał otrzymać, drugiej mi nie staje.
Stan zimnego szacunku, a nawet przyjaźni,
Kiedy duszę w swej ciszy nic wcale nie draźni,
Mało gorętszym czuciom może dać korzyści.
Więcej, wierz mi, wyciągniesz z samej nienawiści.
Gorących uczuć pragniesz, aż serce w nich spłonie
A jakimże ty jesteś, starając się o nie?
Prawda, już tém nie jestem, czém bywałem może:
Życie, jak i dzień, jednę tylko miewa zorzę.
Co się niosło nadziei w najmniejszej iskierce,
To później dać pewności ociąga się serce.
Ociąga, nie wyrzeka i czuje w tej dobie,
Ile miłość z mej duszy może spłacić sobie;
Ile mógłbym poświęcić, wdzięcznością wiedziony,
Szczęściu mnie kochającej, szczęściu mojej żony.
Ach, tyś godzien Zofii, nikt więcej nad ciebie!
Wasze szczęście zostanie gwiazdą na mém niebie,
W nią wpatrywać się będę całe moje życie,
Jej promyk strącać będzie łzę wylaną skrycie.
Ach, będziecie szczęśliwi, ze sobą!
Ale, rycerzu smutku, nie kryj się żałobą:
Owszem, pełen nadziei, nie szczędź chlubnych znoi
Póki kochanka wstęgą nie przepasze zbroi.
I cóż znaczy ta liczna zalotników rzesza,
Z których dwóch tu nas nudzi, więcej niż rozśmiesza?
Ten Wtorkiewicz, którego zalety na wadze,
Nie wiem, krocie czy głupstwo, na sam dół sprowadzę;
Ten Baron Antenacki, hardy z swego rodu,
Co na szesnastym herbie może umrzeć z głodu,
Baron, co z ojca, dziada, sługa obcych dworów,
Powiększył w Polsce liczbę głupiośmiesznych wzorów;
Na spróchniałym już pniaku, głowa jeszcze w kwiecie,
O miłosnéj nadziei, jak w malignie plecie.
Między nimi Zofia nie zrobi wyboru,
Czemuż nie ma usunąć nawet i pozoru?
Chluby dla niéj nie widzę, choć stu równych będzie,
A i innym nie miło stawać w takim rzędzie.
Zapewne ją to bawi.
Tak, pochlebstwem bawi.
W saméj rzeczy, jest pozór i w złém świetle stawi,
Lecz znam ją dobrze: ona zapomnieć się sili,
Że swój los ma rozstrzygnąć w téj stanowczéj chwili;
Chce gwałtem myśli tłumić, co ją niepokoją,
Dla tego nie jest taką, jaką będzie twoją.
I jeśli zważać fraszki, coto nic nie znaczą,
A jednak kochającym tak wiele tłómaczą,
Każdy z nich dwakroć więcej odbiera nademnie.
Wyjść ze zwykłej rozmowy trudzę się daremnie,
I zgadnij, czém najwięcej mogę ją zabawić?
Godzinę słucha, byle o wojnie jéj prawić
I nie dosyć że słucha, pyta się ciekawie,
Muszę sto razy mówić o każdéj wyprawie,
Gdzieś był ze mną, gdzieś nie był, gdzieśmy ranni byli,
Ledwie nie cośmy w każdym biwaku mówili.
Czy mniema tém nagradzać nie mogąc kochaniem?
Ty wiesz jak o tém myślę, jak śmieszny mém zdaniem
Ten, co kiedy kobiety wkoło niego siedzą,
Kobiety czułe, trwożne, co zaledwie wiedzą,
Że parapet nie czepek, czworobok nie szlarki,
Granat nie kolor wstążki, kartacz nie sucharki, —
Rozprawia o swych dziełach, srogie walki toczy,
Morduje, ręce we krwi aż po łokcie broczy,
I wciąż słysząc, ach! i oh! nakoniec uwierzy,
Że jest w samej istocie z najtęższych rycerzy.
Złą stronę w każdej rzeczy znajdzie, kto jéj szuka:
Tak żony może zbawić wojownicza sztuka.
Mój Zdzisławie, nie mógłbyś, miast morały prawić,
Własne zdanie Zofii nieznacznie wystawić?
I wybadać pomału, co się ze mną dzieje?
Będę z nią dzisiaj mówił, miej dobrą nadzieję.
Będzie z tobą szczęśliwa. Wszak będzie, Czesławie?
Pytasz się?
Nie, wiem pewnie, siebie w zakład stawię.
Powiedz mi, tento Zdzisław, co w tym w domu z młodu...
Ten, ten sam.
Szlachcic?
Szlachcic.
Ale tak, od spodu?
O nie, był oficerem, jest człowiek honoru,
Jego szlachectwo nawet wiele ma waloru,
Bo gdyby go był nie miał, byłby go zasłużył.
Protegujesz go widzę...
Wybacz, aleś użył
Dość śmiesznego wyrazu.
Śmiesznego? to czemu?
Każdy z nas protekcyą daje nie jednemu.
Proteguj więc, kiedy chcesz, ja nie jestem w stanie,
I tylko mój przyjaciel w Zdzisławie zostanie.
Za nadtoś popularny.
Czy tak ci się zdaje?
Przyjacielem zwać kogo, co w służbie zostaje!
Któż ci mówi, że służy?
Cóż tu robi pytam?
Przyjaźń...
Jest, znowu przyjaźń, po raz drugi witam;
Przyjaciel! siedzi, rządzi i pieniądze bierze;
Ale takiej dziś klasie najlepiéj w téj mierze.
Tylko dla nas, noblesy, ciężki czas za katy;
Dostojeństwo toż samo, szczuplejsze intraty;
Na honor, ciéżkie czasy, i gdyś wspomniał o tém,
Nie wiesz gdzie jakiéj sumki?
Nie, nie wiem, a potém
Sambym wziął.
Dla noblesy złe czasy nad miarę,
Zresztą z dwieście dukatów wziąłbym na lat parę,
Jakem Baron, bez żartu, wziąłbym bez wahania.
Bardzo wierzę.
Prawdziwie, śmiesznie do wyznania,
Potrzebuję.
Ja także.
A nie mam.
A nie mam.
No, ale ci różnicy nie zrobi, jak mniemam,
Pięćdziesiąt czątych?
Wziąść?
Nie, żebyś mnie pożyczył.
Hm! mniejsza z tém, pożyczę.
Tenby sobie życzył,
Ten, ten, ten...... pan Wtorkiewicz, mieć podpis mej ręki,
Sypnąłby i tysiącem, niosąc jeszcze dzięki;
Lecz ten dowód szacunku, wolałem dać tobie.
Jestem rywal wspaniały..... czy nie masz przy sobie?
Nie mam, ale dam pewnie.
Wprawdzie nie do wiary
Urodzenie jak wielkie nakłada ciężary,
Jaki koszt, że się z nami lada kto nie brata
I my, którzy jesteśmy równowagą świata,
Często sami, że powiem, równowagę tracim,
I za dobro czynione, własném dobrem płacim.
Dzień dobry wam = dzień dobry, jakże się wam spało?
Nie źle ha, ha, ha, (na stronie), głupiec!
Baron sypia mało,
Miłość go budzi = miłość!
(do Czesława cicho) A bardziéj golizna.
Panu Wtorkiewiczowi nikt tego nie przyzna.
A pewnie, że nie = pewnie! miłość to mi licha,
W której smętny kochanek jak wzdycha tak wzdycha.
Westchnienie jeszcze ujdzie, kiedy z jakiej straty,
Albo kiedy = (dmucha w rękę) rozumiesz?
Kontent że bogaty!
U mnie takie westchnienia, ja takie łzy ronię.
Patrzcie, te perły, a co? patrzajże Baronie.
Nie znam pereł.
Patrz!
Patrzę.
Cóż?
Perły nic więcéj.
Kupiłem dla Zofii, wszakże dar książęcy?
Dla Zofii? zawcześnie.
Zawcześnie, mój Hrabio?
Żadnéj miłości w świecie dary nie osłabią.
Nie każdą przecie, pozwól, i wzmocnić są w stanie.
Chyba i mnie nie zechce.
A i to pytanie.
Dawno, dawno! przodkowie pana Wtorkiewicza,
Cenili może miłość, co zyski przelicza;
Lecz dziś czucie z rachubą nie może być w zgodzie
I te dary już nie są, choć bywały w modzie.
Pan Baron, widzę, zawsze jak najświeższéj mody =
Wstydziłbym się kochance nieść takie dowody.
Niema niebezpieczeństwa, nigdy się nie spłonisz =
O, nigdy! tego wstydu kaducznie się chronisz! =
Poczta. (odbiera list i daje skrycie służącemu parę złotych)
Na, masz dukata.
Ten zawsze dukata!
Masz łaskę...
Łaskę! łaskę! to djabła zapłata.
Tak, dobra rada, mój los dziś roztrzygnąć muszę.
Co ma być, już jest teraz.
Ach, na moją duszę!
Resztę mi wzięli, wszystko!
Wiwat! wieś kupiona.
Ciszéj, któżbo tak krzyczy? (na stronie) źle koło Barona.
Kupiłem wieś w sąsiedztwie.
To mi wielkie dziwy!
Za złoto wsi dostanie: (na stronie) kontent, że szczęśliwy!
Wsi za złoto = za złoto! a któż wątpi o tém!
Wszystko i Baronostwo ciągnie się za złotem =
Listy z poczty jak widzę, czy dobre nowiny?
Pani to wiesz najlepiéj — jakież téj godziny?
Nigdy złe.
Ale mierne.
Kupiłem Strumienie,
Lecz niech mię djabli wezmą, jeśli nie mniéj cenię
Niż jedno piękne oczko (całując ją w rękę) choć trochę uparte =
U mnie wdzięki, dalibóg, więcéj niż wieś warte.
Pochlebstwo zawsze straszne, tém straszniejsze bywa
Im zręczniejsze. Pan właśnie takiego używa;
O! muszę być ostrożną. — Cóż panie Baronie?
Co każesz?
Jego myśli w jakiej były stronie?
Przy tobie, pani, zawsze.
Cóż ci tam donoszą?
Abym dworek odstąpił, koniecznie mię proszą,
I przystanę podobno, (na stronie) bo sami zabierą.
Ale gdzież nasz przyjaciel?
Wyszedł ztąd dopiero.
Szczerze jestem zazdrośną, tracę moje prawa:
Całkiem mnie zapomina dla pana Czesława.
Gdzie pan Zdzisław? prosić go.
Niechże choć w przyjaźni
Wzbudzę trochę zazdrości i trochę bojaźni;
Ale choć się najlepiéj powiedzie w tym względzie,
Zawsze tylko odwetem bardzo słabym będzie.
Dalibóg = ! na mój honor, nie rozumiem słowa.
O, bardzo temu wierzę, ręczy za to głowa.
