Dzieła Aleksandra Fredry tom III/całość

<<< Dane tekstu >>>
Autor Aleksander Fredro
Tytuł Dzieła Aleksandra Fredry
Podtytuł Tom trzeci
Wydawca Gebethner i Wolff
Data wyd. 1880
Druk Wł. L. Anczyc i Spółka.
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Okładka lub karta tytułowa
Indeks stron
Aleksander Hr. Fredro.

DZIEŁA.
Z PORTRETEM AUTORA.

TOM TRZECI.
Zawiera:

WARSZAWA.
Nakład Gebethnera i Wolffa.
KRAKÓW. G. GEBETHNER I SP.
1880.





~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~
KRAKÓW. — W DRUKARNI WŁ. L. ANCZYCA I SPÓŁKI.







PRZYJACIELE.
KOMEDYA W CZTERECH AKTACH, WIERSZEM.

Wpatrz jeno się dobrze, obaczysz inaczej.
And. Max. Fredro.
OSOBY.
ZOFIA.
CZESŁAW.
BARON ANTENACKI.
WTORKIEWICZ.
ZDZISŁAW.
PANNA BOBINÉ.
SMAKOSZ.
KRUPKOWSKI.
STEFAN, kamerdyner.
Drugi kamerdyner.

Rzecz dzieje się w domu Zofii na wsi.




PRZYJACIELE.


AKT I.


(Pokój duży; na stoliku zegar i książki; kilkoro drzwi i okno
Krupkowski drzymie, prosto siedząc, klucze w ręku.)
SCENA I.
Krupkowski, Stefan.
Stefan (wchodząc).

Panie Krupkowski!

Krupkowski (zrywając się).

Hę! he!

Stefan.

Gość jakiś przybywa.

Krupkowski.

Jeszcze ich mało! tfy! tfy! szarańcza prawdziwa.

Stefan.

Który pokój?...

Krupkowski.

Hm! pokój! proszę, jaki skory.
O! tobie tylko w to graj, tyś rad każdej pory,

Kiedy się miłych gości, jak śledzi naspycha.
Naco pokoju? jak zje, niech rusza do licha!

Stefan.

Ależ panie marszałku, pokój nie zatrzyma,
A pani zawsze każe....

Krupkowski.

Już pokoju niema.

Stefan.

Pójdę pani powiedzieć....

Krupkowski (oddając klucz).

No, no, czekaj zrzędo!
To pewnie jakieś nowe zalotniki będą,
Zatem podle Barona w salonie postawić.

Stefan.

Baron go wziął i wczoraj nie przestawał prawić,
Że mniej, jak dwa pokoje, Baron mieć nie może.

Krupkowski.

Ej! niejeden, mój panie, mieszkał i na dworze.
Lecz dobrze i tak; zatém na dole umieszczę.

Stefan.

Tam się panna Bobiné dziś ma przenieść jeszcze.

Krupkowski.

Czy kaduk tą Francuzkę po pałacu wodzi?
To tu, to tam, wszędzie źle, wszędzie jej coś szkodzi,
Dalej panią Hrabinę wypędzić gotowa.

Stefan.

Czemu nie!

Krupkowski.

Pani dobra, nie powie i słowa.

Stefan.

Jużci dobra, i nadto, gdy ją dotąd trzyma.

Krupkowski.

Była jej guwernantką.

Stefan.

Jak się to nadyma!
Jak się to puszy! sroży!...

Krupkowski.

Jakby jaka pani.

Stefan.

Gorzej! dziesięć pań tyle nie złaje, nie zgani.
Nigdy jej nie dogodzisz, choćbyś szedł na głowie.
Słyszysz! ty! idź tam! zrób to! inaczej nie powie,
A nie zrobisz w tej chwili? nudzi cię, jak mucha,
Albo leci już z płaczem, że jej nikt nie słucha.

Krupkowski.

To jeszcze wielkie szczęście, pociecha prawdziwa,
Po jednej guwernantce że na dworach bywa,
Gdyby po dwie, trzy....

Stefan.

Gwałtu! a niech pan Bóg broni!
Żadenby chrześcijanin nie wybrnął z tej toni.

Krupkowski (uśmiawszy się).

Na, na Stefanku, weź klucz, otwórz dwa pokoje,
Na drugiém piętrze; wiesz?

Stefan.

Wiem.

Krupkowski.

Gość ma prawo swoje,
Trzeba być zawsze grzecznym; idź panie Stefanie.
(Stefan odchodzi).

Krupkowski (sam).

Ma łeb chłopak, za czasem mój urząd dostanie.





SCENA II.
Panna Bobiné, Krupkowski.
(Bobiné w rannym ubiorze.)
Bobiné.

Cóż to, panie Krupkowski? czy mnie niema w domu?

Krupkowski.

Któżby o tém zapomniał?

Bobiné.

Ani w myśli komu,
Ani się nawet spyta, czym jeszcze dziś chora.

Krupkowski (na stronie).

Aj, wiem ja, wiem, jakiego trzeba ci doktora.

Bobiné.

W tej Polsce, jak o konia, dbają o człowieka.

Krupkowski.

Czemuż panna z tej Polski prędko nie ucieka?

Bobiné.

Rady nie potrzebuję.

Krupkowski.

To tylko pytanie.

Bobiné.

Które bez odpowiedzi tym razem zostanie.

Krupkowski.

Dobrze.

Bobiné.

Wolałbyś Waćpan myśléć o czém inném,
Pełnić dane rozkazy, być pilnym, być czynnym:
Jak go zowią marszałkiem, zawsze się uśmieję.
Piękny marszałek! nie wie, co się w domu dzieje;
Co za nierząd! sług dużo, a usługi mało;
Prawdziwy polski nieład!

Krupkowski (z udanym przestrachem).

Cóż się to dziś stało?

Bobiné.

Kaszka na bulionie...

Krupkowski (jak wyżej).

Cóż?

Bobiné.

Dawaj tu rozkazy!
Wszak jeszcze wczoraj wieczór, raz po raz, trzy razy,
Rozkazałam, by kaszka była na dziś rano.

Krupkowski.

Na mojem oczy widział, jak z kuchni wydano.

Bobiné.

Wydano, przyniesiono i dano mopsowi;
Bo u nas we Francyi, każdy mu to powie,
Psóm tylko, by ostudzić, leją na talerze,
Dla ludzi są supierki.

Krupkowski (z przesadną gorliwością).

Bardzo temu wierzę,
I zaraz....

Bobiné.

Zaraz, już, jest, lube w Polsce słowa;
Ale, dawajcie kaszkę — kaszka nie gotowa.
Smiesznie, że każdy robi, co mu się podoba,
Śmieszniej, że taka jak ja, znosi to osoba.

Krupkowski (na stronie).

Osoba! hm! myślałbyś, że ze krwi książęcej,
A to nad guwernantkę, ani jota więcej.





SCENA III.
Panna Bobiné, Krupkowski, Zdzisław.
Bobiné.

Ach, Zdzisław! o mój Boże, jakże nagle wchodzi!

(poprawiając chustkę i ściągając kilka papilotów)

Ach, jakże ja wyglądam!

Zdzisław.

Ale cóż to szkodzi.

Bobiné.

Właśnie chciałam... chciałabym... chcę z panem Zdzisławem....
Proszą się tu zatrzymać, powrócę niebawem.
(wybiega)





SCENA IV.
Zdzisław, Krupkowski.
Krupkowski.

Ach, dałbym konia z rzędem, jeszcze co dodatku,
Żebyś mi ztąd wyleciał, Francuzki gagatku!

Zdzisław.

Zkądże taki zły humor?

Krupkowski.

Zkąd dobrego dostać?
Sto głów, nie moja jedna, nie potrafi sprostać!
Chodź, łaź, krzycz, dbaj o wszystko, miej wszystko w pamięci,
A tu wciąż jak na targu, aż się w mózgu kręci.
Już co prawda, to nie grzech: dobra nasza pani,
Nikt pewnie, sto mil w koło, nic w niej nie przygani,
Imie, godność, łaskawość, majątek, uroda,
Ale jakem Krupkowski, jeszcze trochę młoda.
Nie tak bywało, nie tak, za świętej pamięci
Rodziców: grzecznie, pięknie, zawsze dobrej chęci,
Jak sam pan, tak i pani, byli dla swych gości.
Ależ była, u licha, miara w gościnności;

Był czasem i spoczynek, drzymnęło się czasem,
A jeśli się bawiono, to nie z tym hałasem;
Kobiety dryzlowały, nikt o nich nie wiedział,
Jegomość z ichmościami w swej komnacie siedział,
Tam gwarząc przy kieliszku, radzili nie mało;
Ale teraz.... O, nie tak, nie tak tu bywało!

Zdzisław.

I czemuż tu się dziwić? i cóż to dowodzi?
Inaczej żyją starzy, a inaczej młodzi.
I któż ma użyć świata, w całym jego kwiecie,
Jeżeli nie to szczęścia rozpieszczone dziecie.
Jeżeli nie Zofia? cóż jej wzbraniać może?
Wdowa, pani swej woli, w życia pięknej porze,
W której wspomnień nie trzeba, nadzieja spoczywa,
W której duszy wystarcza obecność szczęśliwa.

Krupkowski (z pośpiechem).

Czemuż tę guwernantkę dotąd jeszcze trzyma?

Zdzisław.

Już teraz przyjaciółka, guwernantki niema.

Krupkowski.

Przyjaźni złego z dobrém nieznane przykłady,
I gdyby pani słuchać chciała mojej rady,
Dzisiaj panna Bobiné: Adie, wojaż madam;
Ale pani się śmieje, kiedy ja co gadam;
Albo i w mieście, z płaczem błagałem ją prawie:
Na miłość Boską, pani, zostańmy w Warszawie,
Bo na wsi, niedaleko stołecznego miasta,
Gość każdego momentu, jak z ziemi wyrasta.
I jakem przepowiedział, tak się też i dzieje:
Czy pogoda piekąca, czy jak z cebra leje,
Ledwieś pomyślał, ledwieś bąknął o obiedzie,
Ledwie komin zadymił — trzask z bicza, już jedzie.

I cóż z nim robić? proszę? i któż z nim poradzi?
Zamkniesz, zabijesz wrota, on przez płot przesadzi,
A jak się wkręci, bądź zdrów! skrzyp nie skrzyp wrotami,
On, jakby nie do niego, już zamieszkał z nami;
Wprawdzie i nic dziwnego, czemu mieszkać niema,
Kiedy pani każdego zaprosi, przytrzyma,
Byle tylko zgiełk, hałas....

Zdzisław.

Kiedy ją to bawi!

Krupkowski.

A bawić nie powinno; czemu nie odprawi
Tej zgrai zalotników, co jak rój osiada?
Wybrać jednego i dość.

Zdzisław (śmiejąc się).

Taka twoja rada?
Ale może Zofia inaczej rzecz bierze;
A ja sądzić nie będę, kto błądzi w tej mierze.
Lecz przykroby jej było usłyszeć ze strony,
Że jej stary Krupkowski, tak od niej lubiony,
Dobrej, młodej, swej pani zbyt ostro przygania.

Krupkowski (niekontent z siebie, poprawiając perukę).

Hm! bo nie ma co zawsze słuchać mego zdania:
Czasem się, jakoś niechcąc i głupstwo wypowie,
Pani ma więcej w palcu, niżeli ja w głowie....
Pewnie.... i dobrze robi, robiąc podług woli....
Ale jednak mi przykro i niemało boli,
Że każdy tu panuje, jak gdyby u siebie....
Ha! tak bywało.... miło żyć o cudzym chlebie.

Zdzisław.

Ach, nie bardzo to miło!

Krupkowski.

Ej! cóż u kaduka!

Któż bo zawsze złej strony w każdém słowie szuka?
Ach, jak, panie Zdzisławie.... ażem się zczerwienił....
Jak możesz brać do siebie, com niechcąc namienił?
Fe, fe, ja jestem sługą, nie posiadam wiele,
A lichym moim kątkiem chętnie się podzielę
Z każdym, co aby w kraju rodak żył spokojnie,
Niewygody, głód, zimno, cierpiał gdzieś na wojnie;
Co może, kiedym drzymał smacznie przy kominku,
Nie znalazł w dzień pokarmu, w nocy odpoczynku,
I kiedy w ciepłem łóżku mogłem w puchu spłynąć,
On może nie miał w polu czém rany zawinąć!
Fe, fe! (ocierając łzę) panie Zdzisławie, nie tak myśli stary.

Zdzisław (wstrzymując mu rękę).

Starego serce znane, dusza godna wiary;
Lecz mojato myśl była, co trwa nawet we śnie:
Że mimo wszelkich przyczyn, smutno i boleśnie,
W cudzym domu wyglądać dalekiego końca.

Krupkowski.

Synem jest w każdym domu ojczyzny obrońca,
Nareszcie, tuś pan wyrósł, od kolébki prawie
Wychowany wraz z panią.

Zdzisław.

Bez celu dni trawię.

Krupkowski.

Maszże je w nędzy trawić, że ręka zrąbana
Szabli dźwignąć nie może?

Zdzisław.

Służyć....

Krupkowski.

Proszę pana!

Dajmy już temu pokój, bo krew mi się burzy;
Niech pan jeszcze przed panią te myśli wynurzy;
Ona, co się tak cieszy, co tak mocno rada,
Że swego przyjaciela w swym domu posiada.
Ile razy list przyszedł, zaraz do czytania,
Potém do mnie: „Krupkowski, Zdzisław ci się kłania,
Ale pamiętaj o nim, on sam nic nie powie,
Może mu czego trzeba“; — i nie dość na słowie,
Póty nas nie odstąpi, póty nie usiędzie,
Póki paka zamknięta na bryce nie będzie;
Albo nieraz czas na bal, grzmi cała Warszawa,
A ona książki składa dla pana Zdzisława;
Możnaż więcej i bratu przyjaźni dowodzić!

Zdzisław (na stronie).

O Zofio! Zofio! czémże ci nagrodzić?

Krupkowski.

I chciałżebyś pan teraz za to ją zasmucać?
Dom, w którym cię tak lubią, niewdzięcznie porzucać?

Zdzisław.

Zasmucać? nie, w jej woli święte dla mnie prawo.

Bobiné (wchodząc, do Krupkowskiego).

Pani go potrzebuje.

Krupkowski (biegnąc).

Biegnę.

Bobiné (śmiejąc się).

Tylko żwawo.





SCENA V.
Zdzisław, Bobiné (papiloty rozwinięte, mocno uróżowana).
Bobiné (na stronie).

Serce bije, głos niknie, cała drżę i płonę,
Ach, twojeto, miłości, pociski szalone!

(po krótkiém milczeniu, głośno)

Wprawdzie nie wiem, jak zacząć.

Zdzisław (obojętnie).

Cóż tak wielkiej wagi?

Bobiné.

Czy wielkiej, nie wiem, tylko....

Zdzisław (sens kończąc).

Potrzeba odwagi.

Bobiné.

I to nie.

Zdzisław.

Coż? (na stronie) Zapewnie na kogoś się żali.

Bobiné.

Nie wiem jak zacząć.

Zdzisław.

Jakbądź, koniec dzieło chwali.

Bobiné.

Portret — portret znajomy — jest początkiem dzieła.

Zdzisław (zmieszany).

Portret, panno Bobiné?

Bobiné.

Teraz, gdym zaczęła,
Powiem, że patrzącego na ten portret mile,
Widziałam cię, Zdzisławie, i to razy tyle!

Zdzisław.

Mnie, mnie, panno Bobiné?

Bobiné.

Ciebie, ciebie panie,
Nawet ci większe teraz uczynię wyznanie;
Widziałam raz ukryta..... ja: wiem, że nie ładnie,
Lecz cóż robić, tak było, widziałam dokładnie,
Jak do sercaś go cisnął, dotykał ustami.

Zdzisław (zmieszany).

Ja, ja, panno Bobiné.

Bobiné.

Mówiąc między nami,
Nie ma nic złego.

Zdzisław.

Jakto?

Bobiné.

I pragnęłam szczérze,
Twym życzeniom zadosyć uczynić w tej mierze.

Zdzisław.

Życzeniom?

Bobiné.

Posiadać go czyż nie życzysz sobie? —
Myślałem więc dlatego tylko o sposobie,
Bo nie wiem, czy postrzegłeś (ironicznie) ów zbytek czułości:
Że na przeciwnej stronie, na tej samej kości,
Portret Zosi....

Zdzisław.

Czym postrzegł? jakto? (na stronie) cóżto znaczy?

Bobiné.

Czy jeszcze nie dość jasno wszystko się tłómaczy?
Za rozkazem jej matki był niegdyś zrobiony;
Ja jestem, jak wiesz, z jednej, Zosia z drugiej strony;
Nie mogłam więc dać siebie, niedając i Zosi;
Ale czas, jak to mówią, i radę przynosi.
Kazać nowy malować było nierozsądnie,
Często, gdzie mu nie trzeba, nie jeden zaglądnie,
A potém z dodatkami, jak nieraz powtórzy,
Z najmniejszego robaczka, w końcu słonia stworzy.
Twój honor zaś mi ręczy, że zachowasz ściśle,
Co skrytém być powinno, co ci zwierzyć myślę,

Wolałam więc inaczej, toż samo zostawić:
W pularesie kazałam portrety oprawić,
Jeden skryty na zawsze, a drugi zostaje,
I ten ci w upominku mej przyjaźni daję.

(kładzie mu pulares na rękę i wybiega)




SCENA VI.
Zdzisław (po krótkiém myśleniu).

Rozumiem cię, rozumiem, zgadłaś czucia moje,
W osłonie niesiesz ulgę, której się sam boję.
Żaden głos, ni mój własny, nigdy nie wyjawi
Tę pożerczą namiętność, co mi duszę trawi.
Miedzy mną a Zofią, przedział jest bez miary,
Nadziejaby w tym razie wartą była kary
I jeślibym znieść nie mógł, być wzgardzonym od niej,
Ona gardząc, postąpić nie mogłaby godniej.
Przyjaźni, dobrodziejstwa, taż ma być nagroda?
Każdaż łaska do nowych, nowe żądze poda?
I za to, że mnie swoim zwała przyjacielem,
Maże oszczerczych plotek zostać jeszcze celem?
Nigdy! — krom mej miłości, wszystko przezwyciężę,
Uczynić ją szczęśliwą wszelkich sił natężę,
I w drugiego objęciu..... (z goryczą i przymusem)
gdzie ją sam umieszczę,
Potrafię, chcę ją widzieć, widzieć i żyć jeszcze.

(po krótkiém myśleniu uspokoiwszy się)

Ale rysy jej twarzy, jej, jej lubej twarzy,
Gdy mnie tak niespodzianie los dziś niemi darzy,
Już nie odstąpią serca, które dla nich bije,
One przyjmą łzy moje, im męki odkryję.

(otwiera pulares)

Tak, swój portret mi dała, lecz wskazała drogę,
Jedynie pożądany jak otrzymać mogę.

(odrywa portret, obraca, do ust przyciska, a słysząc nadchodząceqo, prędko kryje)




SCENA VII.
Zdzisław, Czesław.
Czesław.

Dzień nam więc po dniu mija, wszystko w jednym stanie,
I obym był złym wieszczem, na zawsze zostanie.

Zdzisław (patrząc w okno).

Jakto? czy dziś na słotę?

Czesław.

Nie wierz mi, nie chmury,
Jak mówisz, moim myślom dają zwrot ponury;
Ni też czucie lękliwe, którém miłość poi,
Już w szczęściu, jeszcze szczęścia spodziewać się boi,
Nie, to com myślał wczoraj, dziś, jutro powtórzę;
Chęć i zapał zwieść mogą, rozsądek nie może.
Biorę rzecz w swojém świetle, roztrząsam dokładnie,
A roztrząsnąwszy widzę, że źle mi wypadnie.
Od pierwszego dnia prawie, jak przez rady twoje,
W niosących cześć Zofii licznym rzędzie stoję,
Powiedz sam, czym w jej sercu aby krok uczynił.

Zdzisław.

Ja zaś o brak pośpiechu nie będę was winił,
Owszem, czas wam zbyt drogi małoście trwonili,
Lecz kto głowy zawracał zaraz pierwszej chwili?

Czesław.

Tylko daj pokój żartom, co drwinkami trącą.

Zdzisław.

Ależbo, mój Czesławie, nie pędź tak gorąco.
Bądźże trochę cierpliwym, tu szczęście na szali.

Czesław.

Tak, tak, chwal mi cierpliwość, jak wilk posty chwali.

Zdzisław (ironicznie).

I jakżeto już dawno, jak na me wezwanie,
Porzuciłeś leniwo samotne mieszkanie?
Dziewięćdziesiąt dni spełna, jeśli się nie mylę,
I już wzdycha tak długo! już wycierpiał tyle!
Już nie chce mieć nadziei, szczęścia się wyrzeka.

Czesław.

Prawdziwie, ktoby nie znał, słuchał nas zdaleka,
Myślałby niezawodnie, przysiądz byłby w stanie,
Że z nas dwóch rozsądniejszy ten, czyje kazanie;
Że nie zna co kraj marzeń, kontent z swego świata,
Po ziemi chodzi, nigdy po niebie nie lata.

Zdzisław.

Jest! dawna piosnka, zawsze wyjeżdża w potrzebie.
Ale ja, jeśli latam, jak mówisz, po niebie,
To może i dla tego, ze mi źle na ziemi...
Ale daj pokój, na bok z troskami mojemi,
Powiedz mi raczej, czemu, mierząc twe nadzieje,
Na wszystkich dobrych punktach twój cyrkiel kuleje?
Niczém dla cię szacunek, nawet przyjaźń tkliwa,
A przyjaźń, dnia pierwszego wraz z deszczem nie spływa.
I zdania wasze jedne, lub skłonne do zgody
I ta uprzejmość, której odbierasz dowody....

Czesław.

Uprzejmość i uprzejmość, — wszak ja ją rozumiem,
Znam, pozwolisz, jej cienie i rozróżnić umiem:

Inną nam tylko grzeczność, inną serce daje,
Pisrwsząm musiał otrzymać, drugiej mi nie staje.
Stan zimnego szacunku, a nawet przyjaźni,
Kiedy duszę w swej ciszy nic wcale nie draźni,
Mało gorętszym czuciom może dać korzyści.
Więcej, wierz mi, wyciągniesz z samej nienawiści.

Zdzisław.

Gorących uczuć pragniesz, aż serce w nich spłonie
A jakimże ty jesteś, starając się o nie?

Czesław.

Prawda, już tém nie jestem, czém bywałem może:
Życie, jak i dzień, jednę tylko miewa zorzę.
Co się niosło nadziei w najmniejszej iskierce,
To później dać pewności ociąga się serce.
Ociąga, nie wyrzeka i czuje w tej dobie,
Ile miłość z mej duszy może spłacić sobie;
Ile mógłbym poświęcić, wdzięcznością wiedziony,
Szczęściu mnie kochającej, szczęściu mojej żony.

Zdzisław (z uniesieniem).

Ach, tyś godzien Zofii, nikt więcej nad ciebie!
Wasze szczęście zostanie gwiazdą na mém niebie,
W nią wpatrywać się będę całe moje życie,
Jej promyk strącać będzie łzę wylaną skrycie.
Ach, będziecie szczęśliwi, ze sobą!

(przerywając rozczulenie)

Ale, rycerzu smutku, nie kryj się żałobą:
Owszem, pełen nadziei, nie szczędź chlubnych znoi
Póki kochanka wstęgą nie przepasze zbroi.

Czesław.

I cóż znaczy ta liczna zalotników rzesza,
Z których dwóch tu nas nudzi, więcej niż rozśmiesza?
Ten Wtorkiewicz, którego zalety na wadze,
Nie wiem, krocie czy głupstwo, na sam dół sprowadzę;

Ten Baron Antenacki, hardy z swego rodu,
Co na szesnastym herbie może umrzeć z głodu,
Baron, co z ojca, dziada, sługa obcych dworów,
Powiększył w Polsce liczbę głupiośmiesznych wzorów;
Na spróchniałym już pniaku, głowa jeszcze w kwiecie,
O miłosnéj nadziei, jak w malignie plecie.
Między nimi Zofia nie zrobi wyboru,
Czemuż nie ma usunąć nawet i pozoru?
Chluby dla niéj nie widzę, choć stu równych będzie,
A i innym nie miło stawać w takim rzędzie.

Zdzisław.

Zapewne ją to bawi.

Czesław.

Tak, pochlebstwem bawi.

Zdzisław.

W saméj rzeczy, jest pozór i w złém świetle stawi,
Lecz znam ją dobrze: ona zapomnieć się sili,
Że swój los ma rozstrzygnąć w téj stanowczéj chwili;
Chce gwałtem myśli tłumić, co ją niepokoją,
Dla tego nie jest taką, jaką będzie twoją.

Czesław.

I jeśli zważać fraszki, coto nic nie znaczą,
A jednak kochającym tak wiele tłómaczą,
Każdy z nich dwakroć więcej odbiera nademnie.
Wyjść ze zwykłej rozmowy trudzę się daremnie,
I zgadnij, czém najwięcej mogę ją zabawić?
Godzinę słucha, byle o wojnie jéj prawić
I nie dosyć że słucha, pyta się ciekawie,
Muszę sto razy mówić o każdéj wyprawie,
Gdzieś był ze mną, gdzieś nie był, gdzieśmy ranni byli,
Ledwie nie cośmy w każdym biwaku mówili.

Czy mniema tém nagradzać nie mogąc kochaniem?
Ty wiesz jak o tém myślę, jak śmieszny mém zdaniem
Ten, co kiedy kobiety wkoło niego siedzą,
Kobiety czułe, trwożne, co zaledwie wiedzą,
Że parapet nie czepek, czworobok nie szlarki,
Granat nie kolor wstążki, kartacz nie sucharki, —
Rozprawia o swych dziełach, srogie walki toczy,
Morduje, ręce we krwi aż po łokcie broczy,
I wciąż słysząc, ach! i oh! nakoniec uwierzy,
Że jest w samej istocie z najtęższych rycerzy.

Zdzisław (śmiejąc się).

Złą stronę w każdej rzeczy znajdzie, kto jéj szuka:
Tak żony może zbawić wojownicza sztuka.

Czesław.

Mój Zdzisławie, nie mógłbyś, miast morały prawić,
Własne zdanie Zofii nieznacznie wystawić?
I wybadać pomału, co się ze mną dzieje?

Zdzisław.

Będę z nią dzisiaj mówił, miej dobrą nadzieję.

(biorąc za rękę Czesława).

Będzie z tobą szczęśliwa. Wszak będzie, Czesławie?

Czesław.

Pytasz się?

Zdzisław.

Nie, wiem pewnie, siebie w zakład stawię.

(wychodzi prędko).




SCENA VIII.
Czesław, Baron.
Baron (który we drzwiach spotkał Zdzisława).

Powiedz mi, tento Zdzisław, co w tym w domu z młodu...

Czesław.

Ten, ten sam.

Baron.

Szlachcic?

Czesław.

Szlachcic.

Baron.

Ale tak, od spodu?

Czesław.

O nie, był oficerem, jest człowiek honoru,
Jego szlachectwo nawet wiele ma waloru,
Bo gdyby go był nie miał, byłby go zasłużył.

Baron.

Protegujesz go widzę...

Czesław.

Wybacz, aleś użył
Dość śmiesznego wyrazu.

Baron.

Śmiesznego? to czemu?
Każdy z nas protekcyą daje nie jednemu.

Czesław.

Proteguj więc, kiedy chcesz, ja nie jestem w stanie,
I tylko mój przyjaciel w Zdzisławie zostanie.

Baron.

Za nadtoś popularny.

Czesław.

Czy tak ci się zdaje?

Baron.

Przyjacielem zwać kogo, co w służbie zostaje!

Czesław (zniecierpliwiony).

Któż ci mówi, że służy?

Baron.

Cóż tu robi pytam?

Czesław.

Przyjaźń...

Baron.

Jest, znowu przyjaźń, po raz drugi witam;
Przyjaciel! siedzi, rządzi i pieniądze bierze;
Ale takiej dziś klasie najlepiéj w téj mierze.
Tylko dla nas, noblesy, ciężki czas za katy;
Dostojeństwo toż samo, szczuplejsze intraty;
Na honor, ciéżkie czasy, i gdyś wspomniał o tém,
Nie wiesz gdzie jakiéj sumki?

Czesław.

Nie, nie wiem, a potém
Sambym wziął.

Baron.

Dla noblesy złe czasy nad miarę,
Zresztą z dwieście dukatów wziąłbym na lat parę,
Jakem Baron, bez żartu, wziąłbym bez wahania.

Czesław.

Bardzo wierzę.

Baron.

Prawdziwie, śmiesznie do wyznania,
Potrzebuję.

Czesław.

Ja także.

Baron.

A nie mam.

Czesław.

A nie mam.

Baron.

No, ale ci różnicy nie zrobi, jak mniemam,
Pięćdziesiąt czątych?

Czesław.

Wziąść?

Baron.

Nie, żebyś mnie pożyczył.

Czesław.

Hm! mniejsza z tém, pożyczę.

Baron.

Tenby sobie życzył,
Ten, ten, ten...... pan Wtorkiewicz, mieć podpis mej ręki,
Sypnąłby i tysiącem, niosąc jeszcze dzięki;
Lecz ten dowód szacunku, wolałem dać tobie.
Jestem rywal wspaniały..... czy nie masz przy sobie?

Czesław.

Nie mam, ale dam pewnie.

Baron.

Wprawdzie nie do wiary
Urodzenie jak wielkie nakłada ciężary,

Jaki koszt, że się z nami lada kto nie brata
I my, którzy jesteśmy równowagą świata,
Często sami, że powiem, równowagę tracim,
I za dobro czynione, własném dobrem płacim.





SCENA IX.
Czesław, Baron, Wtorkiewicz.
(Wtorkiewicz zawsze bardzo głośno mówi i często mowę przerywa głośnym śmiechem, który dla uniknienia powtarzania nadal znakiem = oznaczać się będzie).
Wtorkiewicz.

Dzień dobry wam = dzień dobry, jakże się wam spało?

Baron (przedrzyźniając)

Nie źle ha, ha, ha, (na stronie), głupiec!

Wtorkiewicz.

Baron sypia mało,
Miłość go budzi = miłość!
(do Czesława cicho) A bardziéj golizna.

Baron (zawsze z przyciskiem nazywając)

Panu Wtorkiewiczowi nikt tego nie przyzna.

Wtorkiewicz (ku Czesławowi).

A pewnie, że nie = pewnie! miłość to mi licha,
W której smętny kochanek jak wzdycha tak wzdycha.
Westchnienie jeszcze ujdzie, kiedy z jakiej straty,
Albo kiedy = (dmucha w rękę) rozumiesz?

Baron (na stronie wzruszając ramionami)

Kontent że bogaty!

Wtorkiewicz (dobywając pudełko safianowe).

U mnie takie westchnienia, ja takie łzy ronię.
Patrzcie, te perły, a co? patrzajże Baronie.

Baron.

Nie znam pereł.

Wtorkiewicz (idąc za nim).

Patrz!

Baron (rzuciwszy okiem).

Patrzę.

Wtorkiewicz.

Cóż?

Baron.

Perły nic więcéj.

Wtorkiewicz.

Kupiłem dla Zofii, wszakże dar książęcy?

Czesław.

Dla Zofii? zawcześnie.

Wtorkiewicz.

Zawcześnie, mój Hrabio?
Żadnéj miłości w świecie dary nie osłabią.

Czesław.

Nie każdą przecie, pozwól, i wzmocnić są w stanie.

Wtorkiewicz.

Chyba i mnie nie zechce.

Czesław.

A i to pytanie.

Baron.

Dawno, dawno! przodkowie pana Wtorkiewicza,
Cenili może miłość, co zyski przelicza;
Lecz dziś czucie z rachubą nie może być w zgodzie
I te dary już nie są, choć bywały w modzie.

Wtorkiewicz.

Pan Baron, widzę, zawsze jak najświeższéj mody =

Baron.

Wstydziłbym się kochance nieść takie dowody.

Wtorkiewicz.

Niema niebezpieczeństwa, nigdy się nie spłonisz =
O, nigdy! tego wstydu kaducznie się chronisz! =

(Lokaj wchodzi z listami i następnie oddaje).
Czesław.

Poczta. (odbiera list i daje skrycie służącemu parę złotych)

Wtorkiewicz (odebrawszy, rzuca na ziemię dukata).

Na, masz dukata.

Baron (na stronie)

Ten zawsze dukata!

(do służącego)

Masz łaskę...

Wtorkiewicz.

Łaskę! łaskę! to djabła zapłata.

Czesław. (przeczytawszy, na stronie).

Tak, dobra rada, mój los dziś roztrzygnąć muszę.
Co ma być, już jest teraz.

Baron (przeczytawszy na stronie).

Ach, na moją duszę!
Resztę mi wzięli, wszystko!

Wtorkiewicz (przeczytawszy).

Wiwat! wieś kupiona.

Baron.

Ciszéj, któżbo tak krzyczy? (na stronie) źle koło Barona.

Wtorkiewicz.

Kupiłem wieś w sąsiedztwie.

Baron.

To mi wielkie dziwy!
Za złoto wsi dostanie: (na stronie) kontent, że szczęśliwy!

Wtorkiewicz.

Wsi za złoto = za złoto! a któż wątpi o tém!
Wszystko i Baronostwo ciągnie się za złotem =





SCENA X.
Czesław, Baron, Wtorkiewicz, Zofia.
(Zofia przez całą scenę z równą dla wszystkich, znaczną kokieterją).
Zofia.

Listy z poczty jak widzę, czy dobre nowiny?

Czesław.

Pani to wiesz najlepiéj — jakież téj godziny?

Zofia.

Nigdy złe.

Czesław.

Ale mierne.

Wtorkiewicz.

Kupiłem Strumienie,
Lecz niech mię djabli wezmą, jeśli nie mniéj cenię

Niż jedno piękne oczko (całując ją w rękę) choć trochę uparte =
U mnie wdzięki, dalibóg, więcéj niż wieś warte.

Zofia.

Pochlebstwo zawsze straszne, tém straszniejsze bywa
Im zręczniejsze. Pan właśnie takiego używa;
O! muszę być ostrożną. — Cóż panie Baronie?

Baron (jak przebudzony).

Co każesz?

Zofia.

Jego myśli w jakiej były stronie?

Baron.

Przy tobie, pani, zawsze.

Zofia.

Cóż ci tam donoszą?

Baron.

Abym dworek odstąpił, koniecznie mię proszą,
I przystanę podobno, (na stronie) bo sami zabierą.

Zofia (do Czesława).

Ale gdzież nasz przyjaciel?

Czesław.

Wyszedł ztąd dopiero.

Zofia (dzwoniąc).

Szczerze jestem zazdrośną, tracę moje prawa:
Całkiem mnie zapomina dla pana Czesława.

(do Stefana)

Gdzie pan Zdzisław? prosić go.

Czesław.

Niechże choć w przyjaźni
Wzbudzę trochę zazdrości i trochę bojaźni;
Ale choć się najlepiéj powiedzie w tym względzie,
Zawsze tylko odwetem bardzo słabym będzie.

Wtorkiewicz.

Dalibóg = ! na mój honor, nie rozumiem słowa.

Baron.

O, bardzo temu wierzę, ręczy za to głowa.

(Zofia dzwoni).

Trudno bywa zrozumieć, kiedy nie jak młotem,
Bo wszystko krom rozumu ciągnie się za złotem.

Zofia (do Stefana, który wszedł).

Gdzie pan Zdzisław?

Stefan.

Nie ma go.

Zofia.

Baron w złym humorze.

Wtorkiewicz.

Cóż mu jest? żal mu jeszcze za pałacem może? =

Baron.

W tak dobre ręce oddać, wcale żalu niema:
Stryj pana Wtorkiewicza pewnie go otrzyma.
A stryj jego tak godny, tak dobrą ma sławę
I słuszną, bo, na honor, na całą Warszawę
Nikt takich świéc nie robi i nawet nie drogo:
Po czemu téż w tych czasach najlepsze być mogą?

Wtorkiewicz.

Ty Baronie pod krédą, herbarzu podarty!
To nie mój stryj.

Czesław.

Panowie, wszak to wszystko żarty.





SCENA XI.
Zofia, Czesław, Baron, Wtorkiewicz, Smakosz.
(Smakosz wygodnie ubrany, duży kapelusz słomiany)
Zofia.

A! Smakosz.

Smakosz (pocałowawszy w rękę, rzuca się na krzesło).

Ach królowo! twój podnóżek skona,
Jeśli nie dasz rumianku; niestrawność szalona.

Zofia (dzwoniąc).

Kiedy téż już przestaniesz i truć się i leczyć?

Smakosz (do Stefana).

Rumianku! ach rumianku — nie mogę ja przeczyć
Że serdecznie jeść lubię, bo któż jeść nie lubi?
Lecz dziś nie przysmak żaden ze świata mię gubi.

Czesław.

I cóż więc? może naczczo wyjechałeś z domu.

Smakosz (zrywając się).

Jak można takie głupstwo przypisywać komu! (siada)

Wtorkiewicz.

Ha! ha, ha!

Baron.

Nasz pan Smakosz nie umrze ze czczości.

Wtorkiewicz.

I niech mię djabli wezmą, dobrze że nie pości.

Kto ma dosyć pieniędzy, ten głodu nie znosi
I nie czeka, aż sąsiad na obiad zaprosi.

Baron (na stronie).

A we wszystkiém pieniądze, aż słuchać niemiło.

Zofia.

Powiedz nam więc, Smakoszu, cóż ci się trafiło?

Smakosz (westchnąwszy ciężko).

Wyjechałem zdrów jak sum, lekki jak opłatek,
Czułem już nawet głodu ten drogi zadatek,
Któregem od tak dawna nie miał ani śladu,
Co to tak miłą czyni nadzieję obiadu;
Aż furman wytchnąć koniom gdzieś przy karczmie staje.
Siedzę, czekam... wtém... (wąchając) jakiś zapach czuć się daje:
Wącham... niby jarzyna.. niby coś z mięsiwa,
Wysiadam, idę spojrzeć zkąd ten wiatr przybywa.
Patrze, śliczna na rożnie pieczeń się rumieni,
A mam słabość do pięknej cielęcéj pieczeni.
Mówi więc: parę zrazów ukrój mi do rynki,
Dołóż mi masła, bułki, pieprzu i cytrynki,
Postaw trochę na węglach i dawaj gorąco. —
Przynosi mi soczystą, wybornie pachnącą,
Kraję, jem zraz po zrazie, ale zaraz czuję,
Że jest coś niedobrego, że czegoś brakuje;
Wołam wiec, słyszysz! dajno jeszcze ze trzy zrazy!
Zjadłszy jakby z przeczucia, dostałem odrazy,
I więcéj anim ruszył. — Ale ledwie w drogę,
Słabo mi, słabo... słabo... A! już znieść nie mogę,
To poty na mnie biją, to dreszcz jak we febrze...
Stój!.. czekaj!.. w pierwszym dworku tchem ostatnim żebrzę,

By omlecik zrobiono, chcąc wybić klin klinem.
(z westchnieniem) Zjadłem... i sztukę séra... i skropiłem winem...
Napróżno, tu jak kamień; — rumianku, dla Boga!
Czas pędzi, obiad czeka, każda chwila droga,
Do tego podwieczorek Radost dzisiaj daje.
(słabym głosem) O siódméj tam być muszę... brr! jak klin tu staje.

