<<< Dane tekstu >>>
Autor Aleksander Fredro
Tytuł Przyjaciele
Pochodzenie Dzieła Aleksandra Fredry tom III
Wydawca Gebethner i Wolff
Data wyd. 1880
Druk Wł. L. Anczyc i Spółka
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tom III
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
AKT I.


(Pokój duży; na stoliku zegar i książki; kilkoro drzwi i okno
Krupkowski drzymie, prosto siedząc, klucze w ręku.)
SCENA I.
Krupkowski, Stefan.
Stefan (wchodząc).

Panie Krupkowski!

Krupkowski (zrywając się).

Hę! he!

Stefan.

Gość jakiś przybywa.

Krupkowski.

Jeszcze ich mało! tfy! tfy! szarańcza prawdziwa.

Stefan.

Który pokój?...

Krupkowski.

Hm! pokój! proszę, jaki skory.
O! tobie tylko w to graj, tyś rad każdej pory,

Kiedy się miłych gości, jak śledzi naspycha.
Naco pokoju? jak zje, niech rusza do licha!

Stefan.

Ależ panie marszałku, pokój nie zatrzyma,
A pani zawsze każe....

Krupkowski.

Już pokoju niema.

Stefan.

Pójdę pani powiedzieć....

Krupkowski (oddając klucz).

No, no, czekaj zrzędo!
To pewnie jakieś nowe zalotniki będą,
Zatem podle Barona w salonie postawić.

Stefan.

Baron go wziął i wczoraj nie przestawał prawić,
Że mniej, jak dwa pokoje, Baron mieć nie może.

Krupkowski.

Ej! niejeden, mój panie, mieszkał i na dworze.
Lecz dobrze i tak; zatém na dole umieszczę.

Stefan.

Tam się panna Bobiné dziś ma przenieść jeszcze.

Krupkowski.

Czy kaduk tą Francuzkę po pałacu wodzi?
To tu, to tam, wszędzie źle, wszędzie jej coś szkodzi,
Dalej panią Hrabinę wypędzić gotowa.

Stefan.

Czemu nie!

Krupkowski.

Pani dobra, nie powie i słowa.

Stefan.

Jużci dobra, i nadto, gdy ją dotąd trzyma.

Krupkowski.

Była jej guwernantką.

Stefan.

Jak się to nadyma!
Jak się to puszy! sroży!...

Krupkowski.

Jakby jaka pani.

Stefan.

Gorzej! dziesięć pań tyle nie złaje, nie zgani.
Nigdy jej nie dogodzisz, choćbyś szedł na głowie.
Słyszysz! ty! idź tam! zrób to! inaczej nie powie,
A nie zrobisz w tej chwili? nudzi cię, jak mucha,
Albo leci już z płaczem, że jej nikt nie słucha.

Krupkowski.

To jeszcze wielkie szczęście, pociecha prawdziwa,
Po jednej guwernantce że na dworach bywa,
Gdyby po dwie, trzy....

Stefan.

Gwałtu! a niech pan Bóg broni!
Żadenby chrześcijanin nie wybrnął z tej toni.

Krupkowski (uśmiawszy się).

Na, na Stefanku, weź klucz, otwórz dwa pokoje,
Na drugiém piętrze; wiesz?

Stefan.

Wiem.

Krupkowski.

Gość ma prawo swoje,
Trzeba być zawsze grzecznym; idź panie Stefanie.
(Stefan odchodzi).

Krupkowski (sam).

Ma łeb chłopak, za czasem mój urząd dostanie.





SCENA II.
Panna Bobiné, Krupkowski.
(Bobiné w rannym ubiorze.)
Bobiné.

Cóż to, panie Krupkowski? czy mnie niema w domu?

Krupkowski.

Któżby o tém zapomniał?

Bobiné.

Ani w myśli komu,
Ani się nawet spyta, czym jeszcze dziś chora.

Krupkowski (na stronie).

Aj, wiem ja, wiem, jakiego trzeba ci doktora.

Bobiné.

W tej Polsce, jak o konia, dbają o człowieka.

Krupkowski.

Czemuż panna z tej Polski prędko nie ucieka?

Bobiné.

Rady nie potrzebuję.

Krupkowski.

To tylko pytanie.

Bobiné.

Które bez odpowiedzi tym razem zostanie.

Krupkowski.

Dobrze.