Trudno bywa zrozumieć, kiedy nie jak młotem,
Bo wszystko krom rozumu ciągnie się za złotem.
Gdzie pan Zdzisław?
Nie ma go.
Baron w złym humorze.
Cóż mu jest? żal mu jeszcze za pałacem może? =
W tak dobre ręce oddać, wcale żalu niema:
Stryj pana Wtorkiewicza pewnie go otrzyma.
A stryj jego tak godny, tak dobrą ma sławę
I słuszną, bo, na honor, na całą Warszawę
Nikt takich świéc nie robi i nawet nie drogo:
Po czemu téż w tych czasach najlepsze być mogą?
Ty Baronie pod krédą, herbarzu podarty!
To nie mój stryj.
Panowie, wszak to wszystko żarty.
A! Smakosz.
Ach królowo! twój podnóżek skona,
Jeśli nie dasz rumianku; niestrawność szalona.
Kiedy téż już przestaniesz i truć się i leczyć?
Rumianku! ach rumianku — nie mogę ja przeczyć
Że serdecznie jeść lubię, bo któż jeść nie lubi?
Lecz dziś nie przysmak żaden ze świata mię gubi.
I cóż więc? może naczczo wyjechałeś z domu.
Jak można takie głupstwo przypisywać komu! (siada)
Ha! ha, ha!
Nasz pan Smakosz nie umrze ze czczości.
I niech mię djabli wezmą, dobrze że nie pości.
Kto ma dosyć pieniędzy, ten głodu nie znosi
I nie czeka, aż sąsiad na obiad zaprosi.
A we wszystkiém pieniądze, aż słuchać niemiło.
Powiedz nam więc, Smakoszu, cóż ci się trafiło?
Wyjechałem zdrów jak sum, lekki jak opłatek,
Czułem już nawet głodu ten drogi zadatek,
Któregem od tak dawna nie miał ani śladu,
Co to tak miłą czyni nadzieję obiadu;
Aż furman wytchnąć koniom gdzieś przy karczmie staje.
Siedzę, czekam... wtém... (wąchając) jakiś zapach czuć się daje:
Wącham... niby jarzyna.. niby coś z mięsiwa,
Wysiadam, idę spojrzeć zkąd ten wiatr przybywa.
Patrze, śliczna na rożnie pieczeń się rumieni,
A mam słabość do pięknej cielęcéj pieczeni.
Mówi więc: parę zrazów ukrój mi do rynki,
Dołóż mi masła, bułki, pieprzu i cytrynki,
Postaw trochę na węglach i dawaj gorąco. —
Przynosi mi soczystą, wybornie pachnącą,
Kraję, jem zraz po zrazie, ale zaraz czuję,
Że jest coś niedobrego, że czegoś brakuje;
Wołam więc, słyszysz! dajno jeszcze ze trzy zrazy!
Zjadłszy jakby z przeczucia, dostałem odrazy,
I więcéj anim ruszył. — Ale ledwie w drogę,
Słabo mi, słabo... słabo... A! już znieść nie mogę,
To poty na mnie biją, to dreszcz jak we febrze...
Stój!.. czekaj!.. w pierwszym dworku tchem ostatnim żebrzę,
By omlecik zrobiono, chcąc wybić klin klinem.
(z westchnieniem) Zjadłem... i sztukę séra... i skropiłem winem...
Napróżno, tu jak kamień; — rumianku, dla Boga!
Czas pędzi, obiad czeka, każda chwila droga,
Do tego podwieczorek Radost dzisiaj daje.
(słabym głosem) O siódméj tam być muszę... brr! jak klin tu staje.
Smakosz otruty, płaczcie kuchnie! płaczcie rzewnie!
Przeklęty empoisonneur, nie dopiékł jej pewnie.
Z tém wszystkiém, mam nadzieję, że to jakoś będzie,
Że zdrowie wraz z Smakoszem do obiadu siędzie.
Teraz chodź do ogrodu!
Pocóż do ogrodu?
Przejść się ze mną.
Tak, ale...
Dla nabycia głodu.
Ach! gdyby to był sposób, mieszkałbym w ogrodzie.
Ale pozwól, królowo, niech zostanę w chłodzie.
Rób co chcesz, lecz myśl o tém i popracuj głową,
Jakbyś dziś wyleczony mógł się struć na nowo.
Dałbym rocznie na szpital, dałbym złotych trzysta,
Żebym był zawsze głodny... ale to jak glista.
(biorąc rumianek)
Ach!... (do Stefana) Co tam niesiesz? słuchaj! (kiwa na niego)
Kaszkę na bulionie.
Kaszkę? (odkrywa wazkę) kaszka, ha! pachnie! wonie! ślicznie wonie!
Dla kogoż? (dobywa z kieszeni pularesa, z niego łyżkę)
Dla Francuzki.
Czy tylko nie słona? (kosztuje)
Słaba?
Kaszka?
Bobiné (znowu łyżkę)
Słaba.
Pachnie!
Ona?
Kaszka — więc słaba?
Słaba.
O biedne pannisko!
Powiedzże mi, więc słaba? (odpychając tacę z rumiankiem)
Proszę nie tak blizko!
(jedząc) Hm!.. no jakże?... cóż?... ale, jak się kuchmistrz zowie?
Troto.
Troto... Troto... hm! — coś chodzi po głowie....
Troto... Aha! wiem już, wiem: Jean, brunet, bezżenny.
Miał swój dom, potém... wiem, wiem... ba! to Kant kuchenny.
A kuchnia jaka u was? na blasze? parowa?
Parowa.
A, to lubię: i czysta i zdrowa.
Wyborna była kaszka. A teraz, kochanku,
Pokażesz mi gdzie kuchnia... nie trzeba rumianku.
Niechże mię diabli wezmą, jeśli wam źle radzę:
Jak balonem do miasta wszystkich przeprowadzę. =
Tak, balonem, powiadam, bo cugi rozstawię:
O piątej ztąd ruszamy, przed siódmą w Warszawie,
O siódmej dziś w teatrze = tak wszyscy w teatrze...
Ja diable lubię teatr, bo jak się zapatrzę,
To mi się czasem zdaje, że ja widzę ludzi;
Albo znowu jak zasnę, to aż koniec zbudzi.
A po teatrze, słowa nie mówiąc nikomu,
Hajże w kocze, karety, trzask z bicza, do domu. —
A cóż państwo mówicie? zła rada? = zła rada? =
Niezła, ale tych panów spytać się wypada,
Panie Baronie... ale jakżeś dziś ponury,
Prawdziwie nie mam prawa, lecz ten mars wart bury.
Ach, trudno śmiać się zawsze, jak się drudzy śmieją;
Kiedy serce miotane trwożliwą nadzieją;
Ale mnie teraz właśnie już nie dręczy tyle,
Kiedym twoję uwagę ściągnął choć na chwilę.
Dobrze mówi.
Nadzieja niech się jeszcze schowa;
Co dziś robić będziemy, o tém była mowa.
Będziemy dziś, jak zawsze, spełniać twe rozkazy,
Ale jeśli mam wyznać (do Wtorkiewicza) bez pańskiej urazy,
Dziwnie, cugi rozstawiać, chcieć miejsce odmienić,
Gdy jednej tu minuty nie można ocenić.
Lecz pani domu winna myśleć o zabawie....
Jeżeli pojedziemy, ty z nami Zdzisławie?
Dalej miasta nie poznasz.
Jeśli pani każe.
Jeśli każę!... Baronie, gdy lepiej rozważę,
Widzę, żeś dobrze mówił, nigdzie nie pojadę.
Ach! Z łaski tylko pani przyjęłaś mą radę.
Lecz całą dziś zabawę zdajemy na ciebie.
Podwajać się twój Baron potrafi w potrzebie.
W gry różne grać możemy na wszelki przypadek.
Co? Baron w ciuciubabkę? A, to ciuciudziadek
Nie ciuciubabka będzie; Baron, susy! skoki! =
Dalibóg! na mój honor, trzeba zerwać boki. =
Nie zniosę tych przekąsów, wyzwę i zabiję.
Ej, daj mu pokój, przebacz, niechaj sobie żyje.
Dam pokój, ale kiedyś tak mu kurtę skroję.
Ach, tylko żadnych spisków, tajemnic się boję.
Tobieżto skrytych myśli lękać się wypada?
Odkryj wszystkie — a każda nową korzyść nada.
We względzie prawdy, może.
A prawda ci sprzyja.
A nuż się myśl Czesława przedemną rozwija?
Cóż w niej widzę!
Nic złego.
Nic, troszkę nagany.
Pani....
Gdyby głos cichy tej myśli był dany,
A mnie święta cierpliwość wysłuchać co powie,
Możebym coś słyszała w podobnej osnowie:
„Zofia, (tak myśl mówi) dość mi się podoba,
„Bo Zofia jest dobra, przyjemna osoba;
„Doć ładna, (dość, wszakże myśl nie przesadza wcale).
„Ale... ale (dla Boga! teraz długie ale)
„Ale zbytnia wesołość płochości dotyka:
„Pierwsza mija rozsądek, druga go unika;
„Zbytnia chciwość oklasków nie czyni wyboru,
„Nie zgłębia ich wartości, chwyta się pozoru
„I dusza, której odmęt potrzebnym się staje,
„Nadal prawego szczęścia pewności nie daje.
Tak głos myśli przemawia, kto to wie, czy błądzi?
Czém mogłem?....
Nic, nic złego — to przyjaźń tak sądzi....
Jakże, panie Wtorkiewicz, cóż robić będziemy?
Ale widzę, jak drudzy i Wtorkiewicz niemy;
Prędko zaraza splinów sięgnęła dokoła;
Ja więc sama za wszystkich jestem dziś wesoła.
A niech mię diabli wezmą! moja śliczna pani,
Jeśli co nad twe oczy, moje serce rani.
Na jutro mam już w myśli projekta gotowe:
Zwiedzimy piękny pałac, moje kupno nowe.
Mój pałac zwiedzisz pani, bom go kupił na to. =
Dobrze, wodą popłyniem, Zdzisława fregatą;
Ale sobie wymawiam, że będzie przy stérze,...
Nas tylko dwoje myśli, jak się bawić szczérze...
Baronie, proszę prędko czoło rozweselić....
Panów zaś o to prosić trudno się ośmielić.
Dziwnie.
Wszakże mówiłem.
Chciałbym wierzyć z duszy.
Biedny Czesław! A Baron? ten w koszu po uszy.
Kocha Barona! miłość we wszystkiém przebija,
Ach, sam zaledwie wierzę szczęściu co mi sprzyja!
Jak chciała wszystkich rady, aby przyjąć moję,
A jakie jej mój smutek sprawił niepokoje!
Dla wszystkich grzeczność była, dla mnie uśmiech skryty,
Puszczałem téż wejrzenia, jak ostre dziryty.