Zofia.

Smakosz otruty, płaczcie kuchnie! płaczcie rzewnie!

Smakosz.

Przeklęty empoisonneur, nie dopiékł jej pewnie.

Zofia.

Z tém wszystkiém, mam nadzieję, że to jakoś będzie,
Że zdrowie wraz z Smakoszem do obiadu siędzie.
Teraz chodź do ogrodu!

Smakosz (żałośnie).

Pocóż do ogrodu?

Zofia.

Przejść się ze mną.

Smakosz.

Tak, ale...

Zofia.

Dla nabycia głodu.

Smakosz.

Ach! gdyby to był sposób, mieszkałbym w ogrodzie.
Ale pozwól, królowo, niech zostanę w chłodzie.

Zofia.

Rób co chcesz, lecz myśl o tém i popracuj głową,
Jakbyś dziś wyleczony mógł się struć na nowo.

(podając rękę Czesławowi, odchodzą, za nimi Wtorkiewicz i Baron — przy drzwiach przesadne ceremonie Wtorkiewicza — ze wzgardą od Barona przyjęte)
Smakosz (sam).

Dałbym rocznie na szpital, dałbym złotych trzysta,
Żebym był zawsze głodny... ale to jak glista.





SCENA XII.
Smakosz, Stefan, Kamerdyner.
(Kamerdyner przynosi rumianek, Stefan z wazką na tacy przechodzi scenę)
Smakosz (siedząc).

(biorąc rumianek)
Ach!... (do Stefana) Co tam niesiesz? słuchaj! (kiwa na niego)

Stefan.

Kaszkę na bulionie.

Smakosz.

Kaszkę? (odkrywa wazkę) kaszka, ha! pachnie! wonie! ślicznie wonie!
Dla kogoż? (dobywa z kieszeni pularesa, z niego łyżkę)

Stefan.

Dla Francuzki.

Smakosz.

Czy tylko nie słona? (kosztuje)
Słaba?

Stefan.

Kaszka?

Smakosz.

Bobiné (znowu łyżkę)

Stefan.

Słaba.

Smakosz (coraz częściej kosztując).

Pachnie!

Stefan.

Ona?

Smakosz.

Kaszka — więc słaba?

Stefan.

Słaba.

Smakosz.

O biedne pannisko!

(odbiera wazkę)

Powiedzże mi, więc słaba? (odpychając tacę z rumiankiem)
Proszę nie tak blizko!
(jedząc) Hm!.. no jakże?... cóż?... ale, jak się kuchmistrz zowie?

Stefan.

Troto.

Smakosz.

Troto... Troto... hm! — coś chodzi po głowie....
Troto... Aha! wiem już, wiem: Jean, brunet, bezżenny.
Miał swój dom, potém... wiem, wiem... ba! to Kant kuchenny.
A kuchnia jaka u was? na blasze? parowa?

Stefan.

Parowa.

Smakosz.

A, to lubię: i czysta i zdrowa.
Wyborna była kaszka. A teraz, kochanku,
Pokażesz mi gdzie kuchnia... nie trzeba rumianku.





AKT II.


SCENA I.
Zofia, Czesław, Baron, Wtorkiewicz, Zdzisław.
(Po prawej stronie siedzi Zofia, przy niej Baron z jednej, z drugiej strony stoi Wtorkiewicz sparty na poręczy jej krzesła, po lewej stronie sceny Czesław siedzi, przy nim Zdzisław wsparty na stoliku książkę przeziera).
Wtorkiewicz.

Niechże mię diabli wezmą, jeśli wam źle radzę:
Jak balonem do miasta wszystkich przeprowadzę. =
Tak, balonem, powiadam, bo cugi rozstawię:
O piątej ztąd ruszamy, przed siódmą w Warszawie,
O siódmej dziś w teatrze = tak wszyscy w teatrze...
Ja diable lubię teatr, bo jak się zapatrzę,
To mi się czasem zdaje, że ja widzę ludzi;
Albo znowu jak zasnę, to aż koniec zbudzi.
A po teatrze, słowa nie mówiąc nikomu,
Hajże w kocze, karety, trzask z bicza, do domu. —
A cóż państwo mówicie? zła rada? = zła rada? =

Zofia.

Niezła, ale tych panów spytać się wypada,
Panie Baronie... ale jakżeś dziś ponury,
Prawdziwie nie mam prawa, lecz ten mars wart bury.

Baron.

Ach, trudno śmiać się zawsze, jak się drudzy śmieją;
Kiedy serce miotane trwożliwą nadzieją;
Ale mnie teraz właśnie już nie dręczy tyle,
Kiedym twoję uwagę ściągnął choć na chwilę.

Czesław (do Zdzisława na stronie).

Dobrze mówi.

Zofia.

Nadzieja niech się jeszcze schowa;
Co dziś robić będziemy, o tém była mowa.

Baron.

Będziemy dziś, jak zawsze, spełniać twe rozkazy,
Ale jeśli mam wyznać (do Wtorkiewicza) bez pańskiej urazy,
Dziwnie, cugi rozstawiać, chcieć miejsce odmienić,
Gdy jednej tu minuty nie można ocenić.

Zofia (skłoniwszy głowę Baronowi).

Lecz pani domu winna myśleć o zabawie....
Jeżeli pojedziemy, ty z nami Zdzisławie?
Dalej miasta nie poznasz.

Zdzisław.

Jeśli pani każe.

Zofia.

Jeśli każę!... Baronie, gdy lepiej rozważę,
Widzę, żeś dobrze mówił, nigdzie nie pojadę.

Baron (z ukontentowaniem).

Ach! Z łaski tylko pani przyjęłaś mą radę.

Zofia.

Lecz całą dziś zabawę zdajemy na ciebie.

Baron.

Podwajać się twój Baron potrafi w potrzebie.
W gry różne grać możemy na wszelki przypadek.

Wtorkiewicz.

Co? Baron w ciuciubabkę? A, to ciuciudziadek
Nie ciuciubabka będzie; Baron, susy! skoki! =
Dalibóg! na mój honor, trzeba zerwać boki. =

Baron (zrywając się i cicho do Czesława).

Nie zniosę tych przekąsów, wyzwę i zabiję.

Czesław (podobnież).

Ej, daj mu pokój, przebacz, niechaj sobie żyje.

Baron (jak wyżej).

Dam pokój, ale kiedyś tak mu kurtę skroję.

Zofia.

Ach, tylko żadnych spisków, tajemnic się boję.

Czesław.

Tobieżto skrytych myśli lękać się wypada?
Odkryj wszystkie — a każda nową korzyść nada.

Zofia.

We względzie prawdy, może.

Czesław.

A prawda ci sprzyja.

Zofia.

A nuż się myśl Czesława przedemną rozwija?
Cóż w niej widzę!

Czesław.

Nic złego.

Zofia.

Nic, troszkę nagany.

Czesław.

Pani....

Zofia.

Gdyby głos cichy tej myśli był dany,
A mnie święta cierpliwość wysłuchać co powie,
Możebym coś słyszała w podobnej osnowie:
„Zofia, (tak myśl mówi) dość mi się podoba,
„Bo Zofia jest dobra, przyjemna osoba;
„Doć ładna, (dość, wszakże myśl nie przesadza wcale).
„Ale... ale (dla Boga! teraz długie ale)
„Ale zbytnia wesołość płochości dotyka:
„Pierwsza mija rozsądek, druga go unika;
„Zbytnia chciwość oklasków nie czyni wyboru,
„Nie zgłębia ich wartości, chwyta się pozoru
„I dusza, której odmęt potrzebnym się staje,
„Nadal prawego szczęścia pewności nie daje.
Tak głos myśli przemawia, kto to wie, czy błądzi?

Czesław (zmieszany).

Czém mogłem?....

Zofia (podając mu rękę).

Nic, nic złego — to przyjaźń tak sądzi....
Jakże, panie Wtorkiewicz, cóż robić będziemy?
Ale widzę, jak drudzy i Wtorkiewicz niemy;

(spojrzawszy na Zdzisława)

Prędko zaraza splinów sięgnęła dokoła;
Ja więc sama za wszystkich jestem dziś wesoła.

Wtorkiewicz.

A niech mię diabli wezmą! moja śliczna pani,
Jeśli co nad twe oczy, moje serce rani.

Na jutro mam już w myśli projekta gotowe:
Zwiedzimy piękny pałac, moje kupno nowe.
Mój pałac zwiedzisz pani, bom go kupił na to. =

Zofia.

Dobrze, wodą popłyniem, Zdzisława fregatą;
Ale sobie wymawiam, że będzie przy stérze,...

(do Wtorkiewicza)

Nas tylko dwoje myśli, jak się bawić szczérze...
Baronie, proszę prędko czoło rozweselić....

(do Czesława i Zdzisława)

Panów zaś o to prosić trudno się ośmielić.

(odchodzi)
Czesław.

Dziwnie.

Zdzisław.

Wszakże mówiłem.

Czesław.

Chciałbym wierzyć z duszy.

Wtorkiewicz (na stronie).

Biedny Czesław! A Baron? ten w koszu po uszy.

(odchodzą)




SCENA II.
Baron.

Kocha Barona! miłość we wszystkiém przebija,
Ach, sam zaledwie wierzę szczęściu co mi sprzyja!
Jak chciała wszystkich rady, aby przyjąć moję,
A jakie jej mój smutek sprawił niepokoje!

Dla wszystkich grzeczność była, dla mnie uśmiech skryty,
Puszczałem téż wejrzenia, jak ostre dziryty.

(po krótkiém milczeniu)

Czesław, zimny cokolwiek — ten głupi ha ha ha,
Nie miała więc co myśleć, i jeśli się waha,
To moje dawne figle są przyczyną trochę,

(z uśmiechem)

I prawdę mówiąc, miałem serce diable płoche!





SCENA III.
Baron, Panna Bobiné.
Bobiné.

A, już panie Baronie, jasno ci przełożę,
Że tylko w jednej Polsce trafić to się może,
Że to rzecz niepojęta, nigdzie niewidziana,
Aby w kraju płeć piękna za nic była miana,
Aby człowiek comme il faut, znaczący coś w świecie,
Mógł taką avanią wyrządzić kobiecie.

Baron.

Piękna panno Bobiné, cóż ja przewiniłem?
Z własnej woli płci pięknej nigdy nie chybiłem;
Ani ja, ani żaden Baron mego rodu.

Bobiné.

Jeśli nie z własnej woli, to zapewne z głodu.

Baron.

Ostra panno Bobiné, zważ bez uniesienia,
Że głód nie jest dla ludzi mego urodzenia,
I jeśli z mej przyczyny, może jaka fraszka....

Bobiné.

Ha! łakomy Baronie, gdzie jest moja kaszka?

Baron.

Kaszka?

Bobiné.

Zjadłeś ją gwałtem, bez względu i sromu.

Baron.

Nie zjadłem, ale jeśli kto co połknął w domu,
Wszakże Smakosz przyjechał.

Bobiné.

Przyjechał?

Baron.

Dziś rano.

Bobiné.

A więc przebacz, Baronie, źle mi powiedziano.

Baron.

Gdy mi prawo przebaczać udzielasz łaskawie,
Przy zupełnym odpuście warunek postawię.

Bobiné.

Żarłok! gdzie odpust?

Baron.

Mówię, że odpuszczę winę,
Jeśli mi zechce pomódz nadobna Bobiné.

Bobiné.

Pomódz? w czém?

Baron.

Przed Zofią rzucić słówko czasem,
Do roztrzygnienia rzeczy zachęcać nawiasem;
Bo jakie będzie, już wiem, nie o to mi chodzi,
Ale względem pośpiechu namowa nie szkodzi.
Co się tyczy wdzięczności, proszę być spokojną,
Choć wiele zasłużoną, więcéj będzie hojną,

I co tylko zapragniesz, w jakimkolwiek względzie,
Spuść się na mnie, stać będę w protektorów rzędzie;
Nawet w każdym przypadku możesz mówić śmiało,
Że Baron Antenacki sprzyja ci niemało.





SCENA IV.
Baron, Bobiné, Wtorkiewicz.
Wtorkiewicz.

Myślałem, że cię panno już niema na świecie,
Szukając cały ranek przydybałem przecie, =
Przydybałem nakoniec. = Przyszły mi klejnoty,
Między niemi ten krzyżyk wybornéj roboty,
Wyborniejszéj wartości. Jaki ogień żywy!
Szmaragdy wcale czyste.

Baron (na stronie).

Bogacz obrzydliwy!

Wtorkiewicz.

I brylant wcale duży.

Baron (na stronie).

Gotów jéj darować.

Wtorkiewicz.

Do pięciudziesiąt czątych możnaby szacować,
Daruję ci go, panno, weź go, weź go sobie.

Baron (wzruszajrąc ramionami).

Nie mówiłem.

Wtorkiewicz.

A za to o mojéj osobie
Przebąknij tam czasami = nieznacznie, rozumiesz?
Przebąknij. =

Bobiné.

Pan dość jasno tłómaczyć się umiesz.

Baron (sentymentalnie na stronie).

Czém jest bogaty w złoto, gdy w cnoty ubogi!

Bobiné.

Ten dar, że z jego ręki, dla tego jest drogi.

Wtorkiewicz.

A, niech mię djabli wezmą i brylant nie tani.

Bobiné (na stronie)

Prostak! ale do rzeczy.

Wtorkiewicz.

Głupi, kto go zgani.
Wszakże piękny, Baronie?

Baron (wzrusza ramionami i odchodzi w głąb).
Bobiné.

Wszelkich sił dołożę,
Aby mu być pomocną, choć daremnie może,
Bo tam gdzie pan Wtorkiewicz zwycięztwo zakréślił,
Już zwyciężył zapewnie, nim drugi pomyślił.

(nisko się kłania i odchodzi).




SCENA V.
Baron, Wtorkiewicz.
Wtorkiewicz.

Baronie, Baroneczku, nie dmuchaj tak szumnie.
Zbliż się, daj rękę, słuchaj, pomówmy rozumnie.

(po krótkiém milczeniu).

Niechaj mnie djabli wezmą, jeśli cię się boję:
Ale chcę twego dobra, gdym zapewnił swoje:
Od wdówki nie odsadzisz, choćbyś miał dwie głowy,
Pocóż czekasz, powiedz mi, na wieniec grochowy?
Powierz się lepiéj Bogu w téj przykréj potrzebie,
I wynieś się cichutko, niepatrząc za siebie;
To radzę, a ty radą nie pogardzaj zdrową.

Baron.

Z początku aż do końca, wszystko słowo w słowo,
Proszę powtórzyć jeszcze, do siebie, odemnie.

Wtorkiewicz.

Kocham Zofią.

Baron.

I ja.

Wtorkiewicz.

Kochany wzajemnie.

Baron.

Bardzo wątpię.

Wtorkiewicz (ironicznie).

Tak? może sprzyja Czesławowi?

Baron.

Nie Czesławowi.

Wtorkiewicz.

Komuż więc?

Baron.

To się nie mówi.

Wtorkiewicz.

Ha, ha, ha! daj go katu! A przecież nie tobie?

Baron.

I gdzież pewność, że nie mnie?

Wtorkiewicz.

Ach, w twojéj osobie.

Baron.

Mości panie Wtorkiewicz, ta mowa zuchwała...

Wtorkiewicz.

Bo dla czegóż Zofia kochaćby cię miała?

Baron.

A dla czego Waćpana?

Wtorkiewicz.

To dobre pytanie!

Baron.

Dla złota?

Wtorkiewicz.

Dla twych herbów?

Baron.

To mi porównanie!

Wtorkiewicz.

Ja mogę jéj powiedzieć: szczęściem ci odpłacę,
Masz czego tylko pragniesz, ogrody, pałace,

Baron.

Gdzie jeszcze resztki znajdziesz, pieprzu i rozynek,
Co z handlu swego tatki, schował skrzętny synek.

Wtorkiewicz.

Lepszy i funt rozynek, niż pargamin stary,
Który ledwo się przyda na utkanie szpary.

Baron.

Co za honor być matką najświeższego rodu!

Wtorkiewicz.

Co za honor wziąść męża, co mógł umrzeć z głodu.

Baron.

Neofit wyzłocony!

Wtorkiewicz.

Pan o cudzym chlebie!

Baron.

Dość już! zabiję! zginiesz...

Wtorkiewicz.

Po twoim pogrzebie.





SCENA VI.
Baron, Wtorkiewicz, Czesław, Zdzisław.
Czesław.

Panowie! cóżto za zgiełk?

Baron (w największéj złości).

Już dopełnił miary.

Wtorkiewicz (odchodząc)

Niechże mi schodzi z drogi ten szaleniec stary.

Baron (biegnąc za nim kończy za drzwiami).

Sta.... sta.... sta.... stary?





SCENA VII.
Czesław, Zdzisław.
Czesław. (otwarty list w ręku).

Chodźmy, pogodzić ich trzeba.

Zdzisław.

Nie lękaj się, nie zginą, łaskawe są nieba.
Jak na nas zgodę zdadzą, pewność jéj osiągną,
Będą się srożyć, puszyć i kłótnię przeciągną.

Czesław.

Niech się czubią, nie czubią, my myślmy o sobie;
Czytałeś, zatém słuchaj, ja pono tak zrobię:
Jechać muszę koniecznie, ale nim pojadę,
Chciałbym wiedzieć, Zofia jak przyjmie twą radę;
Bo lubo nas ujęła swoich wad zeznaniem,
Jeśli się nie poprawi, na miejscu zostaniem.

Zdzisław.

Powiem jéj, to bądź pewny, moje myśli szczérze,
I że dobrze je przyjmie chętnie sobie wierzę,
Zwłaszcza, że i téj chwili, choć to niby w żarcie,
Jak dobrze zna swe błędy, zeznała otwarcie;
Ale się nie spodziewaj, abym jak z ambony,
Gorliwym kaznodziei żarem rozogniony,
Ni z tego, ni z owego, miał prawić morały;
Pozwól, by jéj uwagi wstęp mi do nich dały,
Bo lubo przyjaźń, prawo rzec prawdę udziela,
Nie bardzo prawda miła i od przyjaciela.

Czesław.

Łatwo znajdziesz sposobność, łatwo téż i ona,
Czy się zechce odmienić, o tém nas przekona;
Niech jednego, drugiego dla żartu nie łudzi,
Niech się za roztargnieniem tak mocno nie trudzi,
Jak gdyby już rozsądek, choć na jedną chwilę,
Miał w sobie tyle nudów i przykrości tyle!
Wtedy, lubo sam czuję, że ważę zbyt wiele,
Stanowczej odpowiedzi żądać się ośmielę.

Ale jeżeli twoje uwagi w téj mierze
Przyjmie takim umysłem jak i każde bierze,
Wysłucha, zważy, ziewnie, potém się rozśmieje,
To dziwnie dłużéj chować jakąbądź nadzieję,
I niechcąc z Baronami turniejów wyprawiać,
Ni sobą w tym obrazie miejsc próżnych zastawiać,
Najrozsądniéj uczynię, gdy mój pobyt skrócę,
Wyjadę na czas jakiś... a nigdy nie wrócę.

Zdzisław.

Gdybym cię dobrze nie znał, uważał na słowa,
Zbrodnią względem Zofii, byłaby namowa;
Bo w czémżebym miał pewność szczęśliwego losu,
Téj duszy pełnej czucia, pragnącéj odgłosu;
Któréj jedyną skazą, (jeśli skazą mienić)
Że niechce w porze wiosny jéj kwiatów nie cenić.

Czesław.

Ależ....

Zdzisław.

Że nawet może zanadto je ceni,
Że przesuwa się tylko po świata przestrzeni,
Bojąc się dotknąć silniéj bądźto jakiéj strony,
By nie trafić na ciernie, którym świat zjeżony.
Ale ja cię znam dobrze, ta oziębłość twoja
Jestto oręż z papieru, z pajęczyny zbroja.

Czesław.

Nie takto wszystko słabe, kiedy dotąd strzeże;
Ale wierz mi, Zdzisławie, z tobą mówię szczerze.
Jak nigdym nie udawał i dziś nie udaję,
I jeżeli sam z sobą niezgodny się staję,
To dla tego, że równych dwóch godzin tu niema,
A chwiać się musi każdy, kto się trzciny trzyma.




SCENA VIII.
Czesław, Zdzisław, Krupkowski.
Krupkowski (do Zdzisława).

Dobrze, że tu pan jesteś, szukałem go wszędzie.
Pani za nim wysłała i zaraz tu będzie.

(spozierając na Czesława)

Chce pomówić sam na sam.

Czesław (śmiejąc się).

A za drzwi kto trzeci.

(Krupkowski kłaniając się nizko)
(do Zdzisława)

Otóż i ta sposobność sama przed nas leci:
Że użyjesz najlepiej, przyjaźń twoja ręczy,
Lecz pomnij, że chcę prawdy; niepewność mię dręczy.

(odchodzi)




SCENA IX.
Zdzisław, Krupkowski.
Krupkowski.

Hm, hm, dziwy ja, dziwy, tu jeszcze zobaczę;
Pani jawnie się cieszy, a po kątach płacze.

Zdzisław.

Płacze?

Krupkowski.

Nie dziśto tylko (tajemnie) codzień, codzień, panie.

Zdzisław (do siebie).

Codzień płacze.

Krupkowski.

Jak czasem wnijdę niespodzianie
I zastanę ją samę, ledwie okiem rzuci,
Zaraz, niby tam po coś, prędko się odwróci
I albo w okno patrzy, albo czegoś szuka,
A to, bym łez nie widział, ale stara sztuka!
Znam ją przecie od dziecka: jeśli nie oczyma,
To i po glosie poznam, że tam śmiechu niema;
Albo nieraz... (śmieje się) mój Boże, odpuść grzechy moje!
Staje, gdzie? przed zwierciadłem, a ja za nią stoję.
Milczałem dotąd ściśle, nie pisnąłem słowa,
Lecz gdy płacze....

Zofia (która weszła przed ostatnim wierszem).

Kto płacze? o kimże tu mowa?

(po krótkiém milczeniu)

Nie wiedziałam, że wszystko Krupkowski uważa,
A mniej jeszcze, że wszystko co widzi, powtarza.

(Krupkowski odchodzi naciągając perukę)




SCENA X.
Zofia, Zdzisław.
Zofia.

Prawdę mówiąc, mam dosyć do płaczu przyczyny;
Winną jestem, a odkryć nie mogę tej winy,
Przez którą mych przyjaciół oddalam od siebie.

Zdzisław.

Czy do mnie to zmierza?

Zofia.

Tak, Zdzisławie, do ciebie.

Ale nie chcę się żalić, chcę wysłuchać wprzódy:
Może w samej istocie masz jakie powody,
Dla których moja przyjaźń, niegdyś miła tobie,
Tak bardzo uciążliwą stała się w tej dobie.

Zdzisław.

Czym zasłużył, Zofio, na takie mniemanie?

Zofia.

Jeżeliś nie zasłużył, chcesz zasłużyć na nie.
Od dnia mego przybycia smutny i milczący,
Jeśli dzielisz zabawy, to jakby niechcący;
Jeśli zejdziem się z sobą, nie chcę czuć a czuję,
Jak twoja myśl skwapliwa minuty rachuje.
Czémże straciłam przyjaźń?... ale i to mało,
Bo i spojrzenie na mnie przykrém ci się stało.

Zdzisław.

Wątpisz o mej przyjaźni. — Ach, to mocno boli!
Na takimżeto stopniu stanąłem niedoli,
Że go nawet i pojąć myśl nie była zdolną?!
Zofio! którą siostrą nazywać mi wolno....

Zofia.

O, minęło już z czasem dawnych uczuć godło.

Zdzisław.

Pani!...

Zofia (porywczo).

Zdzisławie, dość już (boleśnie kładąc rękę na sercu)
To krwawo ubodło!
Widzę, że się już nasze oderwały dusze,
Kiedy każdy mój wyraz tłómaczyć ci muszę;
Zwałeś mię niegdyś siostrą, ja cię zwałam bratem,
Przestałeś — czemu? ty wiesz, a ja się znam na tém
I powinnabym może tém samém odpłacić.
Może nadto się lękam twą przychylność stracić,

Może mnie i uniża ten zbytek bojaźni,
Lecz me serce nawykło do twojej przyjaźni
I z dzieciństwa ostatniej pamiątki zatrata
Tak bardzo mnie sierotą uczyni wśród świata.

Zdzisław (na stronie).

Nie, to nad moje siły.

Zofia.

Kiedym tu wracała,
Ledwie nie w tém pociecha moja była cała,
Że zobaczę, przebiegnę, zwiedzę z tobą razem,
Te miejsca, kędy wszystko lat naszych obrazem;
Gdzieś ty, już trochę starszy, towarzysz mój stały,
Wpajał myśli... co kiedyś zasmucić mię miały.

Zdzisław (na stronie).

Zgubię się, ale wyznam.

Zofia (zasłyszawszy).

Jakieżto wyznanie?
Powiedz, któż jest nad twoję przyjaciółkę w stanie...

Zdzisław (na stronie).

Przyjaciółkę!....

Zofia.

Troskliwiéj twój smutek uśmierzyć?
Powiedz.

Zdzisław.

Nie, nie... mylisz się, nic ci nie mam zwierzyć.

Zofia.

Może ci jest niemiło w moim domu bawić?

Zdzisław.

Czyliż...

Zofia.

I w tém odmianę łatwo będzie sprawić.

Zdzisław.

Przestań, przestań Zofio! winnym mnie być mniemasz
I w łaskach coraz nowych już litości nie masz.
Przyjaźń nasza lat tylu z życiem tylko zgaśnie,
Jest mi drogą, jak była, i dla niej to właśnie
Błagam cię, miej tę ufność, którąś miała we mnie.
Jeżeli jaki smutek dręczy mnie tajemnie,
Nie chciej przyczyn dochodzić troskliwością twoją,
Wierz mi, są nieznaczące.... same się ukoją....
I to, wierz mi, niebawem... to są tylko spliny,
Ale w tém, przyznać muszę, wiele mojej winy,
Że kiedy ścigam cienie, coś z niczego robię,
Lepiej dziwacznych myśli nie ukrywam w sobie,
A raz już dostrzeżonych trudno się zapierać,
Nadtoś wprawna z dzieciństwa w mą duszę pozierać.

Zofia.

I dla tegoteż właśnie, żem pozierać wprawna,
Widzę, jaka dziś przyjaźń, jaka była dawna;
I wiem, jak mam rozumieć, coś mówił tej chwili....
Dość ukrył się przedemną, kto się ukryć sili,
Nareszcie, na cóż w prawdy puszczać się bezdroże?
Kiedy pozór przyjemny, dość nam na pozorze;
Niech dzień po dniu przemija, niech mija jak strzała,
Byle radość początek i koniec mu dała;
A radość z tego źródła, czy z owego płynie,
Będziem kiedyś roztrząsać w późniejszej godzinie,
Kiedy ciężką rozwagę czuciem się opłaci,
Śmiech przejdzie, a zwierciadle całkiem łaskę straci.

Zdzisław.

Nie tak myślisz jak mówisz, i ja tak nie myślę,
Z jakiego źródła radość, zważasz bardzo ściśle;
Lecz jakie o tém światu nadajesz mniemanie,
Zofio, pozwól wyznać, to wielkie pytanie.

Zofia.

O! świat, stary świętoszek, co się zawsze złości,
Pobożnie złe podwaja, a dobra zazdrości.
Kto cierpi, że już cierpi, nie dośćże mu na tém?
Trzebaż koniecznie płakać i jęczeć przed światem?
Jeżeli jaki smutek los w duszy umieści,
Nie możnaż i na chwilę wyrwać ją boleści?
Trzebaż swój żal ukochać, strzedz go nawet święcie?
Nie wolnoż sobie spocząć w durzącym odmęcie?
Wszak i ze łzami w oczach uśmiechać się można
A chęć zabaw wesoła, jestże to chęć zdrożna?

Zdzisław.

Chęć zabaw w twoim wieku nie jest zdrożną wcale,
Owszem, nikt jej nie gani, ja ją nawet chwalę!
Ale gdy chcesz szczerości, szczerze ci przełożę,
Jak każdy co cię nie zna, dzisiaj sądzić może.
Dziwnie widzieć tę przy niej zalotników zgraję,
Bo jeśli nie odprawia, nadzieję im daje;
Wybiera — ale komuż wiadomém nie będzie,
Że Wtorkiewicz i Baron także stoją w rzędzie?
Astolf, Edmund, Rodosław, z nią jechać nie śmieli,
Lecz ona bale na wsi daje co niedzieli.
Tam więc pole otwarte, każdy jej cześć składa,
Ona zaś nie osobom, ale cześci rada;

Lecz cóż ręczy, że biorąc zwodnicze nadzieje,
Prawdziwe, w jakiém sercu, czucie nie zatleje?
Czémże potem nagrodzić cały poczet złego,
Nienawiść świata, ludzi i siebie samego?
Ach, kochać niekochanym, męka nazbyt krwawa,
Powiedzże mi, Zofio, jestżo to zabawa?

(Zofia przy przedostatnim wierszu, zasłoniwszy oczy chustką, zostaje w milczeniu — Zdzisław po krótkiém milczeniu postrzegłszy to)

Ach! przebacz! przebacz! jeśli zbytecznym zapałem...
Twego, ach twego tylko, twego dobra chciałem.

Zofia.

Teraz znowum znalazła dawnego Zdzisława,
Teraz do mej przyjaźni noweś nabył prawa;
Chciałam, choć z własną szkodą, chciałam roztargnienia,
Lecz światło, któreś rzucił, całkiem rzecz odmienia.
Inną, lepszą mnie ujrzysz i wszystko tak zrobię,
Bym nadal moje dobro, była winna tobie.

(Podaje mu rękę, którą Zdzisław z uczuciem całuje, długo za odchodzącą spogląda, wznosi z westchnieniem oczy ku niebu i zamyślony w boczne drzwi odchodzi).




SCENA XI.
Smakosz, Baron, Wtorkiewicz.
(Smakosz, wyrywając się, wchodzi między dwoma w szlafmycy i serwetą zapasany, które wkrótce zdejmuje).
Smakosz.

Ale dajcież mi pokój! czegoż mię dręczycie?
Nie nauczę się sosu, a wam drogie życie;

Nacóż ta kłótnia wasza, naco to wyzwanie?
Żeby to jeszcze w mieście, byłoby śniadanie;
Ale tu, w cudzym domu, służąc jeszcze damie,
Wolicie jeść, pić dobrze, niż myśleć o szramie.

Baron.

Tu o szramę nie idzie; ja nie na zagrodzie,
Bym domeszkę szlifował po sąsiedzkiej brodzie;
Szpada u wszystkich dworów zostaje w honorze,
A zatém szpadą tylko Baron walczyć może.
Lecz jako przynaglony do broni ujęcia,
Wymawiam sobie z miejsca, najpierwsze dwa pchnięcia.

Wtorkiewicz.

Jabo strzelać się będę.

Baron.

Więc pierwsze dwa strzały.

Wtorkiewicz.

Czemu nie sześć, mój panie? nadtoś widzę śmiały?

Smakosz.

Moi panowie! chciejcie słuchać mojej rady:
Porzućcie halabardy, krucice i szpady,
A pozwólcie powiedzieć, szczérze choć zuchwale,
Że obu krwi puszczenie nie zaszkodzi wcale.
Jeden i drugi puszy: jeden, że bogaty,
Drugi, że liczy herby, jak tamten intraty,
I cóż z tego trzeciemu, że wasz zaszczyt prawy?
Kat mi z cudzego złota! kat mi z cudzej sławy!
Diabli z tego dmuchania, co go nikt nie słucha!
Kto daje dobry obiad, niech ten wtedy dmucha.

Bardzo pięknie, zaszczytnie i chlubnie bez miary,
Że jeden dziad zbił Szwedy a drugi Tatary,
Że bezzębnych prababek poczet niezliczony,
Które wszystkie dźwigały królewskie ogony,
Ale ja tym zaszczytom bijąc kornem czołem,
(cicho) Kiedy mam zdrów żołądek, nie dbam zkąd go wziąłem.
Słowem, moi panowie, niech to was nie gniéwa,
Bo złość apetyt psuje, lecz to rzecz prawdziwa
Że tak nędznego człeka nie dały niebiosa,
Któryby w duszy nie drwił z zadartego nosa.

Wtorkiewicz.

Dalibóg, prawdę mówisz, = śmieszny nos zadarty,

(do Smakosza, spoglądając na Barona)

A cóż dopiero wtedy, gdy łokieć wytarty?

Smakosz.

Kłótnia wasza z miłości i miłość zagubi.
Czyliż Zofia kiedy zabójcę polubi,
A w tém mniéj jeszcze tego, co wyzionie ducha;
Miałaby zmarłych słuchać, a żywych nie słucha.

Baron (biorąc go na stronę).

Wprawdzie on i tak biedny.

Smakosz.

Ach, biedny, bez miary!

Wtorkiewicz. (biorąc go na stronę).

Ten Baron i tak nędzny.

Smakosz.

Nędzny nie do wiary. —

Baron (odprowadzając go).

Nacóż się pastwić nad nim? na koszu zostanie.

Smakosz.

Otóż i ja tak mówię, takie moje zdanie.

Wtorkiewicz (odprowadzając go).

Zdmuchnąwszy mu kochankę, przebaczyć wypada.

Smakosz.

Otóż i ja tak mówię, taka moja rada.

(sprowadzając ich, i łącząc ręce).

Zgoda.

Baron (odwrócony).

Panie Wtorkiewicz.....

Wtorkiewicz.

Ha, ha, ha, Baronie.

Smakosz (zmuszając do uściśnienia).

Niech w szczérem uściśnieniu gniew cały ochłonie.
Od Zofii czekajcie rozstrzygnienia losu,
I żeńcie się, nie żeńcie. — Ja wracam do sosu.





AKT III.


SCENA I.
Zofia, Krupkowski.
Zofia (siedząc oparta na stoliku).

Krupkowski!

Krupkowski.

Słucham.

Zofia.

Balu w niedzielę nie będzie.

(po krótkiém milczeniu)

Balu nie będzie.

Krupkowski.

Słyszę.

Zofia.

Porozsyłać wszędzie,
Przeprosić, że wyjeżdżam... albo nie, żem chora...
Nie, nie... że do innego odkładam wieczora,
Bo... dla czegóż odkładam?

Krupkowski.

Alboż ja wiem, pani.

Zofia.

Najlepiéj, żem jest słaba: niech śpieszą wysłani,
A wy bądźcie gotowi, pojedziemy w drogę.

(do siebie)

Już tych miejsc, lubych niegdyś, dłużej znieść nie
mogę.

Krupkowski.

Do Warszawy?

Zofia.

O nie, nie.

Krupkowski.

Daleko?

Zofia (zamyślona).

Bóg to wié!

Krupkowski.

Na długo?

Zofia (do siebie).

Czy na długo? któż na to odpowie?

(po krótkiém milczeniu, do siebie w zamyśleniu).

Na długo! alboż kto wie, co go nadal czeka?
Jedno czucie czas skraca, drugie go przewleka.
Długo — niedługo — cóż jest? to rozmiar przyszłości.
Przeszłość im i dwóch punktów osobnych zazdrości,
Krótka radość — żal długi — wszystko w jedno spływa.
Zrazu słońce, wnet gwiazda, potém w punkt ubywa,
Potem w nic, nic wcale — nic!

Krupkowski.

Pani!

Zofia.

Kto?

Krupkowski.

Ja czekam
Dalszych twoich rozkazów.

Zofia (znowu zamyślona).

Przed sobą uciekam,
Ale gdzie, gdzie schronienie, przed swą własną zdradą?

Krupkowski.

Czy prędko?...

Zofia.

Jak najprędzéj.

Krupkowski.

Wszyscy więc pojadą.

Zofia.

Wszyscy — wszyscy — a pewnie — sam tylko zostanie.

Krupkowski.

Nikt tu zostać nie zechce, powszechne wygnanie.

Zofia.

Jakto nikt? wszakże Zdzisław.

Krupkowski.

A więc zgadłem przecie,
Że pani o tém nie wiesz (zbliżając się) wszystko więc w sekrecie.

Zofia.

Co w sekrecie?

Krupkowski (do siebie).

No proszę, coto to za głowa!

Zofia (uśmiechnąwszy się).

Pewnie o wychowańcu ulubionym mowa,
Pewnie do mnie ze skargą; cóż Zdzisławek zbroił?

Krupkowski (trochę nieukontentowany).

Pani zawsze żartuje, żem sobie uroił,
Niby.... niby opiekę nad panem Zdzisławem,
No, opieki tu niema, bo jakimże prawem,
Ale pod mojém okiem wyrósł jak topola
I jak własne mi życie, droga jego dola.

Zofia (na stronie).

Ach, nie tobie jednemu!

Krupkowski.

Proszę więc, niech Pani
Te wszystkie widzimisię niepomału zgani.

(tajemnie).

Złajać go! — pani ujdzie, a mnie się nie godzi:
Kiego djabła... z respektem, jakby nie swój chodzi.
Dawniéj mój dobry Boże! jeszcze tyli, tyci,
To gwizdał, śpiewał, skakał, jak wróblik na nici,
Zawsze go z panią w parze, inaczéj nie zoczył,
A za swoję siostrzyczkę byłby w ogień skoczył.
Ale téż krom niéj, rzadko chciał kogo usłuchać,
O! mały bęben nie dał sobie w kaszę dmuchać:
Było Zosię zaczepić, to zaraz się czubił.
Nieboszczyk nasz Jegomość bardzo go był lubił,
Jejmość już nie tak, zwłaszcza ostatniego roku...
A jak wdział mundur! cacko! kord tęgi przy boku,
A pani w płacz! aj gwałtu, co to płaczu było!
Lecz jemu tylko w polu i przy koniu miło. —

I Pan Czesław powiada że to żołnierz diabli,
Niech go tam licho weźmie, jaki zuch do szabli.
A teraz jak kapucyn chodzi zamyślony,
Lecz co gorzej, chce jechać gdzieś w dalekie strony.

Zofia.

Kto? Zdzisław? nic nie mówił.

Krupkowski.

Bo się mówić boi.

Zofia.

Jakże wiesz?