Bobiné.

Wolałbyś Waćpan myśléć o czém inném,
Pełnić dane rozkazy, być pilnym, być czynnym:
Jak go zowią marszałkiem, zawsze się uśmieję.
Piękny marszałek! nie wie, co się w domu dzieje;
Co za nierząd! sług dużo, a usługi mało;
Prawdziwy polski nieład!

Krupkowski (z udanym przestrachem).

Cóż się to dziś stało?

Bobiné.

Kaszka na bulionie...

Krupkowski (jak wyżej).

Cóż?

Bobiné.

Dawaj tu rozkazy!
Wszak jeszcze wczoraj wieczór, raz po raz, trzy razy,
Rozkazałam, by kaszka była na dziś rano.

Krupkowski.

Na mojem oczy widział, jak z kuchni wydano.

Bobiné.

Wydano, przyniesiono i dano mopsowi;
Bo u nas we Francyi, każdy mu to powie,
Psóm tylko, by ostudzić, leją na talerze,
Dla ludzi są supierki.

Krupkowski (z przesadną gorliwością).

Bardzo temu wierzę,
I zaraz....

Bobiné.

Zaraz, już, jest, lube w Polsce słowa;
Ale, dawajcie kaszkę — kaszka nie gotowa.
Smiesznie, że każdy robi, co mu się podoba,
Śmieszniej, że taka jak ja, znosi to osoba.

Krupkowski (na stronie).

Osoba! hm! myślałbyś, że ze krwi książęcej,
A to nad guwernantkę, ani jota więcej.





SCENA III.
Panna Bobiné, Krupkowski, Zdzisław.
Bobiné.

Ach, Zdzisław! o mój Boże, jakże nagle wchodzi!

(poprawiając chustkę i ściągając kilka papilotów)

Ach, jakże ja wyglądam!

Zdzisław.

Ale cóż to szkodzi.

Bobiné.

Właśnie chciałam... chciałabym... chcę z panem Zdzisławem....
Proszą się tu zatrzymać, powrócę niebawem.
(wybiega)





SCENA IV.
Zdzisław, Krupkowski.
Krupkowski.

Ach, dałbym konia z rzędem, jeszcze co dodatku,
Żebyś mi ztąd wyleciał, Francuzki gagatku!

Zdzisław.

Zkądże taki zły humor?

Krupkowski.

Zkąd dobrego dostać?
Sto głów, nie moja jedna, nie potrafi sprostać!
Chodź, łaź, krzycz, dbaj o wszystko, miej wszystko w pamięci,
A tu wciąż jak na targu, aż się w mózgu kręci.
Już co prawda, to nie grzech: dobra nasza pani,
Nikt pewnie, sto mil w koło, nic w niej nie przygani,
Imie, godność, łaskawość, majątek, uroda,
Ale jakem Krupkowski, jeszcze trochę młoda.
Nie tak bywało, nie tak, za świętej pamięci
Rodziców: grzecznie, pięknie, zawsze dobrej chęci,
Jak sam pan, tak i pani, byli dla swych gości.
Ależ była, u licha, miara w gościnności;

Był czasem i spoczynek, drzymnęło się czasem,
A jeśli się bawiono, to nie z tym hałasem;
Kobiety dryzlowały, nikt o nich nie wiedział,
Jegomość z ichmościami w swej komnacie siedział,
Tam gwarząc przy kieliszku, radzili nie mało;
Ale teraz.... O, nie tak, nie tak tu bywało!

Zdzisław.

I czemuż tu się dziwić? i cóż to dowodzi?
Inaczej żyją starzy, a inaczej młodzi.
I któż ma użyć świata, w całym jego kwiecie,
Jeżeli nie to szczęścia rozpieszczone dziecie.
Jeżeli nie Zofia? cóż jej wzbraniać może?
Wdowa, pani swej woli, w życia pięknej porze,
W której wspomnień nie trzeba, nadzieja spoczywa,
W której duszy wystarcza obecność szczęśliwa.

Krupkowski (z pośpiechem).

Czemuż tę guwernantkę dotąd jeszcze trzyma?

Zdzisław.

Już teraz przyjaciółka, guwernantki niema.

Krupkowski.

