<<< Dane tekstu >>>
Autor Aleksander Fredro
Tytuł Przyjaciele
Pochodzenie Dzieła Aleksandra Fredry tom III
Wydawca Gebethner i Wolff
Data wyd. 1880
Druk Wł. L. Anczyc i Spółka
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tom III
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
AKT III.


SCENA I.
Zofia, Krupkowski.
Zofia (siedząc oparta na stoliku).

Krupkowski!

Krupkowski.

Słucham.

Zofia.

Balu w niedzielę nie będzie.

(po krótkiém milczeniu)

Balu nie będzie.

Krupkowski.

Słyszę.

Zofia.

Porozsyłać wszędzie,
Przeprosić, że wyjeżdżam... albo nie, żem chora...
Nie, nie... że do innego odkładam wieczora,
Bo... dla czegóż odkładam?

Krupkowski.

Alboż ja wiem, pani.

Zofia.

Najlepiéj, żem jest słaba: niech śpieszą wysłani,
A wy bądźcie gotowi, pojedziemy w drogę.

(do siebie)

Już tych miejsc, lubych niegdyś, dłużej znieść nie
mogę.

Krupkowski.

Do Warszawy?

Zofia.

O nie, nie.

Krupkowski.

Daleko?

Zofia (zamyślona).

Bóg to wié!

Krupkowski.

Na długo?

Zofia (do siebie).

Czy na długo? któż na to odpowie?

(po krótkiém milczeniu, do siebie w zamyśleniu).

Na długo! alboż kto wie, co go nadal czeka?
Jedno czucie czas skraca, drugie go przewleka.
Długo — niedługo — cóż jest? to rozmiar przyszłości.
Przeszłość im i dwóch punktów osobnych zazdrości,
Krótka radość — żal długi — wszystko w jedno spływa.
Zrazu słońce, wnet gwiazda, potém w punkt ubywa,
Potem w nic, nic wcale — nic!

Krupkowski.

Pani!

Zofia.

Kto?

Krupkowski.

Ja czekam
Dalszych twoich rozkazów.

Zofia (znowu zamyślona).

Przed sobą uciekam,
Ale gdzie, gdzie schronienie, przed swą własną zdradą?

Krupkowski.

Czy prędko?...

Zofia.

Jak najprędzéj.

Krupkowski.

Wszyscy więc pojadą.

Zofia.

Wszyscy — wszyscy — a pewnie — sam tylko zostanie.

Krupkowski.

Nikt tu zostać nie zechce, powszechne wygnanie.

Zofia.

Jakto nikt? wszakże Zdzisław.

Krupkowski.

A więc zgadłem przecie,
Że pani o tém nie wiesz (zbliżając się) wszystko więc w sekrecie.

Zofia.

Co w sekrecie?

Krupkowski (do siebie).

No proszę, coto to za głowa!

Zofia (uśmiechnąwszy się).

Pewnie o wychowańcu ulubionym mowa,
Pewnie do mnie ze skargą; cóż Zdzisławek zbroił?

Krupkowski (trochę nieukontentowany).

Pani zawsze żartuje, żem sobie uroił,
Niby.... niby opiekę nad panem Zdzisławem,
No, opieki tu niema, bo jakimże prawem,
Ale pod mojém okiem wyrósł jak topola
I jak własne mi życie, droga jego dola.

Zofia (na stronie).

Ach, nie tobie jednemu!

Krupkowski.

Proszę więc, niech Pani
Te wszystkie widzimisię niepomału zgani.

(tajemnie).

Złajać go! — pani ujdzie, a mnie się nie godzi:
Kiego djabła... z respektem, jakby nie swój chodzi.
Dawniéj mój dobry Boże! jeszcze tyli, tyci,
To gwizdał, śpiewał, skakał, jak wróblik na nici,
Zawsze go z panią w parze, inaczéj nie zoczył,
A za swoję siostrzyczkę byłby w ogień skoczył.
Ale téż krom niéj, rzadko chciał kogo usłuchać,
O! mały bęben nie dał sobie w kaszę dmuchać:
Było Zosię zaczepić, to zaraz się czubił.
Nieboszczyk nasz Jegomość bardzo go był lubił,
Jejmość już nie tak, zwłaszcza ostatniego roku...
A jak wdział mundur! cacko! kord tęgi przy boku,
A pani w płacz! aj gwałtu, co to płaczu było!
Lecz jemu tylko w polu i przy koniu miło. —

I Pan Czesław powiada że to żołnierz diabli,
Niech go tam licho weźmie, jaki zuch do szabli.
A teraz jak kapucyn chodzi zamyślony,
Lecz co gorzej, chce jechać gdzieś w dalekie strony.