Krupkowski.

Wszakże wszystko przed oczyma stoi:
Psy, strzelby rozdarował, wierzchowiec przedany.

Zofia.

Ale czemuż to skrycie...

Krupkowski.

By nie był wstrzymany.

Zofia (do siebie).

Mogłażem się spodziewać!

Krupkowski.

Niech mu Pani powie.

Zofia (na stronie).

To już nie obojętność, to się wstrętem zowie,
Ale za co? ach za co?
(do Krupkowskiego). Ja temu nie wierzę,
Pan Zdzisław żadnych przeszkód nie miałby w téj mierze.

(na stronie) Jedź kiedy chcesz.
(do Krupkowskiego z żywością) Pojadę czy zostanę w domu,
Nie chcę, aby wiedziano — nie mówić nikomu.

(odchodzi)




SCENA II.
Krupkowski.

Żadnych przeszkód — nieprawda, muszą być przeszkody.
Niech wyjawi przynajmniej, jakie ma powody.
Rozgniewała się troszkę — dobrze że się gniewa.
Tfy! tfy! i ja się gniewam. A! jak mi zaśpiewa
Jeszcze raz swoją piosnkę, to Krupkowski powie:
Panie Zdzisławie... panie... panu świta w głowie.





SCENA III.
Krupkowski, Zdzisław (zamyślony wchodzi).
Zdzisław (nie widząc Krupkowskiego).

To zawiele! zawiele! nadto na me siły!

Krupkowski (z czułością).

Otóż, otóż go macie (do Zdzisława) mój, mój panie miły,
Łaski stary Krupkowski ośmiela się błagać.

Zdzisław (śmiejąc się z goryczą).

Mojej łaski? prawdziwie, to mało wymagać.

Krupkowski (chcąc go w rękę całować).

Panie Zdzisławie, powiedz, uczyń mi zwierzenie:
Czemuś teraz tak smutny?

Zdzisław.

Smutny? przywidzenie!
I któż to uważał?

Krupkowski.

Ja.

Zdzisław.

Nadto zważasz ściśle.

Krupkowski.

Myślisz pan jechać.

Zdzisław.

Czy tak? któż zgadł co ja myślę?

Krupkowski.

Ja.

Zdzisław.

Proszę! ale pozwól, jabym o tém wiedział.

Krupkowski.

I Pani już wie teraz.

Zdzisław (z niecierpliwością).

I któż jej powiedział?

Krupkowski.

Ja.

Zdzisław.

Ja i ja, ale ja czasem plotkę zrobię.
I co Zofia, proszę, co pomyśli sobie?
Nie powinnażby ona pierwsza wiedzieć o tém?
Wierz mi, czasem i dobroć nabawi kłopotem.

Krupkowski.

Niech mię Pan łaje, jak chce, ja milczeć nie umiem,
Zwłaszcza... że niby... niby... troszkę rzecz rozumiem:
Ten smutek, hm? ztąd pono (wskazuje na serce).

Zdzisław (niespokojnie).

Słuchaj!

Krupkowski.

Nic nie szkodzi.

(z minami)

Nasza Pani...

Zdzisław (surowo).

Krupkowski! — to miarę przechodzi.

Krupkowski.

Ale niema nic złego.

Zdzisław.

Więcej ani słowa,
Ani pół. Ta myśl dzika dójśćby ją gotowa.

Krupkowski.

Ale niema nic złego.

Zdzisław.

To mylne mniemanie,
Lubo mylne, mnie jednak szkodliwym zostanie.

Krupkowski.

Ale czemu? mój Boże?

Zdzisław.

Naco ta rozmowa?
Choćbym ci sto lat gadał, nie pojmiesz i słowa;
Ale proszę, zaklinam w najświętszym sposobie,
Nic powtarzaj coś wyrzekł i samemu sobie.
Jej przyjaźń, jej szacunek, to tylko posiadam,
To tylko jeszcze moje i to dziś postradam.

Krupkowski.

Ale przez cóż, u licha, przyjaźń się utraci?
Najwięcej, gdy wzajemném czuciem nie odpłaci.
Wszakże ją ze stu kocha, ona się nie gniewa:
Czyż to grzech, że się człowiek przy ogniu rozgrzewa?
To pan Zdzisław tam nie śmie, gdzie śmie taki siaki?
Cożto? pan jesteś Turek, czy muzułman jaki?
I pani też ma oczy i patrzy oczyma,
I pewnie sama powie, że nic złego niema.
Gdybym nią był, a do mnie pół srebrny, pół złoty
Basza amerykański przyjechał w zaloty,
Tobym mu powiedziała: ruszaj sobie wasze,
Bo ja Zdzisława wolę, niż samego Baszę.
Ale kiedym ja głupi... no, tom głupi może...
I co ich tak rozdziela? O mój miły Boże!
Ale Krupkowski głupi, głupi, dobre i to...
Bogata! jednak w złocie szczęścia nie ukryto,
Jednak (uderzając się w piersi) dobrego serca za złoto nie kupi,
Ale ja, Bogu dzięki, głupi, tfy, tfy, głupi!

(odchodzi w złości rozprawiając rękami).
Zdzisław (po krótkiém milczeniu).

Chciałbym się gniewać, chciałbym, na honor, nie mogę.
Wyjawił więc głos obcy... lecz czy zwiększył trwogę?...





SCENA IV.
Zdzisław, Bobiné.
Zdzisław.

Jest! znowu przyjaciółka z śledczemi oczyma;
Ach, czyż nieprzyjaciela na tym świecie niema!

Bobiné.

A zawsze sam.

Zdzisław.

Ach, nigdy.

Bobiné.

Czemuż to westchnienie?

Zdzisław.

Przypadkiem.

Bobiné.

Zawsześ smutny.

Zdzisław.

Już się nie odmienię.

Bobiné.

Posiadając, Zdzisławie, tak szlachetną duszę.

Zdzisław (kłaniając się).

O, proszę...

Bobiné.

Nie, raz wszystko wypowiedzieć muszę.

Zdzisław.

Ależ...

Bobiné.

Takie zalety...

Zdzisław.

Ach!

Bobiné.

Rozum...

Zdzisław.

Dla Boga.....

Bobiné.

Jakaż od świata ciągnie, jaka władza sroga?
Mogąc być towarzystwa zaszczytem, ozdobą.....

Zdzisław.

Ale czemuż...

Bobiné.

Chcesz tylko żyć ze samym sobą.

(z kokieteryą)

Jak gdybyś był o siebie zazdrośnym, w istocie.

Zdzisław.

Nie wiem...

Bobiné (z czułością).

Ach, drugich zostaw w tym miłym kłopocie.

Zdzisław.

Ależ, dla Boga, dosyć! za takie wyrazy,
Do nógby trzeba upaść, upaść ze sto razy,
Gdyby skryte wejrzenie żartu nie wydało.

Bobiné.

Nie, nie; prawdziwie, wierz mi, cenisz się za mało.
Twoja skromność, lękliwość, aż przesadną bywa;
A kiedy na nieszczęście Zdzisław utyskiwa,
Niewdzięcznością dla losu duszę swoję plami;
I jeśli chcesz mej rady, mówiąc między nami...

Zdzisław.

Ach, wiem już, wiem, do czego ściąga ta przemowa;
Moja Panno Bobiné, skończ, nie mów i słowa.

Bobiné.

Zawsze Panno Bobiné i Panno Bobiné!
Wszak się przecie już znamy nie pierwszą godzinę:
Ten styl etykietalny zostaw obcym sobie,
Mnie mów po przyjacielsku, jak ja mówię tobie.
Niech w Rozynie z Margrabiów de Koniak Bobinę,
Zdzisław tylko swą czułą postrzega Rozynę.

Zdzisław (zniecierpliwiony).

Umiem, na honor, umiem twoję przyjaźń cenić,
Ale chciejże przez litość rozmowę odmienić;
I to, czegoś bywała, jak powiadasz, świadkiem,
Coś z duszy nie dość skrytej wyrwała przypadkiem,
Zapomnij raz na zawsze, zamknij jakby w grobie,
Jeżeli moję wdzięczność chcesz zapewnić sobie.

Bobiné.

Ale dla czego, powiedz?

Zdzisław.

Chcesz mię ztąd wygonić?

Bobiné (zatrzymując go).

Ale czemuż mi nie chcesz twej myśli odsłonić?

Zdzisław.

Ach, zgadłaś ją, niestety!

Bobiné (z przymileniem i ze spuszczonemi oczyma).

Zgadłam?

Zdzisław.

To za wiele!

Bobiné (zatrzymując go).

Ale jeśli poradzę, twe troski podzielę?

Zdzisław.

Niema rady.

Bobiné.

Niewdzięczny! jeszczeże ci mało,
Co serce mimowolnie z tajemnic wydało?
Twój umysł chciwy przeszkód sam je sobie roi,
Nie wie, jak czego żąda, tak czego się boi.
Chce widzieć wszystko czarne, gdzie wszystko różowe,
I ściąga z błędnych marzeń troski coraz nowe.
Lękasz się? — miłość prawa nie tak bywa trwożna
I probuje to wszystko, co probować można.
Ale nie, ty już zgadłeś, wiesz wszystko dokładnie,
Lecz zmieniwszy życzenia, chcesz się wymknąć snadnie;
Nie udawaj więc dalej, nie tak wielka strata!
Jaka w czuciu zasługa, taka i odpłata.

(odchodzi)




SCENA V.
Zdzisław (biegnąc za nią).

Z Zofią chciałbym mówić....

(wróciwszy, po krótkiém milczeniu)

Co się ze mną dzieje?
Jakto? jej towarzyszka każe mieć nadzieję,
Marzeniem tylko zowie dzielące przeszkody.
Miałażby.... ta jej przyjaźń.... te liczne dowody....
Czyż jej ubliżę?... ja jej? — nierówność nas dzieli,
Lecz jakiejże przepaści miłość nie zaścieli?
Ha! Czesław.





SCENA VI.
Zdzisław, Czesław.
Czesław.

Mówiłeś z nią?

Zdzisław.

Przyszedłem dopiéro.

Czesław.

Odkryj jej moję duszę, proś niech będzie szczérą,
Tylko znowu nie naglij!... Ale co mnie w głowie:
Kiedy ty, za mną mówisz, wygrałem w połowie.
Ufam twojej przyjaźni, mów, proś, ja uciekam.
Śpiesz się jednak....

Zdzisław.

Już wiem, wiem.

Czesław.

W tym pokoju czekam.

(odchodzi)
Zdzisław (sam).

„Ufam twojej przyjaźni“ — tak, ufaj Czesławie:
Zofii twe żądanie gorliwie przedstawię,
Lecz jeżeli nie przyjmie? — czyż moje nadzieje?...
Ale jeżeli przyjmie? — jeżeli?.. truchleję!





SCENA VII.
Zdzisław, Zofia.
Zofia (zimno, nie patrząc na niego).

Czy prawda, że odjeżdżasz?

Zdzisław.

Chciałem.... by daremną....

Zofia.

Przyszedłeś więc zapewne pożegnać się ze mną;
Może ci czego będzie potrzeba na drogę,
Proszę tylko rozkazać, czém mu służyć mogę.
Więcej robić zapytań nie śmiem i nie robię.

(spojrzawszy na niego)

Ach, jakiś ty blady!

Zdzisław.

Ja?

Zofia.

Dla Boga! co tobie?

Zdzisław.

Mnie? nic.

Zofia.

Tyś słaby.

Zdzisław.

Ja? nie.

Zofia.

Widzę.

Zdzisław.

Ręka boli.

Zofia.

Zkąd dziś ból tak gwałtowny?

Zdzisław (z westchnieniem).

Już mija powoli.

Zofia.

Jeszcześ blady, siądź.

Zdzisław.

Nie, nie.

Zofia.

W takimżeto stanie
Chcesz porzucić spokojne, twe własne mieszkanie?

Jeszcze z niezgojonemi zupełnie ranami;
Jeśli możesz, proszę cię, zostań jeszcze z nami. —
Nie? Jedź więc, kiedy tak chcesz, nie mogę, nie bronię,
Lecz jeśli znajdziesz szczęście gdzie w dalekiej stronie,
Któregoś tu nie znalazł, mimo naszej chęci,

(rozczula się coraz więcej)

Nie wymazuj Zofii zupełnie z pamięci;
Jakbądź los cię obdarzy, skąpo czy łaskawie,
Niech choć słówko.... bo zawsze.... żegnam cię Zdzisławie.

(odwrócona by łzy ukryć, rękę mu podaje).
Zdzisław.

Zofio moja.... przyjaźń, jaką jest, zostanie,
Wszakże to nie ostatnie nasze pożegnanie.

Zofia (odwrócona).

Na długo?

Zdzisław.

Jeszcze nie wiem — i w innym zamiarze....
Chciałem.... (na stronie) głosu nie staje (do Zofii) moja przyjaźń każe....
(nagle) Czesław dał mi zlecenie....

Zofia (żywo).

Wiem już o co chodzi,
Ale niech się nadzieją daremną nie zwodzi.

Zdzisław.

Jeżeli moja rada....

Zofia.

Próżną, ręczę, będzie.

Zdzisław.

Godzien jednak....

Zofia (z żywością).

Szacunku, w każdym, w każdym względzie,
I właśnie dowód tego szacunku dziś daję,
Gdy mu prędko i szczérze moję myśl wyznaję.

Zdzisław.

Zastanów się, Zofio, że ręka Czesława
Przynajmniej do rozwagi dość liczne ma prawa,
Że mało jemu równych możesz znaleźć w świecie.

Zofia (porywczo).

Ale, że już nie znajdę, nie straszysz mię przecie?

Zdzisław.

Nie chciałem cię urazić.

Zofia (jak wprzódy).

Dla czegoż tak chciwie
Chcesz mię za mąż wyprawić? zdaje się prawdziwie,
Że gdyby Czesław nie chciał, chwyciłbyś Barona,
Byle była czém prędzej para skojarzona.

Zdzisław.

Radząc, miałem na względzie tylko dobro twoje,
I czym dość był gorliwym, o to się już boję;
Obowiązek przyjaźni czasem jest nad siły.

Zofia.

Nad siły?

Zdzisław.

Nie w tym razie... owszem... dla mnie miły,

I jakkolwiek przyjętą będzie moja rada,
Mnie raz jeszcze ostatni powtórzyć wypada:

Zofia (na stronie).

Gdyby!... (nie słucha dalej w zamyśleniu)

Zdzisław (z pośpiechem).

Że Czesław godzien, godzien w każdej mierze
Twego serca, twej ręki, ja to mówię szczérze....
I pamiętaj, Zofio, że w tej całej sprawie
Jam ci radził usilnie, ja błagałem prawie.

Zofia (na stronie).

Tak, sprobujmy. (do Zdzisława) Przebacz mi, przebacz, przyjacielu,
Z dobrego serca radzisz, masz dobro na celu,
A ja, porywcza zawsze, jeszcze się urażam.
Ale chcę się poprawić i teraz uważam,
Że w małżonka wyborze, tym tak ważnym kroku,
Lepiej słuchać rozsądku, niż serca wyroku.
A że, wcześniej czy później, potrzeba wyboru,
Wiedzieć każda powinna, co nie chce klasztoru.
Czesław mało ma równych, coś mówił powtórzę,
Wahać się zawsze....

Zdzisław.

Jakto? spodziewać się może?

Zofia.

Jest....

Zdzisław.

Czy może? czy może?

Zofia.

Jest człowiek uczciwy....

Zdzisław.

Więc chcesz?

Zofia.

Jeśli...

Zdzisław (idąc ku drzwiom).

Czesławie!...

Zofia.

Stój! gdzie...

Zdzisław (ściskając gwałtownie Czesława).

Bądź szczęśliwy.

(wychodzi prędko).




SCENA VIII.
Zofia, Czesław.
Czesław.

Mamże wierzyć, Zofio?

Zofia (nieukontentowana).

Nie zrozumiał wcale.

Czesław.

Nie? — A więc ja rozumiem teraz doskonale.

Zofia.

Wprawdzie... wierz mi... szacunek... przyznany ci wszędzie.

Czesław.

Osłodź jak chcesz odmowę, to odmową będzie.
Zyskałem twój szacunek, nigdy go nie zmienisz,
Wiele, więcej nad innych me życzenia cenisz,
I w każdym innym razie spełniłabyś szczérze,
Oprócz tylko w tej jednej, tej jedynej mierze.
To pani chcesz powiedzieć.

Zofia.

Lecz przyjaźń prawdziwa
Z nadzieją bliższych związków razem się nie zrywa,
To chcesz mi odpowiedzieć. — Ale nie dość jeszcze:
Ja obok mojej winy prośbę dziś umieszczę.

Czesław.

Prośbę? chcesz pani zatém swój wyrok osłodzić.
Ale słucham, co każesz?

Zofia.

Proszę mię nie zwodzić,
Szczérze mi wyznać: Zdzisław dla czego tajemnie
Chciał nas odjechać?

Czesław.

Zdzisław?

Zofia.

Nie taj się daremnie,
Wiem, że ci to wiadomo.

Czesław.

Nie, honorem ręczę.

Zofia.

Czém go mogłam urazić, próżno pamięć dręczę.

Czesław.

I za to ręczyć mogę, że urazy niema.

Zofia.

Skądże ta nagła podróż? czemuż skrytą trzyma?
Powiedz.

Czesław.

Wszystko to dla mnie rzeczą całkiem nową.
Mawiał wprawdzie, że pragnie wejść w służbę krajową,
Lecz, żeby miał tak dziwnie, nagle, pokryjomu
Z twego przyjacielskiego chcieć wyjechać domu,
To mię dziwi nad miarę, temu ledwie wierzę.

Zofia.

Wyśledź więc z laski swojej i powtórz mi szczérze;
Jakakolwiek przyczyna, wiedzieć mi się godzi.
Jego los tak mi drogi, tak wiele obchodzi!

Czesław.

Idę do niego.

Zofia.

Jeszcze jedno mam żądanie:
Proś Czesława, niech z nami czas jaki zostanie.

Czesław.

Ten rozkaz byłby szczęściem jeszcze dzisiaj rano.

Zofia.

Dziś Baron i Wtorkiewicz nudzić mię przestaną.

Czesław.

Rozumiem.

Zofia.

Nie chciałabym...

Czesław.

Abym w jednym rzędzie...

Zofia.

Co zaszło między nami, tajemnicą będzie.

Czesław.

Mam się taić z uczuciem, które moją chlubą?
Traciż zamiar swą wartość z nadziei zagubą?

Zofia (prosząc).

Ja proszę.

Czesław.

Dobrze zatém; niech się tem pocieszę,
Że twéj woli nie badam, lecz ją pełnić śpieszę.

(odchodzi).




SCENA IX.
Zofia, Bobiné.
Bobiné.

Czesław smutny odchodzi, coś posępnie wzdycha.

Zofia.

Doprawdy?

Bobiné.

Baron mdleje, Wtorkiewicz usycha,
A ciebie, widzę, bawią miłośne katusze.

Zofia.

Co za myśl!

Bobiné.

Wiesz Zofio, przyznać ci się muszę,
Każdemu z nich przyrzekłam moje dobre słowo,
Każdemu, że u ciebie wesprę go namową,
I od każdego wzięłam jak najczulsze dzięki.
Ale z nich Czesław tylko godzien twojéj ręki,
Wierz mi, szkoda nam czasu, skończ jeszcze w téj dobie.
A potem... potém może... pomówię o sobie.





SCENA X.
Zofia, Bobiné, Smakosz, Baron, Wtorkiewicz.
Smakosz.

Przebacz moja królowo, żem kuchnią zarządził:
Prosiłem pana Troto, by rozbif sporządził.
Wyśmienite francuskie, leciuchne potrawy,
Kiedy rozbif lub bifsztyk doda im podstawy.

Wtorkiewicz (cicho do Smakosza).

Ale mówże, masz mówić.

Baron (z drugiéj strony podobnież).

Przystąpże do rzeczy.

Smakosz (przeglądając kartkę).

Capilotade de volaille, przednie, nikt nie przeczy;

Ris ne veau aux truffes, cudne w gębie się rozpływa;
Suprême de poulet, łakoć łakotka prawdziwa;
Tourte de filet à la Béhamél, za trzech zjadam.

Wtorkiewicz (wyrywając mu kartkę).

Ale pękniesz mi = pękniesz! =

Baron (cicho do Smakosza).

W twoje ręce składam...

Smakosz.

Niech da wszystko, to dobre, to się lekko trawi,
Ale niech wprzód nakarmi, a potém niech bawi.

Wtorkiewicz (do Smakosza).

Obetrzyjże raz gębę i mów o com prosił.

Baron (do Smakosza).

Mospanie! jeśli drwinki, nie będę ich znosił.

Smakosz.

A, kara pana Boga dwóch mi w ucho krzyczy.
Twojéj ręki, królowo, dwóch ich sobie życzy:
Jak ich widzisz, tak ich pisz, — stoją przed oczyma,
Wybieraj! jest w czém wybrać.
(cicho do Zofii) Dalibóg że nie ma.
(głośno) Teraz róbcie co chcecie, dziewosłąb odpocznie.

(siada)
Baron (klękając)

Pani serca mojego! daj wyrok niezwłocznie.

Zofia (zrywając się).

A cóżto, Baronie, czy komedją gramy?

Baron.

Zapukaj a otworzą, pukam do twéj bramy.

Zofia.

Proszę wstać.

Baron.

Nie, nie wstanę, aż z twą ręką razem.

Smakosz (na stronie).

Umrze baron na klęczkach.

Baron.

Nie czyń serca głazem.
Baronów Antenackich ostatni potomek,
Tego pnia zaszczytnego!...

Smakosz (na stronie).

Spróchniały ułomek...

Baron.

Ufa!...

Zofia.

Abyś więc kolan nie zranił, Baronie,
Prędko, w najkrótszych słowach myśl moję odsłonię,
A tą jest, że ci zadość uczynić w tym względzie,
Wybacz, nie mogę.

Baron.

Jakto? z nami...

Zofia.

Nic nie będzie.

Baron (wstając).

A cóż ja będę robił?

Zofia.

A, co się podoba.

Baron.

Okrutna!

Zofia.

Tylko proszę...

Baron.

O, nieszczęsna doba!
Dwakroć, dwakroć nieszczęsna kiedym ujrzał ciebie.
Opuszczasz ród Baronów w okropnéj potrzebie!
Przez zniszczoną nadzieję w téj srogiéj godzinie
Plemie na wieki wieków Antenackich ginie!

(odchodzi)




SCENA XI.
Zofia, Bobiné, Smakosz, Wtorkiewicz.
Wtorkiewicz.

A niech mię djabli wezmą, ten człowiek szaleje.

(biorąc za rękę Zofią)

No, moja pani, ze mną, co się w sercu dzieje?
Puka trochę, nieprawdaż? = na honor, puka =

Zofia (wyrwawszy rekę).

W saméj rzeczy, mój panie...

Wtorkiewicz.

Niech mi słów nie szuka,

Rozumiem i westchnienie = dalibóg rozumiem.

Zofia (urażona).

Ale ja téj pewności zrozumieć nie umiem.

Wtorkiewicz.

Wiem więc, wiem o co idzie: czas do namyślenia.

Zofia.

Wiek cały równych moim przedsiewzięć nie zmienia,
Więc nie pójdę za niego, święcie mu przyrzekam;
Teraz dosyć wyraźnie?

Wtorkiewicz.

Ja jednak zaczekam.

Zofia.

Wolno.

Wtorkiewicz.

To tylko próba.

Zofia.

Cierpliwości próba.

Wtorkiewicz.

Kochasz mnie?

Zofia.

Nie, nie kocham.

Wtorkiewicz.

To skromność.

Zofia.

To chluba.

Wtorkiewicz.

Ach, pójdziesz za mnie.

Zofia.

Nigdy.

Wtorkiewicz (przysuwając się).

Lecz jedno wejrzenie.

Zofia.

I cztéry.

Wtorkiewicz. (czule)

Pójdziesz za mnie?

Zofia (w złości).

Nie, na honor, że nie.

Wtorkiewicz.

Ale.... (zatrzymując ją) pojadę.

Zofia.

Żegnam.

Wtorkiewicz.

A jutro powrócę,

(całując rękę.)

I jutro, pewny jestem, to wahanie skrócę. =

(odchodzi)




SCENA XII.
Zofia, Bobiné, Smakosz.
Smakosz.

Obiad dają, on jedzie, to trzeba warjata.

Zofia.

Ucieknę dziś, ucieknę na sam koniec świata;
Mówi, że go nie kocham, nie chcę, nienawidzę,
On mówi, że go kocham, chcą, bóstwo w nim widzę;
Słyszał kto co takiego?... ale, o mój Boże!
Bobinko powiedz, byłam niegrzeczną z nim może?

Bobiné.

Dobrze mu, niech nie nudzi.

Zofia.

Ach, tak jestem żywą!

Smakosz.

To jest, dręczyć się troską płci pięknéj właściwą;
Padł Baron, padł Wtorkiewicz: dwóch na raz ubiła,
Teraz myśli, czy gromiąc dosyć grzeczną była.





SCENA XIII.
Zofia, Bobiné, Smakosz, Czesław.
Czesław.

I tu niema Zdzisława? niema więc na świecie;
Jak kamień w wodę.....

Bobiné.

Jakto?

Zofia (dzwoniąc).

Nie odjechał przecie?

(do Stefana).

Nie widział kto Zdzisława?

Stefan.

Właśnie Jan powiada,
Że konno gdzieś wyjechał.

Zofia (na stronie).

Co moment zawada.

(Stefan odchodzi).
Smakosz.

Ale co wam się marzy, co po głowie chodzi?
Wiedzieć gdzie Bóg szalonych, zakochanych wodzi.

Zofia.

Zakochanych?

Czesław.

Czy Zdzisław?...

Smakosz.

Jak kot!

Czesław.

Bajesz, bajesz.

Zofia.

Zkąd wiesz?

Smakosz.

To wy nie wiecie?

Zofia.

Z czegóż ty poznajesz?

Smakosz.

Alboż to poznać trudno?

Bobiné (na stronie).

Jak mi serce bije.

Czesław.

Naprzykład?

Smakosz.

Primo....

Zofia.

Primo?

Smakosz.

Nic nie je, nie pije,

Czesław.

Godna ciebie uwaga.

Smakosz.

Godna, czy niegodna,
Lecz, wiem, że tylko miłość lubi kiedy głodna.
I niedość: przeszłą razą gdym tu pani służył,
Podlem niego nocował — i okam nie zmrużył.
Myślałem już, na honor, że zmysły postradał:
Całą noc chodził, biegał, wzdychał, jęczał, gadał;
A że ja się szalonych niewymownie boję,
Wstałem cicho i krzesłem drzwi podparłem moje.

Czesław.

I czegóż to dowodzi?

Smakosz.

Jakto nie dowodzi?
W potach noc przepędziłem.

Zofia.

Tu nie o to chodzi.

Smakosz.

Ależ tłukł się, powiadam, jak Marek po piekle.

Czesław.

Nie kocha...

Smakosz.

Więc lunatyk...

Czesław.

Że wzdychał...

Smakosz.

Tak wściekle!..

Czesław.

To nic nie znaczy.

Bobiné (na stronie).

Serce wyskoczy mi z łona.

Smakosz.

No, więc dzisiejszy dowód najlepiéj przekona.
Przed godziną, niechcący, tak go zszedłem z cicha,
Żem stanął o krok za nim — słucham, a on wzdycha
Patrzę zwolna przez ramię, a on portret trzyma.

Zofia i Czesław.

Portret?

Smakosz.

W pularesiku — spojrzeć grzechu niema;
Spozieram — jakaś dama, widzę po ubiorze,
Ale nic więcéj, czekaj! okulary włożę.
Wkładając okulary, w sam nos się szturchnąłem,
A w sam nos się szturknąwszy jak z procy kichnąłem,
Kichnąwszy w same ucho, Zdzisław na mnie krzyknął,
Okulary się stłukły a pulares zniknął —
Żeby mi choć był za to powiedział: Na zdrowie.

Stefan (wchodząc).

Już do stołu...

Smakosz.

Ach, mój sos! co tam Troto powie!

(wybiega).




SCENA XIV.
Zofia, Bobiné, Czesław.
Zofia.

Rzecz dziwna!

Czesław.

Wiem co myślisz, lecz mylne mniemanie,
I co, powiem, niech jego obroną zostanie.
Lecz gdyby cię i kochał w tak tajnym sposobie,
Mniej gniewu niż litości winien wzbudzić w tobie,
Ale w jego czynnościach dowody gotowe:
Przez niego ciebiem poznał, przez jego namowę
Wszedłem na drogę szczęścia, z któréj dzisiaj schodzę;
Jego przyjaźń wspierała w nieustannéj trwodze,
Tłumiła złe przeczucia, nadzieje karmiła,
Słowem moją przewodnią i opieką była.

Bobiné.

Kiedy tak rzeczy stoją, miłość jego jawna;
Nie mam już kryć potrzeby, co ukrywam zdawna;
Mnieto, mnie Zdzisław kocha, za mną on szaleje.

Zofia.

Bobinko, co ty mówisz?

Bobiné.

Pan Czesław się śmieje?

Czesław.

Śmieję się w rzeczy samej, bo nie bardzo wierzę.
Dlaczegoż miałby Zdzisław taić się w téj mierze?

Bobiné.

Dlaczego? to zagadka.

Zofia.

Od ciebie zadana.

Czesław (na stronie).

Sfinks jest, ale gdzie Edyp?

Bobiné.

Że jestem kochana,
Zaraz wam tu przysięgnę.

Zofia (porywczo).

Nie, to być nie może.

Bobiné.

Ach, tysiące dowodów jak zechcę to złożę.

Czesław.

Aby jeden.

Bobiné.

Powiem więc chociaż się zapłonę.

Czesław.

Ho! ho!

Bobiné.

To przez Smakosza odkrycie zrobione,
Ten portret, jest... jest moim.

Zofia (na stronie).

Ha! to nadto boli!

Bobiné.

Dając go dzisiaj, jego uległam w tém woli,
I miłość czułą, stałą, tak dawno tajemną,
Nacóż mam się zapierać, odpłacam wzajemną.

Zofia (na stronie).

Kochał inną i znał, znał, jaka moja męka!
Dobrze. (do Czesława) Czesławie, chciałeś, oto moja ręka.

Czesław (zdziwiony).

Z wdzięcznością ją przyjmuję... chociaż niespodzianie;
Nie mniéj jednak to szczęście drogiém mi zostanie.

Zofia.

Ile będzie w mej mocy, tyle go przyrzekam.

Smakosz. (we drzwiach).

Ależ, państwo kochane, od godziny czekam!
Miejcieże przecie litość! miejcie Boga w duszy!
Obiad już dawno gotów, wszystko się wysuszy.

(odchodzą za nim zamyśleni.)




AKT IV.


SCENA I.
Smakosz, Krupkowski.
(Smakosz śpi na środku w krześle, duża gałąź od much w ręku).
Krupkowski (wchodząc).

Hm! hm! spoczął po pracy, to mi gość łaskawy!
Od a od ziet, żet, żadnej nie minął potrawy.
Jak się naje, śpi, jak się wyśpi, je; to żyje!
Ale kat mi do tego, niech je zdrów i pije.
Dobrze że nam już gości ubywa potrosze,
Ależ pono potężne biorą z sobą kosze.
Baron jęczał nie wzdychał, włażąc na skarbniczek;
Wtorkiewicz gwizdać gwizdał, ale jak kuliczek;
Czesław jeszcze się trzyma, jeszcze się nie rusza,
Lecz i on pono wkrótce beknie Tadeusza.





SCENA II.
Bobiné, Krupkowski, Smakosz. (śpiący).
Bobiné.

Ciesz się Krupkowski.

Krupkowski.

Już się cieszę.

Bobiné.

Wiesz?

Krupkowski.

Co?

Bobiné.

Szczęście,
Które nas czeka.

Krupkowski.

A to?

Bobiné.

Zofii zamęście.

Krupkowski.

Cóż za mąż idzie?

Bobiné.

Czesław jéj rękę otrzyma.

Krupkowski.

Kto? Czesław? (na stronie) Zjedzże djabła, tu radości niema.

Bobiné.

Dobrana będzie para.

Krupkowski.

Gdzie dwoje, tam para.

Bobiné.

Ale naszego szczęścia nie tu jeszcze miara;
Czesław lubo osiągnie cel życzeń i chluby,
Jego towarzysz broni i przyjaciel luby
Równie będzie szczęśliwy.

Krupkowski.

Oba razem? oba?

Bobiné.

Równie czuła i miła czeka go osoba.

Krupkowski (powtarza, pomału przypatrując się jéj).

Równie czuła i miła; czuła, hm! i miła...

(na stronie z gniewem).

Boże mnie skarz! wszak ona siebie nastroiła.

Bobiné.

Proszę cię więc, idź. Zdzisław jeżeli z powrotem,
Przyszlij go tu czém prędzéj, lecz nic nie mów o tém.
Powiedz tylko, że zgoda, zgoda między nami.

Krupkowski (na stronie).

Albo ja głupi, albo.... (kładąc palec na usta) cnota nad cnotami!.

(odchodzi).




SCENA III.
Bobiné, Smakosz.
Bobiné.

Ach! żeby ten pasibrzuch mógł już jechać sobie!

(patrzy na zegar)

Po czwartéj — aż na siódmą... ha! wiem, wiem co zrobię:
Zegar posunę. (posuwa) Ale niedość... tylko śmiało!

(wyciąga mu zegarek z kamizelki, posuwa, potém uderza mocno książką o stolik).
Smakosz (zrywając się).

Ho, ho! trzymajże gapiu! — Uf! a mnie się zdało,
Że jakiś człowiek miły, przyjemnéj postaci,
Ze strasburskim pasztetem równowagę traci,
I leci, leci, leci... a niech piorun trzaśnie!
Człowiek musi się martwić nawet kiedy zaśnie!

Bobiné.

Ależ tak spać! cóż w nocy z waćpanem się dzieje!

Smakosz.

Tak spać! pięć minut czasu... (patrząc na zegar) ten zegar szaleje!
Pół do szóstéj!
Nie to być... (dobywając swój zegarek) przebóg!
(wołając przez okno) hej, mospanie!
Każ zaprządz — pół do szóstéj! (idąc do drzwi)
O nieszczęsne spanie!

(wołając za drzwi).

Niech tam zaprzęga, prędko! (wołając) czy opium zażyłem?
Gdzież mój kapelusz? (przez okno) śpiesz się! wszakże ci mówiłem,

Że na siódmą w Warszawie muszę być koniecznie —
(do siebie) Bankiet jak w błoto rzucił...
(do śmiejącej się Bobiné z gniewem) A śmiać się niegrzecznie.

(szuka pod stołem)

Gdzież laska u kaduka! to mi sen nietani!

(do wchodzącego z jednej strony Czesława)

Zaprzągł? a, to ty — bądź zdrów!
(do wchodzącej Zofii z drugiej strony) Zaprzągł? a, to pani!
Żegnam was, żegnam, żegnam.
(odchodząc) Tom się pięknie sprawił.

(za drzwiami)

A cóż? zajechał czy nie? Bodaj się udławił!





SCENA IV.
Zofia, Bobiné, Czesław.
Bobiné.

Śmiać mi się chce, prawdziwie.

Czesław.

Czegoż tak się śpieszy?

Bobiné.

Wiem, że jego tu bytność niebardzo was cieszy,
Że w miłości szczęśliwej świadek zawsze na nic.

Zofia.

I że miłość szczęśliwa w mowie nie zna granic.

Bobiné.

Ależ twój humor, Zosiu, wcale nie miłośny...

Zofia.

Cóż Smakosz? (na stronie) Jakże jej głos piskliwy, nieznośny!

Bobiné.

Posunęłam zegarki i ztąd jego trwoga;
Lecz mówmy o Zdzisławie.

Czesław (na stronie).

Szaleje nieboga!

Bobiné.

Odkryłam wam już szczérze położenie moje,
Widzicie, że choć w szczęściu, jeszcze drżąca stoję;
Lękam się nawet jego miłości bez miary,
Która wzajemnym czuciom nie umie dać wiary,
Która jeszcze natenczas poświęcenia marzy,
Kiedy wszystko poprostu, najlepiej się darzy.

Zofia (na stronie).

Poprostu, co za wyraz.

Czesław (na stronie).

Nie, to być nie może.

Bobiné.

Jednak z waszą pomocą kres troskom położę;
Do twojej, luba Zosiu, mam niemylne prawa,
Równe pan dajesz, jako przyjaciel Zdzisława;
Chciejcie zatem objaśnić, zapewnić, wybadać:
Niech się żeni, ja czekam, nacóż to odkładać?

(odchodzi)




SCENA V.
Zofia, Czesław.
Czesław.

Miłość ślepa, tak mówią, ale przyjaźń widzi.

Zofia.

Ale miłość ta ślepa i z przyjaźni szydzi.

Czesław.

Nie, moje oko wprawne w jego duszy czytać:
Wstyd mi go nawet będzie o tę bajkę pytać.

Zofia.

Pytać się też nie trzeba, tam gdzie dowód jasny.

Czesław.

Nie, nie, znam tę Bobiné, znam i jak mój własny
Jego sposób myślenia.

Zofia (z westchnieniem).

I jam znać myślała.

Czesław.

Nacóż kosztem szczérości ta skrytość się zdała?

Zofia.

Nie oto tu już chodzi.

Czesław.

Bardzo, bardzo chodzi.
Wszystko, com dotąd słyszał, nic mi nie dowodzi,

I póki mi sześć razy, raz po raz nie powie,
Że mu się w samej rzeczy przewróciło w głowie,
Póty ja wszystkim w świecie Bobinkom nie wierzę.

Zofia.

O, pewnie sam pan Zdzisław teraz wyzna szczérze,
Powie nam swoje troski, jęki, męki, żale...
Otóż i on! (na stronie) Prawdziwie, nie kocham go wcale.





SCENA VI.
Zofia, Czesław, Zdzisław.
Czesław.

Gdzież byłeś?

Zdzisław.

Konnom jeździł.

Czesław.

Po takim upale?

Zdzisław.

Chciałem przerwać ból głowy.

Czesław.

I tak długoś bawił?

Zdzisław.

Koń mi nagle zakulał, w karczmiem go zostawił,
A sam pieszo do domu.

Czesław.

Głodny bez wątpienia?

Zofia (na stronie).

Niech nie je, kiedy kocha.

Zdzisław.

Niewarto mówienia. —

(biorąc go za rękę)

Winszuję ci raz jeszcze. (drżącym głosem) Zofio i tobie...

(Zofia skłania głową)

Wszystkie moje życzenia zamknąłem w tej dobie...
Bądźcie zawsze szczęśliwi... razem życia drogę...
Ach, to serce tak pełne... ja mówić nie mogę.

Czesław.