Przyjaźni złego z dobrém nieznane przykłady,
I gdyby pani słuchać chciała mojej rady,
Dzisiaj panna Bobiné: Adie, wojaż madam;
Ale pani się śmieje, kiedy ja co gadam;
Albo i w mieście, z płaczem błagałem ją prawie:
Na miłość Boską, pani, zostańmy w Warszawie,
Bo na wsi, niedaleko stołecznego miasta,
Gość każdego momentu, jak z ziemi wyrasta.
I jakem przepowiedział, tak się też i dzieje:
Czy pogoda piekąca, czy jak z cebra leje,
Ledwieś pomyślał, ledwieś bąknął o obiedzie,
Ledwie komin zadymił — trzask z bicza, już jedzie.

I cóż z nim robić? proszę? i któż z nim poradzi?
Zamkniesz, zabijesz wrota, on przez płot przesadzi,
A jak się wkręci, bądź zdrów! skrzyp nie skrzyp wrotami,
On, jakby nie do niego, już zamieszkał z nami;
Wprawdzie i nic dziwnego, czemu mieszkać niema,
Kiedy pani każdego zaprosi, przytrzyma,
Byle tylko zgiełk, hałas....

Zdzisław.

Kiedy ją to bawi!

Krupkowski.

A bawić nie powinno; czemu nie odprawi
Tej zgrai zalotników, co jak rój osiada?
Wybrać jednego i dość.

Zdzisław (śmiejąc się).

Taka twoja rada?
Ale może Zofia inaczej rzecz bierze;
A ja sądzić nie będę, kto błądzi w tej mierze.
Lecz przykroby jej było usłyszeć ze strony,
Że jej stary Krupkowski, tak od niej lubiony,
Dobrej, młodej, swej pani zbyt ostro przygania.

Krupkowski (niekontent z siebie, poprawiając perukę).

Hm! bo nie ma co zawsze słuchać mego zdania:
Czasem się, jakoś niechcąc i głupstwo wypowie,
Pani ma więcej w palcu, niżeli ja w głowie....
Pewnie.... i dobrze robi, robiąc podług woli....
Ale jednak mi przykro i niemało boli,
Że każdy tu panuje, jak gdyby u siebie....
Ha! tak bywało.... miło żyć o cudzym chlebie.

Zdzisław.

Ach, nie bardzo to miło!

Krupkowski.

Ej! cóż u kaduka!

Któż bo zawsze złej strony w każdém słowie szuka?
Ach, jak, panie Zdzisławie.... ażem się zczerwienił....
Jak możesz brać do siebie, com niechcąc namienił?
Fe, fe, ja jestem sługą, nie posiadam wiele,
A lichym moim kątkiem chętnie się podzielę
Z każdym, co aby w kraju rodak żył spokojnie,
Niewygody, głód, zimno, cierpiał gdzieś na wojnie;
Co może, kiedym drzymał smacznie przy kominku,
Nie znalazł w dzień pokarmu, w nocy odpoczynku,
I kiedy w ciepłem łóżku mogłem w puchu spłynąć,
On może nie miał w polu czém rany zawinąć!
Fe, fe! (ocierając łzę) panie Zdzisławie, nie tak myśli stary.

Zdzisław (wstrzymując mu rękę).

Starego serce znane, dusza godna wiary;
Lecz mojato myśl była, co trwa nawet we śnie:
Że mimo wszelkich przyczyn, smutno i boleśnie,
W cudzym domu wyglądać dalekiego końca.

Krupkowski.

Synem jest w każdym domu ojczyzny obrońca,
Nareszcie, tuś pan wyrósł, od kolébki prawie
Wychowany wraz z panią.

Zdzisław.

Bez celu dni trawię.

Krupkowski.

Maszże je w nędzy trawić, że ręka zrąbana
Szabli dźwignąć nie może?

Zdzisław.

Służyć....

Krupkowski.

Proszę pana!

Dajmy już temu pokój, bo krew mi się burzy;
Niech pan jeszcze przed panią te myśli wynurzy;
Ona, co się tak cieszy, co tak mocno rada,
Że swego przyjaciela w swym domu posiada.
Ile razy list przyszedł, zaraz do czytania,
Potém do mnie: „Krupkowski, Zdzisław ci się kłania,
Ale pamiętaj o nim, on sam nic nie powie,
Może mu czego trzeba“; — i nie dość na słowie,
Póty nas nie odstąpi, póty nie usiędzie,
Póki paka zamknięta na bryce nie będzie;
Albo nieraz czas na bal, grzmi cała Warszawa,
A ona książki składa dla pana Zdzisława;
Możnaż więcej i bratu przyjaźni dowodzić!