Zofia.

Kto? Zdzisław? nic nie mówił.

Krupkowski.

Bo się mówić boi.

Zofia.

Jakże wiesz?

Krupkowski.

Wszakże wszystko przed oczyma stoi:
Psy, strzelby rozdarował, wierzchowiec przedany.

Zofia.

Ale czemuż to skrycie...

Krupkowski.

By nie był wstrzymany.

Zofia (do siebie).

Mogłażem się spodziewać!

Krupkowski.

Niech mu Pani powie.

Zofia (na stronie).

To już nie obojętność, to się wstrętem zowie,
Ale za co? ach za co?
(do Krupkowskiego). Ja temu nie wierzę,
Pan Zdzisław żadnych przeszkód nie miałby w téj mierze.

(na stronie) Jedź kiedy chcesz.
(do Krupkowskiego z żywością) Pojadę czy zostanę w domu,
Nie chcę, aby wiedziano — nie mówić nikomu.

(odchodzi)




SCENA II.
Krupkowski.

Żadnych przeszkód — nieprawda, muszą być przeszkody.
Niech wyjawi przynajmniej, jakie ma powody.
Rozgniewała się troszkę — dobrze że się gniewa.
Tfy! tfy! i ja się gniewam. A! jak mi zaśpiewa
Jeszcze raz swoją piosnkę, to Krupkowski powie:
Panie Zdzisławie... panie... panu świta w głowie.





SCENA III.
Krupkowski, Zdzisław (zamyślony wchodzi).
Zdzisław (nie widząc Krupkowskiego).

To zawiele! zawiele! nadto na me siły!

Krupkowski (z czułością).

Otóż, otóż go macie (do Zdzisława) mój, mój panie miły,
Łaski stary Krupkowski ośmiela się błagać.

Zdzisław (śmiejąc się z goryczą).

Mojej łaski? prawdziwie, to mało wymagać.

Krupkowski (chcąc go w rękę całować).

Panie Zdzisławie, powiedz, uczyń mi zwierzenie:
Czemuś teraz tak smutny?

Zdzisław.

Smutny? przywidzenie!
I któż to uważał?

Krupkowski.

Ja.

Zdzisław.

Nadto zważasz ściśle.

Krupkowski.

Myślisz pan jechać.

Zdzisław.

Czy tak? któż zgadł co ja myślę?

Krupkowski.

Ja.

Zdzisław.

Proszę! ale pozwól, jabym o tém wiedział.

Krupkowski.

I Pani już wie teraz.

Zdzisław (z niecierpliwością).

I któż jej powiedział?

Krupkowski.

Ja.

Zdzisław.

Ja i ja, ale ja czasem plotkę zrobię.
I co Zofia, proszę, co pomyśli sobie?
Nie powinnażby ona pierwsza wiedzieć o tém?
Wierz mi, czasem i dobroć nabawi kłopotem.

Krupkowski.

Niech mię Pan łaje, jak chce, ja milczeć nie umiem,
Zwłaszcza... że niby... niby... troszkę rzecz rozumiem:
Ten smutek, hm? ztąd pono (wskazuje na serce).

Zdzisław (niespokojnie).

Słuchaj!

Krupkowski.

Nic nie szkodzi.

(z minami)

Nasza Pani...

Zdzisław (surowo).

Krupkowski! — to miarę przechodzi.

Krupkowski.

Ale niema nic złego.

Zdzisław.

Więcej ani słowa,
Ani pół. Ta myśl dzika dójśćby ją gotowa.

Krupkowski.

Ale niema nic złego.

Zdzisław.

To mylne mniemanie,
Lubo mylne, mnie jednak szkodliwym zostanie.

Krupkowski.

Ale czemu? mój Boże?

Zdzisław.

Naco ta rozmowa?
Choćbym ci sto lat gadał, nie pojmiesz i słowa;
Ale proszę, zaklinam w najświętszym sposobie,
Nic powtarzaj coś wyrzekł i samemu sobie.
Jej przyjaźń, jej szacunek, to tylko posiadam,
To tylko jeszcze moje i to dziś postradam.

Krupkowski.