Dajmy pokój wymowie; to ściśnienie ręki
Łączy wszystkie życzenia i wszystkie podzięki.
Twojém to prawie dziełem szczęście otrzymane:
Pamiętać i być wdzięcznym nigdy nie przestanę.
A teraz czyniąc odwet, w opiekę cię biorę,
I przyznaj nam się szczérze, może w dobrą porę.

Zdzisław.

Nie rozumiem.

Czesław.

To dobrze... to jest, z jednej strony.

Zdzisław.

Mów jasno, nic nie zgadnę, jestem roztargniony.

Czesław.

Roztargniony? znowu źle.

Zdzisław.

Same zagadnienia.

Czesław.

Ależbo, na mój honor, mam dziwne zlecenia.

Zdzisław.

Od kogo?

Czesław.

Od Bobiné.

Zofia (na stronie, spojrzawszy skrycie).

Jak się zaczerwienił!

Zdzisław.

I do mnie?

Czesław.

Nie zgadujesz?

Zdzisław.

Nie.

Czesław.

Tę, com wymienił...

Zdzisław.

Cóż?

Czesław.

Ty kochasz.

Zofia (jak wprzódy).

Zbladł jak mur!

Zdzisław (po krótkiém milczeniu wychodząc z zadziwienia).

I cóżto ma znaczyć?

Czesław.

Właśnie ty tylko jeden możesz wytłómaczyć.

Zdzisław.

Jeśli żarty? — nie w miejscu; jeśli twoje swaty? —
Bardzo ci jestem wdzięczny, wspaniałyś za katy!

Czesław.

Nie moje, nie, dla Boga! stój, nie strzelaj jeszcze.
Widzisz pani, że dobrze moję ufność mieszczę;
Lecz dla mej spokojności proszę cię, Zdzisławie,
Objaśnij nas niezwłocznie w tej dziwacznej sprawie.

Zdzisław.

Cóż mam plotkę objaśniać, w której sensu niema.
I któż ją zrobił?

Czesław.

Ona, ona sama mniema,
Że ty za nią szalejesz.

Zdzisław.

Kto? ona powiada?

Czesław.

Tysiąc nawet dowodów nieproszona składa.

Zdzisław.

Cóż to znaczy?

Czesław.

Przeminę jej rejestr zbyt długi
Twoich słów, wejrzeń, westchnień, stokrotnej usługi:
Jak w koczuś wziął za rękę, ścisnął przy kominie,
Jak jej dałeś raz gruszki, drugi raz brzoskwinie,
Jak ona prędko zjadła, tobie pestki dala,
Jakeś ją w nogę szturchnął, aż krzyknąć musiała.

Tysiąc, mówię, dowodów, każdy oczywisty,
A wspomnę tylko teraz jakieś twoje listy.

Zdzisław.

Listy? listy? cóż z tego? i któż się z tém kryje?
Każdy chciwy jest nowin kto samotnie żyje.

Zofia (z ironią).

Zkądże taka ciekawość?

Zdzisław.

Jestże moja wina,
Że ją źle zrozumiała?

Czesław.

I wstążkę wspomina.

Zdzisław.

Wstążkę?

Czesław.

Skrycie uniosłeś.

Zdzisław.

Tak, może, nie pomnę,
Przez żart pewnie; tak, żartem.

Zofia (z ironią).

Wyznanie zbyt skromne.

Czesław.

I portret...

Zdzisław.

Portret! —

Zofia (z ironią).

Tylko portret.

Czesław.

Portret dała...

Zofia (na stronie).

Jak się miesza.

Czesław.

I na tém spoczęła jéj chwała.

Zdzisław.

Dała mi portret, kiedy chcesz wiedzieć koniecznie,
I wziąłem; miałem nie wziąść? byłożby to grzecznie?

Zofia.

Co za grzeczność! (wstając) Lecz na cóż śmiesznie się zapierać?
Wszak przez grzeczność na portret nikt nie zwykł pozierać
Z takiém czuciem, że nie wie, gdy kto zanim stanie.

Zdzisław.

Ach, ten Smakosz przeklęty!

Zofia.

Skończmy to badanie!
Nie chce naszéj przyjaźni; ma swoje widoki.

Zdzisław.

Z czasem powiem...

Czesław.

Nie, nie, nie, powiedz nam bez zwłoki.





SCENA VII.
Zofia, Czesław, Zdzisław, Smakosz.
Smakosz.

Ach, zlituj się, królowo, użycz swojéj łaski,
Każ mi zaprządz czém prędzéj do jakiéj kolaski:
Furman jak sztok pijany nagle końmi skrecił,
I dyszel całkiem złamał. Bodaj się nie święcił!

Zdzisław.

Zaraz dam ci mój pojazd. (prędko wychodzi)

Smakosz (biegnąc za nim),

Duszko! serce! życie!
Tylko prędko — Bóg ci to nagrodzi sowicie.





SCENA VIII.
Zofia, Czesław.
Zofia (wpół płacząc).

Nie, tego już nie zniosę: uchodzi, ucieka,
Nawet przyjaźni mojej całkiem się wyrzeka,
I dla kogo? dla kogo? niewdzięczny! fałszywy!
On nie ma serca, nie ma — łez tylko, łez chciwy.

(po krótkiém milczeniu)

Czesławie! nie chcąc wprawdzie odkryłam ci duszę,
Lecz tego nie żałuję, wyznać wszystko muszę.

Tak jest, kocham go jeszcze, kochałam tajemnie,
Miłość ta z każdą chwilą wzmacniała się we mnie,
Musiałam przeciw sobie sama siebie bronić,
Aby ją niewdzięcznemu całkiem nie odsłonić.
I nieraz, tłumiąc skromność, chciałam wyznać szczérze
Lecz jeśli wzgarda bywa bolesną w tej mierze,
Litość jest boleśniejszą, boleśniejszą jeszcze.
Nie zwiodły mię, jak widzę, me uczucia wieszcze:
Czy byłby się miłości usunął, czy zbliżył,
Jak tylko nie podzielał, byłby ją uniżył.
Mógł mię zrozumieć, nie chciał; ja chciałam się zmienić,
Nie mogłam. — Wtedy aby żal duszy zacienić,
W świecie, balach, rozrywkach pomocy szukałam;
Śmiałam się, by nie płakać, by nie czuć, szalałam.
Znasz teraz serce moje.

Czesław.

I znałem już wprzódy.

Zofia.

Jakto?

Czesław.

Za jasne miałem twych uczuć dowody.

Zofia.

W czém?

Czesław.

W oddaniu twéj ręki.

Zofia.

Wtedy więc dopiero?

Czesław.

Wierz mi, rada nie rada, ty musisz być szczérą,

Bo taić się niewiele — mniéj udawać umiesz.
Ale powiedz Zofio, czyliż ty rozumiesz,
Żem tak mało czuć zdolny szczęście, szczęścia tyle,
Abym mógł był ci wierzyć choć na jednę chwilę!

Zofia.

Puśćmy więc wszystko w czasu zwyczajne koleje.

Czesław.

Tak, zostawmy czasowi, a miejmy nadzieję.

Zofia (obojętnie).

Tak, nadzieję. —

Czesław.

O twojéj już ja tylko mówię.

Zofia (porywczo).

O mojéj! mieć jéj nie chcę.

Czesław.

Aż Zdzisław nam powie...

Zofia.

Co ma Zdzisław powiedzieć? Co powiedzieć może?
Czy chciałbyś mu wyjawić?.. lecz tém się nie trwożę,
Bo wiem ile mi sprzyjasz, a jednym wyrazem
Zerwałbyś moję przyjaźń i szacunek razem. (odchodzi).





SCENA IX.
Czesław.

Gdy teraz wszystko zważam, co się działo, dzieje,
Podobno Margrabianka nie trochę szaleje.

A Zdzisław?.. lecz mnie żenił... nacóż mu się zdało?..
Hm! byłem dotąd ślepy, teraz widzę mało.





SCENA X.
Czesław, Bobiné.
Bobiné.

No jakże? bo od Zosi nic wiedzieć nie można?
Jakże, odkryta przecie jego miłość trwożna?
Zapewnione nadzieje? Gdzież się dotąd kryje?
Ach, patrz panie Czesławie, jak mi serce bije.

Czesław.

Ztąd widzę.

Bobiné.

Czemuż milczał?

Czesław.

Milczał, bo nic nie wie.

Bobiné.

Nie wie, że kocha?

Czesław.

Teraz dowiedział się w gniewie.

Bobiné.

O miłości?

Czesław.

O plotce.

Bobiné.

Jeszcze się zapiera.

Czesław.

Prawdę tylko powiada.

Bobiné.

Zdrajca!

Czesław.

Et cetera.

Bobiné.

Zwodziciel!

Czesław.

I tam daléj.

Bobiné.

Ale mam dowody.

Czesław.

Nie wierzę.

Bobiné.

Wstążka.

Czesław.

Fraszka!

Bobiné.

Portret.

Czesław.

Widźmy wprzódy.

Bobiné.

Pokażę.

Czesław.

To zobaczę.

Bobiné.

Idę.

Czesław.

Czekam.

Bobiné.

Biegnę.

Czesław.

Adieu.

Bobiné.

Jeżeli zwodzę, niechaj w grobie legnę (odchodzi).

Czesław (sam).

Ta go już nie wypuści, tej się nie wywinie
I wszystko wiedzieć będziem najdalej w godzinie.





SCENA XI.
Czesław, Smakosz.
Smakosz.

Wdaj się tu z zakochanym! kaduk go dogoni!
Wyszedł i zniknął - szukam, ni pana ni koni.
O, przeklęte niech będą wszystkie wraz furmany!
Przeklęty ten, co pierwszy dał dyszel drewniany.
I co tu za lud głupi, głupi nie do wiary,
Bo czy można: je mało a pije bez miary.

Czesław (do siebie).

Niech pozwoli powiedzieć, wszystko dobrze będzie:
Tu tylko prawe szczęście trzeba mieć na względzie.

(odchodzi za Zofią).




SCENA XII.
Smakosz, (później) Bobiné.
Smakosz.

Proszę, co to przeczucia — ten mój pasztet we śnie,
Co lecąc mi pod nogi przebudził boleśnie,
Nie byłże wieszczym znakiem, że czas już ucieka,
I że może (z westchnieniem) nie dla mnie bażant się dopieka!
O ludzkie przeznaczenia! któż was kiedy zgadnie?
Któż powie jaka kostka na talerz nam padnie?

(przez okno)

Panie, panie Krupkowski! bój się waćpan Boga!
Jest już pojazd? co? zaraz? — A tu taka droga!

Bobiné (wbiegając i w górę trzymając pulares).

Jest! jest!

Smakosz (biorąc kapelusz).

Jest przecie?

Bobiné.

Patrz, patrz.

Smakosz.

Bądź Waćpanna zdrowa.

Bobiné (zatrzymując go).

Czekaj!

Smakosz.

A, jeszcze czego! (wyrywa się i trąca się z wbiegającym Zdzisławem)





SCENA XIII.
Bobiné, Zdzisław, (potém) Czesław i Zofia, (później) Smakosz.
Bobiné.

Ach, gdzież moja głowa!
Myślałam że to Czesław.

Zdzisław.

Błagam.

Bobiné.

Nie pomoże.

Zdzisław.

Oddaj...

Bobiné.

Nie, nie.

Zdzisław.

Zgubisz mię.

Bobiné.

Raz koniec położę.

Zdzisław (klękając).

Na klęczkach cię zaklinam.

Bobiné.

Wszystko to daremnie.

Czesław (wchodząc, za nim Zofia).

A, tu czasu nie tracą.

Bobiné (pokazując i w górę trzymając pulares).

Ha! śmiałeś się ze mnie,
Dostałam go, wyrwałam, wydobyłam zdradą,
Patrzcie — takieto, takie dowody się kładą!
Patrzcie wszyscy — oto jest (otwierając) co widzę! o nieba!
Portret Zofii!

Czesław (odbierając).

Więcej też nam nie potrzeba.

Bobiné (do Zdzisława).

Jakto! ty śmiesz ją kochać?

Zdzisław (tu Smakosz wchodzi i staje nagle).

Nieszczęsna godzina!

Zofia.

Zdzisławie, mogęż wierzyć?

Zdzisław.

Tak, to moja wina.
Lecz choć ciągle trawiony namiętnym pożarem,
Szczęście twoje jedynie było mym zamiarem,
I gdy sam je zapewnić nie mogłem mieć prawa,
Usiłowałem w ręce powierzyć Czesława.
Listy, dla czegom pisał, w nich dowód zostaje;

(zrywając z szyi z mocném rozczuleniem czarną wstążkę)

Wstążkę miała od ciebie — wziąłem... i... oddaję,
Była ona wprzód twoją, nim moją żałobą;
Na nią padła łza twoja, gdym się żegnał z tobą.
Dziś biorąc te złączone dwa razem portrety,
Brać tylko dar litości mniemałem, niestety!
Przebaczcie i żałujcie.

Czesław (do Zofii).

Czy jednym wyrazem
Mam zerwać twoję przyjaźń i szacunek razem?
Ach Zdzisławie, ty! w którym przyjaźni wzór żywy,
Zofia kocha ciebie, ty będziesz szczęśliwy.

Zdzisław.

Ja? ja?

Zofia.

Trzebaż ci mówić, coś zgadnąć mógł nieraz?

Bobiné.

W tej Polsce nigdy ładu, ale najmniej teraz.

Zdzisław.

Milczę...

Zofia.

A ja rozumiem.

Zdzisław (do Czesława).

Tobie czém odpłacę?

Czesław.

Szczęściem waszém: to czuję, nie pomnę co tracę.

Smakosz.

Oto mi się podoba! to mi przyjaciele!
Niechże z nimi dziś jeszcze i wieczerzę dzielę.






GWAŁTU, CO SIĘ DZIEJE!
KOMEDYA
W TRZECH AKTACH.

Sroka bije na jastrzębia i skrzekocze,
Przecież jastrząb jastrzębiem, a sroka sroką.

And. Max. Fredro.
OSOBY.
URSZULA, burmistrz w Osieku.

TOBIASZ, jéj mąż.
BARBARA, pisarz.
KASPER, jéj mąż, brat Tobiasza.
KASIA, ich synowica.
AGATA, bakałarz i dowódca straży.
BŁAŻEJ, jéj mąż.
FILIP GRZEGOTKA.

JAN KANTY DORĘBA.  Towarzysze pancerni.
DYZMA BEKIESZ.

MAKARY, szeregowiec.

MIESZCZANIE, MIESZCZKI, SZEREGOWCE.
Scena w Osieku, sto lat temu.




GWAŁTU, CO SIĘ DZIEJE!



AKT I.
(Duża izba w domu burmistrza, drzwi do ogrodu po lewéj, w kącie okno, na przodzie po prawéj stronie sceny drzwi do alkierza, w kącie mniejsze — w głębi drzwi otwarte, widok na rynek — przy tych schodki z poręczą i w górze małe drzwiczki, na środku stół suknem przykryty, krzesła. etc. etc.)


SCENA I.
Makary, (za nim) Kasia.
(Kasia po męzku ubrana — czamarka, żółte buciki, czapeczka).
Makary (trzymając się za głowę).

Gwałtu, co się dzieje! gwałtu, co się dzieje!

Kasia.

Cicho!

Makary.
Co się dzieje! co się dzieje! gwałtu! gwałtu!
Kasia.

Uspokój się, dla Boga!

Makary.

A to bisurmaństwo! a to tatarstwo! Boże zmiłuj się nademną!

Kasia.

Makary, ty nas chcesz zgubić!

Makary.

To koniec świata!

Kasia.

Zaklinam cię na wszystko — zmiłuj się, nie krzycz. Jakby cię zobaczono, albo i usłyszano tylko, jużby po nas było.

Makary.

Ja słów nie połknę, ja gadać muszę.

Kasia.

Mój Makary, mój kochany Makary, milcz, milcz, bo siebie, twego pana i mnie razem nieochybnie zgubisz!

Makary.

Ja mam milczeć!

Kasia.

Lękaj się...

Makary.

Lękać się nie umiem.

Kasia.
Stryjaszek już pół głowy ogolił..,
Makary.

Niech goli zdrów!

Kasia.

Jak skończy...

Makary.

Będzie ogolony...

Kasia.

I spodnicę wdzieje...

Makary.

I jak spodnicę wdzieje? — gwałtu, co się dzieje!

Kasia.

Zaraz na targ wyjdzie...

Makary.

I z kądzielą w ręku.

Kasia.

Może nas tu zastać.

Makary.

I cóż mi zrobi?

Kasia.

Nie wiele sam przez się, ale przez żonę.

Makary.

Daj go katu! jaki mi Tatar straszny!

Kasia.
Jeno co jéj nie widać z polowania.
Makary.

Z polowania! — No, proszę ja kogo?

Kasia.

A stryjanka żartować nie lubi: każe cię zamknąć, albo wypędzić.

Makary.

Zamknąć — Makary się nieda — a wypędzać nie ma potrzeby, bo sam jak drapnie, to się i nie obejrzy.

Kasia.

A naszeż interesa?

Makary.

Tu sęk! — Ale co, co tu począć w takim odmęcie? W tym Osieku zawsze dziwne sprawy: od pierszego w nim kroku w głowie mi się kręci, w oczach się mieni, a jeszczem naczczo, Bóg mi świadkiem!

Kasia.

Słuchaj mnie więc.

Makary.

Co mam słuchać? wiem wszystko! spodnica! polowanie!

Kasia.

Powiedz mojemu drogiemu Jasiowi najpierwiej, że go zawsze kocham z duszy, serca, tak jak go kochałam; potem powiedz, co się dzieje w Osieku.

Makary.
O, powiem, powiem.
Kasia.

Nareszcie, że go zaklinam na miłość naszę, niech się nie waży tu pokazywać; bo jeżeliby nie pogorszył, toby i nie polepszył pewnie położenia naszego, ale niech mnie czeka wieczorem w dębinie, koło wielkiego kamienia.

Makary.

Koło wielkiego kamienia?

Kasia.

Już on będzie wiedział, gdzie to jest, a teraz ty nie baw się tu dłużej, i uchodź skrycie a czém prędzéj bo niebezpieczeństwo z wszelkich stron nam grozi.

Makary.

Pójdę, ale nic ze strachu. — I biada temu, co mi zastąpi! ech! jeszczem Makary!

Kasia.

Tylko się nie bij!

Makary.

O ba!

Kasia.

Narobisz kłopotu.

Makary.

Wybiję i zapłacę.

Kasia.

Zlituj się...

Makary.
Bez litości.
Kasia.

A więc dobrze, rób co chcesz, ale ci powiadam, że Jasia i mnie zgubisz. — Ciebie chwycą — ty w złości wszystko odkryjesz — Jasia uwiężą — mnie zamkną — i koniec końców pomrzemy (płacze).

Makary.

Tu sęk! — ale nie bójcie się, panno Katarzyno, nie płaczcie. — Wasze łzy mój gniew przygasiły. — Wszystko będzie dobrze, zrobię co chcecie: spuszczę proporzec i czaty ominę. — Bądźcie spokojne, wszystko dobrze będzie.

Kasia.

Idź więc, idź bez zwłoki.

Makary.

Śpieszę.

Kasia.

Bóg z tobą, poczciwy Makary (ze drzwi). W dębinie, koło wielkiego kamienia, pamiętaj, wieczorem.

Makary.

Dobrze, dobrze. Bogu was oddaję (sam).

Ktoby się był spodziewał? dziwna sprawa! co się dzieje na tym świecie! Jeszczem naczczo.





SCENA II.
Makary, Doręba (spotykają się we drzwiach).
Doręba.

Dobrze że cię spotykam.

Makary.

Wcale niedobrze.

Doręba.

Czemu?

Makary.

Bo źle.

Doręba.

Cóżto? czy jaka niepomyślna wiadomość? Kasia moja jak się ma? kocha mię zawsze? zdrowa? ładna? stary Tobiasz, jéj stryj, żyje? widziałeś się z nimi? cóż mówili? gadajże — no czemuż milczysz opuściwszy wąsa?

Makary.

Łaska Boska, że go jeszcze mam dotąd, żem go, uniósł nienaruszonym i że może najeżyć się jeszcze, kiedy kto sto pytań zadaje, a nie chce słuchać tego co mu wiedzieć najbardziej potrzeba.

Doręba.

Gadaj, milczę.

Makary.
Wracaj waszmość, wracaj zkąd przybyłeś.
Doręba.

Ja mam wracać? to mi się podoba! No mój Makary, z twojéj mowy wnoszę, że miód w Osieku, jak bywał, tak i jest dotąd nie zły.

Makary.

Miód jak miód, ale piwa nam tęgiego nawarzyli. Słuchaj mię Waszmość: to nieprzelewki, to bunt, powstanie, nierząd, interregnum!

Doręba.

Jakto?

Makary.

Czém byli mężczyźni, tém są teraz białogłowy — kobiety rządzą, wąsacze słuchają; żony w kurtkach, mężowie w spodnicach — gwałtu, co się dzieje!

Doręba.

Makary, dość tych żartów. Gdzie Kasia?

Makary.

Piękne mi żarty! — Kasia dopiero tu była; wołoszka zielona, czapeczka na ucho, wcale jéj do twarzy.

Doręba.

To być nie może.

Makary.

Ja mówię i powtarzam, że co do słowa wszystko prawda. — Kobiéty w Osieku górę wzięły. — Burmistrz dzieci, a żona urząd piastuje, tak i pisarz i bakałarz i wszyscy inni. Świat do góry nogami.

Doręba.
Ja temu wierzyć nie mogę.
Makary.

Łatwo mógłbyś się waszmość sam o tém przekonać, ale mu tego nie życzę — dalibóg nie życzę. I panna Katarzyna wyraźnie mi zleciła, abym przestrzegł o niebezpieczeństwie pokazania się tu w swoim stroju.

Doręba.

Co za szaleństwo!

Makary.

Ktoby chciał zatrzymać się, a témbardziej osiąść w Osieku, musi poddać się nowo nadanym prawom, to jest zawdziania spodnicy; w przeciwnym zaś razie jest uważanym jako burzyciel powszechnego pokoju, targający się na władzę miejscową i jako taki uwięziony.

Doręba.

Uwięziony?

Makary.

Tu sęk! — Uwięziony, a może i co więcéj, podług woli i humoru ichmość pań rządzących.

Doręba.

Cóż Kasia na to?

Makary.

Wielce ubolewa, ale ulegać musi.

Doręba.

Widziałeś ją więc? mówiłeś z nią?

Makary.
Widziałem i mówiłem.
Doręba.

Ładna?

Makary.

Otóż macie! czas o tém myśleć.

Doręba.

Cóż kazała powiedzieć?

Makary.

To com powiedział. Niech się mój Jaś tu nie pokazuje.

Doręba.

Mój, mój, Jaś? tak mówiła?

Makary.

A biadaż mi! mój czy nie mój, potém o tém.

Doręba.

Cóż więcéj?

Makary.

Mówiła, abyś ją Waszmość czekał wieczorem w dębinie, przy kamieniu.

Doręba.

Ja mam wieczora czekać? — bać się pokazać? kryć się, jak złoczyńca? Nie, tu zostanę.

Makary.

I ja tak mówię.

Doręba.
Otwarcie działać będę.
Makary.

Najlepiéj.

Doręba.

Niczego się nie boję.

Makary.

I ja także.

Doręba.

Ale jak nas napadną?

Makary.

A znienacka.

Doręba.

W wielkiéj liczbie.

Makary.

A obskoczą.

Doręba.

Szabli nie dobędę za nic w świecie przeciw kobiétom.

Makary.

Wieczna plama.

Doręba.

Więc nas schwycą.

Makary.

Być może.

Doręba.

Uwiężą.

Makary.
Tu sęk.
Doręba.

I z Kasią nie będę mógł się widzieć.

Makary.

Źle!

Doręba.

Cóż tu robić?

Makary.

Hm! co robić?

Doręba.

Ukryjmy się.

Makary.

Dobrze.

Doręba.

Ukryci przypatrzymy się sami w jakim stanie są rzeczy, a potem rozważymy i podług okoliczności działać będziemy.

Makary.

I ja tak mówię.

Doręba.

Stary Tobiasz wprawdzie był zawsze niestałego charakteru, słabéj woli, zbytniéj podległości.

Makary.

Ciele, ciele, Mości Towarzyszu, krótko mówiąc.

Doręba.

Ale przytém miał rozsądek.

Makary.
Poczęstował jednak waszmości szarą gęsią.
Doręba.

Prawda że mi Kasię odmówił, ale mówiąc między nami, wtedy była za młoda, a ja trochę za rozpustny.

Makary.

Tu sęk.

Doręba.

Teraz inaczéj.

Makary.

Jeszcze gorzéj.

Doręba.

Jakto gorzéj?

Makary.

Tobiasz rozsądny czy nierozsądny jest niczém, a żona wszystkiém. Żona dzierży urząd i jego czuprynę — rządzi miastem i mężem.

Doręba.

Ależ mężom to się podobać nie może.

Makary.

Tego nie wiem, ale zapewne niema im się co podobać.

Doręba.

Może da się wszystko łatwo w dawne karby wrócić.

Makary.

W dawne karby? bardzo wątpię. — Co się raz zmieniło, trudno aby znowu czém było, zostało. Wykop dół a potem zasyp go tąż samą ziemią, to zawsze braknie, albo zbędzie.

Doręba.

Ciszéj — ktoś nadchodzi — skryjmy się w sadzie, ztamtąd rozpoznamy obroty nieprzyjaciela.

Makary.

Hej, hej! gdyby Makary był młodszy, a miał z dziesięciu sobie podobnych, nie kryłby się po sadach przed gołowąsą armią. — Ale już łeb się wylenił, wąs siwy, et cetera — deces!

Doręba (wracając ode drzwi).

Tędy nie można, dużo ludzi.

Makary.

Którędyż?

Doręba.

Przez ogród.





SCENA III.
Doręba, Kasia, Makary.
Kasia.
Co widzę! jeszcześ nie poszedł! — Ach Jan! Janie, Jasiu, ty tu?
Doręba.

Kochana Kasiu!

Kasia.

Jasiu kochany!

Doręba.

Przecież cię znowu oglądam.

Kasia.

Sama nie wierzę mojemu szczęściu.

Doręba.

Tak dawno cię nie widziałem.

Kasia.

Któżto wie lepiéj nade mnie.

Makary.

A sęk! — Daléj w drogę, Mości Towarzyszu.

Doręba.

Kochasz mnie zawsze?

Kasia.

Zawsze i na zawsze?

Makary.

Mości Towarzyszu...

Doręba.

Wspominałaś mnie czasem?

Kasia.
I chwili nie zapominałam. Ach, nieraz już i śmierć twoją opłakiwałam, biedny Jasiu!
Doręba.

Mijała mnie łaskawie.

Kasia.

Bogu dzięki.

Makary.

O źle!

Doręba.

Jakżeś mi wyładniała.

Kasia.

Jak tobie dobrze w tym stroju.

Makary.

Mości Towarzyszu...

Doręba.

Nie mogę rozstać się z tobą.

Kasia.

Trzeba koniecznie, choć nie na długo.

Doręba.

Muszę więc odejść.

Kasia.

Żeby cię tylko kto nie spostrzegł.

Doręba.

Wszędzie pełno ludzi.

Kasia.

Ach, jak cię zobaczą, to już po nas.

Doręba.
Skryj mnie.
Kasia.

Zapewne, lepiéjby było, ale gdzie?

Makary.

Tu sęk.

Kasia.

Ha! czekaj, dobrze, w téj izdebce, gdzie akta miejskie złożone, rzadko teraz kto bywa.

Doręba.

Chodźmy.

Makary.

Ej, to mi się nie podoba. — W otwartém polu zawsze lepiéj — tam nas mogą głodem wsiąść.

Doręba.

O tém Kasia, może myśleć będzie.

Makary.

Ale to nie może, bo mnie się jeść chce; może, piękna potrawa!

Kasia.

Bądź cierpliwy, nie zapomnę.

Makary (wchodząc na schodki za Dorębą).

Aby co, aby co, byle przetrącić — z parę kiełbas i sztukę pieczeni. — Aby co, aby co, panno Katarzyno i popłukać czém.

Kasia.

Dobrze, dobrze.

Doręba.
Do zobaczenia luba, kochana Kasiu.
Kasia.

Wkrótce, wkrótce, kochany Janie.

Makary.

Tylko prowiantów, tylko prowiantów do fortecy, a reszta się znajdzie. (wchodząc) Jeszczem naczczo, Bóg mi świadkiem!

(rozchodzą się).




SCENA IV.
Tobiasz, (później) Kasper, (potém) Błażéj.
(Mężczyzni wszyscy w téj sztuce ubrani jak zwykle z miejska tylko w spodnicach i fartuszkach — kobiety równie, prócz szarawarów i czapek, po swojemu.)
Tobiasz (koszyk na ręku, wychodzi rachując pieniądze).

Trzy grosze, sześć, dwanaście, ośmnaście, dziewiętnaście, dwadzieścia. — Czy jejmość oszalała! za dwadzieścia groszy kazać mi tyle nakupić. A „żeby mi wszystko dobre było, bo mi się nie pokazuj!“ — Dwadzieścia groszy! trudno będzie co urwać na tabaczkę. Oj! czasy, czasy!

Kasper. (z podobnym koszykiem, mówi szepleniąc).

Dzień dobli, blacisku Tobiasiu.

Tobiasz.
Dobry dzień bracie Kasprze.
Kasper.

Jak się macie?

Tobiasz.

Jak widzicie, do góry nogami.

Kasper.

Cóź lobić, cóź lobić tźeba nawykać do śpodnićki.

Tobiasz.

Żebym się był nie żenił raz drugi!

Kasper.

A ja laz pielwśy!

Tobiasz.

Oj czasy, czasy!

Kasper.

Oj źonki źonki!

Błażej.

Daj wam Boże dobry dzień, panowie sąsiedzi.

Tobiasz.

Wzajemnie, wzajemnie, panie Błażeju.

Kasper.

Jak się macie?

Błażej.

Źle mam się — w uszach szumi.

Kasper.
Katal, mości Blaźeju!
Błażej.

Z ręki mojéj żony.

Tobiasz (z westchnieniem).

Panująca choroba.

Błażej.

Już dosyć ja wymyślałem dosyć zrządziłem, kiedym był panem w domu, alem się i nie umył do mojéj Agaty. Wczoraj już kogut zapiał, jeszcze jéj nie było. — Ja czekam, czekam, czekam, czekam, co dmuchnę na ogień to drzymnę, co dmuchnę, to chrapnę, aż tu jak mnie coś dmuchnie po czuprynie! „Daléj leniuchu! wieczerza!“ zerwałem się, jak gdybym nigdy nie spał — żwawo, prędko dałem wieczerzę. Ale: to złe, to twarde, to słone, to przydymione, a na mnie zawsze czego śpisz! A ja, niech mnie Bóg skarze, anim mrugnął.

Kasper.

Jejmość zapewnie... (pokazuje, że napita).

Tobiasz.

Była w dobrym humorze.

Błażej.

Kat tam w dobrym.

Tobiasz.

Ale ja mówię w dobrym, jak to my dawniéj bywali, wracając do domu.

Kasper.
Pod doblą datą.
Błażej.

A, tak, tak.

Tobiasz.

Oj czasy, czasy! człowiek teraz i o dacie nie wie.

Błażej.

Dawniej (z westchnieniem)!

Tobiasz.

Hej! hej!

Kasper.

Mnie z pźędźeniem najwiękśe zmaltwienie. Juź ćo się naplaćuję, nadlęćę, namolduję, zawśe pźedza nielówna — nigdy, nigdy źonce dogodzić nie mogę.

Błażej.

Jużto i dawniéj tak bywało.

Kasper.

W pźędzeniu, w pźędzeniu najbaldziej. — Nie źaltuję, jakem Kaspel. — Ledwie zaklęcę wźecionko, źalaź nitećkę ulwę; jak ulwę, muśę wiąźać; jak źwiąźę, guźy.

Błażej.

Na czole Waszeciném.

Tobiasz (częstując tabaczką).

Oj czasy, czasy!

Kasper.
I mówię źe nie mogę — dalibóg nie mogę — nic nie pomoźe. — Lób! — nie umiem — lób — nie będę — pac, pac — muśę lobić.
Tobiasz.

Mnie zaś ta pończoszka ze świata spędzi: druty łamię, oczka spuszczam, a jak przyjdzie na pietę — ani rusz.

Kasper.

A z planiem to żólto, to niebiesko!

Błażej.

A z kuchnią, piekło prawdziwe.

Tobiasz.

A z dziećmi: co noc wstawaj, noś, śpiewaj, kołysz.

Błażej.

Ja wam szczerze mówię, że to nie są żarty, trzeba pomyśleć o sobie.

Tobiasz.

Co tu myśleć pomoże.

Błażej.

Pierwiéj myśleć, potem działać.

Kasper.

Co Waśeć mówiś? Aj stlach, źeby któla uslysala.

Tobiasz.

Dajmy temu pokój.

Błażej.

Tak, bójcie się, bójcie, będziecie tego żałować.

Tobiasz.
Pst! Grzegotka.
Błażej.

Plotka miejska.

Kasper.

Plimus ministel mojéj żonki.





SCENA V.
Tobiasz, Kasper, Błażej, Grzegotka.
Grzegotka (prędko mówi).

Kłaniam, panowie sąsiedzi. Jak się macie; cóż porabiacie? — Cóż tu słychać? gdzież są Ichmoście wasze! żadnej spotkać nie mogę? no, cóż tam nowego?

Tobiasz.

Wszystko stare.

Grzegotka.

Ha, ha, ha, stare, stare, nic więcéj nie wiecie? Niceście nie słyszeli? — A ja wiem, wiem wiele nowego — rzadkie nowiny — jeno com się dowiedział.

Kasper.

Cóź takiego Mości Gźegotka? jaka anejdotka?

Grzegotka (do Tobiasza).
Ale gdzież jest wasza Urszula, nasz burmistrz szanowny? jéj chciałbym najprędzej udzielić tych wiadomości. Boję się, aby mnie kto nie uprzedził.
Tobiasz.

Wyjechała z chartami na polowanie.

Kasper.

Ale cóź tam nowego? jestem tlośećkę ciekawy.

Grzegotka.

Słychać, że przykład naszego miasteczka wiele skutkuje.

Tobiasz.

Tém gorzéj!

Grzegotka.

Jakto, tém gorzej?

Tobiasz.

Tém lepiej! chciałem powiedzieć.

Grzegotka.

Mówią nawet, że i w Sandomierzu o tém myśleć zaczynają — nie ma więc żadnego wątpienia, że wkrótce i Kraków, a z czasem nawet sama Warszawa naśladować nas będzie.

Kasper.

Plośę, plośę, ktoby się spodziewal: to jednak honol dla naśego miastećka, dalibóg wielki honol! —

Grzegotka.

Przebąkują także, że i pan wojewoda Sandomierski zaczyna chodzić w spodnicy.

Tobiasz.
Bogu dzięki! — Kiedy wielcy panowie z nami, nasza czynność przestaje być głupią.
Błażej (do Grzegotki).

Ale czegoż się Waszeć tak wielce z tego cieszysz?

Grzegotka.

Czemuż się nie mam cieszyć? Albo mi tak źle? — Nie mamże rozumu na poznanie niezmiernych korzyści, wynikających z nowego naszego położenia? W tym stroju mogę gadać, co mi się podoba i wiele mi się podoba, nikt mi i słowa nie powie. Mogę dowiadywać się co, gdzie, kiedy, jak robią — i co się dowiem zaraz powtórzyć, nikt się nie zadziwi. Nie potrzebuję udawać odwagi, której nie mam; mogę bać się, drżeć, truchleć, nawet zemdleć — nikt mi za złe nie weźmie. Proszęż więc Waszeciów, nie mam że przyczyny cieszenia się z położenia naszego?

Tobiasz (na stronie).

Niecnota!

Błażej.

Dla tego to Waszeć u naszych żon w takiém poważaniu.

Grzegotka (do Błażeja ironicznie).

A jak się ma ucho?

Błażej.

Już to wiecie?

Grzegotka (do Kaspra).

Przędza drożeje.

Kasper.

Oby się byla nigdy nie lodzila! oby jej na świecie nie bylo!... ale nie powiadajcie mojej Balbaźe, że ja tak myślę, plośę was, nie powiadajcie.

Grzegotka (biorąc na stronę Tobiasza).

Jak się tam Kasia miewa?

Tobiasz.

Nieźle.

Grzegotka.

O mnie nie wspomina?

Tobiasz.

Wątpię.

Grzegotka.

Coś mnie zimno przyjmujecie.

Tobiasz.

Niegorąco.

Grzegotka.

Wszak Waszeć znasz moje zamysły.

Tobiasz.

Chciałbym zapomnieć.

Grzegotka.

Nie sprzyjacie mi, jak uważam.

Tobiasz.

Źle, uważać nie umiecie.

Grzegotka.

Jejmość myśli inaczej.

Tobiasz.

Inaczej?

Grzegotka.
Nic nie ma przeciw mojej osobie.
Tobiasz.

Alboż ja mam?

Grzegotka.

Grzecznie mnie przyjmuje.

Tobiasz.

Alboż ja niegrzeczny.

Grzegotka.

Odłożyła na czas późniejszy.

Tobiasz.

Potém o tém, Mości Grzegotko, jeszcze dość czasu mamy.

Grzegotka.

Jeszcze jednę nowinkę Waszeciom udzielę.

Kasper.

Kochany Gźegotka, ja lubię nowinki.

Grzegotka.

Słychać, że u nas wąsy będą skasowane.

Tobiasz.

Tam do diaska!

Błażej.

Aj! aj!

Kasper.

A fe!

Grzegotka.

Bo w dawnych statutach ma być wyraźnie: Quae maribus solum tribuuntur, mascula sunt, co znaczy: Władza przy wąsach. — No, bądźcie zdrowi, nie mam czasu, pójdę naprzeciwko pań moich, niemało je pewnie ucieszę. Bądźcie zdrowi! (Odchodzi).





SCENA VI.
Tobiasz, Kasper, Błażej.
Tobiasz (podkręcając wąsa).

Na to nigdy nie zezwolę.

Kasper (podobnież).

I ja będę plosić źonki.

Tobiasz.

Przecie powaga.

Kasper.

Psecie clowiek cioś pod nosem zobacy.

Błażej.

Aj sąsiedzi! daliście jabłko, a o korzonek wam idzie.

Tobiasz.

Ktoby myślał, że Waszeć nie z naszych.

Błażej.

Przy powodzi strach i łodzi.

Kasper.

Juźto sąsiad Blaźej zawśe źaltobliwy, zawśe ma jakieś dyktelyjki na pogotowiu (śmieje się). Juź ja to mówię... (nagle przestaje mówić, zobaczywszy żonę).