Zdzisław (na stronie).

O Zofio! Zofio! czémże ci nagrodzić?

Krupkowski.

I chciałżebyś pan teraz za to ją zasmucać?
Dom, w którym cię tak lubią, niewdzięcznie porzucać?

Zdzisław.

Zasmucać? nie, w jej woli święte dla mnie prawo.

Bobiné (wchodząc, do Krupkowskiego).

Pani go potrzebuje.

Krupkowski (biegnąc).

Biegnę.

Bobiné (śmiejąc się).

Tylko żwawo.





SCENA V.
Zdzisław, Bobiné (papiloty rozwinięte, mocno uróżowana).
Bobiné (na stronie).

Serce bije, głos niknie, cała drżę i płonę,
Ach, twojeto, miłości, pociski szalone!

(po krótkiém milczeniu, głośno)

Wprawdzie nie wiem, jak zacząć.

Zdzisław (obojętnie).

Cóż tak wielkiej wagi?

Bobiné.

Czy wielkiej, nie wiem, tylko....

Zdzisław (sens kończąc).

Potrzeba odwagi.

Bobiné.

I to nie.

Zdzisław.

Coż? (na stronie) Zapewnie na kogoś się żali.

Bobiné.

Nie wiem jak zacząć.

Zdzisław.

Jakbądź, koniec dzieło chwali.

Bobiné.

Portret — portret znajomy — jest początkiem dzieła.

Zdzisław (zmieszany).

Portret, panno Bobiné?

Bobiné.

Teraz, gdym zaczęła,
Powiem, że patrzącego na ten portret mile,
Widziałam cię, Zdzisławie, i to razy tyle!

Zdzisław.

Mnie, mnie, panno Bobiné?

Bobiné.

Ciebie, ciebie panie,
Nawet ci większe teraz uczynię wyznanie;
Widziałam raz ukryta..... ja: wiem, że nie ładnie,
Lecz cóż robić, tak było, widziałam dokładnie,
Jak do sercaś go cisnął, dotykał ustami.

Zdzisław (zmieszany).

Ja, ja, panno Bobiné.

Bobiné.

Mówiąc między nami,
Nie ma nic złego.

Zdzisław.

Jakto?

Bobiné.

I pragnęłam szczérze,
Twym życzeniom zadosyć uczynić w tej mierze.

Zdzisław.

Życzeniom?

Bobiné.

Posiadać go czyż nie życzysz sobie? —
Myślałem więc dlatego tylko o sposobie,
Bo nie wiem, czy postrzegłeś (ironicznie) ów zbytek czułości:
Że na przeciwnej stronie, na tej samej kości,
Portret Zosi....

Zdzisław.

Czym postrzegł? jakto? (na stronie) cóżto znaczy?

Bobiné.

Czy jeszcze nie dość jasno wszystko się tłómaczy?
Za rozkazem jej matki był niegdyś zrobiony;
Ja jestem, jak wiesz, z jednej, Zosia z drugiej strony;
Nie mogłam więc dać siebie, niedając i Zosi;
Ale czas, jak to mówią, i radę przynosi.
Kazać nowy malować było nierozsądnie,
Często, gdzie mu nie trzeba, nie jeden zaglądnie,
A potém z dodatkami, jak nieraz powtórzy,
Z najmniejszego robaczka, w końcu słonia stworzy.
Twój honor zaś mi ręczy, że zachowasz ściśle,
Co skrytém być powinno, co ci zwierzyć myślę,

Wolałam więc inaczej, toż samo zostawić:
W pularesie kazałam portrety oprawić,
Jeden skryty na zawsze, a drugi zostaje,
I ten ci w upominku mej przyjaźni daję.

(kładzie mu pulares na rękę i wybiega)




SCENA VI.
Zdzisław (po krótkiém myśleniu).