Czesław, zimny cokolwiek — ten głupi ha ha ha,
Nie miała więc co myśleć, i jeśli się waha,
To moje dawne figle są przyczyną trochę,
I prawdę mówiąc, miałem serce diable płoche!
A, już panie Baronie, jasno ci przełożę,
Że tylko w jednej Polsce trafić to się może,
Że to rzecz niepojęta, nigdzie niewidziana,
Aby w kraju płeć piękna za nic była miana,
Aby człowiek comme il faut, znaczący coś w świecie,
Mógł taką avanią wyrządzić kobiecie.
Piękna panno Bobiné, cóż ja przewiniłem?
Z własnej woli płci pięknej nigdy nie chybiłem;
Ani ja, ani żaden Baron mego rodu.
Jeśli nie z własnej woli, to zapewne z głodu.
Ostra panno Bobiné, zważ bez uniesienia,
Że głód nie jest dla ludzi mego urodzenia,
I jeśli z mej przyczyny, może jaka fraszka....
Ha! łakomy Baronie, gdzie jest moja kaszka?
Kaszka?
Zjadłeś ją gwałtem, bez względu i sromu.
Nie zjadłem, ale jeśli kto co połknął w domu,
Wszakże Smakosz przyjechał.
Przyjechał?
Dziś rano.
A więc przebacz, Baronie, źle mi powiedziano.
Gdy mi prawo przebaczać udzielasz łaskawie,
Przy zupełnym odpuście warunek postawię.
Żarłok! gdzie odpust?
Mówię, że odpuszczę winę,
Jeśli mi zechce pomódz nadobna Bobiné.
Pomódz? w czém?
Przed Zofią rzucić słówko czasem,
Do roztrzygnienia rzeczy zachęcać nawiasem;
Bo jakie będzie, już wiem, nie o to mi chodzi,
Ale względem pośpiechu namowa nie szkodzi.
Co się tyczy wdzięczności, proszę być spokojną,
Choć wiele zasłużoną, więcéj będzie hojną,
I co tylko zapragniesz, w jakimkolwiek względzie,
Spuść się na mnie, stać będę w protektorów rzędzie;
Nawet w każdym przypadku możesz mówić śmiało,
Że Baron Antenacki sprzyja ci niemało.
Myślałem, że cię panno już niema na świecie,
Szukając cały ranek przydybałem przecie, =
Przydybałem nakoniec. = Przyszły mi klejnoty,
Między niemi ten krzyżyk wybornéj roboty,
Wyborniejszéj wartości. Jaki ogień żywy!
Szmaragdy wcale czyste.
Bogacz obrzydliwy!
I brylant wcale duży.
Gotów jéj darować.
Do pięciudziesiąt czątych możnaby szacować,
Daruję ci go, panno, weź go, weź go sobie.
Nie mówiłem.
A za to o mojéj osobie
Przebąknij tam czasami = nieznacznie, rozumiesz?
Przebąknij. =
Pan dość jasno tłómaczyć się umiesz.
Czém jest bogaty w złoto, gdy w cnoty ubogi!
Ten dar, że z jego ręki, dla tego jest drogi.
A, niech mię djabli wezmą i brylant nie tani.
Prostak! ale do rzeczy.
Głupi, kto go zgani.
Wszakże piękny, Baronie?
Wszelkich sił dołożę,
Aby mu być pomocną, choć daremnie może,
Bo tam gdzie pan Wtorkiewicz zwycięztwo zakréślił,
Już zwyciężył zapewnie, nim drugi pomyślił.
Baronie, Baroneczku, nie dmuchaj tak szumnie.
Zbliż się, daj rękę, słuchaj, pomówmy rozumnie.
Niechaj mnie djabli wezmą, jeśli cię się boję:
Ale chcę twego dobra, gdym zapewnił swoje:
Od wdówki nie odsadzisz, choćbyś miał dwie głowy,
Pocóż czekasz, powiedz mi, na wieniec grochowy?
Powierz się lepiéj Bogu w téj przykréj potrzebie,
I wynieś się cichutko, niepatrząc za siebie;
To radzę, a ty radą nie pogardzaj zdrową.
Z początku aż do końca, wszystko słowo w słowo,
Proszę powtórzyć jeszcze, do siebie, odemnie.
Kocham Zofią.
I ja.
Kochany wzajemnie.
Bardzo wątpię.
Tak? może sprzyja Czesławowi?
Nie Czesławowi.
Komuż więc?
To się nie mówi.
Ha, ha, ha! daj go katu! A przecież nie tobie?
I gdzież pewność, że nie mnie?
Ach, w twojéj osobie.
Mości panie Wtorkiewicz, ta mowa zuchwała...
Bo dla czegóż Zofia kochaćby cię miała?
A dla czego Waćpana?
To dobre pytanie!
Dla złota?
Dla twych herbów?
To mi porównanie!
Ja mogę jéj powiedzieć: szczęściem ci odpłacę,
Masz czego tylko pragniesz, ogrody, pałace,
Gdzie jeszcze resztki znajdziesz, pieprzu i rozynek,
Co z handlu swego tatki, schował skrzętny synek.
Lepszy i funt rozynek, niż pargamin stary,
Który ledwo się przyda na utkanie szpary.
Co za honor być matką najświeższego rodu!
Co za honor wziąść męża, co mógł umrzeć z głodu.
Neofit wyzłocony!
Pan o cudzym chlebie!
Dość już! zabiję! zginiesz...
Po twoim pogrzebie.
Panowie! cóżto za zgiełk?
Już dopełnił miary.
Niechże mi schodzi z drogi ten szaleniec stary.
Sta.... sta.... sta.... stary?
Chodźmy, pogodzić ich trzeba.
Nie lękaj się, nie zginą, łaskawe są nieba.
Jak na nas zgodę zdadzą, pewność jéj osiągną,
Będą się srożyć, puszyć i kłótnię przeciągną.
Niech się czubią, nie czubią, my myślmy o sobie;
Czytałeś, zatém słuchaj, ja pono tak zrobię:
Jechać muszę koniecznie, ale nim pojadę,
Chciałbym wiedzieć, Zofia jak przyjmie twą radę;
Bo lubo nas ujęła swoich wad zeznaniem,
Jeśli się nie poprawi, na miejscu zostaniem.
Powiem jéj, to bądź pewny, moje myśli szczérze,
I że dobrze je przyjmie chętnie sobie wierzę,
Zwłaszcza, że i téj chwili, choć to niby w żarcie,
Jak dobrze zna swe błędy, zeznała otwarcie;
Ale się nie spodziewaj, abym jak z ambony,
Gorliwym kaznodziei żarem rozogniony,
Ni z tego, ni z owego, miał prawić morały;
Pozwól, by jéj uwagi wstęp mi do nich dały,
Bo lubo przyjaźń, prawo rzec prawdę udziela,
Nie bardzo prawda miła i od przyjaciela.
Łatwo znajdziesz sposobność, łatwo téż i ona,
Czy się zechce odmienić, o tém nas przekona;
Niech jednego, drugiego dla żartu nie łudzi,
Niech się za roztargnieniem tak mocno nie trudzi,
Jak gdyby już rozsądek, choć na jedną chwilę,
Miał w sobie tyle nudów i przykrości tyle!
Wtedy, lubo sam czuję, że ważę zbyt wiele,
Stanowczej odpowiedzi żądać się ośmielę.
Ale jeżeli twoje uwagi w téj mierze
Przyjmie takim umysłem jak i każde bierze,
Wysłucha, zważy, ziewnie, potém się rozśmieje,
To dziwnie dłużéj chować jakąbądź nadzieję,
I niechcąc z Baronami turniejów wyprawiać,
Ni sobą w tym obrazie miejsc próżnych zastawiać,
Najrozsądniéj uczynię, gdy mój pobyt skrócę,
Wyjadę na czas jakiś... a nigdy nie wrócę.
Gdybym cię dobrze nie znał, uważał na słowa,
Zbrodnią względem Zofii, byłaby namowa;
Bo w czémżebym miał pewność szczęśliwego losu,
Téj duszy pełnej czucia, pragnącéj odgłosu;
Któréj jedyną skazą, (jeśli skazą mienić)
Że niechce w porze wiosny jéj kwiatów nie cenić.
Ależ....
Że nawet może zanadto je ceni,
Że przesuwa się tylko po świata przestrzeni,
Bojąc się dotknąć silniéj bądźto jakiéj strony,
By nie trafić na ciernie, którym świat zjeżony.
Ale ja cię znam dobrze, ta oziębłość twoja
Jestto oręż z papieru, z pajęczyny zbroja.
Nie takto wszystko słabe, kiedy dotąd strzeże;
Ale wierz mi, Zdzisławie, z tobą mówię szczerze.
Jak nigdym nie udawał i dziś nie udaję,
I jeżeli sam z sobą niezgodny się staję,
To dla tego, że równych dwóch godzin tu niema,
A chwiać się musi każdy, kto się trzciny trzyma.
Dobrze, że tu pan jesteś, szukałem go wszędzie.
Pani za nim wysłała i zaraz tu będzie.
Chce pomówić sam na sam.
A za drzwi kto trzeci.
(do Zdzisława)
Otóż i ta sposobność sama przed nas leci:
Że użyjesz najlepiej, przyjaźń twoja ręczy,
Lecz pomnij, że chcę prawdy; niepewność mię dręczy.
Hm, hm, dziwy ja, dziwy, tu jeszcze zobaczę;
Pani jawnie się cieszy, a po kątach płacze.
Płacze?
Nie dziśto tylko (tajemnie) codzień, codzień, panie.
Codzień płacze.
Jak czasem wnijdę niespodzianie
I zastanę ją samę, ledwie okiem rzuci,
Zaraz, niby tam po coś, prędko się odwróci
I albo w okno patrzy, albo czegoś szuka,
A to, bym łez nie widział, ale stara sztuka!
Znam ją przecie od dziecka: jeśli nie oczyma,
To i po glosie poznam, że tam śmiechu niema;
Albo nieraz... (śmieje się) mój Boże, odpuść grzechy moje!
Staje, gdzie? przed zwierciadłem, a ja za nią stoję.
Milczałem dotąd ściśle, nie pisnąłem słowa,
Lecz gdy płacze....
Kto płacze? o kimże tu mowa?
Nie wiedziałam, że wszystko Krupkowski uważa,
A mniej jeszcze, że wszystko co widzi, powtarza.
Prawdę mówiąc, mam dosyć do płaczu przyczyny;
Winną jestem, a odkryć nie mogę tej winy,
Przez którą mych przyjaciół oddalam od siebie.
Czy do mnie to zmierza?
Tak, Zdzisławie, do ciebie.
Ale nie chcę się żalić, chcę wysłuchać wprzódy:
Może w samej istocie masz jakie powody,
Dla których moja przyjaźń, niegdyś miła tobie,
Tak bardzo uciążliwą stała się w tej dobie.