SCENA VII.
Ciż sami, Urszula, Barbara, Agata.
(Harapy w ręku).
Urszula.
Otóż! patrzcie tylko. — Jak gawrony.
Barbara.

Cały dzieńby to trzepało, gęba im się nie zamknie.

Agata (do Błażeja).

I ty tu, mój kołowrotku?

Urszula.

Nie masz to innego zatrudnienia, jak plotek słuchać?

Tobiasz.

Ależ serdeńko, tylko cośmy stanęli.

Kasper (do Barbary).

Plośę cię, moja seldena źonecko.

Barbara.

Na targ mi zaraz.

Kasper.

Juźem pobiegl. (Odchodzi).

Urszula.

No, cóż?

Tobiasz.

Uspokój się, wszystko będzie.

Agata (do Błażeja).

Po coś tu przyszedł?

Błażej.

Chciałem rady zasięgnąć...

Urszula.
Patrzcie, jacy do rady! róbcie co wam każą, to wasza rada.
Agata (do Błażeja).

Wynoś się!

Urszula (do Tobiasza).

Jeszcze stoisz? (Tobiasz i Błażej wychodzą).





SCENA VIII.
Urszula, Barbara, Agata, Grzegotka.
Urszula.

Lubo w sercach naszych łaskawość i dobroć panuje; lubo łagodność, że tak rzekę, jest... że tak powiem, nam wrodzoną; lubo, mówię, jednak przedsięwzięcie roztropne głębokiej roztropności każe nam i rozkazuje jak najkrócej trzymać naszych, tak nazwanych, mężów.

Barbara.

Tylko im trochę pofolgować, a już po wszystkiém; w jednej godzinie wszystko wróciłoby do dawnego nieładu.

Agata.

Nie ma żadnego wątpienia, cnota mężów od nas zawisła.

Urszula.

Dobrze wiedzeni, dobrze pójdą.

Barbara.
Ich złe dotąd postępowanie wynikało, to trzeba wyznać, z naszego niedbalstwa.
Agata.

Ze zbytecznego pobłażania, powiedz sąsiadko.

Urszula.

Bogu dzięki! wszystko pomyślnym i dobrym obróciło się obrotem. — Czwarty już tydzień, Osiek mądrością rządzony doznaje niezaprzeczonych, że tak się wyrażę korzyści. — Prawda, Mości Grzegotko?

Grzegotka.

Trzebaż mego potwierdzenia? — Za małe mam oczy, bym się mógł dość napatrzeć — za małe uszy, by pojąć wszystko — za mały język, by głosił przyzwoicie sławę waszę, roztropność, powagę, zgodę i potęgę.

Urszula, Barbara, Agata.

Kochany Grzegotka!

Grzegotka.

Sługa wasz do śmierci.

Urszula.

Nowinki twoje tysiąca warte.

Barbara.

I projekta niezłe.

Urszula.

Gdy mamy być innym miastom chwalebnym przykładem, trzeba abyśmy się starały o najdoskonalszy stopień doskonałości. Agato! twój mąż jest uczony.

Agata.
Jest, ale ja mu tego nie przyznaję; owszem, przeciwnie myśleć mu o tém każę.
Grzegotka.

Roztropności niezrównana!

Urszula.

A że on, mówiąc między nami, jest najmędrszym w naszej stolicy, Waszeć zostałaś nauczycielem tutejszéj szkoły.

Grzegotka.

Bardzo sprawiedliwie.

Urszula.

Będąc dozorcą nauk, które mają obejmować w sobie razem sztukę czytania i sztukę pisania, jesteście przez to samo naczelnikiem... naczelnikiem...

Grzegotka.

Oświecenia.

Agata.

Jakto? światła?

Grzegotka.

Światła rozumu.

Urszula.

Oświecenia światła rozumu.

Agata.

Rozumiem; do mnie więc będzie należeć, mieć oko na pojętniejsze głowy; i jeżeliby się która wyszczególniła, przedstawić, zalecić.

Urszula.

Nie, nic z tego. Żadnego protegowania rozumu, żadnéj pomocy rozwijającemu się talentowi — to nie wasz urząd, to do was nie należy. Niech czytają, piszą, i dosyć — a oświecenie zgromadzaj Waszeć na siebie.

Grzegotka.

Tak; o sobie pamiętać, to jest oświeceniem, i tém można się najlepiéj oświecić, można się Jaśnie oświecić.

Urszula.

A później, mając tyle żaków pod ręką, będziesz Waszeć mogła wydawać jakie pisemko.

Grzegotka.

Gdzieby były nowinki.

Urszula.

Wybornie.

Grzegotka.

Uwagi.

Barbara.

Nad czém?

Grzegotka.

Nad tém czego nie rozumiemy. — Krytyki.

Agata.

Co to krytyki?

Grzegotka.

Gatunek kleszczów czepiających się wszystkiego co nad niemi.

Urszula.

O tytule późniéj pomyślimy. Na tytuł zawsze dosyć czasu.

Grzegotka.
O co łatwiéj, jak o tytuł.
Barbara.

A sami nie znajdziemy, to zapłaciwszy dostaniemy.

Grzegotka.

Za pieniądze wszystko — mądra uwaga!

Urszula.

Bezpieczeństwo miasta waszeci na współ i siostrze Barbarze powierzam. Areszt w waszym domu, zatém klucze przy was będą.

Agata.

Za wiele na mnie.

Urszula.

Tém większa zasługa.

Grzegotka.

Jeszcze mało na rozum Waszecin.

Urszula.

Dla honoru zaś będziesz z nami do sądu zasiadać.

Barbara.

Ach, jeszcześmy sprawy nie miały! — Ale prawda... tak jest... mam! mam! jakżem mogła zapomnieć — jest sprawa...

Urszula.

Sprawa?

Barbara.

I niemała.

Urszula.
Prędzéj z nią, sądźmy.
Agata.

Jakąż karę wybieramy?

Urszula.

Ależ wprzód trzeba zobaczyć kto jest winowajcą.

Barbara.

Macieja Kopytkę oskarżam.

Grzegotka.

Już wiem o co idzie.

Barbara.

Był wczoraj na targu bez spodnicy.

Agata.

Co za śmiałość!

Urszula.

Wojewoda może chodzić w spodnicy, a on się wzbrania.

Grzegotka.

I miał czapkę, na moje oczy widziałem.

Urszula.

Do gąsiora z nim!

Agata.

Do gąsiora!

Barbara.

Do gąsiora!

Urszula.

Ależ on ma moję robotę.

Agata.
I moję, nawet na jutro koniecznie potrzebną.
Urszula.

W całym Osieku jeden tylko kowal.

Barbara.

A dwóch ślusarzy niepotrzebnie.

Urszula.

Dwóch? prawda — więc bardzo dobrze — i taki pierwszy dekret wydajemy: „kowal przewinił, ale że jest tylko jeden, a ślusarzy dwóch, zatém na jego miejsce jeden ślusarz uwięzionym będzie“.

Grzegotka.

Wybornie!

Agata.

Doskonale!

Urszula.

Dalszy wyrok potém odbierze, jeżeli nam czas pozwoli. Tę sprawę zaś nasz pisarz, siostra Barbara, wciągnie do ksiąg miejskich, aby na zawsze została na czele spraw w Osieku sądzonych.

Grzegotka.

Najtrudniéj zacząć, potém co raz łatwiéj.

Urszula.

Widzicie sąsiadki, bałyście się sądów, otóż nie tak rzecz trudna, jak się zdawała.

Barbara.

W saméj rzeczy, nigdym się nie spodziewała, abym mogła tak prędko nauczyć się sądownictwa.

Agata.
Co nam się sądem turbować — niech się winowajca turbuje.
Grzegotka.

Rozsądna uwaga!

Urszula.

Teraz po znoju obarczającego urzędu myślę odpocząć.

Barbara.

I mnie się na sen zbiera.

Agata.

Ja ochłodzę się wprzódy śniadaniem.

Urszula.

Do zobaczenia. (Odchodzi).

Agata.

Do zobaczenia. Chodźmy Barbaro! (Odchodzi).





SCENA IX.
Grzegotka.

Nie ja pierwszy korzystam z nieładu, nie ja ostatni będę czémsiś, że uważam zkąd wiatr wieje. Mądry zawsze dobrze wyjdzie, ledwie z piasku bicza nie ukręci, byle się nie piął, tylko sunął. Plotka bawi, pochlebstwo głaszcze, pilność strzeże, rozum bierze. Filip Grzegotka wie to dobrze. (Odchodzi).





SCENA X.
Doręba, Makary, (na schodach, później) Kasia.
Makary.

A cóż Mości Towarzyszu, nie mówiłem?

Doręba.

Nie wiem czy się śmiać, czy gniewać.

Makary.

Jak jedno, tak drugie mało pomoże.

Doręba.

Pst!

Kasia (wchodząc ostrożnie, koszyk i butelka w ręku).

Stryjaszka nie ma, stryjanka śpi.

Makary.

Ach panno Katarzyno! aniele stróżu z koszykiem i butelką!

Doręba.

Cicho!

(Kasia przegląda — palec na ustach).
Makary.

Ach prędzéj, złota panno Katarzyno! nie ma nikogo, jeszczem w gębie nic nie miał. (Chce schodzić, Kasia się zbliża, wtem Grzegotka wbiega).





SCENA XI.
Ciż sami, Grzegotka.
(Doręba i Makary mówią na stronie przez całą scenę).
Grzegotka.

Na wiekim zapomniał... a! Kasia! kochana Kasia!

Makary.

Bodajżeś pękł!

Grzegotka.

Szczęśliwe spotkanie.

Kasia (na stronie).

Dla Boga! co ja pocznę.

Grzegotka.

Gdzieżto niesiesz tę buteleczkę? (Odbiera).

Makary.

Otóż macie!

Kasia.

Ja chciałam... ja chciałam...

Grzegotka (zaglądając w koszyk).

I żywność!

Kasia.

Właśnie miałam... miałam...

Grzegotka.

Dla kogożto?

Kasia.
To jest... dla kogo?
Grzegotka.

Dla kogoż trudzą się te rączki? (Całuje rękę).

Doręba.

Makary! co on myśli?

Makary.

Cierpliwości trochę, Mości Towarzyszu.

Kasia.

Usłyszałam głos Waszeci i myślałam, żeś może jeszcze nie śniadał.

Makary.

Masz teraz.

Doręba.

Cierpliwości trochę, Mości Makary.

Grzegotka (odbierając koszyk).

Dziękuję ci, gwiazdeczko moja; poznałaś mój głos, jak gołębiczka turkotanie swojego wiernego gołąbka.

Doręba.

Makary! nie wytrzymam.

Makary.

Ciszéj, Mości Towarzyszu.

Grzegotka (stawiając kosz).

Bryndza.

Makary.

Bryndza, Mości Towarzyszu.

Doręba.
Cicho.
Grzegotka.

Wyborna.

Makary.

Wyborna, wyborna Mości Towarzyszu!

Doręba.

Bądźże cierpliwy.

Grzegotka.

Ach, gdyby do tego śniadania jeszcze całusek. — Ale ja tylko proszę.

Kasia.

Daremnie.

Doręba (biorąc za kord).

Makary, ja go palnę!

Makary.

Bądź Waszmość cierpliwy.

Grzegotka.

I szynka.

Makary (chwytając za kord).

Szynka! Ech nie wytrzymam!

Doręba.

Ani się rusz!

(Kasia zbliża się i patrzy z wielką uwagą przez okno).
Grzegotka (jedząc przy stole).
Niedobrém okiem na mnie patrzysz, Kasiuniu. — Wiem ja co się świeci. Pan Jan Doręba jeszcze w myśli — pustak lepiéj się podobał — ale już teraz pewnie gdzieś kozy pasie Tatarom.
Doręba.

Poczekaj!

Makary.

Ach szynka!

Grzegotka.

Cóż tam widzisz? (po krótkiém milczeniu). Cóż się tak przypatrujesz? (po krótkiém milczeniu). Cóż się dzieje?

Kasia.

Nic, nic. (Patrzy z uwagą).

Grzegotka.

Ale przecie?

Kasia.

Ach! ach!

Grzegotka (zrywając się).

Co? co? co widzisz? (wyglądając) gdzie? co? kto?

Kasia (odchodząc od okna).

Nic, nic.

Grzegotka (chodząc za nią).

Ale cóż się stało? proszę cię, powiedz, co się stało?

Kasia.

Nic, nic.

Grzegotka (biegając od okna do Kasi).

Czy kto przyjechał? czy się bił? powiedz — czy wpadł w wodę? czy końmi roztratowany?

Kasia.
Nic, nic.
Grzegotka.

Ale czegoż tak patrzałaś?

Kasia.

Tam na moście...

Grzegotka.

Co, co na moście?

Kasia.

Ktoś...

Grzegotka.

Cóż ktoś?

Kasia.

Ja nie wiem...

Grzegotka.

Ale cóż widziałaś?

Kasia.

Za daleko...

Grzegotka.

Ale przecie?

Kasia.

Zdaje mi się...

Grzegotka.

Na moście? na moście?

Kasia.

Na moście.

Grzegotka.
Prędzej sam zobaczę, niż się dowiem od ciebie. (Wybiega).
Kasia.

Biegaj, biegaj! wiele się dowiesz. (śmieje się). Tak to zwodzą... nie powiem kogo. (Doręba i Makary schodzą).





SCENA XII.
Kasia, Doręba, Makary.
Makary.

Do ataku, Mości Towarzyszu.

Kasia.

Co czynicie?

Makary.

Proszę zacząć, ja skończę.

Doręba.

Jedz, pij, daj mi pokój. — Kasiu, co to znaczy ten Filip Grzegotka?

Kasia.

Co znaczy?

Doręba.

On ciebie kocha.

Kasia.

Na moje nieszczęście.

Doręba.
Ja mu kark skręcę.
Makary.

Fiat!

Kasia.

Niewielkaby szkoda była.

Doręba.

Cóż stryj na to?

Kasia.

Stryj go nie lubi, ale...

Doręba.

Ale?

Kasia.

Ale stryjanka.

Makary.

Tu sęk!

Doręba.

Ta zawsze mi na zawadzie.

Kasia.

Z pewnością jeszcze nie wiem, ale zdaje mi się że się z sobą rozumieją. On jest nieodstępny, zawsze nadskakuje, wszystkiemu potakuje, a pochlebia co słowo; ona zato żadnéj sposobności nie opuści sprowadzenia nas sam na sam.

Doręba.

Krew mi się burzy! ten hultaj ośmiela się ciebie kochać.

Makary.
Wara mu! bo nos niepewny.
Kasia.

Nie lękaj się; wszystkie jego zabiegi daremne, bo nietylko kochać umiem, ale i utrzymać się przy swojém potrafię.

Doręba.

Ale stryj, stryjanka.

Kasia.

Dam sobie radę, spuść się na mnie. I com ci przyrzekła, powtarzam: będę twoją, albo niczyją.

Doręba.

Kochana Kasiu!

Kasia.

Prawdziwam Polka! nie chcę innego męża, jak przy szabli.

Makary (jedząc).

Dobrze, panno Katarzyno.

Doręba.

Trzeba jednak chwycić jakie przedsięwzięcie.

Kasia.

Mnie się zdaje, czekać jeszcze.

Doręba.

Terażniejszy stan rzeczy długo trwać nie może.

Jednak, jeżeli wszystko swojemu biegowi zostawimy, ja będę musiał oddalić się ztąd, a ty tysiąc doznasz przykrości od stryja, stryjanki, Grzegotki i całéj rzeczypospolitej.
Kasia.

Cóż robić?

Makary (pijąc).

Atakować.

Doręba.

Będę mówić z twoim stryjem.

Kasia.

On ci się przestraszy.

Doręba.

Będę się starał przez niego i innych pobudzić i dodać odwagi do zrzucenia nowoprzyjętego jarzma.

Kasia.

Trudno będzie.

Doręba.

Chciałbym tylko znaleźć sposobność z nim mówienia.

Kasia.

Jeno go nie widać.

Doręba.

Tu go więc na przesmyku czekać będę.

Kasia.

Nie trzeba jednak aby nas razem zastał.

Doręba.

Poglądaj tam, Makary.

Makary.
Zaraz idę, (idzie ku drzwiom z koszykiem i butelką) ale nie sam.
Doręba.

Słyszałem rozmowę stryjów twoich z Błażejem; ich nieukontentowanie jest jawne.

Kasia.

Jak i bojaźń.

Doręba.

Spodziewam się jednak, że nie będzie mi trudno dawny przywrócić porządek.

Kasia.

Co najgorzéj, że i dawniéj stryjaszek był ci przeciwnym.

Doręba.

Ona najbardziéj. Ale inne czasy, inni i my. Bądź dobréj myśli i stałéj woli, a szczęście nasze niezawodnie spełnioném zostanie.

Makary.

Idzie, idzie!

Doręba (do Kasi).

Miej oko na stryjankę.

Kasia.

Spuść się na mnie. (Odchodzi).

Doręba.

Ty Makary, usuń się na stronę, a jak wnijdzie zostań na czatach.

Makary.
Rozumiem.
Doręba (do siebie).

Niewiele się dorobiłem odwagą, zobaczę co mi wymowa przyniesie. Co lepiej w świecie popłaca, język czy szabla, teraz się przekonam.





SCENA XIII.
Tobiasz, Doręba.
(Makary w ciągu sceny pokazuje się czasem we drzwiach).
Tobiasz.

Wszelki duch chwali pana Boga!

Doręba.

Witam Waszeci.

Tobiasz.

Co ja widzę!

Doręba.

Dobrego przyjaciela.

Tobiasz.

Pan Doręba.

Doręba.

On sam.

Tobiasz (oglądając się).
Aj źle, bieda będzie.
Doręba.

Jejmość śpi.

Tobiasz.

Śpi pewnie?

Doręba.

Tu ją słychać.

Tobiasz.

Cóż Waszmość tu robisz?

Doręba.

Wracam do domu.

Tobiasz.

Ale tu nie dom.

Doręba.

Chciałbym, żeby tu był.

Tobiasz.

Stara piosnka.

Doręba.

Waszeć mi nie bardzo sprzyjasz, panie burmistrzu.

Tobiasz.

Jako na synowca, wcale nie.

Doręba.

Kocham Kasię.

Tobiasz.

Niepotrzebnie.

Doręba.
Ona mi źle nie życzy.
Tobiasz.

Tém gorzej!

Doręba.

Jestem szlachcic.

Tobiasz.

Herbu golec.

Doręba.

Jednak wystąpiłem z szeregowcem na usługi Rzeczypospolitéj.

Tobiasz.

Szeregowiec na Tatary, na dziewczęta intrata.

Doręba.

Mój ojciec ma własną cząstkę w Szlacheckiéj Woli pod Sandomierzem.

Tobiasz.

A Waszmość cząstkę téj cząstki; szkoda tylko, że mała cząstka małej cząstki równa się nuli.

Doręba.

Za cóż mnie, panie Tobiaszu, tak ostro przyjmujecie?

Tobiasz.

Bo chciałbym, żebyście sobie już poszli; zwłaszcza, że moje myśli dawno znacie.

Doręba.
Kiedym otrzymał niepomyślną waszą odpowiedź, byłem jeszcze młokos.
Tobiasz.

Prawda.

Doręba.

Trzpiot.

Tobiasz.

Jakich mało.

Doręba.

Niestatek.

Tobiasz.

Gdzie bójka, hulanka, Waszmość pierwszy, a zaraz do korda: dotychczas jeszcze organista bez ucha chodzi.

Doręba.

Ależ teraz już nie jestem ów Jaś pędziwicher; służyłem mojemu krajowi, byłem Towarzyszem pancernéj chorągwi. Nikt mi nie powie, żem próżniak nieużyty. Biłem się jak dobry Polak, i śmiało sobie teraz wąsa pokręcić mogę.

Tobiasz.

Hm! (przypatrzywszy się). Aleś mi urósł i zmężniał, panie Janie. — Ba! i krésa.

Doręba.

Drapnięcie.

Tobiasz.

Ej, toż Waszmość musiał gdzieś niepomału macnąć tego kotka, co tak drapnął.

Doręba.
Nieźle, Bóg pobłogosławił szabli mojéj.
Tobiasz.

Powiesz mi jak się to stało.

Doręba.

Z duszy, serca. Waszeć mnie zrozumiesz; byłeś przecie pode Lwowem.

Tobiasz.

He, pode Lwowem, ba, ba, ba! Jakeśmy przyszli z Jabłonowskim, Wielkim Hetmanem koronnym, to było na co patrzeć. Jak to Waszmość wiesz?

Doręba.

Któżby o tém nie wiedział!

Tobiasz.

Oj zalaliżeśmy, zalali wtedy Tatarom nietrochę gorącego sadła za skórę! Mój mocny Boże! jak to drapało! a my tuż tuż za nimi — tuż tuż — Ej! Ha!

Doręba (zatrzymując go).

Jejmość!...

Tobiasz.

Jejmość? strach...

Doręba. (zatrzymując go).

Ja tylko przestrzegam, aby nie usłyszała.

Tobiasz.

Dobrze mówicie. — Oj! czasy! czasy!

Doręba.
I jakże? wojskowy wojskowemu odmówi pomocy, nie chce go uszczęśliwić, kiedy to od niego zależy?
Tobiasz.

Ach serdeńko! niekoniecznie odemnie, trzeba się i żony poradzić.

Doręba.

No, poradzić się można, ale na swojém utrzymać.

Tobiasz.

Ach, kiedyżto trudno.

Doręba.

Co tu trudnego?

Tobiasz.

Niezawszebo mnie słucha.

Doręba.

Niezawsze?

Tobiasz.

Ba, nawet i nigdy.

Doręba.

To się jéj nie pytać.

Tobiasz.

Ale jak ona się spyta?

Doręba.

To nie odpowiedzieć.

Tobiasz.

A jak — każe?

Doręba.
Nie słuchać.
Tobiasz.

Ach serdeńko! tu inaczej rzeczy idą.

Doręba.

A dobrze idą?

Tobiasz.

Pst, pst... bój się Boga człowieku, zgubisz nas obydwóch.

Doręba.

Między nami, po cichu, powiedz Waszeć, dobrze tu się dzieje?

Tobiasz.

Diaska tam dobrze, tylko cicho, dla Boga, cicho...

Doręba.

Kiedy więc źle, trzeba starać się złemu zaradzić.

Tobiasz.

Ale jak? jak?

Doręba.

Jabym wiedział.

Tobiasz.

Doprawdy? powiedzże mi do ucha: święty Antoni ci to stokrotnie nagrodzi.

Doręba.

Ale pod warunkiem.

Tobiasz.

Naprzykład?

Doręba.
Że mi Kasię dacie.
Tobiasz.

No, wiesz co Waszmość: jak nas od spodnic, kądzieli, drutów, wszystkich tych plag Boskich uwolnisz, a ja znowu Burmistrzem będę, Kasia twoją.

Doręba.

Słowo?

Tobiasz.

Verbum.

Doręba.

Teraz możesz Waszeć oznajmić znaczniejszym mieszczanom, że tu jestem w celu ich oswobodzenia.

Tobiasz.

A jak mnie który wyda? będzież mi będzie!

Doręba.

Każdy pewnie tego pragnie.

Tobiasz.

Jak ryba wody.

Doręba.

O godzinie więc, w której waszych żon w domu nie ma, niech się tu wszyscy zejdą, przez ogród tajemnie.

Tobiasz.

Niech i tak będzie.

Doręba.

Jak tu będą, ja przyjdę.

Tobiasz.

Zkąd?

Doręba.

z téj izdebki.

Tobiasz.
Aj, dla Boga! nie, tam sama Imość bywa.
Doręba.

Skryj mnie więc gdzieindziej.

Tobiasz.

Zamknę Waszmości w spiżarni, tam jéj noga nie postanie, tam moje panowanie.

Doręba.

Gdziekolwiek.

Tobiasz (cicho).

Jest tam i miodek.

Doręba.

Miodek?

Tobiasz (potakując głową).

Ale sza! (wchodzi przed Dorębą do bocznych drzwi, za którym na znak tegoż, Makary).

Makary.

Gwałtu, co się dzieje!...





AKT II.

SCENA I.
Tobiasz, Kasper.
(Siedzą przy przeciwnych stronach sceny. — Tobiasz w okularach robi pończochę z wielką uwagą, Kasper przędzie kołysząc dziecko i śpiewa).
Kasper.

Lu lu, lu lu, luluniu.
Lulaj, lulaj, Maciuniu.

Tobiasz.

Aj, aj, ratuj!

Kasper.

Cóż tam?

Tobiasz.

Oczko, oczko, oho.. oho... zjedzże diaska! jużem spuścił.

Kasper.
Daj blaciśku, ja ci naplawię. — Patźźe — o tak.
Tobiasz.

A daléj?

Kasper.

Tak, widziś... oho!...

Tobiasz.

Waśćbo porzesz, u licha!

Kasper.

Tlośkę tylko.

Tobiasz.

Oddaj, oddaj; to mi do nauki! tfy!

Kasper.

Ja umiem.

Tobiasz.

Nie umiesz. Ale dajmy teraz temu pokój; o ważniejszych rzeczach mam z tobą pomówić.

Kasper.

A wolnoź o nich mówić? nie będzie się Imość gniewala?

Tobiasz.

Co mi tam Imość!

Kasper.

Aj!

Tobiasz (ogląda się przestraszony).

Czegoż krzyczysz?

Kasper.
Nie tźeba, blaciśku, tak gadać.
Tobiasz.

A ty tchórz?

Kasper.

Juźto moja taka natula.

Tobiasz.

Nie bój się.

Kasper.

Źebym tylko mógł.

Tobiasz.

Nic ci nie będzie.

Kasper.

Aleźboto moja źonka baldzo niegźećna.

Tobiasz.

Póty ich panowania.

Kasper.

Blaciśku, dla Boga, co ty mówiś?

Tobiasz.

Słuchaj. — Przyjechał tu pan Doręba.

Kasper.

Kto? Dolęba? Dolęba? ten Dolębećka?

Tobiasz.

Ten sam.

Kasper.

Ten, co mnie byl z ćólenkiem wywlócil?

Tobiasz.
Ten sam.
Kasper.

Co to mnie byl laz w nocy nastlaśyl, źe mnie potem fabla śeść tygodni śamotala?

Tobiasz.

Ten sam.

Kasper.

Ten śalawila niegodziwy?

Tobiasz.

Był Towarzyszem Pancernym.

Kasper.

Pancelnym? plośę ja kogo! pancelnym?

Tobiasz.

Żwawy się chłopak z niego zrobił.

Kasper.

Ćegoż on tu chće?

Tobiasz.

Chce nas oswobodzić.

Kasper.

Blaciśku, ja tluchleję.

Tobiasz.

Nic nie pomoże, trzeba działać.

Kasper.

Blaciśku, ja zemdleję.

Tobiasz.

Nic nie pomoże. Idź powiedz o tém Błażejowi.

Kasper.
Blaźejowi? ja mam iść powiedzieć? ja? blaciśku, ty mnie pchaś między mlot a kowadlo.
Tobiasz.

Nic nie pomoże, gdzie drwa rąbią tam trzaski lecą.

Kasper.

Bylem nie był tźaską.

Tobiasz.

Pode Lwowem nie tak było, a przeciem żywy.

Kasper.

Nadto jesteś odwaźny; tylko pomialkuj...

Tobiasz.

Ani słowa! (Oglądając się). Tylko się nie bój; idź śmiało, powiedz mu o wszystkiém i z nim razem udajcie się do znaczniejszych mieszczan, i zaproście ich, aby zeszli się tu do mnie.

Kasper.

Aj! aj! aj!

Tobiasz.

Małą furtką przez ogród wejść mogą.

Kasper.

Aj! aj!

Tobiasz.

Nasze panie pewnie swoim zwyczajem wkrótce wyjdą i nie wrócą jak w nocy; mamy czas i sposobność.

Kasper.

Ty nie wieś, jaka moja źonka zazdlośna o mnie.

Tobiasz.
Nic nie ma do rzeczy.
Kasper.

Wśystkim powiada, źe ja głupi, aby odstlęćyć.

Tobiasz.

Co to szkodzi.

Kasper.

Zawśe muśę być pśy niéj na kaźde zawolanie, kiedy jest w domu, aby jéj sluźyć.

Tobiasz.

Właśnie też jéj teraz niema i potém nie będzie. No idź, idź.

Kasper.

Blaciśku, ty mnie zgubiś.

Tobiasz.

Nie zgubię, od przędzenia uwolnię.

Kasper.

Ach, toby dobźe było!

Tobiasz.

Idźże, u diaska!

Kasper.

To juź pójdę. — Ale Maciuś będzie plakal. —

Tobiasz.

Odnieś go i krzyknij tam na którego z parobków, niech go pokołysze.

Kasper (bierze kołyskę i odchodzi).
Aj! aj! Boźe zmiluj się nad duśą moją!
Tobiasz (sam).

Ho! ho! Mościa Urszulo! teraz inaczéj gadać będziemy; jednego kroku nie ustąpię.





SCENA II.
Tobiasz, Urszula (mówi z wielką flegmą).
Urszula.

Zawsze z założonemi rękoma.

Tobiasz.

Dopiérom, serdeńko, robotę położył, dalibóg dopiéro.

Urszula.

Słuchaj i uważaj co powiem.

Tobiasz.

Obie uszy na twoje usługi.

Urszula.

Kasia przyszła już do lat, gdzie o mężu myśleć należy.

Tobiasz.

Tak, myśleć należy.

Urszula.
Jéj rozsądek nie w jednym razie okazany, godzien wszelkich pochwał.
Tobiasz.

Tak, pochwał.

Urszula.

Widzę, że jest już w stanie domem rządzić i że będzie umiała utrzymać swego małżonka w przyzwoitych karbach wierności, pilności i nieograniczonego posłuszeństwa.

Tobiasz.

Słowo w słowo i ja tak myślę: będzie w stanie domem rządzić — niema wątpienia. I utrzyma w karbach — dobrze Waszeć mówisz.

Urszula.

Trafia się jej człowiek znakomitych przymiotów, głębokich zdolności, młody i lubo podubożałego ale znakomitego rodu.

Tobiasz.

Byle nie...

Urszula.

Ciszej! — słowem, Filip Grzegotka.

Tobiasz.

Ale zmiłuj się, uważaj...

Urszula.

Ciszej, mówię!

Tobiasz.

Ja na to nie zezwolę.

Urszula.
Co, co, co? jak? coś powiedział?
Tobiasz.

Ja mówię, serdeńko, że zapewne na to nie zezwolisz, i że taka i moja rada.

Urszula.

Czy się pytam o radę?

Tobiasz.

Nie pytasz się? to ja nic nie powiem. — Myślałem, że się pytasz.

Urszula.

I cóżbyś mógł powiedzieć.

Tobiasz.

Nic, wcale nic, serdeńko.

Urszula.

Naprzykład?

Tobiasz.

Będziesz mnie łajać.

Urszula.

Nic nie szkodzi, chcę wiedzieć.

Tobiasz.

Ośmielam się więc przedstawić twojej rozwadze, że Filip Grzegotka nie jest takim, jakiegoby sobie można życzyć na męża dla Kasi.

Urszula.
A ja mówię, że jest takim, jakiego sobie można życzyć.
Tobiasz.

Ależ proszę cię...

Urszula.

Ja mówię, że jest takim.

Tobiasz.

Ha! więc może i jest takim.

Urszula.

Nie może, ale pewnie.

Tobiasz.

Tylko uważaj....

Urszula.

Ja mówię, że nie może ale pewnie.

Tobiasz.

Ha, więc pewnie jest takim, jakiego sobie życzyć można.

Urszula.

Jesteś więc mego zdania?

Tobiasz.

A jestem.

Urszula.

Bo jeżeliby to miał być człowiek złych obyczajów.

Tobiasz.

Nienajlepszych, nienajlepszych.

Urszula.
Jeżeli niczém niezajęty, niczém nietrudniący się próżniak.
Tobiasz.

Zawsze nic nie robi.

Urszula.

Jeżeli oszczerca, jeżeli plotka...

Tobiasz.

Jak stara ba ..ba..ba..ba, i jaki!

Urszula.

To nie byłabym za nim.

Tobiasz.

I ja nie, — o, wcale nie.

Urszula.

I jakże wam tu wierzyć? raz tak, raz siak, raz jesteś za nim, raz przeciw niemu. Otóż to wszyscyście tacy — za grosz zdania, za grosz zastanowienia, stałości, rozsądku — każdy gada, byle gadać; sprzeciwia się, byle się sprzeciwiać — powiedz sam jak mówiłeś?

Tobiasz.

Serdeńko, ja już nic niemówiłem. O mój dobry Boże! odbierzże mi język, bo już nie wiem, co z nim robić.

Urszula.

Dąsasz się?

Tobiasz.

Ja? ja dąsam się? dalibóg że nie.

Urszula.
Skrzywiłeś się?
Tobiasz.

Może niechcący — przepraszam cię serdeńko (chce ją uściskać).

Urszula.

No no, bez tych czułości. Kasię zatém wydamy za Filipa.

Tobiasz.

Kiedy taka twoja wola.

Urszula.

I twoja.

Tobiasz.

Nie, nie moja, kiedy Waszeć prawdy chcesz koniecznie. Do czego też ten Grzegotka? ni przypiąć ni przyłatać, ni mieszczanin, ni szlachcic, ni gospodarz, ni wojskowy; je, pije, bąki strzela i kwita. A plotka, a ciekawy jak stuletnia baba...

Urszula.

Co, co, co? jak kto?

Tobiasz.

Masz teraz! bodajżem oniemiał! alebo Wasze, serdeńko, wybacz czasem, kiedy nie z myśli, ale z nałogu wymknie się jakie niepotrzebne słówko. Miéj uwagę, że kto żyje przeszło lat sześćdziesiąt, trudno, aby w kilku tygodniach odmienił całkiem sposób mówienia.

Urszula.
Aha! to przez sześćdziesiąt lat umiałeś rozkazywać, gderać, łajać, i musiano cię słuchać, musiano cię znosić? a kilka tygodni dopiéro, a już nie możesz być uległym?
Tobiasz (na stronie).

O Dorębo! Dorębo! Janie Dorębo! szlachcicu! Towarzyszu Pancerny! zmiłuj się nad nami!

Urszula.

Cóż to mruczysz?

Tobiasz.

Zakrztusiłem się.

Urszula.

Ej, jeszcze, widzę, Waszeci burmistrzostwo nie wywietrzało z głowy. Ale przestrzegam, przestrzegam! Idź, Kasię zawołaj!

(Tobiasz odchodzi).




SCENA III.
Urszula.

Ileżto pracy i mozołu nie kosztuje wykorzenienie dawnych przesądów. Ileż nie trzeba pilności, czujności i stałości kobiecéj do utrzymania porządku, wznoszącego się na męzkim bezrządzie. Ale Osiek musi jakimbądź sposobem uwiecznić swoję sławę koniecznie.





SCENA IV.
Urszula, Grzegotka.
Grzegotka.

Gwiazdo, pełna splendoru i rozłożystych promieni, panująca nam na niebie naszém! Póki woda w Wiśle płynąć będzie, póty Filip czcić cię nie przestanie. Przychodzi dowiedzieć się pokornie, czy spełnione już jego nadzieje.

Urszula.

Przyrzekłam.

Grzegotka.

Dzięki ci, dzięki stokrotne — a Tobiasz?

Urszula.

Jest moim mężem.

Grzegotka.

Prawda, rozumiem; a Kasia?

Urszula.

Posłałam po nią; oświadczę jej w przytomności Waszecinej zamiary Waszeci i moją wolę.

Grzegotka.

Choćbym się plackiem położył u nóg Waszmości, jeszcze byłbym za wysoki do nizkiego ukłonu, przynależnego dobroci i mądrości waszej.

Urszula.

Lubią cię, Grzegotko!





SCENA V.
Urszula, Grzegotka, Kasia, Tobiasz.
(Bierze pończoszkę).
Urszula.

Oznajmił ci stryj zapewnie po co cię przywołuję?

Kasia.

Oznajmił.

Urszula.

To jest nasz sąsiad, Filip Grzegotka.

Kasia.

Wiem.

Urszula.

Chce się z tobą żenić.

Kasia.

Doprawdy?

Urszula.

Dasz mu więc rękę.

Kasia.

Nie dam.

Urszula.

Nie?

Kasia.

Nie.

Urszula.

Panno Katarzyno, dlaczego nie?

Kasia.
Bo mi się niepodoba.
Urszula.

I tak mi w oczy mówisz?

Kasia.

Nie jestżem kobiétą, abym nie miała własnéj woli? dla tegoż mnie niebo wyższością płci udarowało, abym słabszej ulegała? co? ja? na skinienie mężczyzn mam być posłuszną? I to Waszeć, stryjanko, nie tylko cierpieć, ale i radzić możesz? Wszystko się już zmieniło twojemi mądremi prawami, a jedno wybieranie, przebieranie, przerzucanie między nami mężczyznom zostawione będzie? Czemuż my ich miejsca zająć nie mamy? Czemuż oczekiwać, aż który okiem rzucić raczy? Przyjdzie jeszcze czas kiedy stare panny będą w modzie, starzy zaś kawalerowie będą uczyli papugi gadać, kosy śpiewać i mopsy służyć, a po śmierci powiodą małpy do piekieł, jak o pannach niegdyś mówiono. — Nadchodzi czas, w którym o swojém postanowieniu myśleć wypada? dobrze wiec, niech wprzód przepatrzę między młodzieżą. Najpierwiej posag, potém urodę, potém rozum, a na koniec dopiéro trzech zwiodę czwartego wybiorę. (długie milczenie.)

Tobiasz.

Winszuję Waszeci.

Grzegotka.

Kasiu... ale... pani stryjanko... pani... pani, ale.. jakże?

Tobiasz (na stronie).
Kiedy już temu język zdrętwiał, to nie żarty.
Urszula.

Nie chcemy nagle stanowić, i lubo wniosek Kasi zdaje się być ze wszech miar rozsądny, godnym nawet nagrody, jednakże do późniejszéj narady wyrok mój odroczyć postanawiam niniejszém postanowieniem.

Grzegotka.

Czy być może?

Urszula.

Jak tylko tak mówię, to tak być może. Czekaj i spodziewaj się.

Tobiasz.

Amen!

Urszula.

Teraz chodź Waszeć ze mną, będziesz mi towarzyszył; mamy zejść się wszystkie za miastem i radzić, czyby Osiek nie mógł być fortecą — chodź.
(do Tobiasza) Waszeć zostaniesz przy dzieciach. Ty kochana Kasiu, miej tu wszystko na oku, spuszczam się na ciebie. (odchodzą).





SCENA VI.
Tobiasz, Kasia.
Tobiasz.
Fiu! fiu! panno Katarzyno, za katyś podrosła.
Kasia.