Ale przez cóż, u licha, przyjaźń się utraci?
Najwięcej, gdy wzajemném czuciem nie odpłaci.
Wszakże ją ze stu kocha, ona się nie gniewa:
Czyż to grzech, że się człowiek przy ogniu rozgrzewa?
To pan Zdzisław tam nie śmie, gdzie śmie taki siaki?
Cożto? pan jesteś Turek, czy muzułman jaki?
I pani też ma oczy i patrzy oczyma,
I pewnie sama powie, że nic złego niema.
Gdybym nią był, a do mnie pół srebrny, pół złoty
Basza amerykański przyjechał w zaloty,
Tobym mu powiedziała: ruszaj sobie wasze,
Bo ja Zdzisława wolę, niż samego Baszę.
Ale kiedym ja głupi... no, tom głupi może...
I co ich tak rozdziela? O mój miły Boże!
Ale Krupkowski głupi, głupi, dobre i to...
Bogata! jednak w złocie szczęścia nie ukryto,
Jednak (uderzając się w piersi) dobrego serca za złoto nie kupi,
Ale ja, Bogu dzięki, głupi, tfy, tfy, głupi!

(odchodzi w złości rozprawiając rękami).
Zdzisław (po krótkiém milczeniu).

Chciałbym się gniewać, chciałbym, na honor, nie mogę.
Wyjawił więc głos obcy... lecz czy zwiększył trwogę?...





SCENA IV.
Zdzisław, Bobiné.
Zdzisław.

Jest! znowu przyjaciółka z śledczemi oczyma;
Ach, czyż nieprzyjaciela na tym świecie niema!

Bobiné.

A zawsze sam.

Zdzisław.

Ach, nigdy.

Bobiné.

Czemuż to westchnienie?

Zdzisław.

Przypadkiem.

Bobiné.

Zawsześ smutny.

Zdzisław.

Już się nie odmienię.

Bobiné.

Posiadając, Zdzisławie, tak szlachetną duszę.

Zdzisław (kłaniając się).

O, proszę...

Bobiné.

Nie, raz wszystko wypowiedzieć muszę.

Zdzisław.

Ależ...

Bobiné.

Takie zalety...

Zdzisław.

Ach!

Bobiné.

Rozum...

Zdzisław.

Dla Boga.....

Bobiné.

Jakaż od świata ciągnie, jaka władza sroga?
Mogąc być towarzystwa zaszczytem, ozdobą.....

Zdzisław.

Ale czemuż...

Bobiné.

Chcesz tylko żyć ze samym sobą.

(z kokieteryą)

Jak gdybyś był o siebie zazdrośnym, w istocie.

Zdzisław.

Nie wiem...

Bobiné (z czułością).

Ach, drugich zostaw w tym miłym kłopocie.

Zdzisław.

Ależ, dla Boga, dosyć! za takie wyrazy,
Do nógby trzeba upaść, upaść ze sto razy,
Gdyby skryte wejrzenie żartu nie wydało.

Bobiné.

Nie, nie; prawdziwie, wierz mi, cenisz się za mało.
Twoja skromność, lękliwość, aż przesadną bywa;
A kiedy na nieszczęście Zdzisław utyskiwa,
Niewdzięcznością dla losu duszę swoję plami;
I jeśli chcesz mej rady, mówiąc między nami...

Zdzisław.

Ach, wiem już, wiem, do czego ściąga ta przemowa;
Moja Panno Bobiné, skończ, nie mów i słowa.

Bobiné.

Zawsze Panno Bobiné i Panno Bobiné!
Wszak się przecie już znamy nie pierwszą godzinę:
Ten styl etykietalny zostaw obcym sobie,
Mnie mów po przyjacielsku, jak ja mówię tobie.
Niech w Rozynie z Margrabiów de Koniak Bobinę,
Zdzisław tylko swą czułą postrzega Rozynę.

Zdzisław (zniecierpliwiony).

Umiem, na honor, umiem twoję przyjaźń cenić,
Ale chciejże przez litość rozmowę odmienić;
I to, czegoś bywała, jak powiadasz, świadkiem,
Coś z duszy nie dość skrytej wyrwała przypadkiem,
Zapomnij raz na zawsze, zamknij jakby w grobie,
Jeżeli moję wdzięczność chcesz zapewnić sobie.

Bobiné.

Ale dla czego, powiedz?

Zdzisław.

Chcesz mię ztąd wygonić?

Bobiné (zatrzymując go).

Ale czemuż mi nie chcesz twej myśli odsłonić?

Zdzisław.

Ach, zgadłaś ją, niestety!

Bobiné (z przymileniem i ze spuszczonemi oczyma).

Zgadłam?

Zdzisław.

To za wiele!

Bobiné (zatrzymując go).

Ale jeśli poradzę, twe troski podzielę?

Zdzisław.

Niema rady.

Bobiné.