Czym zasłużył, Zofio, na takie mniemanie?
Jeżeliś nie zasłużył, chcesz zasłużyć na nie.
Od dnia mego przybycia smutny i milczący,
Jeśli dzielisz zabawy, to jakby niechcący;
Jeśli zejdziem się z sobą, nie chcę czuć a czuję,
Jak twoja myśl skwapliwa minuty rachuje.
Czémże straciłam przyjaźń?... ale i to mało,
Bo i spojrzenie na mnie przykrém ci się stało.
Wątpisz o mej przyjaźni. — Ach, to mocno boli!
Na takimżeto stopniu stanąłem niedoli,
Że go nawet i pojąć myśl nie była zdolną?!
Zofio! którą siostrą nazywać mi wolno....
O, minęło już z czasem dawnych uczuć godło.
Pani!...
Zdzisławie, dość już (boleśnie kładąc rękę na sercu)
To krwawo ubodło!
Widzę, że się już nasze oderwały dusze,
Kiedy każdy mój wyraz tłómaczyć ci muszę;
Zwałeś mię niegdyś siostrą, ja cię zwałam bratem,
Przestałeś — czemu? ty wiesz, a ja się znam na tém
I powinnabym może tém samém odpłacić.
Może nadto się lękam twą przychylność stracić,
Może mnie i uniża ten zbytek bojaźni,
Lecz me serce nawykło do twojej przyjaźni
I z dzieciństwa ostatniej pamiątki zatrata
Tak bardzo mnie sierotą uczyni wśród świata.
Nie, to nad moje siły.
Kiedym tu wracała,
Ledwie nie w tém pociecha moja była cała,
Że zobaczę, przebiegnę, zwiedzę z tobą razem,
Te miejsca, kędy wszystko lat naszych obrazem;
Gdzieś ty, już trochę starszy, towarzysz mój stały,
Wpajał myśli... co kiedyś zasmucić mię miały.
Zgubię się, ale wyznam.
Jakieżto wyznanie?
Powiedz, któż jest nad twoję przyjaciółkę w stanie...
Przyjaciółkę!....
Troskliwiéj twój smutek uśmierzyć?
Powiedz.
Nie, nie... mylisz się, nic ci nie mam zwierzyć.
Może ci jest niemiło w moim domu bawić?
Czyliż...
I w tém odmianę łatwo będzie sprawić.
Przestań, przestań Zofio! winnym mnie być mniemasz
I w łaskach coraz nowych już litości nie masz.
Przyjaźń nasza lat tylu z życiem tylko zgaśnie,
Jest mi drogą, jak była, i dla niej to właśnie
Błagam cię, miej tę ufność, którąś miała we mnie.
Jeżeli jaki smutek dręczy mnie tajemnie,
Nie chciej przyczyn dochodzić troskliwością twoją,
Wierz mi, są nieznaczące.... same się ukoją....
I to, wierz mi, niebawem... to są tylko spliny,
Ale w tém, przyznać muszę, wiele mojej winy,
Że kiedy ścigam cienie, coś z niczego robię,
Lepiej dziwacznych myśli nie ukrywam w sobie,
A raz już dostrzeżonych trudno się zapierać,
Nadtoś wprawna z dzieciństwa w mą duszę pozierać.
I dla tegoteż właśnie, żem pozierać wprawna,
Widzę, jaka dziś przyjaźń, jaka była dawna;
I wiem, jak mam rozumieć, coś mówił tej chwili....
Dość ukrył się przedemną, kto się ukryć sili,
Nareszcie, na cóż w prawdy puszczać się bezdroże?
Kiedy pozór przyjemny, dość nam na pozorze;
Niech dzień po dniu przemija, niech mija jak strzała,
Byle radość początek i koniec mu dała;
A radość z tego źródła, czy z owego płynie,
Będziem kiedyś roztrząsać w późniejszej godzinie,
Kiedy ciężką rozwagę czuciem się opłaci,
Śmiech przejdzie, a zwierciadle całkiem łaskę straci.
Nie tak myślisz jak mówisz, i ja tak nie myślę,
Z jakiego źródła radość, zważasz bardzo ściśle;
Lecz jakie o tém światu nadajesz mniemanie,
Zofio, pozwól wyznać, to wielkie pytanie.
O! świat, stary świętoszek, co się zawsze złości,
Pobożnie złe podwaja, a dobra zazdrości.
Kto cierpi, że już cierpi, nie dośćże mu na tém?
Trzebaż koniecznie płakać i jęczeć przed światem?
Jeżeli jaki smutek los w duszy umieści,
Nie możnaż i na chwilę wyrwać ją boleści?
Trzebaż swój żal ukochać, strzedz go nawet święcie?
Nie wolnoż sobie spocząć w durzącym odmęcie?
Wszak i ze łzami w oczach uśmiechać się można
A chęć zabaw wesoła, jestże to chęć zdrożna?
Chęć zabaw w twoim wieku nie jest zdrożną wcale,
Owszem, nikt jej nie gani, ja ją nawet chwalę!
Ale gdy chcesz szczerości, szczerze ci przełożę,
Jak każdy co cię nie zna, dzisiaj sądzić może.
Dziwnie widzieć tę przy niej zalotników zgraję,
Bo jeśli nie odprawia, nadzieję im daje;
Wybiera — ale komuż wiadomém nie będzie,
Że Wtorkiewicz i Baron także stoją w rzędzie?
Astolf, Edmund, Rodosław, z nią jechać nie śmieli,
Lecz ona bale na wsi daje co niedzieli.
Tam więc pole otwarte, każdy jej cześć składa,
Ona zaś nie osobom, ale cześci rada;
Lecz cóż ręczy, że biorąc zwodnicze nadzieje,
Prawdziwe, w jakiém sercu, czucie nie zatleje?
Czémże potem nagrodzić cały poczet złego,
Nienawiść świata, ludzi i siebie samego?
Ach, kochać niekochanym, męka nazbyt krwawa,
Powiedzże mi, Zofio, jestżo to zabawa?
Ach! przebacz! przebacz! jeśli zbytecznym zapałem...
Twego, ach twego tylko, twego dobra chciałem.
Teraz znowum znalazła dawnego Zdzisława,
Teraz do mej przyjaźni noweś nabył prawa;
Chciałam, choć z własną szkodą, chciałam roztargnienia,
Lecz światło, któreś rzucił, całkiem rzecz odmienia.
Inną, lepszą mnie ujrzysz i wszystko tak zrobię,
Bym nadal moje dobro, była winna tobie.
Ale dajcież mi pokój! czegoż mię dręczycie?
Nie nauczę się sosu, a wam drogie życie;
Nacóż ta kłótnia wasza, naco to wyzwanie?
Żeby to jeszcze w mieście, byłoby śniadanie;
Ale tu, w cudzym domu, służąc jeszcze damie,
Wolicie jeść, pić dobrze, niż myśleć o szramie.
Tu o szramę nie idzie; ja nie na zagrodzie,
Bym domeszkę szlifował po sąsiedzkiej brodzie;
Szpada u wszystkich dworów zostaje w honorze,
A zatém szpadą tylko Baron walczyć może.
Lecz jako przynaglony do broni ujęcia,
Wymawiam sobie z miejsca, najpierwsze dwa pchnięcia.
Jabo strzelać się będę.
Więc pierwsze dwa strzały.
Czemu nie sześć, mój panie? nadtoś widzę śmiały?
Moi panowie! chciejcie słuchać mojej rady:
Porzućcie halabardy, krucice i szpady,
A pozwólcie powiedzieć, szczérze choć zuchwale,
Że obu krwi puszczenie nie zaszkodzi wcale.
Jeden i drugi puszy: jeden, że bogaty,
Drugi, że liczy herby, jak tamten intraty,
I cóż z tego trzeciemu, że wasz zaszczyt prawy?
Kat mi z cudzego złota! kat mi z cudzej sławy!
Diabli z tego dmuchania, co go nikt nie słucha!
Kto daje dobry obiad, niech ten wtedy dmucha.
Bardzo pięknie, zaszczytnie i chlubnie bez miary,
Że jeden dziad zbił Szwedy a drugi Tatary,
Że bezzębnych prababek poczet niezliczony,
Które wszystkie dźwigały królewskie ogony,
Ale ja tym zaszczytom bijąc kornem czołem,
(cicho) Kiedy mam zdrów żołądek, nie dbam zkąd go wziąłem.
Słowem, moi panowie, niech to was nie gniéwa,
Bo złość apetyt psuje, lecz to rzecz prawdziwa
Że tak nędznego człeka nie dały niebiosa,
Któryby w duszy nie drwił z zadartego nosa.
Dalibóg, prawdę mówisz, = śmieszny nos zadarty,
A cóż dopiero wtedy, gdy łokieć wytarty?
Kłótnia wasza z miłości i miłość zagubi.
Czyliż Zofia kiedy zabójcę polubi,
A w tém mniéj jeszcze tego, co wyzionie ducha;
Miałaby zmarłych słuchać, a żywych nie słucha.
Wprawdzie on i tak biedny.
Ach, biedny, bez miary!
Ten Baron i tak nędzny.
Nędzny nie do wiary. —
Nacóż się pastwić nad nim? na koszu zostanie.
Otóż i ja tak mówię, takie moje zdanie.
Zdmuchnąwszy mu kochankę, przebaczyć wypada.
Otóż i ja tak mówię, taka moja rada.
Zgoda.
Panie Wtorkiewicz.....
Ha, ha, ha, Baronie.
Niech w szczérem uściśnieniu gniew cały ochłonie.
Od Zofii czekajcie rozstrzygnienia losu,
I żeńcie się, nie żeńcie. — Ja wracam do sosu.
Krupkowski!
Słucham.
Balu w niedzielę nie będzie.
Balu nie będzie.
Słyszę.
Porozsyłać wszędzie,
Przeprosić, że wyjeżdżam... albo nie, żem chora...
Nie, nie... że do innego odkładam wieczora,
Bo... dla czegóż odkładam?
Alboż ja wiem, pani.
Najlepiéj, żem jest słaba: niech śpieszą wysłani,
A wy bądźcie gotowi, pojedziemy w drogę.
Już tych miejsc, lubych niegdyś, dłużej znieść nie
mogę.
Do Warszawy?
O nie, nie.
Daleko?
Bóg to wié!
Na długo?
Czy na długo? któż na to odpowie?
Na długo! alboż kto wie, co go nadal czeka?
Jedno czucie czas skraca, drugie go przewleka.
Długo — niedługo — cóż jest? to rozmiar przyszłości.
Przeszłość im i dwóch punktów osobnych zazdrości,
Krótka radość — żal długi — wszystko w jedno spływa.
Zrazu słońce, wnet gwiazda, potém w punkt ubywa,
Potem w nic, nic wcale — nic!
Pani!
Kto?
Ja czekam
Dalszych twoich rozkazów.