Nie lękaj się, stryjaszku, nie taka ja, jak się wydaję.

Tobiasz.

To mi nowina.

Kasia.

Koniec to wszystko pokaże.

(odchodzi)
Tobiasz (sam).

Zły przykład dla kobiet, jak motylica na owce; jedna, druga, trzecia, jużci i wszystkie. Oj, czasy! czasy!





SCENA VII.
Tobiasz, Kasper, (później) Błażej, (potém) Mieszczanie.
Kasper.

Ćy juź wyśli? niema nikogo?

Tobiasz.

Nikogo, tylko dzieci i ja pod dozorem Kasi, ale od niéj drzwi zaraz zamkniemy.

Kasper.

Ostloźnie blaciśku, źmiluj się ostloźnie!

Tobiasz.
Cóżeś zrobił?
Kasper.

Bylem u Blaźeja i u kilku innych, źalaz tu będą.

Tobiasz.

Cóż mówili?

Kasper.

Stlaśną mają ochotą, aż dźą!

Błażej (wchodząc).

Nasi już w ogrodzie, można ich wpuścić?

Tobiasz.

Można, a potem drzwi pozamykajcie; ja idę po naszego patrona. (odchodzi)

Kasper.

Zamykaj, źmiluj się zamykaj!

Błażej.

A wy tchórzem podszyci, jak widzę. (zamyka drzwi)

Kasper.

Wieźcie mi, sąsiedzie, ja pźećuwam, że to się na mnie źmiele. — Ulodzilem się juź pod zlą gwiazdą: źebym w maslo palec wloźyl, to go źlamię.

Błażej (otwierając drzwi boczne).

Proszę! proszę! cicho a śmiało! (Mieszczanie wchodzą po kilku, skradając się, w opończach, po sukniach, któremi się zasłaniają. — W milczeniu ręce sobie podają).





SCENA VIII.
Ciż sami, Doręba, Makary.
Doręba.

Pozdrawiam Waszeciów!

Wszyscy.

Witamy! witamy!

Doręba.

Daj nam Boże szczęście.

Wszyscy.

Daj Boże!

(Doręba wstępuje na krzesło, naprzeciwko okna — Makary szykuje mieszczan w półkole, potém oparty na poręczy krzesła potakuje gestami mowie towarzysza.)
Doręba (po krótkiém myśleniu).

Kiedy rzucę okiem po wystruganych głowach, kutasistych czuprynach, po nosach czerwonych świadczących dostatek domowy; zdaje mi się że tylko proporców nad niemi brakuje, abym widział przed sobą jeden z najdzielniejszych hufców Rzeczypospolitéj. — Ale przebóg! gdy spojrzę dołem, o boleści! o sromoto! w fałdzistych spodnicach wzrok mój tonie. — (powszechne westchnienie) Jakto, w spodnicach chodzicie i śmiecie jeszcze wąsa podkręcać? O mieszczanie Osieka! jakżeście mogli przywdziać oznakę wyrzeczenia się praw waszych, i uznania słabości niegodnej płci waszéj? — stało się! Ale teraz zastanówcie się, czy sami nie jesteście tego przyczyną, czy nie wy to sami związali tę miotłę Bożą — Powiedzcie — nie nadużywaliście władzy waszéj, jako mężowie? byliście zawsze naczelnikami rodziny, a nie srogimi panami w domu? uważaliście zawsze w żonie przyjaciółkę, towarzyszkę życia, matkę waszych dzieci, a nie słabszą istotę, stworzoną do usług i cierpienia? milczycie? Tak jest, widzę, zgaduję zkąd to wszystko poszło — przebierało się miarki, nosił dzban wodę...

Tobiasz.

Aż się ucho urwało.

Kilku mieszczan.

Oj! urwało się, urwało.

Makary.

Tu sęk!

Błażej.

Dobrze mówi.

Tobiasz.

Co prawda, to nie grzech.

Kasper.

Ja się boję, źe ledwie stoję.

Doręba.
Rządziło się w domu samowładnie. Dla siebie rozrywka, dla żony zatrudnienie. Do tego nigdy dobrego słowa. — Było za co, czy nie, zrzędziło się, gderało, nudziło w nagrodę najlepszych chęci, a cóż dopiero, gdy się z jakiéj biesiady wróciło: nogi w zygzak, język w kłakach, z czupryny jak z komina.
Tobiasz i kilku.

Hej, hej!

Doręba.

Krzyk, odmęt w domu a żona cierpi, cierpi i milczy — aż też nareszcie, co nadto to nadto — niemożność znoszenia daje możność nieznoszenia — powstały kobiety i one teraz rząd, a wy kądziel macie.

Kasper.

Oj kądziel, kądziel, to źeć stlaśna.

Doręba.

Chcę was jednak oswobodzić w nadziei, że wasze nieszczęście przestrogą zostanie i że słabszych szanować będziecie, równie przez uczciwość jak i przez rozum. — Będziecież mnie wspierać?

Wszyscy.

Będziemy.

Doręba.

Nie odstąpicie?

Wszyscy.

Nie odstąpimy.

Doręba.

Przyrzekacie stałość w przedsiewzięciu, odwagę w działaniu?

Wszyscy.

Przyrzekamy.

Doręba.
Stałość?
Wszyscy.

Stałość.

Doręba.

Odwagę?

Wszyscy.

Odwagę.

Doręba.

Przyrzekacie?

Wszyscy.

Przyrzekamy.

(słychać śpiew kobiet przechodzących za sceną.)

Górą żony! górą żony!
W kąt czupryna, na dół wąs!
Niech w cymbałach zadrżą strony,
Dalej żwawo, dalej w pląs!
Górą żony, górą żony!

(Na pierwszy odgłos rozbiegają się wszyscy i gwałtem nie mogąc zamkniętemi, bocznemi drzwiami do ogrodu uchodzą. Błażej otworzył środkowe, a Tobiasz małe po prawéj stronie drzwi i niemi wyszli. Kasper oknem uciekł, wyrwawszy się Makaremu, który odepchnięty, znajduje się naprzeciwko Doręby; ten z wyciągniętą ręką, w zadziwieniu czas jakiś zostaje.)




SCENA IX.
Doręba, Makary.
Makary.
Tu sęk!
Doręba (zstępując z krzesła).

Niech ich licho porwie!

Makary.

I ja tak mówię.

Doręba.

Co za nieczułość!

Makary.

Co za tchórzostwo!

Doręba.

Mówiłem tak pięknie, tak czule, samemu mi serce rosło — myślałem, że w ogień za mną pójdą.

Makary.

Nie tak trzeba było, z przeproszeniem Waszmości.

Doręba.

Jakże mości Makary?

Makary.

Ja byłbym do nich tak przemówił: Hultaje! jak mi się który ztąd ruszy, to mu obetnę uszy.





SCENA X.
Makary, Błażej.
Błażej.
Niema niebezpieczeństwa, oddział kobiét tylko przeciągnął tędy. Ale cóżto? już się rozeszli?
Doręba.

Uciekli, powiedz, uciekli, jak długouszne zające, wstydźcie się.

Błażej.

Ja pewnie mam chęć i odwagę, ale trudno płynąć przeciw wody; sam cóż zrobić mogę? złe swoje położenie pogorszyć, więcéj nic. — Ale radź Waszmość, znaleź jaki sposób; rozkaż co mam czynić, a do wszystkiego znajdziesz mnie ochoczym.

Makary.

Póki żony nie zasłyszę.

Doręba.

Wszyscyście w ten moment to przyrzekli...

Makary.

I uciekli.

Błażej.

Ja wróciłem i nie odstąpię, proszę mi wierzyć.

Doręba.

Więc dobrze, jeszcze wszystko niestracone, możemy jeszcze szczęścia próbować. Mam w odwodzie jeden sposób, może nam się uda — ale ręka rękę myje — ja wam, wy mnie pomożecie. Kocham Kasię i mieć ją muszą. Rozumiecie?

Błażej.

We wszystkiém pomagać będę.

Doręba.

Ja w tym domu dłużéj zatrzymać się nie mogę — gdzie tchórz tam i zdrajca — wydany, schwytany, uwięziony i sobie i wam nie pomogę. Wyjść zaś z miasta nie wypada ani mnie, ani Makaremu; zostaniemy zatém ukryci, a wy za nas działać będziecie.

Błażej.

Dobrze, od czegóż zaczniemy?

Doręba.

Zaprowadźcie Kasię do waszego domu i tam ją ukryjecie.

Błażej.

Czy tylko zechce.

Doręba.

Spodziewam się... ale otóż i ona.





SCENA XI.
Ciż i Kasia.
Doręba (do Kasi).

W dobrą porę nadchodzisz.

Kasia.

Cóż się tu stało? — Co za hałas?

Doręba.

Zaraz się dowiesz. Makary, ty idź na przeszpiegi, ale z wszelką ostrożnością.

Makary.
Ej Mości Towarzyszu! wierz Makaremu, uderzmy we dwóch na miasto, a dalibóg kapitulować będzie.
Doręba.

Idź, idź, nie trać czasu.

Makary (na stronie).

Ach, cóżto za młodzież teraz!





SCENA XII.
Doręba, Kasia, Błażej.
Doręba.

Kasiu, czy mnie kochasz, teraz daj dowód. Wszelkie moje starania i namowy daremne; głuche na głos rozsądku, zniewieściałe dusze.

Kasia.

Tegom się spodziewała.

Doręba.

A póki rzeczy w tym stanie zostaną, my tu z sobą połączeni być nie możemy.

Kasia.

Cóż czynić wypada? czegóż odemnie żądasz?

Doręba.

Uchodźmy skrycie.

Kasia.

Jakto? skrycie dom porzucać?

Doręba.
Niema innego sposobu.
Kasia.

Niezaślubiona?

Doręba.

W jednéj dobie nią będziesz.

Kasia.

Gdzie pewność?

Doręba.

Szaleństwo tu panujące długo trwać nie może.

Kasia.

Zapewne, ale i na krótki czas nie chcę być naganną.

Doręba.

Udamy się do moich rodziców i to wtedy dopiéro, jak mi się dziś mój zamiar nie uda.

Kasia.

Czekajmy więc do jutra.

Doręba.

Jutro jużby za późno było — pójdziesz z sąsiadem Błażejem i u niego skrytą zostaniesz. Uda mi się, to dobrze; nie uda, drugie dobrze; ale wtedy już trzeba nam będzie ujść nocą, ujść szaleństwa i wszelkich przeszkód, zostawiając czasowi przywrócenie porządku w tym zaczarowanym zakącie.

Kasia.

Sama, z tobą?

Doręba.
Czyż mi nie ufasz?
Kasia.

Przyrzekasz, że prosto do twoich rodziców pojedziemy?

Doręba.

Przyrzekam, przysięgam na ostrze szabli polskiéj.

Kasia.

A twój zamiar?

Doręba (do Błażeja).

Do tego Waszeć pomożesz.

Błażej.

Już mówiłem; z ochotą.

Doręba (siadając do stolika).

Napiszę małą kartkę, kilka słów tylko.

Kasia (do Błażeja).

Ale jak mnie w waszym domu Agata odkryje?

Błażej.

Nie lękaj się, mój dom, jak wiesz, obszerny, a żona rzadko w nim bywa.

Doręba. (dając kartkę).

W pierwszéj wiosce na drodze do Sandomierza w gościnnym domu, był jeszcze dziś rano mój kolega Dyzma Bekiesz, jeżeli go zastaniecie, oddajcie mu tę kartkę; on was uwiadomi, co daléj czynić będzie potrzeba.

Błażej.
Waszmość przecie nie zechcesz usłuchać rady swojego szeregowca i z bronią w ręku....
Doręba.

Nie, nie, bądź Waszeć zupełnie spokojnym w téj mierze.

Kasia.

Kiedyż ja mam pójść?

Doręba.

Téj chwili.

Kasia.

Ale jakże?

Doręba.

Jeśli mię kochasz, żadnego wahania, czas drogi.

Błażej.

Śmiało Kasiu, śmiało!

Doręba (do Błażeja).

Staraj się tam być i wrócić jak najprędzéj.

Błażej.

Ile możności.

Kasia.

Wiele ci ufam.

Doręba.

Nie będziesz tego nigdy żałować.

Kasia.

Chodźmy więc.

Doręba.
Do zobaczenia, kochana Kasiu.
Kasia.

Idźcie, idźcie Błażeju, ja zaraz przyjdę, tylko wstąpię do mojéj izdebki. (odchodzą — Doręba bocznemi do ogrodu drzwiami — Kasper wygląda oknem — Tobiasz drzwiami od spiżarni, wkradają się powoli i zobaczywszy się przestraszają się wzajemnie).





SCENA XIII.
Tobiasz, Kasper.
Tobiasz.

A zawsze się boisz.

Kasper.

Niby niema ćego.

Tobiasz.

Sam nie wiem, jak się na strychu znalazłem.

Kasper.

A ja w kulniku.

Tobiasz.

Ale ja to przez zapomnienie zrobiłem.

Kasper.

A ja ze stlachu.

Tobiasz.
Fe, wstydź się.
Kasper.

Zobaćyś blaciśku, źe ty się kiedyś dowojujeś z tą twoją śtlaśną odwagą; zobaćyś; ja ci to pźepowiadam.

Tobiasz.

Gdzie się Doręba podział? czy tylko go nie schwytano.

Kasper.

Niechby i powiesiono tego lotla, za Piotla co nam napędził.

Tobiasz.

Co ty mówisz, człowieku? jak go schwycą, to już po nas.

Kasper.

A fe!

Tobiasz.

Będzie musiał nas wydać.

Kasper.

A fe! gotów moźe powiedzieć, źe ja chodzilem do Blaźeja.

Tobiasz.

Pewnie.

Kasper.
Macieź telaz! — A ja mówilem, a ja plosilem: zmiluj się blaciśku, nie pchaj mnie w biédę. Ja pźewidzialem, że się na mnie źmiele. Jak go schwycą... O mój Boźe, strzeźźe tego poćciwego ślachcica od wśelkiego nieśćęścia.
Tobiasz.

Czy go djasek tu nadał.

Kasper.

Ja mówilem, ja plosilem.

Tobiasz.

Jak mię zaczął rozczulać, jak zaczął namawiać...

Kasper.

Takeś mu uwieźyl; ale bylo wieźyć, kiedyś chcial ale na co mnie wplątywać.

Tobiasz.

Ciszéj! nasze Ichmoście.

Kasper.

A, a gdzieź kądziel? (siadają).





SCENA XIV.
Tobiasz, Kasper, Urszula, Barbara, Grzegotka.
Urszula.
Jeszcze do siebie przyjść nie mogę, tak z zadziwienia, jak i ze złości.
Grzegotka.

I słuszną masz Waszmość przyczynę.

Urszula.

O bezczelności! o zuchwalstwo!

Barbara.

Kara powinna być przykładna.

Urszula.

To się rozumie.

Barbara.

Będziem sądzić — wszak prawda?

Urszula.

Nieinaczéj: skarzemy i osądzimy. — Ach, któż zgadnąć, któż przewidzieć zdoła wszystkie niebezpieczeństwa, które mu skrycie zagrażają. Powiedz Grzegotko: widziałeś, bronił się niecnota?

Grzegotka.

Bronił się zawzięcie i z wielką trudnością, obskoczywszy go dokoła, nareszcie schwytano. (Kasper wypuszcza kądziel).

Urszula.

Jabym nie przysięgła czy nasze mężulki o tém co nie wiedzą.

Barbara.

I ja nie; niema im co dowierzać.

Urszula.
Tobiaszu!
Barbara.

Kasprze! patrz mi się w oczy — znasz ty jakiego żołnierza?

Kasper.

Ja ćy znam? zmiluj się źonko, ty wieś, że ja się źolnieźów baldźo tęgo boję.

Urszula (do Tobiasza).

A ty?

Tobiasz.

Jakiego znowu mam znać żołnierza?

Urszula.

Tego, którego schwytano niedaleko mego domu?

Tobiasz.

Możem go kiedy w życiu i widział.

Urszula.

Pokaże to się, pokaże.

Barbara.

Kasprze, ty mnie znasz.

Kasper.

Jak wlasną lękę.

Barbara.

Pamiętaj! jeżeli co wiesz a nie powiadasz... pamiętaj!

Urszula.
Przystąpmy do sądów. — Mężczyzni na ustęp (do Grzegotki) Winowajca niech staje! (mężczyzni wychodzą)
Barbara.

Mnie się zdaje, że aby czasu nie trwonić na próżnych badaniach odrazu wziąść go na pytki.

Urszula.

To dopiero przy drugiém badaniu nastąpi. Nie troszcz się, nie opuszczę żadnego artykułu przywileju naszego. (Agata na czele straży wprowadza Makarego ręce w tył związane — kładzie pałasz na stole i zasiada. Barbara bierze pióro).





SCENA XV.
Urszula, Barbara, Agata, Makary.
(Straż w głębi).
Makary.

A cóżto? czy ja na Łysej górze?

Barbara.

W Osieku jesteś.

Urszula.

Pst!... pytać nam przystoi, nigdy odpowiadać. — Kto jesteś?

Makary.

Człowiek.

Urszula.
Jak się zowiesz?
Makary.

Jak mię nazwano.

Urszula.

Zkąd przy bywasz?

Makary.

Ztamtąd.

Urszula.

Gdzie idziesz?

Makary.

Tam.

Urszula.

Jakeś się tu dostał?

Makary.

Idąc przed siebie.

Urszula.

Co tu porabiasz?

Makary.

Stoję.

Urszula (do Barbary i Agaty).

To tylko zwyczajna forma; teraz do rzeczy. (do Makarego) Wyznaj.

Makary.

Co?

(krótkie milczenie)
Urszula.

Wszystko.

Makary.
Wyznaję...
Urszula (do Barbary).

„Wyznaję“ napisz na dole, tu zostaw miejsce; potém wpiszemy o co rzecz idzie.

Barbara.

Teraz do kary!

Urszula.

Zaraz, jeszcze niedość, zobaczycie, nietylko tyle, więcéj się okaże. (do Makarego). Czy wiesz jaka od kilku tygodni odmiana błogosławiona zaszła w naszém mieście Osieku?

Makary (po krótkiém myśleniu).

Wiem.

Urszula.

Wiesz, że kobiety rządzą?

Makary.

Wiem.

Urszula.

Że żaden z mężczyzn tu przebywać nie może, nie poddawszy się ustanowionym prawom?

Makary.

Wiem.

Urszula.

Wiesz, jaki mężczyznom strój przeznaczony?

Makary.

Wiem.

Urszula.
Wiesz, że strój, w jakim stajesz przed prześwietnym sądem naszym, białogłowom tylko pozwolony?
Makary.

Wiem.

Urszula.

Czemuż go nosisz?

Makary (sięgając do swojéj siwizny).

Alboż ja nie białogłowa. (mocne zadziwienie, pióro z rąk wypada, długie milczenie)

Urszula (podnosi się z krzesła i przypatrzywszy się Makaremu, mówi do siebie).

To być nie może, (siadłszy do Barbary i Agaty) być nie może.

Barbara (podobnież i siadłszy).

Niema wątpienia.

Agata (podobnież i siadłszy).

Więcéj niż pewność.

Urszula (do Barbary).

Pisz!

Barbara.

Co?

Urszula.

Jego wyznanie.

Agata.

Jego wyznanie fałszywe, głową ręczę.

Urszula.

Niema nic do tego, pisz!

Barbara.
Już jest.
Urszula.

A teraz tu, na boku, pisz „Notabene“ — tak — „punkt do objaśnienia“.

Barbara (skończywszy).

Do objaśnienia.

Urszula.

Teraz wyznaj... (do Agaty) Cóż ma wyznać?

Agata.

Niech wyzna... (do Barbary) prawdziwie nie wiem.

Barbara.

Niech wyzna, co myśli.

Urszula.

Wyznaj co myślisz.

Makary.

Myślę, żeście do kądzieli, nie do pióra stworzone.

Urszula.

Litujemy się nad tobą, twojej obelgi nie zapisujemy i przebaczamy.

Makary.

Że gdzie wy rządzicie, tam gorzej niż w piekle.

Urszula (śmiejąc się).

Przebaczamy.

Makary.
Że to zgorszenie długo trwać nie będzie.
Urszula.

Przebaczamy!

Makary.

Żeście szalone.

Wszystkie (śmiejąc się)

Przebaczamy.

Makary.

Żeście trzy stare, brzydkie baby... (zrywają się)

Urszula.

Karać go natychmiast!

Barbara, Agata.

Karać! karać!





SCENA XVI.
Ciż i Grzegotka.
Grzegotka.

Dla Boga! dla Boga! co się dzieje, słuchajcie! truchlejcie! Na potém badanie. Na potém, mówię, tu są lepsi. Wiem wszystko. Gdzieindziéj, sędziowie! gdzieindziéj zwróćcie uwagę i czynność waszę.

Urszula.
Cóż nowego? — Agato! każ winowajcę odprowadzić do więzienia.
Agata (do straży).

Weźcie go! — stare baby? — poczekaj!

Makary.

Stare, stare jak samo piekło!

Urszula.

Precz z nim!

Makary (do odprowadzających).

Czegoż ciągniesz? — czego szturchasz? — czego szczypiesz? kara Boska! (wyprowadzają go).





SCENA XVII.
Urszula, Barbara, Agata, Grzegotka.
Grzegotka.

Odkryłem wielki spisek.

Urszula.

Przebóg! — Agato, straże podwoić.

Grzegotka.

Bunt mężów.

Urszula.

Jak? co? mów prędzej.

Barbara.
Drżę ze złości.
Grzegotka.

Herszt ukrywa się w mieście.

Urszula.

Herszt? Agato, na gwałt dzwonić! herszt, rzecz straszna!

Grzegotka.

A hersztem jest: Jan Doręba.

Urszula.

Ten! ten, młody? żwawy?

Barbara.

Ten przystojny, co tu był przed parą laty?

Agata.

Ten z czarnemi oczyma?

Grzegotka.

Ten, ten, ten sam!

Barbara.

Ale, nie czarne, tylko niebieskie.

Agata.

Ależ moja sąsiadko, czarne.

Grzegotka.

Czarne, niebieskie czy żółte, tu nie o to idzie.

Urszula.

Gdzież się ukrywa?

Grzegotka.
Gdybym wiedział! w mieście.
Urszula.

W jakim celu?

Grzegotka.

W jakimże innym, jak wzniecenia buntu i przywrócenia dawnego nieładu.

Urszula.

Nie ujdzie kary.

Grzegotka.

Wprzódy go jednak trzeba schwytać.

Barbara.

Tak prawo każe — rozumiem.

Urszula.

Agato, Barbaro, śpieszcie!

Grzegotka.

Kilkunastu już mieszczan namówił. — Łączą się z nim, przysięgają na trupiej głowie.

Urszula.

Świty Antoni! a mój Tobiasz?

Grzegotka.

Podobno.

Barbara.

Mój Kasper?

Grzegotka.
Być może.
Agata.

Mój Błażej?

Grzegotka.

Niezawodnie!

Urszula.

Wszystkich uwięzić.

Barbara, Agata.

Wszystkich, wszystkich!

Grzegotka.

Na to dość czasu. — Dorębę trzeba ścigać. — Mieli w nocy, to wiem z pewnością, miasto na cztery rogi podpalić.

Urszula.

Przebóg! — nie traćmy czasu — Agato! uderz w twój bęben, niech cała zbrojna siła wystąpi.

Grzegotka.

Mam nadzieję że nam nie ujdzie.

Urszula.

Spieszcie! walczcie! bijcie! chwytajcie! dla dobra miasta nieście i życie w ofierze, jeśli tego potrzeba, ja was zachęcać będę.

Grzegotka.

Zobaczymy się, panie Dorębo!

Barbara (do siebie).

Przysięgnę, że niebieskie nie czarne!





AKT III.

SCENA I.
Kasper, (później) Tobiasz.
(Kasper stoi na środku i płacze, potém szlocha).
Tobiasz.

Czegoż płaczesz?

Kasper.

Ach! ach!

Tobiasz.

Niebezpieczeństwo już minęło.

Kasper.

Ach! ach! (ustając)

Tobiasz.

Ciszej że u diaska! szlochasz jak pogrzebowa płaczka!

Kasper.
Blaciśku, źeby ciebie licho polwalo lazem z twoim Dolębą.
Tobiasz.

Dziękuję Waszeci. — Cóż się stało?

Kasper.

Moja źonka ach! ach! (znowu w płacz)

Tobiasz.

Cóż twoja żoneczka?

Kasper.

Niegźećność mi zlobila.

Tobiasz.

Ech! kto tam w tych czasach na niegrzeczność uważa.

Kasper.

Ale bo wielką niegźećność.

Tobiasz.

Zapomnij i kwita.

Kasper.

Tak, zapomnij, kiedy kalkiem nie mogę luśyć.

Tobiasz.

Ho, ho! to nie żarty.

Kasper.

Pewnie nie źalty!

Tobiasz.

I o cóżto wam poszło?

Kasper.
Niby nie wieś.
Tobiasz.

Jakże mam wiedzieć?

Kasper.

Niegadaliźeśmy pźeciw naśym Imościom?

Tobiasz.

A prawda.

Kasper.

Nie wyslalźeś mnie sam do Blaźeja?

Tobiasz.

Wysłałem.

Kasper.

Nie ześliśmy się tu na ladę, jakby moźna dawny poźądek pźywlócić?

Tobiasz.

Prawda, prawda, ale jakżeto twoja żona mogla wiedzieć?

Kasper.

A to ćo? jakiźeś ty dziwny, blaciśku. Jak mogła wiedzieć? śmieśne pytanie! — Juźci mogla wiedzieć kiedym jej powiedzial.

Tobiasz.

Powiedziałeś? co słyszę! wszystko zgubiłeś, człowieku bez litości, cóżeś ty zrobił?! i naco? po co?

Kasper.

Bo mi kazala powiedzieć wśystko, co tylko wiem.

Tobiasz.
A możeś ty i o mnie wspomniał.
Kasper.

Juźci, kiedy wśystko, wśystko co wiem, kazala powiedzieć.

Tobiasz.

A do diaska! będzież nam teraz.

Kasper.

Mnie już bylo.

Tobiasz.

To jeszcze mało, to jeszcze nic.

Kasper.

Zmiluj się blaciśku, bloń mię, ja twój blat.

Tobiasz.

A mnie kto bronić będzie? biada nam, biada!





SCENA II.
Tobiasz, Kasper, Doręba.
(wybiegając ogrodowemi drzwiami).
Kasper.

Święty Antoni! otóź jest!

Doręba.

Cicho! jestem ścigany.

Tobiasz.
Precz odemnie!
Doręba.

Słuchajcie, tylko dwa słowa.

Kasper (zatykając uszy).

Nic nie slyśę.

Doręba (zatrzymując go).

O was idzie.

Kasper (krzycząc).

Nie dotykaj mi się!

Doręba.

Czekaj!

Kasper.

Puściaj, bo będę kźyćeć! (wyrywa się i wybiega z zatkanemi uszami).





SCENA III.
Doręba, Tobiasz.
Tobiasz.

Wynoś się ztąd Waszmość bez popasu, bardzo proszę, Nieproszony, niedziękowany nabawiłeś nas kłopotu, i dość złe położenie sto razy pogorszyłeś. Ruszajże sobie z Bogiem!

Doręba.

Dla was tylko tu jeszcze jestem. Ale nie trać nadziei i słuchaj. Jestem ścigany — Grzegotka śledzi mnie zawzięcie, czaty wszędzie porozstawiane, trudno abym uszedł. Wam zaś powiadam, nie traćcie serca i jeżeli przyjdzie do tego, że wam żony władzę waszę wrócić zechcą, nie przyjmujcie jej — rozumiesz Waszeć?

Tobiasz.

Tak, tak! gadaj sobie Waszmość, ja wiem co myślę.

Doręba.

A teraz ukryj mnie gdzie.

Tobiasz.

Jeszcze czego?

Doręba (na stronie).

Ach Dyzmo, Dyzmo, że nie przybywasz! (do Tobiasza). Nic nie pomoże, musisz mnie ukryć, bo już wyjść nie mogę.

Tobiasz.

A mnie diasek do togo? możesz czy nie możesz.

Doręba.

Kiedy tak, więc tu zostanę.

Tobiasz.

Szczęść Boże! (chce odejść).

Doręba (zatrzymując go).

O nie! razem zostaniemy.

Tobiasz.

Ale bo ja niechcę.

Doręba.
Ale bo ja chcę.
Tobiasz.

Otóż masz!

(Słychać krzyki za sceną).
Doręba.

Idą.

Tobiasz.

Aj gwałtu! puść mię — Jasiu! serdeńko! dobrodzieju!

Doręba (obejmując go).

Niech nas zastaną, niech chwycą w serdeczném uściśnieniu. (Jak nawiasem) Ukryj mię.

Tobiasz.

Czy oszalał!

Doręba.

Mamy ginąć, gińmy razem przyjacielu; jedna dzida niech nas przebije. — (Nawiasem) Ukryj mię.

Tobiasz.

Ukryję! ukryję!

Doręba.

Prędzéj — gdzie?

Tobiasz (szukając koło siebie).
Koło spiżarni... już wiesz... jest... są, te, jak się, zowią... ten... dziedziniec na drzwiczki... na dziedzińcu, chcę mówić... ztamtąd furtka do rzéki nad sadem... ten... do sadu... gdzieżem furtkę podział... a to co... święty Antoni! ratujże mię — jest przecie... na, masz klucz... ruszaj! —
Doręba (wybiegając).

Bądź zdrów.

Tobiasz (wybiegając).

Kara Boska!





SCENA IV.
Agata, Grzegotka, Mieszczki.
(Krzyk za sceną).
Grzegotka (za sceną).

Wszedł, wszedł do domu.

Agata (do Grzegotki we drzwiach).

Wy tamtędy, a ja tędy — jeszcze tu być musi.

Grzegotka.

Daléj żwawo! za mną siostry! (We drzwi, któremi Doręba wyszedł. — Agata za sceną w tęż samą stronę).





Urszula, Barbara.
Urszula.

I chwili odpoczynku! W głowie mi szumi. — Ciężar rządów mnie gniecie. Obszerność i głębokość roztropności mojéj ledwie wydołać może co raz nowym, że tak rzekę, dolegliwościom.

Barbara.

Początki najtrudniejsze.

Urszula.

Zdrada otacza ustawy nasze.

Barbara.

Właśni mężowie spiski knują.

Urszula.

Niewdzięczni!

Barbara.

Byle tylko Doręba nam nie uszedł.

Urszula.

Ujść nie może, moje rozkazy dane, rozrządzenie niezawodne — ujść nie może, ja powiadam.

Barbara.

Po osądzeniu i skaraniu Doręby, do domowych winowajców przystąpimy.

Urszula.

Tak, co dzień jednego sądzić będziemy.

Barbara.

Do każdego przestępstwa nowe prawo napiszemy.

Urszula.
Nasza czynność przyszłym wiekom wzorem będzie.
Barbara.

Sława Osieka już zaginąć nie może, żeby tylko nie ten strój, bo przyznać trzeba, że wcale nam w nim nie do twarzy.

Urszula.

To mniejsza. Ale słuchaj siostro, mnie inna ważniejsza myśl niepokoi i wstrzymuje, że się tak wysłowię, zapęd mojego rozumu: jak winowajców skarzemy przykładnie, zostaniemy bez mężów.

Barbara.

Prawda, nad tém jeszcze się nie zastanawiałam.

Urszula.

Jednakowoż są potrzebni.

Barbara.

Są potrzebni, niema gadania.

Urszula.

Mąż, jest to złe konieczne.

Barbara.

Ach, konieczne!

Urszula.

Jakże tu postąpić?

Barbara.

Niema co myśleć, skarać musimy, ale taką karę wymyśleć potrzeba, która nam nie uwłoczy a nawet z korzyścią będzie.

Urszula.

Dobrze mówisz, roztrząśniemy to w przyzwoitym czasie. O dowcipie mądrości! któryś nam dotąd w łatwiejszych dziełach przewodniczył nie odstępuj teraz głowy nasze i umocnij w chwiejącym kroku. (krzyk za sceną).





SCENA VI.
Urszula, Barbara, Grzegotka.
Grzegotka (z papierkiem na nosie).

Palnął mię, palnął, ale jest Doręba, jest w naszym ręku, Bogu dzięki! już go wiedzie dzielna Agata. — Trzeba widzieć było natarcie i obronę — siła zbrojna okryła się nieśmiertelną sławą.

Urszula.

Mów, chcemy słyszeć szczegóły odniesionego zwycięztwa.

Grzegotka.

Kiedy ja z dobranym pocztem przeszedłszy ten dom w tropy go ścigałem, odważna Agata ze swoim hufcem przecięła mu drogę sandomierską. — Ujrzeliśmy go nareszcie, i on widząc się odkrytym, stanął grożąc dzielnym odporem. — Ten z mężczyzn, który przystąpił, doznał niebawem zamaszystości jego ręki, ale przed płcią piękną, gdy się cofać musiał, gałąź na drodze plącze mu nogi, pada jak dąb, a cały hufiec Agaty przykrywa go sobą. Pod ogromną niewieścią kupą, ani znaku szlachcica. Wstrząsł się jednak, dziesięć czapek spadło, wstrząsł się i był wolny. W témto niespodziewaném uwolnieniu, przystąpiwszy za blisko, zaczepiłem o pięść jego moim nosem. Ale powstały hufiec znów go otacza, przypiera, chwyta, kuje w łańcuszki i z okrzykiem radośnym przed twój sąd wiedzie, przemądra rządczyni gromnico rozsądku! studnio rozumu!

Urszula.

Miło nam jest przyjmować dowody poświecenia się waszego. Nagrodę zasług odkładamy na czas późniejszy. Teraz udaj się Waszeć do parocha, niech odśpiewanem będzie: Te deus laudabus. (za sceną krzyk ludu).
Wiwat! wiwat!

Grzegotka (odchodząc do wchodzącego Doręby).

Bliżej panie szlachcic — proszę bliżéj — panna młoda już go czeka — będę mu za drużbę. (odchodzi śmiech).





SCENA VII.
Urszula, Barbara (siedzą przy stole), Agata, Doręba (w łańcuszkach), Straż (w głębi) Mieszczki, i t. d.
Agata.
Ciszej! — Oskarżyłam, uwięziłam, teraz sądzić będę (siada).
Urszula.

Nie, Agato, dokończ dzieła chwalebnie zaczętego, teraz jeszcze nie będziemy sądzić, tylko badać winowajcę. Waszeć tymczasem gdzieindziéj jesteś potrzebną. Przejdź miasto wzdłuż, wszerz, wkoło i wróć wszystko do należytego porządku.

Agata.

Czyż nie lepiéj, abym badaniu przytomną była? abym przed sądzeniem wiedziała o co rzecz idzie?

Urszula.

Nacoto wiedzieć? już ja powiem, winny czy niewinny.

Agata.

Ale zastanów się Waszeć...

Urszula.

Oświadczyłam moją wolę.

Agata.

Ale jednak...

Urszula.

Rozkazuję.

Agata.

Idę więc, idę (na stronie). Patrzcie! jak urosła: „rozkazuję!“

Doręba. (do Agaty na stronie).
Nie zapomnij, królowo serca mojego!
Agata (odchodząc, do Doręby, na stronie).

Bądź spokojny.

Urszula.

Straż odstąpi.





SCENA VIII.
Urszula, Barbara, Doręba.
Urszula (krzycząc).

Bliżéj!

Doręba (przystępując).

Pani! ciebie dość blizko nigdy być nie można.

Urszula.

Napisz to, siostro. (Do Doręby). Jak się zowiesz?

Doręba.

Jan Kanty Doręba, herbu Strzała, Towarzysz Pancernéj Chorągwi.

Urszula.

Co tu robisz?

Doręba.
Szukam szczęścia.
Urszula.

Nikomu tu nie wolno ani być szczęśliwym, ani się smucić bez naszego rozkazu.

Doręba.

Gdzie twoja przytomność, pani, tam wzbronić szczęścia jest niepodobieństwem.

Urszula.

Napisz to, siostro. (do Doręby). Jakież zatrudnienie Waszeci?

Doręba.

Bić, pić i kochać.

Urszula (do Barbary).

Kochać?

Barbara (do Urszuli).

Kochać?

Urszula.

Bić, mniejsza z tém — pić, pij Waszmość zdrów. Ale kochać — kogo kochać?

Barbara.

Tak, to jest wielkie pytanie: kogo kochać i jak kochać?

Doręba.
Pani! ufny w twojej głębokiej mądrości, która objęła szerokie pole umiejętności — przezorności, której blask całe miasto oświeca, jak słońce, kiedy żadnej chmury niema — dobroci, która....
Urszula.

Pisz, pisz siostro. Trochę wolniej, Mości Towarzyszu.

Doręba.

Dobroci, która słodsza nad miód, głaszcze i rozgrzewa dusze otaczające ciebie — ufny, mówię, w te wszystkie wielkie przymioty, otworzę ci serce moje; powiem przypadki i nieszczęścia życia całego, wyznam zamiary i nadzieje moje, ale jednej łaski śmiem się wprzód domagać. Racz mi jej nie odmówić.

Urszula.

Niech ją słyszę, nieszczęsny młodzieńcze.

Doręba.

Abym przed tobą tylko samą złożył wyznania moje.

Urszula.

Przedemną samą?

Barbara.

To być nie może.

Urszula.

Byćby mogło, ale nie widzę, że się tak wyrażę, nieodzownej potrzeby.

Doręba.
O tej się przekonasz, jeśli zadość uczynisz żądaniu mojemu. Wszak zawsze zostaje wola twojej niezmierzonej roztropności kazać mi powtórzyć w obliczu całego miasta, to, co pałam wyjawić ci w tej chwili.
Barbara.

Cóż to być może?

Urszula.

Trafiają się podobne wypadki, wyczytałam to w aktach; nie odmawia się winowajcy tajemnego posłuchania.

Barbara.

Czyń, siostro, jak ci się zdaje. (na stronie) Skrytość w guście Jejmości.

Urszula.

Przystępuję do żądania Waszmości — otrzymasz łaskę, której śmiesz się domagać.

Doręba.

Dzięki, dzięki ci pani.

Urszula.

Siostro pisarzu, zostaw nas samych.





SCENA IX.
Urszula, Doręba.
Doręba (klękając).

U nóg twoich, pani, miejsce moje.

Urszula.
Wstań Waszmość.
Doręba.

Nie, skarz mię pani za przewinę, której ty sama winną jesteś.

Urszula.

Ja winną?

Doręba.

Tak jest — nieczas już taić, co serce lat kilka starannie ukrywało. Tak jest, wdzięki twoje przyczyną nieroztropności mojej: one mnie pokoju pozbawiły, natchnęły namiętnością, a razem tęsknotą niezwyciężoną za miejscem ożywioném twojém anielskiém wejrzeniem.