Niewdzięczny! jeszczeże ci mało,
Co serce mimowolnie z tajemnic wydało?
Twój umysł chciwy przeszkód sam je sobie roi,
Nie wie, jak czego żąda, tak czego się boi.
Chce widzieć wszystko czarne, gdzie wszystko różowe,
I ściąga z błędnych marzeń troski coraz nowe.
Lękasz się? — miłość prawa nie tak bywa trwożna
I probuje to wszystko, co probować można.
Ale nie, ty już zgadłeś, wiesz wszystko dokładnie,
Lecz zmieniwszy życzenia, chcesz się wymknąć snadnie;
Nie udawaj więc dalej, nie tak wielka strata!
Jaka w czuciu zasługa, taka i odpłata.

(odchodzi)




SCENA V.
Zdzisław (biegnąc za nią).

Z Zofią chciałbym mówić....

(wróciwszy, po krótkiém milczeniu)

Co się ze mną dzieje?
Jakto? jej towarzyszka każe mieć nadzieję,
Marzeniem tylko zowie dzielące przeszkody.
Miałażby.... ta jej przyjaźń.... te liczne dowody....
Czyż jej ubliżę?... ja jej? — nierówność nas dzieli,
Lecz jakiejże przepaści miłość nie zaścieli?
Ha! Czesław.





SCENA VI.
Zdzisław, Czesław.
Czesław.

Mówiłeś z nią?

Zdzisław.

Przyszedłem dopiéro.

Czesław.

Odkryj jej moję duszę, proś niech będzie szczérą,
Tylko znowu nie naglij!... Ale co mnie w głowie:
Kiedy ty, za mną mówisz, wygrałem w połowie.
Ufam twojej przyjaźni, mów, proś, ja uciekam.
Śpiesz się jednak....

Zdzisław.

Już wiem, wiem.

Czesław.

W tym pokoju czekam.

(odchodzi)
Zdzisław (sam).

„Ufam twojej przyjaźni“ — tak, ufaj Czesławie:
Zofii twe żądanie gorliwie przedstawię,
Lecz jeżeli nie przyjmie? — czyż moje nadzieje?...
Ale jeżeli przyjmie? — jeżeli?.. truchleję!





SCENA VII.
Zdzisław, Zofia.
Zofia (zimno, nie patrząc na niego).

Czy prawda, że odjeżdżasz?

Zdzisław.

Chciałem.... by daremną....

Zofia.

Przyszedłeś więc zapewne pożegnać się ze mną;
Może ci czego będzie potrzeba na drogę,
Proszę tylko rozkazać, czém mu służyć mogę.
Więcej robić zapytań nie śmiem i nie robię.

(spojrzawszy na niego)

Ach, jakiś ty blady!

Zdzisław.

Ja?

Zofia.

Dla Boga! co tobie?

Zdzisław.

Mnie? nic.

Zofia.

Tyś słaby.

Zdzisław.

Ja? nie.

Zofia.

Widzę.

Zdzisław.

Ręka boli.

Zofia.

Zkąd dziś ból tak gwałtowny?

Zdzisław (z westchnieniem).

Już mija powoli.

Zofia.

Jeszcześ blady, siądź.

Zdzisław.

Nie, nie.

Zofia.

W takimżeto stanie
Chcesz porzucić spokojne, twe własne mieszkanie?

Jeszcze z niezgojonemi zupełnie ranami;
Jeśli możesz, proszę cię, zostań jeszcze z nami. —
Nie? Jedź więc, kiedy tak chcesz, nie mogę, nie bronię,
Lecz jeśli znajdziesz szczęście gdzie w dalekiej stronie,
Któregoś tu nie znalazł, mimo naszej chęci,

(rozczula się coraz więcej)

Nie wymazuj Zofii zupełnie z pamięci;
Jakbądź los cię obdarzy, skąpo czy łaskawie,
Niech choć słówko.... bo zawsze.... żegnam cię Zdzisławie.

(odwrócona by łzy ukryć, rękę mu podaje).
Zdzisław.

Zofio moja.... przyjaźń, jaką jest, zostanie,
Wszakże to nie ostatnie nasze pożegnanie.

Zofia (odwrócona).

Na długo?

Zdzisław.

Jeszcze nie wiem — i w innym zamiarze....
Chciałem.... (na stronie) głosu nie staje (do Zofii) moja przyjaźń każe....
(nagle) Czesław dał mi zlecenie....

Zofia (żywo).

Wiem już o co chodzi,
Ale niech się nadzieją daremną nie zwodzi.

Zdzisław.

Jeżeli moja rada....

Zofia.

Próżną, ręczę, będzie.

Zdzisław.

Godzien jednak....

Zofia (z żywością).