Przed sobą uciekam,
Ale gdzie, gdzie schronienie, przed swą własną zdradą?
Czy prędko?...
Jak najprędzéj.
Wszyscy więc pojadą.
Wszyscy — wszyscy — a pewnie — sam tylko zostanie.
Nikt tu zostać nie zechce, powszechne wygnanie.
Jakto nikt? wszakże Zdzisław.
A więc zgadłem przecie,
Że pani o tém nie wiesz (zbliżając się) wszystko więc w sekrecie.
Co w sekrecie?
No proszę, coto to za głowa!
Pewnie o wychowańcu ulubionym mowa,
Pewnie do mnie ze skargą; cóż Zdzisławek zbroił?
Pani zawsze żartuje, żem sobie uroił,
Niby.... niby opiekę nad panem Zdzisławem,
No, opieki tu niema, bo jakimże prawem,
Ale pod mojém okiem wyrósł jak topola
I jak własne mi życie, droga jego dola.
Ach, nie tobie jednemu!
Proszę więc, niech Pani
Te wszystkie widzimisię niepomału zgani.
Złajać go! — pani ujdzie, a mnie się nie godzi:
Kiego djabła... z respektem, jakby nie swój chodzi.
Dawniéj mój dobry Boże! jeszcze tyli, tyci,
To gwizdał, śpiewał, skakał, jak wróblik na nici,
Zawsze go z panią w parze, inaczéj nie zoczył,
A za swoję siostrzyczkę byłby w ogień skoczył.
Ale téż krom niéj, rzadko chciał kogo usłuchać,
O! mały bęben nie dał sobie w kaszę dmuchać:
Było Zosię zaczepić, to zaraz się czubił.
Nieboszczyk nasz Jegomość bardzo go był lubił,
Jejmość już nie tak, zwłaszcza ostatniego roku...
A jak wdział mundur! cacko! kord tęgi przy boku,
A pani w płacz! aj gwałtu, co to płaczu było!
Lecz jemu tylko w polu i przy koniu miło. —
I Pan Czesław powiada że to żołnierz diabli,
Niech go tam licho weźmie, jaki zuch do szabli.
A teraz jak kapucyn chodzi zamyślony,
Lecz co gorzej, chce jechać gdzieś w dalekie strony.
Kto? Zdzisław? nic nie mówił.
Bo się mówić boi.
Jakże wiesz?
Wszakże wszystko przed oczyma stoi:
Psy, strzelby rozdarował, wierzchowiec przedany.
Ale czemuż to skrycie...
By nie był wstrzymany.
Mogłażem się spodziewać!
Niech mu Pani powie.
To już nie obojętność, to się wstrętem zowie,
Ale za co? ach za co?
(do Krupkowskiego). Ja temu nie wierzę,
Pan Zdzisław żadnych przeszkód nie miałby w téj mierze.
(na stronie) Jedź kiedy chcesz.
(do Krupkowskiego z żywością) Pojadę czy zostanę w domu,
Nie chcę, aby wiedziano — nie mówić nikomu.
Żadnych przeszkód — nieprawda, muszą być przeszkody.
Niech wyjawi przynajmniej, jakie ma powody.
Rozgniewała się troszkę — dobrze że się gniewa.
Tfy! tfy! i ja się gniewam. A! jak mi zaśpiewa
Jeszcze raz swoją piosnkę, to Krupkowski powie:
Panie Zdzisławie... panie... panu świta w głowie.
To zawiele! zawiele! nadto na me siły!
Otóż, otóż go macie (do Zdzisława) mój, mój panie miły,
Łaski stary Krupkowski ośmiela się błagać.
Mojej łaski? prawdziwie, to mało wymagać.
Panie Zdzisławie, powiedz, uczyń mi zwierzenie:
Czemuś teraz tak smutny?
Smutny? przywidzenie!
I któż to uważał?
Ja.
Nadto zważasz ściśle.
Myślisz pan jechać.
Czy tak? któż zgadł co ja myślę?
Ja.
Proszę! ale pozwól, jabym o tém wiedział.
I Pani już wie teraz.
I któż jej powiedział?
Ja.
Ja i ja, ale ja czasem plotkę zrobię.
I co Zofia, proszę, co pomyśli sobie?
Nie powinnażby ona pierwsza wiedzieć o tém?
Wierz mi, czasem i dobroć nabawi kłopotem.
Niech mię Pan łaje, jak chce, ja milczeć nie umiem,
Zwłaszcza... że niby... niby... troszkę rzecz rozumiem:
Ten smutek, hm? ztąd pono (wskazuje na serce).
Słuchaj!
Nic nie szkodzi.
Nasza Pani...
Krupkowski! — to miarę przechodzi.
Ale niema nic złego.
Więcej ani słowa,
Ani pół. Ta myśl dzika dójśćby ją gotowa.
Ale niema nic złego.
To mylne mniemanie,
Lubo mylne, mnie jednak szkodliwym zostanie.
Ale czemu? mój Boże?
Naco ta rozmowa?
Choćbym ci sto lat gadał, nie pojmiesz i słowa;
Ale proszę, zaklinam w najświętszym sposobie,
Nic powtarzaj coś wyrzekł i samemu sobie.
Jej przyjaźń, jej szacunek, to tylko posiadam,
To tylko jeszcze moje i to dziś postradam.
Ale przez cóż, u licha, przyjaźń się utraci?
Najwięcej, gdy wzajemném czuciem nie odpłaci.
Wszakże ją ze stu kocha, ona się nie gniewa:
Czyż to grzech, że się człowiek przy ogniu rozgrzewa?
To pan Zdzisław tam nie śmie, gdzie śmie taki siaki?
Cożto? pan jesteś Turek, czy muzułman jaki?
I pani też ma oczy i patrzy oczyma,
I pewnie sama powie, że nic złego niema.
Gdybym nią był, a do mnie pół srebrny, pół złoty
Basza amerykański przyjechał w zaloty,
Tobym mu powiedziała: ruszaj sobie wasze,
Bo ja Zdzisława wolę, niż samego Baszę.
Ale kiedym ja głupi... no, tom głupi może...
I co ich tak rozdziela? O mój miły Boże!
Ale Krupkowski głupi, głupi, dobre i to...
Bogata! jednak w złocie szczęścia nie ukryto,
Jednak (uderzając się w piersi) dobrego serca za złoto nie kupi,
Ale ja, Bogu dzięki, głupi, tfy, tfy, głupi!
Chciałbym się gniewać, chciałbym, na honor, nie mogę.
Wyjawił więc głos obcy... lecz czy zwiększył trwogę?...
Jest! znowu przyjaciółka z śledczemi oczyma;
Ach, czyż nieprzyjaciela na tym świecie niema!
A zawsze sam.
Ach, nigdy.
Czemuż to westchnienie?
Przypadkiem.
Zawsześ smutny.
Już się nie odmienię.
Posiadając, Zdzisławie, tak szlachetną duszę.
O, proszę...
Nie, raz wszystko wypowiedzieć muszę.
Ależ...
Takie zalety...
Ach!
Rozum...
Dla Boga.....
Jakaż od świata ciągnie, jaka władza sroga?
Mogąc być towarzystwa zaszczytem, ozdobą.....
Ale czemuż...
Chcesz tylko żyć ze samym sobą.
Jak gdybyś był o siebie zazdrośnym, w istocie.
Nie wiem...
Ach, drugich zostaw w tym miłym kłopocie.
Ależ, dla Boga, dosyć! za takie wyrazy,
Do nógby trzeba upaść, upaść ze sto razy,
Gdyby skryte wejrzenie żartu nie wydało.
Nie, nie; prawdziwie, wierz mi, cenisz się za mało.
Twoja skromność, lękliwość, aż przesadną bywa;
A kiedy na nieszczęście Zdzisław utyskiwa,
Niewdzięcznością dla losu duszę swoję plami;
I jeśli chcesz mej rady, mówiąc między nami...
Ach, wiem już, wiem, do czego ściąga ta przemowa;
Moja Panno Bobiné, skończ, nie mów i słowa.
Zawsze Panno Bobiné i Panno Bobiné!
Wszak się przecie już znamy nie pierwszą godzinę:
Ten styl etykietalny zostaw obcym sobie,
Mnie mów po przyjacielsku, jak ja mówię tobie.
Niech w Rozynie z Margrabiów de Koniak Bobinę,
Zdzisław tylko swą czułą postrzega Rozynę.
Umiem, na honor, umiem twoję przyjaźń cenić,
Ale chciejże przez litość rozmowę odmienić;
I to, czegoś bywała, jak powiadasz, świadkiem,
Coś z duszy nie dość skrytej wyrwała przypadkiem,
Zapomnij raz na zawsze, zamknij jakby w grobie,
Jeżeli moję wdzięczność chcesz zapewnić sobie.
Ale dla czego, powiedz?
Chcesz mię ztąd wygonić?
Ale czemuż mi nie chcesz twej myśli odsłonić?
Ach, zgadłaś ją, niestety!
Zgadłam?
To za wiele!
Ale jeśli poradzę, twe troski podzielę?
Niema rady.
Niewdzięczny! jeszczeże ci mało,
Co serce mimowolnie z tajemnic wydało?
Twój umysł chciwy przeszkód sam je sobie roi,
Nie wie, jak czego żąda, tak czego się boi.
Chce widzieć wszystko czarne, gdzie wszystko różowe,
I ściąga z błędnych marzeń troski coraz nowe.
Lękasz się? — miłość prawa nie tak bywa trwożna
I probuje to wszystko, co probować można.
Ale nie, ty już zgadłeś, wiesz wszystko dokładnie,
Lecz zmieniwszy życzenia, chcesz się wymknąć snadnie;
Nie udawaj więc dalej, nie tak wielka strata!
Jaka w czuciu zasługa, taka i odpłata.
Z Zofią chciałbym mówić....
Co się ze mną dzieje?
Jakto? jej towarzyszka każe mieć nadzieję,
Marzeniem tylko zowie dzielące przeszkody.
Miałażby.... ta jej przyjaźń.... te liczne dowody....
Czyż jej ubliżę?... ja jej? — nierówność nas dzieli,
Lecz jakiejże przepaści miłość nie zaścieli?
Ha! Czesław.
Mówiłeś z nią?
Przyszedłem dopiéro.
Odkryj jej moję duszę, proś niech będzie szczérą,
Tylko znowu nie naglij!... Ale co mnie w głowie:
Kiedy ty, za mną mówisz, wygrałem w połowie.
Ufam twojej przyjaźni, mów, proś, ja uciekam.
Śpiesz się jednak....
Już wiem, wiem.
W tym pokoju czekam.
„Ufam twojej przyjaźni“ — tak, ufaj Czesławie:
Zofii twe żądanie gorliwie przedstawię,
Lecz jeżeli nie przyjmie? — czyż moje nadzieje?...
Ale jeżeli przyjmie? — jeżeli?.. truchleję!