Urszula.

Co słyszę? śmiesz to mówić! (podnosząc go czule) Wstań Waszmość.

Doręba (ucałowawszy podnoszącą go rękę)

Wiem na co się odważam. Ale niech ginę z pociechą, że moje nieszczęścia wiadome ich sprawczyni, że może łzy litości nie odmówi temu, który w grobie jeszcze do niej wzdychać będzie.

Urszula.

Nieszczęsny szlachcicu!

Doręba.

Jednego tylko litośnego błagam wejrzenia; powiedz, że mi przebaczasz, a potem oddaj pod sąd, niech mrę. Ty mnie nienawidzisz, na cóż mi życie?

Urszula.
Nienawidzieć bliźnich nie godzi się. Ale pocóż tu przybyłeś?
Doręba.

Widzieć cię pani.

Urszula.

Nie wiedziałeś, jakie w tém niebezpieczeństwo?

Doręba.

Miłość nie zna niebezpieczeństwa.

Urszula.

Nieznanaż ci była zaszła tu odmiana?

Doręba.

Niech się zmienia świat cały, moje serce nigdy.

Urszula.

Nie widziałżeś przepaści, w którą śpieszyłeś?

Doręba.

Namiętność ślepa, ona mnie wiodła.

Urszula.

Gdzież rozsądek?

Doręba.

Tam, gdzie miłości niema.

Urszula.

Jakąż masz nadzieję?

Doręba.

Ty powiedz pani.

Urszula.
Jaki zamiar?
Doręba.

Żyć przy tobie.

Urszula.

Czemuż nie szedłeś prostą drogą? mogłeś przyjąć miejsce i zostać z nami gdy ci... gdy ci... Osiek tak miły.

Doręba.

Wojskowym będąc, nie mogłem tu osiąść a mniéj jeszcze poddać się prawom nowo ustanowionym, które jednak umiem cenić i szanować podług rzeczywistej wartości.

Urszula.

Czemuż buntowałeś mężów naszych?

Doręba.

Aby zostać uwięzionym. Jak zostanę, myślałem, w miejscu, gdzie ty błyszczysz, widzieć cię czasem choć z daleka będę, a nie złamię przez to powinności moich.

Urszula.

Dla mnie wyrzekłeś się wolności?

Doręba.

Reszty wolności, powiedz; jéj większą część dawnoś już wzięła.

Urszula.

Wzięłam?

Doręba.
Ach, wspomnij pani, przed kilku laty ów wieczór, w tydzień jak zostałaś żoną starego Tobiasza.
Urszula.

Ach, nie kończ!

Doręba.

Wtedyto roztopiłaś serce moje. Chciałem cię zapomnieć, ale daremnie — zawsześ stała przed myślą natężoną. Widziałem cię na niebie, gdy spojrzałem w górę; w powietrzu, gdy przed siebie; gdy na dół, w piasku. — Widziałem cię w misce, gdy jadłem; gdy piłem, na dnie szklanki — wszędzie, wszędzie cię widziałem.

Urszula.

Skończ Waszmość, skończ, dla Boga.

Doręba.

Chciałem umrzeć.

Urszula.

Ach!

Doręba.

Tak, chciałem umrzeć. Rzucałem się na oślep w szeregi nieprzyjaciół, ale i tam w każdym Tatarze twój obraz widziałem.

Urszula.

Dobry Janie!

Doręba.

Jeślim kiedy miał sen miły, to wtedy tylko, gdyś ty mi się śniła.

Urszula.
Ach, i mnie raz to spotkało.
Doręba.

Co słyszę? O rozkoszy! kochałaś mnie we śnie?

Urszula.

Rozczuliłam się, wyznać trzeba.

Doręba.

Chceszże tylko na jawie być okrutną?

Urszula.

Muszę.

Doręba.

Możesz mnie uszczęśliwić, królowo osoby mojéj.

Urszula.

Chciałabym, drogi Janie.

Doręba.

Od twojej woli zależy.

Urszula.

Jakim sposobem?

Doręba.

Wstrzymaj sąd do jutra.

Urszula.

Czemuż go na zawsze oddalić nie mogę! Ach! czemuż tak nagle, bez mojej wiedzy tu przybyłeś? — Czemuż się wdałeś z mężami, i do tego jeszcze z moim? o nieszczęśliwy!

Doręba.

Zbłądziłem, ale zbłądziłem z miłości. Przybywam, wkradam się do twego domu, spotykam niespodzianie Tobiasza, nie wiem co powiedzieć, przyrzekam ich uwolnić; wtém zawczesne pojmanie mojego szeregowca inny obrót rzeczom daje.

Urszula.

Ale jak sąd do jutra odroczyć? pod jakim pozorem?

Doręba.

Rządzisz w Osieku i pozoru ci trzeba?

Urszula.

Agata, Barbara, Grzegotka i całe miasto, wszyscy chciwi sądu i kary twojej.

Doręba.

Do jutra, do jutra tylko.

Urszula.

A jutro co?

Doręba.

Co?... co?... O, jutro, jutro, daleko — będziemy mieli czas naradzić się dokładnie.

Urszula.

Ale sposób, sposób?

Doręba.

Zleć badanie Barbarze, ja jej tak odpowiadać będę, że z protokołu nic dojść nie potraficie.

Urszula.
Prawda, ona bezemnie nic nie poradzi.
Doręba.

Będziecie więc musiały badanie powtórzyć; wieczór nadejdzie i nasza wygrana.

Urszula.

Truchleję o ciebie.

Doręba.

Z twoją łaską niczego się nie lękam.

Urszula.

Janie, ach Janie!

Doręba.

Urszulo, ach Urszulo! (jak nawiasem) Każ mi zdjąć okowy.

Urszula.

Hola! straż! Barbaro! — Zdjąć kajdany. — Muszę przeglądnąć powierzone mi papiery i aktów się zaradzić. Ty siostro potrafisz wybadać winowajcę. Spodziewam się, że twoja przenikliwość złączona, że się tak wysłowię, ze sprawiedliwością, ułatwi roztrzygnienie sądowi. Taka wola moja!

(odchodzi ze strażą).




SCENA X.
Barbara, Doręba.
Barbara (siadając, do siebie).

Jak widzę, rozmowa sam na sam pomyślny skutek wzięła. Wielkie zapewne, wielkie, ogromne tajemnice odkryte zostały; ja tego wiedzieć nie mogę, nie moja w tém głowa. Ale do rzeczy, Panie sam na sam! (pisząc) Pytam się...

Doręba (który od początku sceny w głębokiém zostaje zamyśleniu, jakby do siebie).

Co za rączka! cudna!

Barbara.

Pytam się...

Doręba (zawsze z założonemi rękoma, jak do siebie).

Co za białość! co za skład! nie, nic podobnego w życiu nie widziałem.

Barbara.

Pytam się...

Doręba.

Tysiąc całusów zdawałyby się tylko jednym. Usta same ciągną się do niej.

Barbara.

Proszę odpowiadać, pytam się...

Doręba.
Za jedno ściśnięcie tej rączki, niewola sama byłaby rozkoszą; ten tok, pulchność, giętkość!
Barbara.

Siadaj Waszmość i opowiadaj.

Doręba. (jak przebudzony).

Ach tak, ja mam odpowiadać. (siada i wznosi oczy) Ach! — O błagam cię pani, odwróć oczy twoje, tego wejrzenia nie zniosę.

Barbara.

Ależ młodzieńcze...

Doręba.

Czy myślisz, że serce moje kamienne? albo chceszże się pastwić nademną?! Ach odwróć, dla Boga, te siwe dwie gwiazdy palą wnętrzności moje.

Barbara.

Pomiarkuj się...

Doręba.

I cóż ci z tego przyjdzie, że powiększysz nieszczęście moje? cóż ci przyjdzie, że osłabione serce wdziękami twojemi do reszty ujarzmisz i oddasz strapieniom bezowocnej miłości? ach lituj się! lituj! odwróć oczy mordercze.

Barbara.

Ja lituje się, ale trudnoż; mam oczy zamknąć?

Doręba.

Ach zamknij je, zamknij, proszę cię zamknij; wtedy śmiało wpatrywać się będę w doskonałość nie do naśladowania rysów twoich: opatrzę nosek, oglądnę buzię, przejrzę bródkę i dalej... (spojrzawszy na nią i zasłoniwszy sobie oczy) Ach okrutna, ty się na mnie patrzysz!

Barbara.

Nie jestem okrutną, Bóg widzi, nawet chcę ci pomagać ile w mej mocy.

Doręba.

Chcesz mię ratować? dla ciebiem tu przybył.

Barbara.

Szczerze pragnę, ale jakim sposobem?

Doręba.

Mogłabyś sąd odwlekć. — Dla ciebiem tu przybył.

Barbara.

To być żadnym sposobem nie może, ale w czém inném.

Doręba (płaczliwym głosem).

Ach ty nie pomożesz, bo Urszula nie chce. I to, co o tobie powiedziała, ach!

Barbara.

Cóż powiedziała?

Doręba.

Że twój rozum płaski — Ach, ty nie pomożesz!

Barbara.

Mój rozum płaski, Urszula powiedziała?

Doręba (płaczliwym głosem).
Powiedziała: że Barbara czterdziestki sięga a w głowie jak u dziecięcia — Ach, ty nie pomożesz!
Barbara.

Czterdziestki sięga — i nie pomogę?

Doręba.

Że jeżeli ma pudłowatą głupią twarz, to jeszcze głupszą duszę — Nie, nie, ty nie pomożesz.

Barbara.

Pudłowatą duszę? głupią twarz? Urszula powiedziała? i nie pomogę? otóż pomogę, pomogę!

Doręba.

O zgrozo! Kałmucką facyatą cię nazwała.

Barbara (zrywa się).

Kałmucką... pomogę ci, pomogę, sąd odroczę... niech się wścieka ze złości... zaraz pójdę...

Doręba (zatrzymując).

Wstrzymaj się.

Barbara.

Wszystko jej wymówię...

Doręba.

Słuchaj mię...

Barbara.

Powiem że tego dmuchania już nadto...

Doręba.

Tylko słowo...

Barbara.
Że dłużej znosić nie będę, że nie tylko burmistrzem ale i parobkiem nigdy być nie może.
Doręba.

Ale...

Barbara.

Powiem jej zaraz...

Doręba.

Ale...

Barbara.

Powiem jej zaraz...

Doręba.

Ale...

Barbara.

Idę w ten moment...

Doręba (wstrząsając jej rękę mocno).

Chcesz więc mnie zgubić?

Barbara (przychodząc do siebie).

Hm?

Doręba.

Chcesz więc mnie zgubić?

Barbara.

Chce cię ratować jej na złość.

Doręba.

Jak tylko jawnie ujmiesz się za mną, to już niema ratunku — ale skrycie postępując, zemścisz się snadnie i mnie usłużysz.

Barbara.
Mów co mam robić, bylem się zemściła, byle tylko prędko, mów, co czynić?
Doręba.

Na teraz — sąd do jutra odłożyć.

Barbara.

Dobrze, dobrze, muszę odłożyć.

Doręba.

Tylko uspokój się — nieroztropnem uniesieniem wszystko popsujesz.

Barbara.

Jestem spokojną.

Doręba.

Nadchodzą. (na stronie) Truchleję, przebrałem miarki.

Barbara (na stronie).

Czterdziestki sięga — pudłowata twarz, kałmucka facyata.

Urszula (wchodząc z Agatą i strażą).

Na ustęp Mości Towarzyszu — do alkierza.

Doręba (odchodząc i kłaniając się każdej).

(do Urszuli) Pamiętaj! (do Barbary) Ostrożnie! (do Agaty) Nie zapominaj!





SCENA XI.
Urszula, Barbara, Agata.
Urszula.

Jakież było jego tłómaczenie?

Barbara.

Tłómaczenie?... co?.. co mówił?

Agata.

Protokół to okaże.

Urszula.

W samej rzeczy. (biorąc)

Barbara.

Nacóż kiedy... zaraz. —

Urszula.

Zaraz, zobaczmy — (czyta) „Jan Doręba...“ etc. etc. to już było — ztąd więc: (czyta) „pytam się... pytam się... rączka... usta... pytam się... siadaj... wcale grzeczny“ (milczenie) I nic więcej — cóżto jest? co znaczą te wyrazy bez związku?

Agata.

Dziwny protokół!

Barbara.
Cóż miał odpowiadać? Nawet nic mówić nie chciał, wszystko wprzód odkrywszy Jejmości Burmistrzowi która łaskawie zechce nam udzielić te ważne odkrycia.
Urszula.

Udzielę w przyzwoitym czasie.

Agata.

Nacóż ta tajemnica?

Urszula.

Taka wola moja.

Barbara.

Która nie jest bez granic.

Urszula.

Z większém uszanowaniem.

Barbara.

Jak kto zasługuje.

Urszula.

Podległości żądam z urzędu mego.

Barbara.

Urząd nie wieczny.

Agata.

Dla Boga, uspokójcie się prześwietni sędziowie.

Urszula.

Jak sądzić podług takiego badania?

Agata.

Możemy sąd do jutra odłożyć.

Urszula (na stronie).
Wygrałam.
Barbara (na stronie).

Tego mi trzeba. (głośno) Zapewne możemy odłożyć.

Urszula.

Hm! do jutra? mniejsza z tém — odłóżmy.

Agata.

Biorę go więc z sobą.

Urszula.

Dokąd?

Agata.

Do więzienia w domu moim.

Urszula.

Nie, Agato; lubo jest winowajcą, trzeba mieć dla niego niejakie względy, aby nie powiedziano, że tylko prześladować i karać umiemy; zatém, niech aż do rozstrzygnienia sprawy w moim domu zostanie, ja ręczę za niego.

Agata.

A jaż klucze od więzienia daremnie dźwigać będę?

Urszula.

Jego szeregowiec jest ci powierzony.

Agata.

Ja chcę Towarzysza, nie szeregowca.

Urszula.
To być nie może dla sławy całego miasta..
Agata.

Co mi sława miasta! ja go biorę i zamykam.

Barbara.

Aby ustała sprzeczka was niegodna, a jedna drugiej nie ustąpiła, ja przyjmuję ten ciężar na siebie. Niech zostanie pod moim dozorem.

Agata.

Pod niczyim, tylko pod moim.

Urszula.

Pod moim, nie pod niczyim.

Barbara.

Ja go strzedz będę.

Agata.

I ja potrafię.

Urszula.

Ja chcę, ja każę, tak być musi.

Agata.

Rozkazuj swemu mężowi, a nie mnie.

Urszula.

Milczeć!

Agata.

Tego niema w naszych prawach.

Urszula.
Straże! obie słuchać musicie.
Barbara.

Straże — proszę — na kogo?

Urszula.

Na was.

Agata.

Daj go katu! — to mi rządca! to mi rząd! nigdy dawniéj nic podobnego nie słyszano! — Wolę sześciu mężczyzn, niż jednę kobietę.

Urszula.

Koniec końców Doręba tu zostanie.

Barbara.

Nie zostanie.

Agata.

Nie zostanie ja go biorę.

Barbara.

Ja go biorę.

Urszula.

Musi, musi zostać.





SCENA XII.
Urszula, Barbara, Agata, Grzegotka.
Grzegotka (wbiegając).

Wiecie, wiecie co się dzieje? ja wiem wszystko, wszystko powiem. Dla Boga, ledwie mi tchu staje. Niemało mnie pracy kosztowało, niemało znoju, ale dowiedziałem się, wyśledziłem, wiem wszystko, włosy mi stają na głowie. Ale trzeba abyście wprzód wiedziały, co ja już wiem dawno, po co tu Doręba przybył.

Urszula (pociągając go ku sobie, na stronie).

Cicho!

Agata (podobnież).

Milcz!

Barbara (podobnież).

Ani słowa!

Grzegotka (zadziwiony).

Co? Co?

Urszula (jak wprzódy).

Będziesz miał Kasię — cicho!

Grzegotka.

Ale...

Agata (podobnież).

Dziesięć tynfów, milcz!

Grzegotka.

Ale...

Barbara (podobnież).

Ani słowa, bo ci oczy wydrapię.

Grzegotka.
Ale tylko słuchajcie.
Urszula (jak wprzódy).

Kasia.

Agata (podobnież).

Tynfy.

Barbara (podobnież).

Oczy.

Grzegotka.

A to co? muszę powiedzieć.

Wszystkie.

Milcz!

Grzegotka (krzycząc).

Dla miłostek!

Wszystkie.

Milcz!

Grzegotka.

Z Kasią.

Wszystkie.

Z Kasią?

Grzegotka.

A! — Ale to nic, ja to wiedziałem, ale skutki, skutki! — Zaburzenie, a w zaburzeniu wykradzenie.

Urszula.

Co Waszeć pleciesz?

Grzegotka.

Pletę, pletę, — już ją wykradł.

Barbara.
Wszak on tu jest.
Grzegotka.

Ale Kasi niema i Błażeja niema.

Agata.

Błażeja?

Grzegotka.

Z Błażejem uciekła. — Ale wiem, wiem gdzie są.

Agata.

Błażej z nią? — gdzież są?

Grzegotka.

W jego domu; téj nocy pewnie mieli się złączyć z Dorębą i daléj w drogę.

Urszula.

O hultaj!

Barbara.

Poczekaj łotrze!

Agata.

To lis!

Urszula.

Zemsta! zemsta! sądźmy go.

Barbara.

Co tam sądźmy — karzmy go.

Agata.

Bez zwłoki!

Grzegotka.
Dla lepszego przekonania, biegnę do domu Błażeja i Kasię za chwilę przyprowadzę. (Wołając) Mości Towarzyszu! Mości Towarzyszu pancerny! panie szlachcic! proszę bliżéj.
Doręba (wchodząc, na stronie).

Dyzmo! zgubiłeś mię.

Grzegotka.

Panna Katarzyna zaraz będzie. — Może potańcujesz drabanta? (odchodzi).





SCENA XIII.
Urszula, Barbara, Agata, Doręba.
(kobiety razem).
Urszula.

Takiśto paniczu? dla mnieś się poświęcał?

Agata.

Takiśto paniczu? dla mnie tu przybyłeś?

Barbara.

Takiśto łotrze? ja cię miałam ratować?

Doręba (w środku).

Ależ moje panie...

(kobiéty razem).
Urszula.

Moje wdzięki pozbawiły cię pokoju? tękniłeś za

miejscem ożywionem wejrzeniem mojém?
Agata.

Dla mnie wyrzekłeś się sławy, majątku? pragnąłeś tylko jednego mego uśmiechu?

Barbara.

A rączka biała, cudna i pulchna? nie mogłeś wytrzymać mojego wejrzenia palącego.

Doręba.

Ależ moje panie.

Urszula.

A Kasię kochasz.

Barbara.

Kasięś wykradł.

Agata.

Z Kasią chciałeś uciekać.

Doręba.

Jedno tylko słowo.

Barbara.

Poczekaj!

Urszula.

Poznasz mnie.

Agata.

Sądźmy go.

Barbara i Urszula.

Sądźmy!

(słychać krzyk za sceną i kilka męzkich głosów)
Na koń! na koń!
Urszula.

Cóż to jest?

Doręba (na stronie).

Oddycham.

Agata. (ode drzwi.)

Wojsko! proporce!

(głos za sceną).

Na koń! na koń! kto w Boga wierzy na koń!

Urszula.

Cóż to znaczy?

Agata.

Gdzież nasi mężowie? strach mnie bierze.





SCENA XIV.
Urszula, Barbara, Agata, Doręba, Bekiesz, Błażej, Tobiasz, Kasper, Dwóch szeregowców, Pospólstwo.
Bekiesz.

W imię króla i Rzeczypospolitéj, kto czapkę nosi niech na koń wsiada.

Urszula.

Poco? naco?

Bekiesz.

Liczny zagon Tatarów aż pod Jarosław sięga, nasze wojsko porażone — ogniem i mieczem wszystko niszczą i wkrótce tu będą, jeżeli im prędkiego nie da się odporu.

Kobiéty.

Tatary u nas? biadaż nam! cóż my poczniemy! cóż my będziemy robić! biada! biada! ratujcie! ratujcie.

Bekiesz.

Ciszej! tu płacz nic nie pomoże. Na koń prędko, kto czapkę nosi.

Kobiéty (zdejmując czapki).

Ratujcie! ratujcie!

Urszula.

Mężulku mój.

Barbara.

Kasperku.

Agata.

Błażeju, bierz broń.

Błażej.

Nie, kto przy rządzie, ten przy kordzie.

Urszula (do Tobiasza).

Nie chceszże mnie bronić?

Tobiasz.

Kto umie rządzić, niech umie i bronić.

Kasper.
Z dwojga źlego, wolę pźąść niź wojować; lźejsia kądziel niźeli dzida. Basiu, siadaj na koń, siadaj!
Urszula.

Zlitujcie się — rządcie a brońcie; oddajcie szablę panu Dorębie.

Błażej.

Uciekajmy.

Tobiasz.

Na koń i w nogi.

Urszula.

Mężu drogi — burmistrzu!

(słychać krzyk za sceną)
Jedna z Kobiét.

Tatary!

Kobiety (uciekając).

Tatary! gwałtu! gwałtu!

Bekiesz.

Nie, nie, nie! czekajcie! — Nie słyszą.





SCENA XV.
Bekiesz, Doręba, Tobiasz, Błażej, Kasper, Szeregowcy, Makary.
Makary.
(cofając się przed nacierającą strażą, łopata w jednym, miotła w drugim ręku).

Precz! precz mówię! precz odemnie! gwałtu, co się dzieje! A, jesteście przecie Waszmoście. A to Sodoma! Pókiż tego będzie? zamknęły mię do piwnicy — do próżnéj piwnicy, Mości Towarzyszu — drwinki i przekąski i śmiechy... A do stu paraliżów! jak się nie ruszę! straż w nogi, ja za nią — ja w nogi, straż za mną, to tak, to siak, aż się tu dostałem.

Doręba.

Spocznij sobie teraz.

Makary.

A jakie mam pragnienie! tfy!

Doręba.

Wy zaś idźcie zaspokoić wasze żony, że jeszcze Tatarów niema, jednak wkrótce być mogą i zmieńcie przytém z niemi piękne wasze ubiory.

Tobiasz.

Bóg ci to nagrodzi.





SCENA XVI.
Bekiesz, Doręba, Makary.
Doręba.

Bóg zapłać kolego, w sam czas przybyłeś: krucho już było koło nas.

Bekiesz.

W całkiem nowéj wojnie.

Doręba.
Ale nie najłatwiejszéj, muszę wyznać.
Makary.

Już chwiała się czupryna, Mości Towarzyszu.





SCENA XVII.
Ciż sami, Grzegotka prowadząc Kasię w swoim stroju.
Grzegotka.

Otóż jest — nie mówiłem — otóż jest — cóż to jest? cóż to jest?

Doręba.

Będzie drabant.

Kasia.

Ach Janie, co się tu dzieje?

Doręba.

Wszystko dobrze.

Kasia.

W jakim ja strachu byłam.

Doręba.

I ja nie w mniejszym.

Grzegotka.

Cóż to ja słyszę? co widzę? co to znaczy?

Doręba.

To znaczy, że Kasia będzie moją, a pan Filip Grzegotka na uzupełnienie weselnych zabaw dnia tego, tak ubrany, jak jest, czerwony jzyk na piersiach, na plecach skórka zajęcza, w jedném ręku kądziel a w drugiém miotła, przejedzie się na ośle trzy razy wkoło miasta.

Bekiesz.

A potém do gąsiora na dni parę, taka moja rada.

Makary.

A będziesz jadł cudzą szynkę?





SCENA XVIII.
Ciż sami, Kasper, Barbara, potém Agata i Błażej, potém Tobiasz i Urszula w swoich ubiorach.
Kasper.

Lóbcie co chcecie, w spodnicy nie w spodnicy, ja na Tatalów nie pójdę.

Barbara (wciąga za rękę Kaspra).

Pójdziesz, serce moje, pójdziesz!

Agata (do Błażeja).

Już się nie gniewaj, przebacz mi tym razem. Będę spokojną, dobrą jak baranek, ale siadaj na koń, siadaj na taranta.

Błażej.

Zobaczymy, zobaczymy!

Tobiasz.

Jestem więc znowu burmistrzem?

Urszula.
Jesteś, jesteś, mężulku kochany, ale Tatary, Tatary!
Grzegotka.

Co, Tatary? (chce uciekać, szeregowiec go zatrzymuje)

Doręba.

Uspokójcie się. My bierzemy na siebie obronę Osieka.

Urszula.

Dobry panie Dorębo!

Doręba.

Teraz słowo waszeci.

Tobiasz (łącząc go z Kasią).

Dotrzymuję — szczęść Boże!

Kasia.

Jestem twoją na zawsze.

Doręba.

Bądźcie zgodni, uprzejmi, stali w małżeństwie — wyrzeknijcie się wzajemnie władzy, znajdziecie przyjaźń; wyrzeknijcie się rządów, a znajdziecie szczęście.

Makary.

Teraz dajcie miodu. Wiwat państwo młodzi! —





NIKT MNIE NIE ZNA.
KOMEDYA
W JEDNYM AKCIE, WIERSZEM.

Uczy złe czynić, kto się niepotrzebnie obawia.
And. Max. Fredro.
OSOBY:
MAREK ZIĘBA.
KLARA, jego żona.
CZESŁAW, jéj brat.
SŁAWNICKI, major.
ŁAPKA, lichwiarz.
KASPER, służący Marka.
MARTA, żona Kaspra.
Urzędnik policyi, straż, słudzy Marka.
Rzecz dzieje się w mieście, w domu Marka.




NIKT MNIE NIE ZNA.


SCENA I.
Klara, Czesław, Marta.
(Marta stoi i trzyma surdut, laskę i kapelusz).
Czesław.

Kochasz męża, to dobrze, bardzo sprawiedliwie,
Bronić nie chcę, nie myślę; lecz nad tém się dziwię,
Że znosisz samochcący dziwactwa szalone,
Któremi zawsze krzywdzi i siebie i żonę.

Klara.

Ależ dobry mój bracie, krzywdzić mnie nie mogą,
Gdy mi dowodzą razem, jak mu jestem drogą.

Czesław.

Piękny dowód miłości, nieufność bez miary!
Marek, choć sam uczciwy, w nikim nie ma wiary:
Myśli że on jedynie wszystko w karbach trzyma,
Że wszystko w niwecz idzie gdy go w domu niema.

Że już od sług, przyjaciół, od ciebie zdradzony,
Że handel jego upadł, majątek strwoniony.
Dla tego z swych podróży nigdy nie powróci,
Aż cię wprzódy swem śledztwem znudzi i zasmuci;
I wytarte szpiegostwa przywdziewając stroje,
Coraz innym oznacza niebytności swoje.

Klara.

Prawda, lecz czyż nielepiej, gdy się zdrady boi,
Że zamiast utajenia — bojaźń zaspokoi?

Czesław.

Nie, nie, to ustać musi; moje z nim poznanie
Dla ciebie i dla niego korzystném zostanie.
Bo cóż może wyrównać przyjemnej godzinie,
Gdy się z długiej podróży zbliżamy rodzinie.
Z każdym obrotem koła niecierpliwość rośnie,
Dreszcz nas przebiega, serce uderza radośnie,
Ledwie zoczne przedmioty wzrok łatwo poznaje,
A cóż, gdy się już w kole ukochanych staje?
Ten pierwszy luby zamęt, wzajemne witanie,
Łzy, śmiech, bez odpowiedzi tysiączne pytanie,
Gwar, krzyk, hałas, psów nawet z wrzaskiem skoków krocie,
Wszystko, wszystko rozkoszą przy szczęsnym powrocie.

Klara.

Ach, któż więcej nademnie zdolny ją ocenić!
Lecz jak Marka przekonać? jak przez żart odmienić?

Czesław.

Śmieszność śmieszności biczem; jej szczypiąca chłosta
Częstokroć tam poradzi, gdzie rozum nie sprosta.

Klara.

Lecz Marka podejrzliwość...

Czesław.

W śmieszność już przechodzi;
Tej samej zatém broni użyć nam się godzi.

Klara.

Byle gorzej nie zranić.

Czesław.

Jest! znowu wahanie,
A tu stałości właśnie potrzeba w mym planie.

Klara.

Już, już będę posłuszną.

Czesław.

Jak długo?

Klara.

Dzień cały.

Czesław.

Przyrzekasz mi?

Klara.

Przyrzekam.

Czesław (śmiejąc się).

Drżyj Marku zuchwały!
Ale wkrótce przyjedzie, tylko co niewidać;
Idź, wypraw dzieci z domu, mogłyby nas wydać,
Sama zaś bądź ostrożną i miej ufność we mnie.

Klara.

Oby tylko to wszystko nie było daremnie!
(odchodzi)




SCENA II.
Czesław, Marta.
Czesław.

No, teraz w pana Marka przemienić się muszę.

(wdziewa obszerny surdut i krymkę czerwoną — bierze kapelusz i laskę)

To zwykły ubiór?

Marta (śmiejąc się).

Tak jest. Ach, na moję duszę!
Jak gdybym go widziała! on pozna sam siebie...
A gdy pan zechcesz całkiem udać go w potrzebie,
Niech pan krzyczy gadając, zrzędzi, gdéra, łaje,
Rękoma wciąż rozprawia, a nigdy nie staje.

Czesław.

Dobrze, dobrze. — A ty idź i nakaż surowo,
Aby nikt mi nie chybił i na jedno słowo:
Jestem dziś Marek Zięba i pan tego domu,
On zaś ma być najściślej nieznany nikomu.

Marta.

Mówiłam i powtórzę. Ale proszę pana,
Mój Kasper także wraca?

Czesław.

Ach moja kochana,
Nie wiem. Ledwiem zasłyszał jaki spisek nowy,
Spotkawszy się, dwie mądre ułożyły głowy,
Raczej, jak Marka naglił do nazwiska zmiany
Jakiś pan Rembosz, panicz wcale podejrzany,

Zaraz nocąm wyjechał by tu stanąć wprzódy.
Ale prawda — był jakiś służący — tak... młody,
Niezgrabny.

Marta.

To on!

Czesław.

Zawsze coś zrzuci, wyleje.

Marta.

To on!

Czesław.

Wszystkich roztrąca.

Marta.

To on!

Czesław.

Wciąż się śmieje.

Marta.

Ach to on!

Czesław.

Twarz rumiana, nieco głupkowata.

Marta.

O, mój mąż! niezawodnie.

Czesław.

Znalazła się strata.

Marta.

Już co głupi to głupi, lecz bardzo poczciwy.

Czesław.

To nie głupi — zły człowiek, to głupiec prawdziwy.

Marta (biegnąc do okna).

Cóż to za hałas? — Nasz pan! — Od razum poznała.

Czesław (odciągając ją od okna).

Chodź,..

Marta.

W mundurze!

Czesław.

Chodź...

Marta.

Kasper!...

Czesław (wyprowadzając ją za rękę).

Ach, będziesz go miała.
(odchodzą).





SCENA III.
Marek, Kasper.
(Marek w mundurze zbyt przestronnym, czarna peruka i duże wąsy, Kasper także w peruce z wąsami, zawsze tuż koło pana stoi, nastawia ucha gdy ten mówi i często się śmieje hi hi hi.)
Marek.

Kasprze! — Ja dobrze robię?

Kasper.

Panie! doskonale.

Marek.

Jesteśmy w domu własnym.

Kasper.

Własnym.

Marek (palec na ustach).

Ale!

Kasper (podobnież).

Ale!

Marek.

Sza!

Kasper.

Sza!

Marek.

Nikt tego wiedzieć nie będzie.

Kasper.

Broń Boże!

Marek.

Nikt z domowych nie poznał.

Kasper.

I poznać nie może.

Marek.

I żona mnie nie pozna.

Kasper.

Gdzie tam jej pan w głowie!
(śmieje się)

Marek.

Głupiś! (Kasper się kłania)
W jej głowie jestem — lecz jak się niedowie,
To i wiedzieć nie będzie...

Kasper.

Że to pan w mundurze....
Jak i Bartosz — nie poznać pana temu rurze!
Oczy wytrzeszczał, (śmieje się) śmiał się i wejścia nam bronił. (śmieje się)
A pan jak go pchnie! gdzieś w brzuch, (śmieje się) aż się nam pokłonił.

Marek.

Godny oficer.

Kasper.

Bartosz?

Marek.

Głupiś!

Kasper.

Wiem, wiem panie:
Ten co z nami nocował.

Marek.

Jużci — jego zdanie
Wiele mnie oświeciło; jego mądra rada
Ułożyła plan cały.

Kasper.

Hm! rozum nielada!

Marek.

Widział, żem spokojny jak każdy mąż bywa,
Któremu już za domem drugi rok upływa,
A w domu młoda żona na boskiej opiece.

Kasper.

Jak moja Marta, prawda?

Marek.

I choć jak ptak lecę,
By zawsze wpaść znienacka, wszystko nic nie znaczy,
Bo zawsze zły duch jakiś usłyszy, zobaczy;
A jeżeli zajadę skrycie do sąsiada,
Ktoś, gdzieś, jakoś, przed żoną zawsze się wygada.
Raz byłem i śmierć własną ogłosił listami,
Alem w łeb dostał guza słuchając pod drzwiami:
Drzwi pękły, pies zaszczekał, żona nie czytała
I tak spełzła do razu tajemnica cała.
Teraz za tym powrotem konceptu nie stało,
Jakby zręcznie wyśledzić co się w domu działo,
Aż mnie ów godny człowiek swoją radą wspiera:
Daje swój własny pasport w swój mundur ubiera,
I ze mnie Marka Zięby, kupca....

Kasper.

Takie licho!
(śmieje się)

Marek.

Kasprze, kiedy pan gada, należy być cicho. —
Jadę, wjeżdżam do miasta, u rogatki staję,
Jako Jan Rembosz, były rotmistrz, podpis daję,
Jan Rembosz pisze strażnik co mnie zna oddawna.

Kasper.

Ten, ten z nosem na bakier?... (śmiejąc się)

Marek.

I co rzecz zabawna,
Żołnierz przede mną: traf! traf!

Kasper (śmieje się).

Jak przed jenerałem.

Co tu śmiechu, gwałt! (śmieje się)

Marek.

Słowem, tyle dokazałem,
Że nikt mnie nie zna w mieście, nikt mnie nie zna w domu....
Ale słuchajno Kasprze: jak ty powiesz komu!

Kasper.

O! czy ja lada głupiec?

Marek.

Może tylko żonie?

Kasper.

A fe!

Marek.

Któż jestem!

Kasper.

Marek Zięba.

Marek.

Kto, gawronie?

Kasper.

Nie... Rembosz, Marek Rembosz.

Marek (biorąc go za ucho).

Marek?

Kasper.

Jan, Jan, panie.

Marek.

Proszę cię więc, pamiętaj.

Kasper (macając się za ucho).

Już, już tak się stanie
Jak pańska prośba każe.

Marek.

Żeby cię kto dręczył,
Prośbą, groźbą, kułakiem, żeby i umęczył,
Żebym ja sam rozkazał, chciał nawet przymusić:
Nie powiesz kto ja jestem?

Kasper.

Wolę się zakrztusić,
Wolę się...

Marek.

Koniec końców, nie gadając wiele,
Jak powiesz żem ja jest ja, to ja ci w łeb strzelę.

Kasper.

A ja, ja?

Marek.

Jakto jaja?

Kasper.

Co teżto pan plecie!

Marek (w złości).

Pletę, pletę?

Kasper.

A jużci.

Marek.

Chcesz ty wziąść po grzbiecie?

Kasper.

Nie chcę.

Marek.

Cóż chcesz?

Kasper.

Ja, czy ja, czy nie ja?

Marek.

Źle w głowie!
Będziesz sługą rotmistrza. Jak się tamten zowie?

Kasper.

Kasper także, jak i ja. Może jaki krewny.

Marek.

Nazwij się zatem Kasprem; będę nawet pewny
Że myłki....

Kasper.

Cóżbo pan drwi! Czy rozum straciłem!
Jak tylko zapamiętam, to już Kasprem byłem.
Nacóż mam się nazywać?

Marek.

Gadaj tu rozumnie,
A głupi głupim. (Kasper kłania się)
Kasprem jesteś, Kasprem u mnie,
Ale nie tamtym Kasprem, co się Kasprem zowie.

Kasper.

Już, już wiem to, wiem — mądrej głowie dość na słowie.

Marek.

Słuchaj: czy wszystko dobrze? (obracając się przed nim)
Mina? — co? — wojskowa? —

Kasper.

Jak Holofernes jaki!

Marek.

Wzrok?

Kasper.

Jak dzika!

Marek.

Mowa?

Kasper.

Jak grzmoty! aż strach.

Marek.

Wąsy?

Kasper.

Jak pańskie rodzone!

Marek.

Peruka?

Kasper.

Jak przykuta!

Marek.

Teraz moję żonę
Wyprobuję dokładnie; ale biada! biada!





SCENA IV.
Marek, Kasper, Marta.
Kasper (ciągnąc za połę Marka).

Pst! — panie! — Marta.

Marek (do Marty)

Panno....

Kasper (na stronie do Marka).

Panno! co pan gada?
To moja żona.

Marek.

Cicho!

Kasper (jak wprzódy).

Muszę przecie wiedziéć.

Marek (do ucha Kasprowi)

Cicho, bo jak cię trzasnę!.. (do Marty) Pani chciéj powiedzieć,
Że rotmistrz Rembosz tu jest, i prosi na chwilę.

Marta (wstrzymując się od śmiechu).

Rembosz? — Rotmistrz?

Marek.

Tak.

Marta.

A ten?

Marek.

Luzak.

Marta.

Tylko tyle!
(śmiejąc się odchodzi).





SCENA V.
Marek, Kasper.
Kasper (zadziwiony)

Śmieje się.

Marek.

Smieje.

Kasper.

Ale z czego?

Marek.

Z ciebie może.

Kasper.

Kiedy nie wie żem ja mąż? (po krótkiém namyśleniu).
A ja się założę,
Żem jej wpadł w oko; otóż z podróż zysk w tej dobie:
Człowiek własną małżonkę zbałamuci sobie!

Marek.

Co to za rozkosz, Kasprze, jak diabeł kulawy....

Kasper.

Kulawy? (śmieje się).

Marek.

W domu własnym widzieć wszelkie sprawy.





SCENA VI.
Klara, Marek, Kasper.
Kasper (ciągnąc za połę).

Pst! panie! pani.

Marek.

Cicho!

Klara.

Pan rotmistrz, jak wnoszę,

(Kasper śmieje się pomimo znaków swego pana)

Chce mówić z moim mężem. (Kasper śmieje się)

Marek (cicho do Kaspra wykręcając mu rękę).

Kasprze, póki proszę.

(do Klary)

Tak, z mężem.