Szacunku, w każdym, w każdym względzie,
I właśnie dowód tego szacunku dziś daję,
Gdy mu prędko i szczérze moję myśl wyznaję.

Zdzisław.

Zastanów się, Zofio, że ręka Czesława
Przynajmniej do rozwagi dość liczne ma prawa,
Że mało jemu równych możesz znaleźć w świecie.

Zofia (porywczo).

Ale, że już nie znajdę, nie straszysz mię przecie?

Zdzisław.

Nie chciałem cię urazić.

Zofia (jak wprzódy).

Dla czegoż tak chciwie
Chcesz mię za mąż wyprawić? zdaje się prawdziwie,
Że gdyby Czesław nie chciał, chwyciłbyś Barona,
Byle była czém prędzej para skojarzona.

Zdzisław.

Radząc, miałem na względzie tylko dobro twoje,
I czym dość był gorliwym, o to się już boję;
Obowiązek przyjaźni czasem jest nad siły.

Zofia.

Nad siły?

Zdzisław.

Nie w tym razie... owszem... dla mnie miły,

I jakkolwiek przyjętą będzie moja rada,
Mnie raz jeszcze ostatni powtórzyć wypada:

Zofia (na stronie).

Gdyby!... (nie słucha dalej w zamyśleniu)

Zdzisław (z pośpiechem).

Że Czesław godzien, godzien w każdej mierze
Twego serca, twej ręki, ja to mówię szczérze....
I pamiętaj, Zofio, że w tej całej sprawie
Jam ci radził usilnie, ja błagałem prawie.

Zofia (na stronie).

Tak, sprobujmy. (do Zdzisława) Przebacz mi, przebacz, przyjacielu,
Z dobrego serca radzisz, masz dobro na celu,
A ja, porywcza zawsze, jeszcze się urażam.
Ale chcę się poprawić i teraz uważam,
Że w małżonka wyborze, tym tak ważnym kroku,
Lepiej słuchać rozsądku, niż serca wyroku.
A że, wcześniej czy później, potrzeba wyboru,
Wiedzieć każda powinna, co nie chce klasztoru.
Czesław mało ma równych, coś mówił powtórzę,
Wahać się zawsze....

Zdzisław.

Jakto? spodziewać się może?

Zofia.

Jest....

Zdzisław.

Czy może? czy może?

Zofia.

Jest człowiek uczciwy....

Zdzisław.

Więc chcesz?

Zofia.

Jeśli...

Zdzisław (idąc ku drzwiom).

Czesławie!...

Zofia.

Stój! gdzie...

Zdzisław (ściskając gwałtownie Czesława).

Bądź szczęśliwy.

(wychodzi prędko).




SCENA VIII.
Zofia, Czesław.
Czesław.

Mamże wierzyć, Zofio?

Zofia (nieukontentowana).

Nie zrozumiał wcale.

Czesław.

Nie? — A więc ja rozumiem teraz doskonale.

Zofia.

Wprawdzie... wierz mi... szacunek... przyznany ci wszędzie.

Czesław.

Osłodź jak chcesz odmowę, to odmową będzie.
Zyskałem twój szacunek, nigdy go nie zmienisz,
Wiele, więcej nad innych me życzenia cenisz,
I w każdym innym razie spełniłabyś szczérze,
Oprócz tylko w tej jednej, tej jedynej mierze.
To pani chcesz powiedzieć.

Zofia.

Lecz przyjaźń prawdziwa
Z nadzieją bliższych związków razem się nie zrywa,
To chcesz mi odpowiedzieć. — Ale nie dość jeszcze:
Ja obok mojej winy prośbę dziś umieszczę.

Czesław.

Prośbę? chcesz pani zatém swój wyrok osłodzić.
Ale słucham, co każesz?

Zofia.

Proszę mię nie zwodzić,
Szczérze mi wyznać: Zdzisław dla czego tajemnie
Chciał nas odjechać?

Czesław.

Zdzisław?

Zofia.

Nie taj się daremnie,
Wiem, że ci to wiadomo.

Czesław.

Nie, honorem ręczę.

Zofia.

Czém go mogłam urazić, próżno pamięć dręczę.

Czesław.

I za to ręczyć mogę, że urazy niema.

Zofia.

Skądże ta nagła podróż? czemuż skrytą trzyma?
Powiedz.

Czesław.

Wszystko to dla mnie rzeczą całkiem nową.
Mawiał wprawdzie, że pragnie wejść w służbę krajową,
Lecz, żeby miał tak dziwnie, nagle, pokryjomu
Z twego przyjacielskiego chcieć wyjechać domu,
To mię dziwi nad miarę, temu ledwie wierzę.