Czy prawda, że odjeżdżasz?
Chciałem.... by daremną....
Przyszedłeś więc zapewne pożegnać się ze mną;
Może ci czego będzie potrzeba na drogę,
Proszę tylko rozkazać, czém mu służyć mogę.
Więcej robić zapytań nie śmiem i nie robię.
Ach, jakiś ty blady!
Ja?
Dla Boga! co tobie?
Mnie? nic.
Tyś słaby.
Ja? nie.
Widzę.
Ręka boli.
Zkąd dziś ból tak gwałtowny?
Już mija powoli.
Jeszcześ blady, siądź.
Nie, nie.
W takimżeto stanie
Chcesz porzucić spokojne, twe własne mieszkanie?
Jeszcze z niezgojonemi zupełnie ranami;
Jeśli możesz, proszę cię, zostań jeszcze z nami. —
Nie? Jedź więc, kiedy tak chcesz, nie mogę, nie bronię,
Lecz jeśli znajdziesz szczęście gdzie w dalekiej stronie,
Któregoś tu nie znalazł, mimo naszej chęci,
Nie wymazuj Zofii zupełnie z pamięci;
Jakbądź los cię obdarzy, skąpo czy łaskawie,
Niech choć słówko.... bo zawsze.... żegnam cię Zdzisławie.
Zofio moja.... przyjaźń, jaką jest, zostanie,
Wszakże to nie ostatnie nasze pożegnanie.
Na długo?
Jeszcze nie wiem — i w innym zamiarze....
Chciałem.... (na stronie) głosu nie staje (do Zofii) moja przyjaźń każe....
(nagle) Czesław dał mi zlecenie....
Wiem już o co chodzi,
Ale niech się nadzieją daremną nie zwodzi.
Jeżeli moja rada....
Próżną, ręczę, będzie.
Godzien jednak....
Szacunku, w każdym, w każdym względzie,
I właśnie dowód tego szacunku dziś daję,
Gdy mu prędko i szczérze moję myśl wyznaję.
Zastanów się, Zofio, że ręka Czesława
Przynajmniej do rozwagi dość liczne ma prawa,
Że mało jemu równych możesz znaleźć w świecie.
Ale, że już nie znajdę, nie straszysz mię przecie?
Nie chciałem cię urazić.
Dla czegoż tak chciwie
Chcesz mię za mąż wyprawić? zdaje się prawdziwie,
Że gdyby Czesław nie chciał, chwyciłbyś Barona,
Byle była czém prędzej para skojarzona.
Radząc, miałem na względzie tylko dobro twoje,
I czym dość był gorliwym, o to się już boję;
Obowiązek przyjaźni czasem jest nad siły.
Nad siły?
Nie w tym razie... owszem... dla mnie miły,
I jakkolwiek przyjętą będzie moja rada,
Mnie raz jeszcze ostatni powtórzyć wypada:
Gdyby!... (nie słucha dalej w zamyśleniu)
Że Czesław godzien, godzien w każdej mierze
Twego serca, twej ręki, ja to mówię szczérze....
I pamiętaj, Zofio, że w tej całej sprawie
Jam ci radził usilnie, ja błagałem prawie.
Tak, sprobujmy. (do Zdzisława) Przebacz mi, przebacz, przyjacielu,
Z dobrego serca radzisz, masz dobro na celu,
A ja, porywcza zawsze, jeszcze się urażam.
Ale chcę się poprawić i teraz uważam,
Że w małżonka wyborze, tym tak ważnym kroku,
Lepiej słuchać rozsądku, niż serca wyroku.
A że, wcześniej czy później, potrzeba wyboru,
Wiedzieć każda powinna, co nie chce klasztoru.
Czesław mało ma równych, coś mówił powtórzę,
Wahać się zawsze....
Jakto? spodziewać się może?
Jest....
Czy może? czy może?
Jest człowiek uczciwy....
Więc chcesz?
Jeśli...
Czesławie!...
Stój! gdzie...
Bądź szczęśliwy.
Mamże wierzyć, Zofio?
Nie zrozumiał wcale.
Nie? — A więc ja rozumiem teraz doskonale.
Wprawdzie... wierz mi... szacunek... przyznany ci wszędzie.
Osłodź jak chcesz odmowę, to odmową będzie.
Zyskałem twój szacunek, nigdy go nie zmienisz,
Wiele, więcej nad innych me życzenia cenisz,
I w każdym innym razie spełniłabyś szczérze,
Oprócz tylko w tej jednej, tej jedynej mierze.
To pani chcesz powiedzieć.
Lecz przyjaźń prawdziwa
Z nadzieją bliższych związków razem się nie zrywa,
To chcesz mi odpowiedzieć. — Ale nie dość jeszcze:
Ja obok mojej winy prośbę dziś umieszczę.
Prośbę? chcesz pani zatém swój wyrok osłodzić.
Ale słucham, co każesz?
Proszę mię nie zwodzić,
Szczérze mi wyznać: Zdzisław dla czego tajemnie
Chciał nas odjechać?
Zdzisław?
Nie taj się daremnie,
Wiem, że ci to wiadomo.
Nie, honorem ręczę.
Czém go mogłam urazić, próżno pamięć dręczę.
I za to ręczyć mogę, że urazy niema.
Skądże ta nagła podróż? czemuż skrytą trzyma?
Powiedz.
Wszystko to dla mnie rzeczą całkiem nową.
Mawiał wprawdzie, że pragnie wejść w służbę krajową,
Lecz, żeby miał tak dziwnie, nagle, pokryjomu
Z twego przyjacielskiego chcieć wyjechać domu,
To mię dziwi nad miarę, temu ledwie wierzę.
Wyśledź więc z łaski swojej i powtórz mi szczérze;
Jakakolwiek przyczyna, wiedzieć mi się godzi.
Jego los tak mi drogi, tak wiele obchodzi!
Idę do niego.
Jeszcze jedno mam żądanie:
Proś Czesława, niech z nami czas jaki zostanie.
Ten rozkaz byłby szczęściem jeszcze dzisiaj rano.
Dziś Baron i Wtorkiewicz nudzić mię przestaną.
Rozumiem.
Nie chciałabym...
Abym w jednym rzędzie...
Co zaszło między nami, tajemnicą będzie.
Mam się taić z uczuciem, które moją chlubą?
Traciż zamiar swą wartość z nadziei zagubą?
Ja proszę.
Dobrze zatém; niech się tem pocieszę,
Że twéj woli nie badam, lecz ją pełnić śpieszę.
Czesław smutny odchodzi, coś posępnie wzdycha.
Doprawdy?
Baron mdleje, Wtorkiewicz usycha,
A ciebie, widzę, bawią miłośne katusze.
Co za myśl!
Wiesz Zofio, przyznać ci się muszę,
Każdemu z nich przyrzekłam moje dobre słowo,
Każdemu, że u ciebie wesprę go namową,
I od każdego wzięłam jak najczulsze dzięki.
Ale z nich Czesław tylko godzien twojéj ręki,
Wierz mi, szkoda nam czasu, skończ jeszcze w téj dobie.
A potem... potém może... pomówię o sobie.
Przebacz moja królowo, żem kuchnią zarządził:
Prosiłem pana Troto, by rozbif sporządził.
Wyśmienite francuskie, leciuchne potrawy,
Kiedy rozbif lub bifsztyk doda im podstawy.
Ale mówże, masz mówić.
Przystąpże do rzeczy.
Capilotade de volaille, przednie, nikt nie przeczy;
Ris ne veau aux truffes, cudne w gębie się rozpływa;
Suprême de poulet, łakoć łakotka prawdziwa;
Tourte de filet à la Béhamél, za trzech zjadam.
Ale pękniesz mi = pękniesz! =
W twoje ręce składam...
Niech da wszystko, to dobre, to się lekko trawi,
Ale niech wprzód nakarmi, a potém niech bawi.
Obetrzyjże raz gębę i mów o com prosił.
Mospanie! jeśli drwinki, nie będę ich znosił.
A, kara pana Boga dwóch mi w ucho krzyczy.
Twojéj ręki, królowo, dwóch ich sobie życzy:
Jak ich widzisz, tak ich pisz, — stoją przed oczyma,
Wybieraj! jest w czém wybrać.
(cicho do Zofii) Dalibóg że nie ma.
(głośno) Teraz róbcie co chcecie, dziewosłąb odpocznie.
Pani serca mojego! daj wyrok niezwłocznie.
A cóżto, Baronie, czy komedją gramy?
Zapukaj a otworzą, pukam do twéj bramy.
Proszę wstać.
Nie, nie wstanę, aż z twą ręką razem.
Umrze baron na klęczkach.
Nie czyń serca głazem.
Baronów Antenackich ostatni potomek,
Tego pnia zaszczytnego!...
Spróchniały ułomek...
Ufa!...
Abyś więc kolan nie zranił, Baronie,
Prędko, w najkrótszych słowach myśl moję odsłonię,
A tą jest, że ci zadość uczynić w tym względzie,
Wybacz, nie mogę.
Jakto? z nami...
Nic nie będzie.
A cóż ja będę robił?
A, co się podoba.
Okrutna!
Tylko proszę...
O, nieszczęsna doba!
Dwakroć, dwakroć nieszczęsna kiedym ujrzał ciebie.
Opuszczasz ród Baronów w okropnéj potrzebie!
Przez zniszczoną nadzieję w téj srogiéj godzinie
Plemie na wieki wieków Antenackich ginie!
A niech mię djabli wezmą, ten człowiek szaleje.
No, moja pani, ze mną, co się w sercu dzieje?
Puka trochę, nieprawdaż? = na honor, puka =
W saméj rzeczy, mój panie...
Niech mi słów nie szuka,
Rozumiem i westchnienie = dalibóg rozumiem.
Ale ja téj pewności zrozumieć nie umiem.
Wiem więc, wiem o co idzie: czas do namyślenia.
Wiek cały równych moim przedsiewzięć nie zmienia,
Więc nie pójdę za niego, święcie mu przyrzekam;
Teraz dosyć wyraźnie?
Ja jednak zaczekam.
Wolno.
To tylko próba.
Cierpliwości próba.
Kochasz mnie?
Nie, nie kocham.
To skromność.
To chluba.
Ach, pójdziesz za mnie.
Nigdy.
Lecz jedno wejrzenie.
I cztéry.
Pójdziesz za mnie?
Nie, na honor, że nie.
Ale.... (zatrzymując ją) pojadę.
Żegnam.
A jutro powrócę,
I jutro, pewny jestem, to wahanie skrócę. =
Obiad dają, on jedzie, to trzeba warjata.
Ucieknę dziś, ucieknę na sam koniec świata;
Mówi, że go nie kocham, nie chcę, nienawidzę,
On mówi, że go kocham, chcą, bóstwo w nim widzę;
Słyszał kto co takiego?... ale, o mój Boże!
Bobinko powiedz, byłam niegrzeczną z nim może?