Klara.

Niech pan siada.

(siadają, Kasper siada za krzesłem Marka)

Męża w domu niema.

Marek.

Wiem.

Klara.

Ale wkrótce będzie.

Kasper (niemogąc dłużej wytrzymać, parska śmiechem).

Kaduk tu wytrzyma.

Marek (do Klary)

Za pozwoleniem.

(wstaje, bierze Kaspra za kołnierz i za drzwi wyprowadza)
Kasper wkrótce wraca cicho i staje za krzesłem, zatykając sobie gębę, aby się nie śmiał (siadając).

Słucham.

Klara.

Mój mąż...

Marek (do siebie).

Hultaj!

Klara.

Pewnie...

Marek (do siebie).

Czekaj!

Klara.

Panu...

Marek (do siebie).

Za twój śmiech zapłaczesz mi rzewnie.

Klara.

Jest znany?

Marek.

Pan Zięba?

Klara.

Tak.

Marek.

Od kolebki prawie;
Dla tego w jego domu czas jakiś zabawię...
Jeśli pani pozwolisz?

Klara.

Bądź pan jak u siebie.

(Kasper obiema rękami gębę sobie zatyka).
Marek.

Zaczekam tu dni parę.

Klara.

I tydzień w potrzebie.

Marek.

Mam w sądzie ważną sprawę a nie znam nikogo,
Rady więc pana Zięby wiele mi pomogą.

(po krótkiém milczeniu)

Dobry to człowiek!

Klara.

Mój mąż?

Marek.

Co, niedobry może?

Klara.

O, i owszem, i owszem, sto razy powtórzę.

Marek.

Kochasz go zatém?.. Pani... żyjesz z nim szczęśliwie?

Klara.

I nad tém zapytaniem niemało się dziwię:
Grzeczności i rozsądku niewiele dowodzi,
Kto wstępnym prawie bojem w cudze sprawy wchodzi.
Jednak nie mam potrzeby postępować skrycie;
Tak jest, mój mąż stara się upiększyć mi życie.
Zbyt pewny że w małżeństwie miłość bez ufności
Jest tylko źródłem trwogi, niesnasek, zazdrości,
Na zobopólnej wierze, tej stałej zasadzie,
Pokój domu i szczęście nas obojga kładzie.
I słusznie, bo któż może taką miłość cenić,
Której strzeżeniem tylko wzbrania się odmienić?

Któż zwać jaką osobą przyjacielem może,
Gdy się lęka jej zdrady w każdej życia porze?
Mój mąż nie szuka chluby w tym przykrym sposobie,
Co każdy dobry skutek przypisuje sobie.
Bo cóż boleśniejszego może być dla żony,
Jak słyszeć, że jej cnota, honor nieskażony,
Dobroć, cierpliwość nawet, co tyle zwycięża,
Są tylko dziełem często najgłupszego męża?
Do własnej więc wartości żona nie ma prawa:
(ironicznie) Gdyby nie mąż, jej działem byłaby niesława.

Marek.

Łatwo obojętnemu rozprawiać w tej mierze,
Ale to strzeżonego, mówią, Pan Bóg strzeże.

Klara.

Ach, potrafi oszukać, kto oszukać żąda;
A zwykle mało widzi, kto we wszystko wgląda.

Marek.

Ale mniej jeszcze widzi, kto oczy zamyka.

Klara.

Tych dwóch ostateczności pan Zięba unika.

(Kasper wstrzymuje się od śmiechu)
Marek.

Pan Zięba ma więc rozum?

Klara.

I rzadkie przymioty:
Dzieli ze mną jak radość, tak równie zgryzoty,
Ale nie są mi znane te kwaśne humory,
Te dąsy mężów, gorsze niż najżwawsze spory,
Które chcąc przerwać, trzeba wprzód myśleć godzinę,
Nim się trafem nareszcie odgadnie przyczynę.

I często się wydarza, że za głupstwo sługi,
Za to że jeden zbłądził, albo spił się drugi,
Za to nawet że słota i snopki zmoczone,
Mąż nie mając na kogo, dąsa się na żonę.
Ale i zrzędność także równie przykra wada;
Mój mąż nigdy nie zrzędzi.

(Kasper parska śmiechem w ucho swemu panu)
Kasper (śmiejąc się).

Co też pani gada!...

Marek (zrywając się).

Precz łotrze!

Kasper.

Ani pisnę.

Marek (chwytając go za kołnierz).

Precz!

Kasper (chcąc się wyrwać).

Już się nie śmieję.





SCENA VII.
Klara, Marek, Kasper, Czesław.
(Marek trzymając Kaspra za kołnierz, zostaje w tej pozycyi — trochę przy stronie. Obydwa nie spuszczają oka z Czesława, który nie widząc ich niby i do Klary wciąż mówiąc, po przed nich chodzi).
Czesław.

A niech też kaci porwą! co się tutaj dzieje!

Człowiek z domu, szkoda w dom.

(rzucając kapelusz o stół)

Wszystko przewrócone!
Nigdzie rządu i ładu, każdy w swoję stronę,
A żeby jedna dobra dusza się ocknęła,
Tu, ówdzie jakoś przecie czasami wglądnęła!
Gdzie tylko sam nie zajrzysz, tam się diabeł gnieździ!

Marek (puszczając kołnierz).

Już i po całym domu, jak uważam, jeździ.

Czesław.

Dozorca chrapie w cieniu, słoneczko go razi;
Cieśla ciupie jak przez sen, stolarz jak ćma łazi;
Pan mularz gdzieś na szynku półgarncówkę doi,
A stajnia dotąd jeszcze nieskończona stoi.
I tę ścianę miał wybić, powygładzać wszędzie:
Karnawał dalej przyjdzie, a sali nie będzie.

Marek (nie spuszczając oka z Czesława).
(na stronie mówi z Kasprem aż do końca sceny)

Kasprze, co to jest?

Kasper.

Surdut pański.

Marek (coraz trwożliwiej).

Kasprze.

Kasper.

Panie?

Marek.

Co to jest?

Kasper.

Krymka pańska.

Czesław.

Czy boskie skaranie!
Nikt nigdy nie zrozumie, choć powiem wyraźnie:
Kazałem sad tam wyciąć, gdzie mają być łaźnie,
A oni w prawo, w lewo cięli dla uciechy,
Tak że zostały tylko płonki i orzechy.

Kasper (ciągnąc za połę).

Panie, to pańska laska, znam ja ją niemało.

Marek.

Kasprze.

Kasper.

Hę?

Marek.

Kasprze.

Kasper.

Panie?

Marek.

Co się tutaj stało?
Mnie coś mdło koło serca.

Kasper.

Głowę panu ścisnę.

Marek.

Głupiś! (Kasper śmieje się) Nie śmiej się.

Kasper.

Dobrze.

Marek.

Cicho!

Kasper.

Ani pisnę.

Czesław.

Wczoraj przecie przedałem folwark za mogiłą.

Marek.

Ach!

(wsparty na Kasprze zostaje w osłupieniu aż do końca sceny)
Czesław.

Wprawdzie za pół darmo, lecz cóż robić było?
Raz się przecie przeklęte długi zaspokoi;
Chodźmy wszystko obliczyć, a czy się co skroi!

Klara.

Lepiej byłoby może...

Czesław.

Może czy nie może,
Stało się co się stało. — Diabeł nie pomoże!

(odchodzą do pokoju po prawej stronie)




SCENA VIII.
Marek, Kasper.
Marek (po długiém milczeniu).

Ha! słyszałeś?

Kasper.

Słyszałem.

Marek.

Widziałeś?

Kasper.

Widziałem.

Marek.

Zatém folwark?...

Kasper.

Sprzedany.

Marek.

I ja, ja milczałem!
Mogłem słuchać wszystkiego i dotąd tu stoję!
Stajnia, sala, sad, folwark... jeszcze żonę moję...

(chce drzwi otworzyć)

Zamknięto. (puka) Hej! Mospanie! do diabła, Mospanie!
Nie słyszy. (ironicznie) Ogłuchł biedny. (puka) Daremne pukanie,
Na co ma słyszeć? albo mu źle!... (puka z największą złością)
Hej! do kata!
Ale cicho, czas zawsze ułowić prałata;
A jeszcze czego więcej dowiemy się może.

(Kasper, który stał zamyślony, zaczyna śmiać się nagle)

A to co?

Kasper (śmiejąc się).

Ale... proszę... bo to... o mój Boże!...
Kubek w kubek pan a pan ten Jegomość nowy:
Tak chodzi, zrzędzi, łaje i grzmocić gotowy.

Marek (chwytając za piersi).

Śmiejesz się?

Kasper.

Ani pisnę. — Jednak powiem szczerze,
Że który z panów mój pan, sam sobie nie wierzę,
I nie przysiągłbym teraz za nic na tym świecie.

Marek.

Wiem ja, wiem jakiś mądry, poznasz ty mnie przecie.

Kasper.

Lecz pan nie wie, iż tego co się wyrzekł siebie,
Każdy kto chce, figurę może wziąść w potrzebie.

Marek.

O... o... o... co za żarty!

Kasper.

Czas na żarty właśnie!

Marek.

Skądże ty to wiesz? gadaj (z przymuszonym śmiechem)
Ale to są baśnie.

Kasper.

Mnie jeden kuchta w Gdańsku, człowiek godzien wiary,
Klął się, że mu powiadał jeden mularz stary...





SCENA IX.
Marek, Kasper, Łapka.
Łapka (powoli się wsuwając).

Nóżki pańskie całuję, sługa uniżony.
Przecie też pan zawitał, zawitał w te strony;
Nie mam szczęścia być znany, ja to wiem, ja to wiem.
Mój braciszek, to ale.

Marek.

Kto? — Jak?

Łapka.

Zaraz powiem.
Wszak Jegomość pan Rembosz ze mną mówić raczy?

Marek.

Hm? — A, tak.

Łapka.

Jan?

Marek.

Hm? — A, Jan.

Łapka.

Rotmistrz?

Marek.

Nieinaczej.

Łapka.

Mam tu jego rewersik, rewersik maleńki.

Marek.

Mój? Czyś Waćpan szalony?

Łapka (odsuwając się pokazuje).

Podpis jego ręki.
W Poznaniu mój braciszek, pan Łapka Gerwazy,
Dał panu po sto czątych...

Marek.

Sto czątych!

Łapka.

Trzy razy.

Marek.

Trzy razy! mnie?

Łapka.

A zatém rzecz jasna i czysta,
Że zapłacisz łaskawie dukacików trzysta..

Marek.

Ja, ja?

Łapka.

Pan, pan.

Marek.

A! już wiem — nie moje to długi.

(odprowadzając go na stronę)

Słuchaj mnie panie... panie...

Łapka.

Łapka na usługi.

Marek.

Panie Łapka: mieć trzysta dukatów to ładnie,
Żeś więc człowiek uczciwy, poznaję dokładnie;
Dam ci...

Łapka.

Czy tylko ważne?

Marek.

Najważniejszy w świecie
Dam ci dowód ufności — wyznam ci w sekrecie:

(odprowadzając go jeszcze dalej — Kasper za nimi postępuje)

Ja nie jestem Remboszem.

Łapka (ironicznie).

Tak?

Marek (oglądając się).

W pewnym zamiarze
Przybrałem to nazwisko.

Łapka.

A roztropność każe
Odmienić je naprędce.

Marek.

Pst!

Kasper.

Pst.

Marek.

Ciszej gadaj.
Zrobiłem ci zwierzenie, przyczyny nie badaj,
I ruszaj sobie teraz bo możesz przeszkodzić.

Łapka.

Doprawdy?

Marek.

Już tu nie masz po co i przychodzić.

Łapka.

Nie Rembosz?...

Marek.

Ciszej!

Kasper.

Ciszej.

Łapka.

Jesteś...

Marek.

Ani słowa!

Kasper.

Ani mrumru.

Marek (odprowadzając w drugą stronę, Kasper za nimi postępuje).

Słyszą nas. — Chcesz, napisz do Lwowa,
Rotmistrz jak list odbierze, zapłaci do grosza;
A teraz idź i rozgłoś żeś widział Rembosza.

(Łapka śmiać się zaczyna. Kasper, z razu zadziwiony, śmieje się potem z nim razem).

Czegoż się Waćpan śmiejesz?
(w złości do Kaspra) A ciebie co śmieszy?

Łapka.

Z konceptu swego pana wraz ze mną się cieszy.
Za kogożto mnie pan masz? — Czy ja nie mam głowy,
Abym się szczerze nie śmiał z tej wykrętnej mowy?
Ja krok w krok za nim pędzę z samego Poznania.

Marek.

Ja w Poznaniu nie byłem.

Łapka.

Dość tego gadania.

Marek.

Kiedy mówię, że zamiar....

Łapka.

Kto się o to pyta?
To jest rewers Waćpana, zapłacisz i kwita.

Marek.

Nie zapłacę.

Łapka.

Zapłacisz.

Marek.

Idź do diabła!

Łapka.

Fraszka!

Marek.

Precz!

Łapka.

Zapłać.

Marek.

Precz!

Kasper.

Precz!

Łapka.

Pójdę, jak oskubię ptaszka.

Marek.

Idźże, idź pókiś cały, jeszcze raz ci mówię;
Szukaj, sobie Rembosza, ja się Zięba zowię.

Łapka.

Zięba czy szczygieł, jesteś ptaszku w mojej klatce.
Widziałem pasport, świeżo, zaraz na rogatce;
Próżny więc wykręt, zapłać — niech czasu nie tracę.

Marek.

A, tego nadto! — zaraz ja ci tu zapłacę.
Kasprze! strąć go ze schodów!

Łapka.

Mam dekret w kieszeni.

Marek.

Kasprze! precz z nim! (odchodzi do pokoju po lewej stronie)

Łapka.

Poczekaj! koza cię odmieni!

(szamotając się z Kasprem wychodzą — słychać upadnięcie za drzwiami).




SCENA X.
Kasper.
(wchodzi, kołnierz podniesiony, peruka przekrzywiona i najeżona) (poprawiając i ocierając suknie).

Diabeł nie Łapka! — O fe! — A bodajże zginął! —
(śmiejąc się) Ja chciałem nim zawinąć, a on mną zawinął.
Ledwiem drzwi łbem nie wybił, a tęgom się zaparł.
(pokazując) Ja tak — on siak — jak go pchnę! — ażem nogi zadarł.
Ktoby się był spodziewał że wędzonka taka.....
Tfy! i jeszcze mi za kark dołożył kułaka.
Ale też co tchórz to tchórz! jak dotąd nie było: (śmieje się)
Drapał przez cztéry schody aż się zakurzyło. (śmieje się)





SCENA XI.
Kasper, Marta.
Kasper (na stronie).

Ha! Marta; muszę także zręcznie ją wybadać.
Marto! kochasz ty męża?

Marta.

Ach! na cóż mam gadać
O tém, co kiedyś było.

Kasper.

Było? nie jest zatém?

Marta.

Jak ma być, kiedy mój mąż rozstał się z tym światem.

Kasper.

Co, co? Kasper Dzbankiewicz?

Marta.

Nie żyje! nie żyje!

Kasper.

Ej fe, fe!... co to gadać. (na stronie) Jak mi serce bije!

(po krótkiem namyśleniu zaczyna się śmiać i coraz mocniej za każdą odpowiedzią Marty)

To ktoś skłamał! Ależto skłamał jak należy.

Marta.

Ach, nie!

Kasper.

Nie skłamał?

Marta.

Ach, nie!

Kasper.

Ona temu wierzy!

Marta.

I tyle cierpiał!

Kasper.

Cierpiał?

Marta.

Nie za swoję winę.

Kasper.

Umarł więc?

Marta.

Umarł.

Kasper.

Kasper?

Marta.

Kasper.

Kasper (trzymając się za boki i zachodząc się od śmiechu).

(siadając i coraz słabszym głosem) Aj!... strach!... zginę!...
Oj! kolki!... och... och... gwałtu!

Marta.

Wszak byłam w tej chwili,
Widziałam. (płacze)

Kasper (drwiąc).

Cóż widziałaś?

Marta.

Jak go powiesili.

Kasper (zrywając się).

O, o! fe, fe! złe żarty, fe, fe! brzydkie żarty;
Z tem nie trzeba żartować.

Marta.

W oczach swojej Marty
Biedny życie zakończył:

(Marta płacząc mówi dalej, Kasper rozczula się powoli)

Bywaj zdrowa żono,
Mówił. — Bądź zdrów, ja rzekłam — potem go.. złożono...
W ziemię... (szlochając) głęboko...

Kasper (w głos płacząc).

Biedny! (po krótkim czasie śmiejąc się)
A czego ja płaczę?
I mądry czasem głupi; (na stronie) lecz teraz zobaczę

Czy mnie żona kochała. (do Marty) Cyt, nie płacz kochanie,
Pociesz się, wszakże twój mąż kiedyś zmartwychwstanie.

Marta.

Co to za dusza była!

Kasper.

Ja wiem, takich mało.

Marta.

Nigdy mędrcem być nie chciał...

Kasper.

Dobrze ci się działo.

Marta.

Żal mi go niewymownie.

Kasper.

Bóg ci to nagrodzi.
Żal twój straszny, okropny okrutnie dowodzi,
Że i byłaś i jesteś dobrą białogłową;
Słuchaj mię zatem Kaspra Dzbankiewicza wdowo:
Ja się z tobą ożenię.

Marta.

Niemożna.

Kasper (z ukontentowaniem).

A czemu?

Marta.

Bom już serce i rękę przyrzekła innemu.

Kasper.

Komu? Niegodna!

Marta.

Bratu Błażeja mielnika.

Kasper.

Kiedy?

Marta.

Jeszcze za życia męża nieboszczyka.

Kasper.

A fe! — I kochasz?

Marta.

Kocham.

Kasper.

Kochałaś?

Marta.

Kochałam.

Kasper.

Zatem Kaspra zwodziłaś?

Marta.

Ach, cóż robić miałam!

Kasper (w złości).

Marto!

Marta.

Lecz wybacz Waćpan, oddalić się muszę.

Kasper.

Czekaj!

Marta (wybiegając).

Adje.

Kasper.

Niewierna! rozszarpię! uduszę!

(biegnie za nią — Major go zatrzymuje we drzwiach)




SCENA XII.
Major, Kasper.
Major.

Jest pan?

Kasper (chcąc odejść).

Jest.

Major.

Gdzie?

Kasper.

Tu.

Major.

Gdzie?

Kasper (chcąc odejść).

Tam.

Major.

Proś go do mnie.

Kasper (obracając się).

Panie!

Major (potrącając go)

Idź, nie krzycz.

Kasper (chcąc odejść).

Nie mam czasu.

Major (pchnąwszy ku drzwiom).

Ruszajże bałwanie!

Kasper.

Idę, idę. — A to co! — Czego się pan złości?
(odchodząc) To znowu jakaś łapka; dopókiż tych gości!





SCENA XIII.
Major (dobywa list i czyta).

Jan Rembosz, lat trzydzieści, mężny i wysoki,
Włos jasny, nos zadarty, czasem jednooki,
Jak mu tego potrzeba; często mundur nosi
Naszego pułku, zatem pułkownik cię prosi....





SCENA XIV.
Major, Marek, Kasper.
Major (na stronie).

To nie on — cóż to znaczy? Inna postać cała.
(głośno) Przebacz panie kolego, omyłka się stała.

Jestem Major Sławnicki, mieszkam w tym powiecie,
I choć ze służbym wyszedł, zawszeni żołnierz przecie.
Wczoraj dostałem opis pewnego szulera,
Który się w mundur pułku bezwstydnie ubiera,
Pułku gdziem niegdyś służył, a którego sława
Dotąd do mej opieki nie straciła prawa.
Wszakże i za powinność obaj pewnie mamy,
Znaków naszej zasługi strzedz od wszelkiej plamy.

(Marek coraz mocniej zmieszany)

Dziś więc zdala zoczywszy jakeś tu z nim wchodził,
Rzekłem: może przypadek prędko mi wygodził,
I kto wie, może ten łotr w moje ręce wpada;
Idę, pytam, i proszę — każdy mi powiada,
Że w samej rzeczy Rembosz, ów hultaj przybywa.

Kasper.

Co? Rembosz, Jan? to mój pan! pan tak się nazywa
Rotmistrz, jedzie z Poznania...

Marek (na stronie do Kaspra).

Bodajeś skamieniał!
Bodajżeś pękł dwa razy!

Kasper.

Za to żem wymieniał...

Marek.

Cicho Kasprze przeklęty!

Kasper.

Ale cóż ja robię?...

Marek.

Idź Kasprze, mój Kasperku, proszę cię, idź sobie,
Bo ci zęby wybiję.

Kasper (wzruszając ramionami).

Idę, pójdę, idę.
(odchodzi)





SCENA XV.
Major, Marek.
Major.

Cóż to?

Marek.

Nic, nic, to nie tak. (na stronie) Mamże nową biédę!

Major.

Jednak?

Marek.

Kasprze przeklęty!

Major.

Mospanie do rzeczy:
Kto jesteś?

Marek.

Kto? - Nie Rembosz.

Major.

Hm! Kto jedno przeczy,
Drugie miewa nazwisko; zatém jak się zowiesz?

Marek.

Nic nikomu do tego.

Major.

Ale przecie powiesz,
Oficerem czy jesteś?

Marek.

Nie jestem, broń Boże!

Major.

A mundur, bratku, nosisz?

Marek.

Pojutrzę go złożę.

Major.

Wiesz, że to kulkę ściąga?

Marek.

Od kogo?

Major.

Odemnie.

Marek.

Bywaj zdrów.

Major.

Wyzywam cię.

Marek.

Wyzywasz daremnie.

Major.

Nie wyjdziesz?

Marek.

O, nie wyjdę.

Major.

Przymuszę w potrzebie.

Marek.

Bajki!

Major.

Na honor, prawda.

Marek.

Zamknę się u siebie:
Nie najdziesz w domu własnym, drzwi mi nie wybijesz.

Major.

Ale u drzwi zaczekam, nigdzie się nie skryjesz,
Wszędzie ścigać cię będę.

Marek.

Ścigaj sobie wszędzie;
Marek Zięba nie głupi, strzelać się nie będzie.
(odchodzi)





SCENA XVI.
Major, Czesław.
Major.

Co? Zięba? jakiś kupiec....

Czesław (wchodząc).

Jak się masz Majorze?

Major.

A, Czesław! cóż tu robisz i w takim ubiorze?

Czesław.

Gram komedyą.

Major.

Brawo!

Czesław.

I ty także z nami.

Major.

Jakto?

Czesław.

Wszystko objaśnię kilkoma słowami,
Ale nie teraz; musisz, by skończyć dokładnie,
Zaraz ztąd odejść.

Major.

Dobrze, lecz jak się wykradnie
Ow panicz?

Czesław.

Dzisiaj jeszcze sam ci go przystawię.

Major.

Bo jednak....

Czesław.

Bądź spokojny, ufaj mi w tej sprawie:
Będziesz śmiał się wraz ze mną.

Major (odchodząc).

No, do zobaczenia.

Czesław.

Do zobaczenia wkrótce.





SCENA XVII.
Czesław, Klara.
(Klara weszła przy końcu sceny i stała przy drzwiach)
Czesław.

Wyborne zdarzenia!

Major i Łapka przyszli jak z namowy właśnie.

Klara.

Ale za Łapką poszlij.

Czesław.

Oho! ten nie zaśnie,
Będzie on tu niebawem.

Klara.

Kończmy więc te żarty.

Czesław.

O, chce nie chce, grać musi, kto już rozdał karty;
Zatém gdyśmy zaczęli, kończmyże roztropnie,
Inaczej wszystko na nic, a on swego dopnie.
Powie, że w samej rzeczy chciano mu się rządzić,
I jak błądził dotychczas, będzie znowu błądzić.
Nie, nie, nie, tak jak układ, działajmy powoli,
Czekajmy niech on wprzódy zrzeknie się swej roli.

Klara.

Chodźmy, chodźmy do niego.

Czesław.

Ztąd chodźmy, to lepiej;
Niech nas Pan Rotmistrz szuka, niech nas sam zaczepi.
(odchodzi)





SCENA XVIII.
Marek.

Już go niema — źlem zrobił — wszystko złe z nazwiska.
Trzeba było się zgodzić — sprawa diable ślizka.

Wyzwał mię — może zabić, nikt mu nic nie powie,
Wyzwał mię — wolno strzelać — diabeł nie śpi. Kto wie,
Jeszcze gotów z za płota gdzie do mnie wypalić.

(po krótkiém milczeniu)

A do kroć sto tysięcy!... chciałbym dom zapalić,
Dom spalić, sam się spalić, wszystko spalić wkoło!...
I żona... gdzie?... I ten łotr... o miedziane czoło!
W moim domu.. lecz gdzie są?.. Co, co on tu robi?
Co robi? — łatwo zgadnąć: dom mi niby zdobi.
Dość tego, dalej. (idzie i wraca) Ale już wytrwałem tyle,
Będę jeszcze cierpliwym i zaczekam chwilę.
(siada w środku)





SCENA XIX.
Marek, Kasper.
Kasper.

A fe!, fe! — O, to brzydko! — To obelgą pachnie.

Marek.

Cóż ci to?

Kasper.

Bartosz wziął kij, i fiu fiu, jak machnie!
Uderzył mię tu, w plecy, raz po raz, trzy razy.
Ja drugi raz nie zniosę podobnej urazy,
Ja wcześnie zapowiadam jasno i dobitnie,
Ja mu co powiem, jak mi jeszcze raz tak przytnie.

Marek.

Zacóż cię tak pomacał?

Kasper.

Piękna mi macanka!
Za to że moja żona ma sobie kochanka,
I miała nawet jeszcze za mojego życia.
Nie mogłem więc z krwią zimną znieść tego odkrycia,
Chciałem trochę nastraszyć moję panią Martę,
Aż ten Bartosisko, ten!... bo to diabła warte!
To! do niczego! nie wiem naco to pan trzyma,
Nuż do nie. „Nikt tu, wrzaśnie, do niéj prawa nie ma.
Ja z Kasprem nieboszczykiem żyłem jak brat z bratem,
Kto więc wdowie dokucza, może dostać batem“.
Może! — i łup cup, o tu. — Z tego więc wynika,
Że wybił mnie żywego za mnie nieboszczyka.

Marek.

Kasprze! czyś ty oszalał?

Kasper.

Zapewne! szalony!
Nie wiem jak pan zaśpiewa, jak mu koło żony...

Marek (zrywając się).

Co! — prędko, pukaj we drzwi, wal, bij, tłucz co siły.
Koło żony... A walże! — choćby drzwi puściły.

Czesław (za drzwiami).

Kto tam?

Kasper (powtarzając panu).

Kto tam.

Marek (chodzi dużym krokiem i dyktuje Kasprowi).

Otworzyć.

Kasper (do drzwi).

Otworzyć.
(Milczenie).

Marek.

Cóż!

Kasper (posłuchawszy).

Cicho.
(Nadsłuchując)
Szepczą.

Marek.

Szepczą? A walże! (Kasper puka co siły).

Czesław (za drzwiami).

A cóż tam za licho?

Kasper (powtarzając).

A cóż tam za licho.

Marek.

Ja.

Kasper (do drzwi).

Ja.

Czesław (za drzwiami).

Ciszej tam, capie!

Kasper (powtarzając).

Ciszej capie.

Marek.

O łotrze! niechno ja cię złapię!
(Do Kaspra) Pan Rotmistrz Rembosz prosi.

Kasper (powtarzając do drzwi).

Rotmistrz Rembosz prosi.

Czesław (za drzwiami).

Zaraz idę.

Kasper (odskakując).

Już idzie! niech się pan wynosi.





SCENA XX.
Marek, Czesław, Klara, Kasper.
Czesław.

Ach, wybacz mi Rotmistrzu moje roztargnienie.
Witam cię z duszy, serca.

(bierze go za rękę, którą tenże wyrywa)

Lecz miałem zmartwienie,
Nie postrzegłem cię pierwej, myśląc o mej stracie.

Marek.

Kto jesteś, kto? kto?

Klara.

Cóż to? czy wy się nie znacie?
Wszak pan mówiłeś, że znasz od kolebki prawie.

Marek.

Jego? ja?

Czesław.

A tak, w szkołach byliśmy w Warszawie.

Marek.

Ja? z tobą?

Czesław (chcąc go uściskać, czego ten unika).

Jaś ci to mój, Jaś drogi, kochany.
Aleś mi coś zakaty, Jasiu, podszarzany.
Byłbym cię jednak poznał: ten nos, wzrok — ta broda —
Nieboszczyk sędzia kula w kulę.

Marek.

Czasu szkoda:
Słuchaj...

Czesław.

Pamiętasz Jasiu różne nasze psoty?
Byłto z ciebie trzpiot wielki! hej, hej, wiek to złoty!

Marek.

Milczże, do stu kaduków! już cierpię czas długi.
(Do Klary) Kto to jest?

Klara.

Mój mąż.

Marek (odskakując).

Twój?

Klara.

Mój.

Marek.

On?

Klara.

On.

Marek.

Mąż?

Klara.

Mąż.

Marek.

Drugi?

Klara.

Jednego miałam i mam.

Kasper (uderzając w ręce).

Masz teraz, do kata!

Marek.

Jednego? nigdyż Zięba nie oglądał świata?

Czesław.

Ja też nim jestem właśnie.

Marek (po krótkiém zdziwieniu)

Kto?

Czesław.

Ja.

Marek.

Ty? ty?

Czesław.

Ja, ja.

Marek.

Zięba?

Czesław.

Zięba.

Kasper.

Aj gwałtu!

Marek.

Kasprze, weź hultaja,
Uduś go, zabij!

Kasper (cofając się).

Zaraz.

Marek (do Czesława).

Marek?

Czesław.

Marek, Jdzi,
Franciszek Zięba.

Marek (do Kaspra).

To ja.

Kasper (do Czesława).

Do słowa, Bóg widzi.

Marek (do Czesława).

A któż ja jestem?

Czesław i Klara.

Rembosz.

Kasper (śmieje się).

Toż nam się udało!

Marek (do siebie).

Będzie tu zaraz strachu i wstydu nie mało.
Kasprze, odepnij wąsy.

Czesław (do Klary na stronie).

Dobrze mu się dzieje.

Klara (podobnież).

Zbyt się dręczy.

Czesław (podobnież).

Tém lepiéj.

Marek (na stronie).

Niewierna struchleje!

(przystępując do Klary wąsy w ręku).

Cóż.

Klara.

Wąsy przyprawiane.

Marek.

Nic więcej nie widzisz?

Klara.

Nic.

Marek.

Nie widzisz mnie, męża?

Klara.

Czy Waćpan z nas szydzisz?
Oto mój mąż.

Kasper.

Źle!

Marek.

Jakto? Ty mnie nie znasz, Klaro?

Klara.

Widzę pierwszy raz w życiu.

Marek.

O straszna niewiaro!





SCENA XXI.
Marek, Klara, Czesław, Kasper, Łapka, Urzędnik policyi i straż.
Łapka.

Otóż jestem — tu dekret — tu straż — proszę z sobą.

Marek.

Jestem Zięba nie Rembosz.

Łapka.

Zawsześ jest osobą,
Która wzięła pieniądze i zapłacić musi.
Idziesz?

Marek.

Wprzód cię ta ręka jak węża udusi.

Łapka (pokazując).

Dekret.

Marek.

Kasprze!

(Łapka kryje się za urzędnika, Kasper cofa się w przeciwną stronę).
Kasper.

Niegłupim!

Marek (do siebie).

Któż mi wytłómaczy,
Co tu się w domu stało? — Co to wszystko znaczy?

(W ciągu rozmowy Marka z Klarą, Czesław w głębi rozmawia z Łapką i urzędnikiem, którym zdaje się rzecz objaśniać).

Klaro! przestań udawać; na co to się przyda?
Powiedz im kto ja jestem, odpraw tego żyda.

Klara.

Mój panie, dość już tego.

Marek.

Przebaczę.

Klara.

Przebaczam.

Marek.

Żono!

Klara.

Skończmy rozmowę, gdzie równie uwłaczam
Sobie jak i mężowi.

Marek (na stronie).

Co się ze mną dzieje!
Czy ja śpię, czy ja czuwam? kto tu z nas szaleje?

(Do Klary).

Klaro, żono! zbierz zmysły, patrz kto w téj osobie.
Ja jestem Marek, twój mąż — przypomnijże sobie,
Nie pamiętasz? w Lublinie, w dzień świętéj Justyny
Poznałaś mnie na balu — miałem fraczek siny —
Upadłem z tobą w tańcu, stłukłem ci kolano,
Potém ci powiedziałem że jesteś kochaną.
Nie pamiętasz? — A potem w Łęczny na jarmarku
Rzekłaś raz pierwszy: kocham ciebie, miły Marku. —
A potém, gdy zapowiedź wyszła już trzy razy,
U ojców kapucynów ojciec Anastazy
Skojarzył nas w Lublinie, dnia piątego Kwietnia;
A potem, nie pamiętasz? była to noc letnia...

Klara.

Nie pamiętam i nie znam.

Marek.

Tak? dobrze — (dzwoni) hej! słudzy!
(dzwoni).
Nie znasz, ale mnie poznasz jak poznają drudzy.





SCENA XXII.
Ciż sami, Marta, Filip, Bartosz.
(Stają w rzędzie po prawéj stronie, po lewéj Łapka i Czesław, na przodzie Klara z jednéj, Kasper z drugiéj strony).
Marek.

Moje dzieci! — powiedźcie razem, głośno, jaśnie:
Kto jestem? (Milczenie). Nie znacie mnie? (Milczenie).
Niech was piorun trzaśnie!

(Czule).

Ty Marto, żono Kaspra, którąm zawsze lubił,
Któréj nic dać nie chciałem, gdy cię mąż zaślubił,
Którąm już raz wypędził uwiedziony plotką;
Nie znasz mnie? powiedz — nie znasz?

(Marta wzrusza ramionami).

Poczekaj czeczotko!
(Czule) Ty Filipie, którego rzadko minie kara,
Któremum za karafkę potrącił talara,
Którego nie chcę trzymać, który nie dbasz o to;
Nie znasz mnie? powiedz — nie znasz?

(Filip wzrusza ramionami),

Poczekaj niecnoto!
(Czule) Ty Bartoszu, którego kij często przemierza,
Którego co niedziela wsadzam do szpichlerza,
Który przy bramie stoisz od rana do rana,
Powiedz, powiedz Bartosiu, nie znasz twego pana?

(Milczenie, Bartosz wzrusza ramionami).

Niewdzięczni! nie znacie mnie! nikt mnie nie zna w domu!
O chwilo zaślepienia, nieszczęścia i sromu!

(Zrzuca mundur, perukę i obraca się przed nimi w prawo i lewo).

Teraz? teraz, znacie mnie?

(milczenie, Marek wybiega na sam przód sceny)

Co to jest? o Boże!

(po krótkiém zastanowieniu)

Kasprze! na tobie Zięba zawieść się nie może,
Kasprze! ty wierny sługo, zawsze przy mym boku,
Co mi strzeżesz szkatułki, sypiasz na tłumoku,
Słuchaj, słuchaj mnie, pana: uwalniam od słowa,
Zapomnij jaka była przeklęta umowa,

Powiedz, tu, jakeś Kasper, jak ci miłe zdrowie,
Ach powiedz, kto ja jestem? jak się twój pan zowie.
(Do wszystkich) Cicho!

Kasper (okazawszy, że wie o co idzie).

Jan Rembosz, rotmistrz, jedziemy z Poznania.

Marek.

O morderco! zabójco! — lecz stój, bez gadania:
Gdzie papiery? gdzie skrzynka?

Kasper (pokazując ucho żelazne).

To się z niéj zostało.

Marek.

Jak? co?

Kasper.

Siedząc na bryczce trochę się drzémało,
W tém słyszę, ktoś przy skrzynce — nic to, daléj chrapię.
Niech kradnie, myślę sobie, na uczynku złapię —
Ba! już ciągnie, a ja łap — on sobie, ja sobie,
Wtém trzask prask, ucho pęka w tak nagłym sposobie,
Że fik! on leżał w jednym a ja w drugim rowie.
Dwóch nas leżało — on na plecach, ja na głowie.
On się zerwał piorunem, jam się zerwał duchem;
On w nogi, jam został — on ze skrzynką, ja z uchem.

Marek.

Milcz, milcz! (rzucając się na krzesło na środku stojące)
Dosyć już tego, niegodziwa gębo!

(Czesław wszystkich odprawia, potem on z jednéj, Klara z drugiéj strony Marka stoją — Kasper i Marta trochę w głębi przy przeciwnych stronach).




SCENA XXIII.
Marek, Klara, Czesław, Kasper, Marta.
Klara.

Mój mężu.

Marek (w zapomnieniu).

Jestem mężem?

Czesław.

Ziębo!

Marek (jak pierwéj).

Jestem Ziębą?

Czesław.

Jesteś.

Marek.

Czémże ty będziesz?

Czesław.

Szwagrem mego pana.

Marek.

Szwagrem?

Klara.

Wszystko już dobrze.

Czesław.

Wszystko rzecz udana.

Marek.

A folwark?

Czesław.

Niesprzedany.

Marek.

A sad?

Czesław.

Niewycięty.

Marek.

A major?

Czesław.

Nic nie zrobi.

Marek.

A Łapka przeklęty?

Klara.

Już poszedł.

Marek (wstając).

Ach, to dobrze.

Czesław.

Jam namówił Klarę,
By ci za podejrzliwość tę zadała karę.

Kasper (zdejmując perukę i wąsy).

Panie, teraz czas na mnie — Marto! jak to będzie?

Marta.

Kasprze, mógłżeś ty wierzyć? jestżeś dotąd w błędzie?
Miałżebyś się odmienić? chcieć mieć mędrszą głowę?

Kasper.

Broń Boże!

Marta.

Więc wiesz...

Kasper.

Wiem, wiem, spełniałaś...

Marta.

Umowę.
(Śmiejąc się ściskają).

Klara.

Przebaczasz mi więc szczerze, żem cię mogła dręczyć?

Marek.

Przebaczam z duszy, serca, i mogę zaręczyć,
Że nie spełznie daremnie ta nauczka mała;
Podejrzliwość na zawsze władać mną przestała.

Czesław.

I bardzo sprawiedliwie. Wierz mi przyjacielu:
Ta furya bezsenna nigdy nie ma celu;
Nie polepszy dobrego, złe pogorszy życie,
Kto byłby trzpiotem jawnie, będzie łotrem skrycie.
I tysiączne w pożyciu uczą nas przykłady,
Że podejrzliwość bywa matką wszelkiéj zdrady.





KONIEC TOMU TRZECIEGO.





  1. Przypis własny Wikiźródeł Brak w tekście oznaczenia — Scena V.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Aleksander Fredro.