Zofia.

Wyśledź więc z łaski swojej i powtórz mi szczérze;
Jakakolwiek przyczyna, wiedzieć mi się godzi.
Jego los tak mi drogi, tak wiele obchodzi!

Czesław.

Idę do niego.

Zofia.

Jeszcze jedno mam żądanie:
Proś Czesława, niech z nami czas jaki zostanie.

Czesław.

Ten rozkaz byłby szczęściem jeszcze dzisiaj rano.

Zofia.

Dziś Baron i Wtorkiewicz nudzić mię przestaną.

Czesław.

Rozumiem.

Zofia.

Nie chciałabym...

Czesław.

Abym w jednym rzędzie...

Zofia.

Co zaszło między nami, tajemnicą będzie.

Czesław.

Mam się taić z uczuciem, które moją chlubą?
Traciż zamiar swą wartość z nadziei zagubą?

Zofia (prosząc).

Ja proszę.

Czesław.

Dobrze zatém; niech się tem pocieszę,
Że twéj woli nie badam, lecz ją pełnić śpieszę.

(odchodzi).




SCENA IX.
Zofia, Bobiné.
Bobiné.

Czesław smutny odchodzi, coś posępnie wzdycha.

Zofia.

Doprawdy?

Bobiné.

Baron mdleje, Wtorkiewicz usycha,
A ciebie, widzę, bawią miłośne katusze.

Zofia.

Co za myśl!

Bobiné.

Wiesz Zofio, przyznać ci się muszę,
Każdemu z nich przyrzekłam moje dobre słowo,
Każdemu, że u ciebie wesprę go namową,
I od każdego wzięłam jak najczulsze dzięki.
Ale z nich Czesław tylko godzien twojéj ręki,
Wierz mi, szkoda nam czasu, skończ jeszcze w téj dobie.
A potem... potém może... pomówię o sobie.





SCENA X.
Zofia, Bobiné, Smakosz, Baron, Wtorkiewicz.
Smakosz.

Przebacz moja królowo, żem kuchnią zarządził:
Prosiłem pana Troto, by rozbif sporządził.
Wyśmienite francuskie, leciuchne potrawy,
Kiedy rozbif lub bifsztyk doda im podstawy.

Wtorkiewicz (cicho do Smakosza).

Ale mówże, masz mówić.

Baron (z drugiéj strony podobnież).

Przystąpże do rzeczy.

Smakosz (przeglądając kartkę).

Capilotade de volaille, przednie, nikt nie przeczy;

Ris ne veau aux truffes, cudne w gębie się rozpływa;
Suprême de poulet, łakoć łakotka prawdziwa;
Tourte de filet à la Béhamél, za trzech zjadam.

Wtorkiewicz (wyrywając mu kartkę).

Ale pękniesz mi = pękniesz! =

Baron (cicho do Smakosza).

W twoje ręce składam...

Smakosz.

Niech da wszystko, to dobre, to się lekko trawi,
Ale niech wprzód nakarmi, a potém niech bawi.

Wtorkiewicz (do Smakosza).

Obetrzyjże raz gębę i mów o com prosił.

Baron (do Smakosza).

Mospanie! jeśli drwinki, nie będę ich znosił.

Smakosz.

A, kara pana Boga dwóch mi w ucho krzyczy.
Twojéj ręki, królowo, dwóch ich sobie życzy:
Jak ich widzisz, tak ich pisz, — stoją przed oczyma,
Wybieraj! jest w czém wybrać.
(cicho do Zofii) Dalibóg że nie ma.
(głośno) Teraz róbcie co chcecie, dziewosłąb odpocznie.

(siada)
Baron (klękając)

Pani serca mojego! daj wyrok niezwłocznie.

Zofia (zrywając się).

A cóżto, Baronie, czy komedją gramy?

Baron.

Zapukaj a otworzą, pukam do twéj bramy.

Zofia.

Proszę wstać.

Baron.

Nie, nie wstanę, aż z twą ręką razem.

Smakosz (na stronie).

Umrze baron na klęczkach.

Baron.

Nie czyń serca głazem.
Baronów Antenackich ostatni potomek,
Tego pnia zaszczytnego!...

Smakosz (na stronie).

Spróchniały ułomek...

Baron.

Ufa!...

Zofia.

Abyś więc kolan nie zranił, Baronie,
Prędko, w najkrótszych słowach myśl moję odsłonię,
A tą jest, że ci zadość uczynić w tym względzie,
Wybacz, nie mogę.

Baron.

Jakto? z nami...

Zofia.

Nic nie będzie.

Baron (wstając).