Dobrze mu, niech nie nudzi.
Ach, tak jestem żywą!
To jest, dręczyć się troską płci pięknéj właściwą;
Padł Baron, padł Wtorkiewicz: dwóch na raz ubiła,
Teraz myśli, czy gromiąc dosyć grzeczną była.
I tu niema Zdzisława? niema więc na świecie;
Jak kamień w wodę.....
Jakto?
Nie odjechał przecie?
Nie widział kto Zdzisława?
Właśnie Jan powiada,
Że konno gdzieś wyjechał.
Co moment zawada.
Ale co wam się marzy, co po głowie chodzi?
Wiedzieć gdzie Bóg szalonych, zakochanych wodzi.
Zakochanych?
Czy Zdzisław?...
Jak kot!
Bajesz, bajesz.
Zkąd wiesz?
To wy nie wiecie?
Z czegóż ty poznajesz?
Alboż to poznać trudno?
Jak mi serce bije.
Naprzykład?
Primo....
Primo?
Nic nie je, nie pije,
Godna ciebie uwaga.
Godna, czy niegodna,
Lecz, wiem, że tylko miłość lubi kiedy głodna.
I niedość: przeszłą razą gdym tu pani służył,
Podlem niego nocował — i okam nie zmrużył.
Myślałem już, na honor, że zmysły postradał:
Całą noc chodził, biegał, wzdychał, jęczał, gadał;
A że ja się szalonych niewymownie boję,
Wstałem cicho i krzesłem drzwi podparłem moje.
I czegóż to dowodzi?
Jakto nie dowodzi?
W potach noc przepędziłem.
Tu nie o to chodzi.
Ależ tłukł się, powiadam, jak Marek po piekle.
Nie kocha...
Więc lunatyk...
Że wzdychał...
Tak wściekle!..
To nic nie znaczy.
Serce wyskoczy mi z łona.
No, więc dzisiejszy dowód najlepiéj przekona.
Przed godziną, niechcący, tak go zszedłem z cicha,
Żem stanął o krok za nim — słucham, a on wzdycha
Patrzę zwolna przez ramię, a on portret trzyma.
Portret?
W pularesiku — spojrzeć grzechu niema;
Spozieram — jakaś dama, widzę po ubiorze,
Ale nic więcéj, czekaj! okulary włożę.
Wkładając okulary, w sam nos się szturchnąłem,
A w sam nos się szturknąwszy jak z procy kichnąłem,
Kichnąwszy w same ucho, Zdzisław na mnie krzyknął,
Okulary się stłukły a pulares zniknął —
Żeby mi choć był za to powiedział: Na zdrowie.
Już do stołu...
Ach, mój sos! co tam Troto powie!
Rzecz dziwna!
Wiem co myślisz, lecz mylne mniemanie,
I co, powiem, niech jego obroną zostanie.
Lecz gdyby cię i kochał w tak tajnym sposobie,
Mniej gniewu niż litości winien wzbudzić w tobie,
Ale w jego czynnościach dowody gotowe:
Przez niego ciebiem poznał, przez jego namowę
Wszedłem na drogę szczęścia, z któréj dzisiaj schodzę;
Jego przyjaźń wspierała w nieustannéj trwodze,
Tłumiła złe przeczucia, nadzieje karmiła,
Słowem moją przewodnią i opieką była.
Kiedy tak rzeczy stoją, miłość jego jawna;
Nie mam już kryć potrzeby, co ukrywam zdawna;
Mnieto, mnie Zdzisław kocha, za mną on szaleje.
Bobinko, co ty mówisz?
Pan Czesław się śmieje?
Śmieję się w rzeczy samej, bo nie bardzo wierzę.
Dlaczegoż miałby Zdzisław taić się w téj mierze?
Dlaczego? to zagadka.
Od ciebie zadana.
Sfinks jest, ale gdzie Edyp?
Że jestem kochana,
Zaraz wam tu przysięgnę.
Nie, to być nie może.
Ach, tysiące dowodów jak zechcę to złożę.
Aby jeden.
Powiem więc chociaż się zapłonę.
Ho! ho!
To przez Smakosza odkrycie zrobione,
Ten portret, jest... jest moim.
Ha! to nadto boli!
Dając go dzisiaj, jego uległam w tém woli,
I miłość czułą, stałą, tak dawno tajemną,
Nacóż mam się zapierać, odpłacam wzajemną.
Kochał inną i znał, znał, jaka moja męka!
Dobrze. (do Czesława) Czesławie, chciałeś, oto moja ręka.
Z wdzięcznością ją przyjmuję... chociaż niespodzianie;
Nie mniéj jednak to szczęście drogiém mi zostanie.
Ile będzie w mej mocy, tyle go przyrzekam.
Ależ, państwo kochane, od godziny czekam!
Miejcieże przecie litość! miejcie Boga w duszy!
Obiad już dawno gotów, wszystko się wysuszy.
Hm! hm! spoczął po pracy, to mi gość łaskawy!
Od a od ziet, żet, żadnej nie minął potrawy.
Jak się naje, śpi, jak się wyśpi, je; to żyje!
Ale kat mi do tego, niech je zdrów i pije.
Dobrze że nam już gości ubywa potrosze,
Ależ pono potężne biorą z sobą kosze.
Baron jęczał nie wzdychał, włażąc na skarbniczek;
Wtorkiewicz gwizdać gwizdał, ale jak kuliczek;
Czesław jeszcze się trzyma, jeszcze się nie rusza,
Lecz i on pono wkrótce beknie Tadeusza.
Ciesz się Krupkowski.
Już się cieszę.
Wiesz?
Co?
Szczęście,
Które nas czeka.
A to?
Zofii zamęście.
Cóż za mąż idzie?
Czesław jéj rękę otrzyma.
Kto? Czesław? (na stronie) Zjedzże djabła, tu radości niema.
Dobrana będzie para.
Gdzie dwoje, tam para.
Ale naszego szczęścia nie tu jeszcze miara;
Czesław lubo osiągnie cel życzeń i chluby,
Jego towarzysz broni i przyjaciel luby
Równie będzie szczęśliwy.
Oba razem? oba?
Równie czuła i miła czeka go osoba.
Równie czuła i miła; czuła, hm! i miła...
Boże mnie skarz! wszak ona siebie nastroiła.
Proszę cię więc, idź. Zdzisław jeżeli z powrotem,
Przyszlij go tu czém prędzéj, lecz nic nie mów o tém.
Powiedz tylko, że zgoda, zgoda między nami.
Albo ja głupi, albo.... (kładąc palec na usta) cnota nad cnotami!.
Ach! żeby ten pasibrzuch mógł już jechać sobie!
Po czwartéj — aż na siódmą... ha! wiem, wiem co zrobię:
Zegar posunę. (posuwa) Ale niedość... tylko śmiało!
Ho, ho! trzymajże gapiu! — Uf! a mnie się zdało,
Że jakiś człowiek miły, przyjemnéj postaci,
Ze strasburskim pasztetem równowagę traci,
I leci, leci, leci... a niech piorun trzaśnie!
Człowiek musi się martwić nawet kiedy zaśnie!
Ależ tak spać! cóż w nocy z waćpanem się dzieje!
Tak spać! pięć minut czasu... (patrząc na zegar) ten zegar szaleje!
Pół do szóstéj!
Nie to być... (dobywając swój zegarek) przebóg!
(wołając przez okno) hej, mospanie!
Każ zaprządz — pół do szóstéj! (idąc do drzwi)
O nieszczęsne spanie!
Niech tam zaprzęga, prędko! (wołając) czy opium zażyłem?
Gdzież mój kapelusz? (przez okno) śpiesz się! wszakże ci mówiłem,
Że na siódmą w Warszawie muszę być koniecznie —
(do siebie) Bankiet jak w błoto rzucił...
(do śmiejącej się Bobiné z gniewem) A śmiać się niegrzecznie.
Gdzież laska u kaduka! to mi sen nietani!
Zaprzągł? a, to ty — bądź zdrów!
(do wchodzącej Zofii z drugiej strony) Zaprzągł? a, to pani!
Żegnam was, żegnam, żegnam.
(odchodząc) Tom się pięknie sprawił.
A cóż? zajechał czy nie? Bodaj się udławił!
Śmiać mi się chce, prawdziwie.
Czegoż tak się śpieszy?
Wiem, że jego tu bytność niebardzo was cieszy,
Że w miłości szczęśliwej świadek zawsze na nic.
I że miłość szczęśliwa w mowie nie zna granic.
Ależ twój humor, Zosiu, wcale nie miłośny...
Cóż Smakosz? (na stronie) Jakże jej głos piskliwy, nieznośny!
Posunęłam zegarki i ztąd jego trwoga;
Lecz mówmy o Zdzisławie.
Szaleje nieboga!
Odkryłam wam już szczérze położenie moje,
Widzicie, że choć w szczęściu, jeszcze drżąca stoję;
Lękam się nawet jego miłości bez miary,
Która wzajemnym czuciom nie umie dać wiary,
Która jeszcze natenczas poświęcenia marzy,
Kiedy wszystko poprostu, najlepiej się darzy.
Poprostu, co za wyraz.
Nie, to być nie może.
Jednak z waszą pomocą kres troskom położę;
Do twojej, luba Zosiu, mam niemylne prawa,
Równe pan dajesz, jako przyjaciel Zdzisława;
Chciejcie zatem objaśnić, zapewnić, wybadać:
Niech się żeni, ja czekam, nacóż to odkładać?
Miłość ślepa, tak mówią, ale przyjaźń widzi.
Ale miłość ta ślepa i z przyjaźni szydzi.
Nie, moje oko wprawne w jego duszy czytać:
Wstyd mi go nawet będzie o tę bajkę pytać.
Pytać się też nie trzeba, tam gdzie dowód jasny.
Nie, nie, znam tę Bobiné, znam i jak mój własny
Jego sposób myślenia.
I jam znać myślała.
Nacóż kosztem szczérości ta skrytość się zdała?
Nie oto tu już chodzi.
Bardzo, bardzo chodzi.
Wszystko, com dotąd słyszał, nic mi nie dowodzi,
I póki mi sześć razy, raz po raz nie powie,
Że mu się w samej rzeczy przewróciło w głowie,
Póty ja wszystkim w świecie Bobinkom nie wierzę.
O, pewnie sam pan Zdzisław teraz wyzna szczérze,
Powie nam swoje troski, jęki, męki, żale...
Otóż i on! (na stronie) Prawdziwie, nie kocham go wcale.
Gdzież byłeś?
Konnom jeździł.
Po takim upale?
Chciałem przerwać ból głowy.
I tak długoś bawił?
Koń mi nagle zakulał, w karczmiem go zostawił,
A sam pieszo do domu.
Głodny bez wątpienia?
Niech nie je, kiedy kocha.
Niewarto mówienia. —
Winszuję ci raz jeszcze. (drżącym głosem) Zofio i tobie...
Wszystkie moje życzenia zamknąłem w tej dobie...
Bądźcie zawsze szczęśliwi... razem życia drogę...
Ach, to serce tak pełne... ja mówić nie mogę.
Dajmy pokój wymowie; to ściśnienie ręki
Łączy wszystkie życzenia i wszystkie podzięki.
Twojém to prawie dziełem szczęście otrzymane:
Pamiętać i być wdzięcznym nigdy nie przestanę.
A teraz czyniąc odwet, w opiekę cię biorę,
I przyznaj nam się szczérze, może w dobrą porę.
Nie rozumiem.
To dobrze... to jest, z jednej strony.
Mów jasno, nic nie zgadnę, jestem roztargniony.
Roztargniony? znowu źle.
Same zagadnienia.
Ależbo, na mój honor, mam dziwne zlecenia.
Od kogo?
Od Bobiné.
Jak się zaczerwienił!
I do mnie?
Nie zgadujesz?
Nie.
Tę, com wymienił...
Cóż?
Ty kochasz.
Zbladł jak mur!
I cóżto ma znaczyć?
Właśnie ty tylko jeden możesz wytłómaczyć.
Jeśli żarty? — nie w miejscu; jeśli twoje swaty? —
Bardzo ci jestem wdzięczny, wspaniałyś za katy!
Nie moje, nie, dla Boga! stój, nie strzelaj jeszcze.
Widzisz pani, że dobrze moję ufność mieszczę;
Lecz dla mej spokojności proszę cię, Zdzisławie,
Objaśnij nas niezwłocznie w tej dziwacznej sprawie.
Cóż mam plotkę objaśniać, w której sensu niema.
I któż ją zrobił?
Ona, ona sama mniema,
Że ty za nią szalejesz.
Kto? ona powiada?
Tysiąc nawet dowodów nieproszona składa.
Cóż to znaczy?
Przeminę jej rejestr zbyt długi
Twoich słów, wejrzeń, westchnień, stokrotnej usługi:
Jak w koczuś wziął za rękę, ścisnął przy kominie,
Jak jej dałeś raz gruszki, drugi raz brzoskwinie,
Jak ona prędko zjadła, tobie pestki dala,
Jakeś ją w nogę szturchnął, aż krzyknąć musiała.
Tysiąc, mówię, dowodów, każdy oczywisty,
A wspomnę tylko teraz jakieś twoje listy.
Listy? listy? cóż z tego? i któż się z tém kryje?
Każdy chciwy jest nowin kto samotnie żyje.
Zkądże taka ciekawość?
Jestże moja wina,
Że ją źle zrozumiała?
I wstążkę wspomina.
Wstążkę?
Skrycie uniosłeś.
Tak, może, nie pomnę,
Przez żart pewnie; tak, żartem.
Wyznanie zbyt skromne.
I portret...
Portret! —
Tylko portret.
Portret dała...
Jak się miesza.
I na tém spoczęła jéj chwała.
Dała mi portret, kiedy chcesz wiedzieć koniecznie,
I wziąłem; miałem nie wziąść? byłożby to grzecznie?
Co za grzeczność! (wstając) Lecz na cóż śmiesznie się zapierać?
Wszak przez grzeczność na portret nikt nie zwykł pozierać
Z takiém czuciem, że nie wie, gdy kto zanim stanie.
Ach, ten Smakosz przeklęty!
Skończmy to badanie!
Nie chce naszéj przyjaźni; ma swoje widoki.
Z czasem powiem...
Nie, nie, nie, powiedz nam bez zwłoki.
Ach, zlituj się, królowo, użycz swojéj łaski,
Każ mi zaprządz czém prędzéj do jakiéj kolaski:
Furman jak sztok pijany nagle końmi skrecił,
I dyszel całkiem złamał. Bodaj się nie święcił!
Zaraz dam ci mój pojazd. (prędko wychodzi)
Duszko! serce! życie!
Tylko prędko — Bóg ci to nagrodzi sowicie.
Nie, tego już nie zniosę: uchodzi, ucieka,
Nawet przyjaźni mojej całkiem się wyrzeka,
I dla kogo? dla kogo? niewdzięczny! fałszywy!
On nie ma serca, nie ma — łez tylko, łez chciwy.
Czesławie! nie chcąc wprawdzie odkryłam ci duszę,
Lecz tego nie żałuję, wyznać wszystko muszę.
Tak jest, kocham go jeszcze, kochałam tajemnie,
Miłość ta z każdą chwilą wzmacniała się we mnie,
Musiałam przeciw sobie sama siebie bronić,
Aby ją niewdzięcznemu całkiem nie odsłonić.
I nieraz, tłumiąc skromność, chciałam wyznać szczérze
Lecz jeśli wzgarda bywa bolesną w tej mierze,
Litość jest boleśniejszą, boleśniejszą jeszcze.
Nie zwiodły mię, jak widzę, me uczucia wieszcze:
Czy byłby się miłości usunął, czy zbliżył,
Jak tylko nie podzielał, byłby ją uniżył.
Mógł mię zrozumieć, nie chciał; ja chciałam się zmienić,
Nie mogłam. — Wtedy aby żal duszy zacienić,
W świecie, balach, rozrywkach pomocy szukałam;
Śmiałam się, by nie płakać, by nie czuć, szalałam.
Znasz teraz serce moje.
I znałem już wprzódy.
Jakto?
Za jasne miałem twych uczuć dowody.
W czém?
W oddaniu twéj ręki.
Wtedy więc dopiero?
Wierz mi, rada nie rada, ty musisz być szczérą,
Bo taić się niewiele — mniéj udawać umiesz.
Ale powiedz Zofio, czyliż ty rozumiesz,
Żem tak mało czuć zdolny szczęście, szczęścia tyle,
Abym mógł był ci wierzyć choć na jednę chwilę!
Puśćmy więc wszystko w czasu zwyczajne koleje.
Tak, zostawmy czasowi, a miejmy nadzieję.
Tak, nadzieję. —
O twojéj już ja tylko mówię.
O mojéj! mieć jéj nie chcę.
Aż Zdzisław nam powie...
Co ma Zdzisław powiedzieć? Co powiedzieć może?
Czy chciałbyś mu wyjawić?.. lecz tém się nie trwożę,
Bo wiem ile mi sprzyjasz, a jednym wyrazem
Zerwałbyś moję przyjaźń i szacunek razem. (odchodzi).
Gdy teraz wszystko zważam, co się działo, dzieje,
Podobno Margrabianka nie trochę szaleje.
A Zdzisław?.. lecz mnie żenił... nacóż mu się zdało?..
Hm! byłem dotąd ślepy, teraz widzę mało.
No jakże? bo od Zosi nic wiedzieć nie można?
Jakże, odkryta przecie jego miłość trwożna?
Zapewnione nadzieje? Gdzież się dotąd kryje?
Ach, patrz panie Czesławie, jak mi serce bije.
Ztąd widzę.
Czemuż milczał?
Milczał, bo nic nie wie.
Nie wie, że kocha?
Teraz dowiedział się w gniewie.
O miłości?
O plotce.
Jeszcze się zapiera.
Prawdę tylko powiada.
Zdrajca!
Et cetera.
Zwodziciel!
I tam daléj.
Ale mam dowody.
Nie wierzę.
Wstążka.
Fraszka!
Portret.
Widźmy wprzódy.
Pokażę.
To zobaczę.
Idę.
Czekam.
Biegnę.
Adieu.
Jeżeli zwodzę, niechaj w grobie legnę (odchodzi).
Ta go już nie wypuści, tej się nie wywinie
I wszystko wiedzieć będziem najdalej w godzinie.
Wdaj się tu z zakochanym! kaduk go dogoni!
Wyszedł i zniknął - szukam, ni pana ni koni.
O, przeklęte niech będą wszystkie wraz furmany!
Przeklęty ten, co pierwszy dał dyszel drewniany.
I co tu za lud głupi, głupi nie do wiary,
Bo czy można: je mało a pije bez miary.
Niech pozwoli powiedzieć, wszystko dobrze będzie:
Tu tylko prawe szczęście trzeba mieć na względzie.
Proszę, co to przeczucia — ten mój pasztet we śnie,
Co lecąc mi pod nogi przebudził boleśnie,
Nie byłże wieszczym znakiem, że czas już ucieka,
I że może (z westchnieniem) nie dla mnie bażant się dopieka!
O ludzkie przeznaczenia! któż was kiedy zgadnie?
Któż powie jaka kostka na talerz nam padnie?
Panie, panie Krupkowski! bój się waćpan Boga!
Jest już pojazd? co? zaraz? — A tu taka droga!
Jest! jest!
Jest przecie?
Patrz, patrz.
Bądź Waćpanna zdrowa.
Czekaj!
A, jeszcze czego! (wyrywa się i trąca się z wbiegającym Zdzisławem)
Ach, gdzież moja głowa!
Myślałam że to Czesław.
Błagam.
Nie pomoże.
Oddaj...
Nie, nie.
Zgubisz mię.
Raz koniec położę.
Na klęczkach cię zaklinam.
Wszystko to daremnie.
A, tu czasu nie tracą.
Ha! śmiałeś się ze mnie,
Dostałam go, wyrwałam, wydobyłam zdradą,
Patrzcie — takieto, takie dowody się kładą!
Patrzcie wszyscy — oto jest (otwierając) co widzę! o nieba!
Portret Zofii!
Więcej też nam nie potrzeba.
Jakto! ty śmiesz ją kochać?
Nieszczęsna godzina!
Zdzisławie, mogęż wierzyć?
Tak, to moja wina.
Lecz choć ciągle trawiony namiętnym pożarem,
Szczęście twoje jedynie było mym zamiarem,
I gdy sam je zapewnić nie mogłem mieć prawa,
Usiłowałem w ręce powierzyć Czesława.
Listy, dla czegom pisał, w nich dowód zostaje;
Wstążkę miała od ciebie — wziąłem... i... oddaję,
Była ona wprzód twoją, nim moją żałobą;
Na nią padła łza twoja, gdym się żegnał z tobą.
Dziś biorąc te złączone dwa razem portrety,
Brać tylko dar litości mniemałem, niestety!
Przebaczcie i żałujcie.
Czy jednym wyrazem
Mam zerwać twoję przyjaźń i szacunek razem?
Ach Zdzisławie, ty! w którym przyjaźni wzór żywy,
Zofia kocha ciebie, ty będziesz szczęśliwy.
Ja? ja?
Trzebaż ci mówić, coś zgadnąć mógł nieraz?
W tej Polsce nigdy ładu, ale najmniej teraz.
Milczę...
A ja rozumiem.
Tobie czém odpłacę?
Szczęściem waszém: to czuję, nie pomnę co tracę.
Oto mi się podoba! to mi przyjaciele!
Niechże z nimi dziś jeszcze i wieczerzę dzielę.