A cóż ja będę robił?

Zofia.

A, co się podoba.

Baron.

Okrutna!

Zofia.

Tylko proszę...

Baron.

O, nieszczęsna doba!
Dwakroć, dwakroć nieszczęsna kiedym ujrzał ciebie.
Opuszczasz ród Baronów w okropnéj potrzebie!
Przez zniszczoną nadzieję w téj srogiéj godzinie
Plemie na wieki wieków Antenackich ginie!

(odchodzi)




SCENA XI.
Zofia, Bobiné, Smakosz, Wtorkiewicz.
Wtorkiewicz.

A niech mię djabli wezmą, ten człowiek szaleje.

(biorąc za rękę Zofią)

No, moja pani, ze mną, co się w sercu dzieje?
Puka trochę, nieprawdaż? = na honor, puka =

Zofia (wyrwawszy rekę).

W saméj rzeczy, mój panie...

Wtorkiewicz.

Niech mi słów nie szuka,

Rozumiem i westchnienie = dalibóg rozumiem.

Zofia (urażona).

Ale ja téj pewności zrozumieć nie umiem.

Wtorkiewicz.

Wiem więc, wiem o co idzie: czas do namyślenia.

Zofia.

Wiek cały równych moim przedsiewzięć nie zmienia,
Więc nie pójdę za niego, święcie mu przyrzekam;
Teraz dosyć wyraźnie?

Wtorkiewicz.

Ja jednak zaczekam.

Zofia.

Wolno.

Wtorkiewicz.

To tylko próba.

Zofia.

Cierpliwości próba.

Wtorkiewicz.

Kochasz mnie?

Zofia.

Nie, nie kocham.

Wtorkiewicz.

To skromność.

Zofia.

To chluba.

Wtorkiewicz.

Ach, pójdziesz za mnie.

Zofia.

Nigdy.

Wtorkiewicz (przysuwając się).

Lecz jedno wejrzenie.

Zofia.

I cztéry.

Wtorkiewicz. (czule)

Pójdziesz za mnie?

Zofia (w złości).

Nie, na honor, że nie.

Wtorkiewicz.

Ale.... (zatrzymując ją) pojadę.

Zofia.

Żegnam.

Wtorkiewicz.

A jutro powrócę,

(całując rękę.)

I jutro, pewny jestem, to wahanie skrócę. =

(odchodzi)




SCENA XII.
Zofia, Bobiné, Smakosz.
Smakosz.

Obiad dają, on jedzie, to trzeba warjata.

Zofia.

Ucieknę dziś, ucieknę na sam koniec świata;
Mówi, że go nie kocham, nie chcę, nienawidzę,
On mówi, że go kocham, chcą, bóstwo w nim widzę;
Słyszał kto co takiego?... ale, o mój Boże!
Bobinko powiedz, byłam niegrzeczną z nim może?

Bobiné.

Dobrze mu, niech nie nudzi.

Zofia.

Ach, tak jestem żywą!

Smakosz.

To jest, dręczyć się troską płci pięknéj właściwą;
Padł Baron, padł Wtorkiewicz: dwóch na raz ubiła,
Teraz myśli, czy gromiąc dosyć grzeczną była.





SCENA XIII.
Zofia, Bobiné, Smakosz, Czesław.
Czesław.

I tu niema Zdzisława? niema więc na świecie;
Jak kamień w wodę.....

Bobiné.

Jakto?

Zofia (dzwoniąc).

Nie odjechał przecie?

(do Stefana).

Nie widział kto Zdzisława?

Stefan.

Właśnie Jan powiada,
Że konno gdzieś wyjechał.

Zofia (na stronie).

Co moment zawada.

(Stefan odchodzi).
Smakosz.

Ale co wam się marzy, co po głowie chodzi?
Wiedzieć gdzie Bóg szalonych, zakochanych wodzi.

Zofia.

Zakochanych?

Czesław.

Czy Zdzisław?...

Smakosz.

Jak kot!

Czesław.

Bajesz, bajesz.

Zofia.

Zkąd wiesz?

Smakosz.

To wy nie wiecie?

Zofia.

Z czegóż ty poznajesz?

Smakosz.

Alboż to poznać trudno?

Bobiné (na stronie).

Jak mi serce bije.

Czesław.

Naprzykład?

Smakosz.

Primo....

Zofia.

Primo?

Smakosz.

Nic nie je, nie pije,

Czesław.

Godna ciebie uwaga.

Smakosz.

Godna, czy niegodna,
Lecz, wiem, że tylko miłość lubi kiedy głodna.
I niedość: przeszłą razą gdym tu pani służył,
Podlem niego nocował — i okam nie zmrużył.
Myślałem już, na honor, że zmysły postradał:
Całą noc chodził, biegał, wzdychał, jęczał, gadał;
A że ja się szalonych niewymownie boję,
Wstałem cicho i krzesłem drzwi podparłem moje.

Czesław.

I czegóż to dowodzi?

Smakosz.

Jakto nie dowodzi?
W potach noc przepędziłem.

Zofia.

Tu nie o to chodzi.

Smakosz.

Ależ tłukł się, powiadam, jak Marek po piekle.

Czesław.

Nie kocha...

Smakosz.

Więc lunatyk...

Czesław.

Że wzdychał...

Smakosz.

Tak wściekle!..

Czesław.

To nic nie znaczy.

Bobiné (na stronie).

Serce wyskoczy mi z łona.

Smakosz.

No, więc dzisiejszy dowód najlepiéj przekona.
Przed godziną, niechcący, tak go zszedłem z cicha,
Żem stanął o krok za nim — słucham, a on wzdycha
Patrzę zwolna przez ramię, a on portret trzyma.

Zofia i Czesław.

Portret?

Smakosz.

W pularesiku — spojrzeć grzechu niema;
Spozieram — jakaś dama, widzę po ubiorze,
Ale nic więcéj, czekaj! okulary włożę.
Wkładając okulary, w sam nos się szturchnąłem,
A w sam nos się szturknąwszy jak z procy kichnąłem,
Kichnąwszy w same ucho, Zdzisław na mnie krzyknął,
Okulary się stłukły a pulares zniknął —
Żeby mi choć był za to powiedział: Na zdrowie.

Stefan (wchodząc).

Już do stołu...

Smakosz.

Ach, mój sos! co tam Troto powie!

(wybiega).




SCENA XIV.
Zofia, Bobiné, Czesław.
Zofia.

Rzecz dziwna!

Czesław.

Wiem co myślisz, lecz mylne mniemanie,
I co, powiem, niech jego obroną zostanie.
Lecz gdyby cię i kochał w tak tajnym sposobie,
Mniej gniewu niż litości winien wzbudzić w tobie,
Ale w jego czynnościach dowody gotowe:
Przez niego ciebiem poznał, przez jego namowę
Wszedłem na drogę szczęścia, z któréj dzisiaj schodzę;
Jego przyjaźń wspierała w nieustannéj trwodze,
Tłumiła złe przeczucia, nadzieje karmiła,
Słowem moją przewodnią i opieką była.

Bobiné.

Kiedy tak rzeczy stoją, miłość jego jawna;
Nie mam już kryć potrzeby, co ukrywam zdawna;
Mnieto, mnie Zdzisław kocha, za mną on szaleje.

Zofia.

Bobinko, co ty mówisz?

Bobiné.

Pan Czesław się śmieje?

Czesław.

Śmieję się w rzeczy samej, bo nie bardzo wierzę.
Dlaczegoż miałby Zdzisław taić się w téj mierze?

Bobiné.

Dlaczego? to zagadka.

Zofia.

Od ciebie zadana.

Czesław (na stronie).

Sfinks jest, ale gdzie Edyp?

Bobiné.

Że jestem kochana,
Zaraz wam tu przysięgnę.

Zofia (porywczo).

Nie, to być nie może.

Bobiné.

Ach, tysiące dowodów jak zechcę to złożę.

Czesław.

Aby jeden.

Bobiné.

Powiem więc chociaż się zapłonę.

Czesław.

Ho! ho!

Bobiné.

To przez Smakosza odkrycie zrobione,
Ten portret, jest... jest moim.

Zofia (na stronie).

Ha! to nadto boli!

Bobiné.

Dając go dzisiaj, jego uległam w tém woli,
I miłość czułą, stałą, tak dawno tajemną,
Nacóż mam się zapierać, odpłacam wzajemną.

Zofia (na stronie).

Kochał inną i znał, znał, jaka moja męka!
Dobrze. (do Czesława) Czesławie, chciałeś, oto moja ręka.

Czesław (zdziwiony).

Z wdzięcznością ją przyjmuję... chociaż niespodzianie;
Nie mniéj jednak to szczęście drogiém mi zostanie.

Zofia.

Ile będzie w mej mocy, tyle go przyrzekam.

Smakosz. (we drzwiach).

Ależ, państwo kochane, od godziny czekam!
Miejcieże przecie litość! miejcie Boga w duszy!
Obiad już dawno gotów, wszystko się wysuszy.

(odchodzą za nim zamyśleni.)





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Aleksander Fredro.