Rozumiem cię, rozumiem, zgadłaś czucia moje,
W osłonie niesiesz ulgę, której się sam boję.
Żaden głos, ni mój własny, nigdy nie wyjawi
Tę pożerczą namiętność, co mi duszę trawi.
Miedzy mną a Zofią, przedział jest bez miary,
Nadziejaby w tym razie wartą była kary
I jeślibym znieść nie mógł, być wzgardzonym od niej,
Ona gardząc, postąpić nie mogłaby godniej.
Przyjaźni, dobrodziejstwa, taż ma być nagroda?
Każdaż łaska do nowych, nowe żądze poda?
I za to, że mnie swoim zwała przyjacielem,
Maże oszczerczych plotek zostać jeszcze celem?
Nigdy! — krom mej miłości, wszystko przezwyciężę,
Uczynić ją szczęśliwą wszelkich sił natężę,
I w drugiego objęciu..... (z goryczą i przymusem)
gdzie ją sam umieszczę,
Potrafię, chcę ją widzieć, widzieć i żyć jeszcze.

(po krótkiém myśleniu uspokoiwszy się)

Ale rysy jej twarzy, jej, jej lubej twarzy,
Gdy mnie tak niespodzianie los dziś niemi darzy,
Już nie odstąpią serca, które dla nich bije,
One przyjmą łzy moje, im męki odkryję.

(otwiera pulares)

Tak, swój portret mi dała, lecz wskazała drogę,
Jedynie pożądany jak otrzymać mogę.

(odrywa portret, obraca, do ust przyciska, a słysząc nadchodząceqo, prędko kryje)




SCENA VII.
Zdzisław, Czesław.
Czesław.

Dzień nam więc po dniu mija, wszystko w jednym stanie,
I obym był złym wieszczem, na zawsze zostanie.

Zdzisław (patrząc w okno).

Jakto? czy dziś na słotę?

Czesław.

Nie wierz mi, nie chmury,
Jak mówisz, moim myślom dają zwrot ponury;
Ni też czucie lękliwe, którém miłość poi,
Już w szczęściu, jeszcze szczęścia spodziewać się boi,
Nie, to com myślał wczoraj, dziś, jutro powtórzę;
Chęć i zapał zwieść mogą, rozsądek nie może.
Biorę rzecz w swojém świetle, roztrząsam dokładnie,
A roztrząsnąwszy widzę, że źle mi wypadnie.
Od pierwszego dnia prawie, jak przez rady twoje,
W niosących cześć Zofii licznym rzędzie stoję,
Powiedz sam, czym w jej sercu aby krok uczynił.

Zdzisław.

Ja zaś o brak pośpiechu nie będę was winił,
Owszem, czas wam zbyt drogi małoście trwonili,
Lecz kto głowy zawracał zaraz pierwszej chwili?

Czesław.

Tylko daj pokój żartom, co drwinkami trącą.

Zdzisław.

Ależbo, mój Czesławie, nie pędź tak gorąco.
Bądźże trochę cierpliwym, tu szczęście na szali.

Czesław.

Tak, tak, chwal mi cierpliwość, jak wilk posty chwali.

Zdzisław (ironicznie).

I jakżeto już dawno, jak na me wezwanie,
Porzuciłeś leniwo samotne mieszkanie?
Dziewięćdziesiąt dni spełna, jeśli się nie mylę,
I już wzdycha tak długo! już wycierpiał tyle!
Już nie chce mieć nadziei, szczęścia się wyrzeka.

Czesław.

Prawdziwie, ktoby nie znał, słuchał nas zdaleka,
Myślałby niezawodnie, przysiądz byłby w stanie,
Że z nas dwóch rozsądniejszy ten, czyje kazanie;
Że nie zna co kraj marzeń, kontent z swego świata,
Po ziemi chodzi, nigdy po niebie nie lata.

Zdzisław.

Jest! dawna piosnka, zawsze wyjeżdża w potrzebie.
Ale ja, jeśli latam, jak mówisz, po niebie,
To może i dla tego, ze mi źle na ziemi...
Ale daj pokój, na bok z troskami mojemi,
Powiedz mi raczej, czemu, mierząc twe nadzieje,
Na wszystkich dobrych punktach twój cyrkiel kuleje?
Niczém dla cię szacunek, nawet przyjaźń tkliwa,
A przyjaźń, dnia pierwszego wraz z deszczem nie spływa.
I zdania wasze jedne, lub skłonne do zgody
I ta uprzejmość, której odbierasz dowody....

Czesław.

Uprzejmość i uprzejmość, — wszak ja ją rozumiem,
Znam, pozwolisz, jej cienie i rozróżnić umiem:

Inną nam tylko grzeczność, inną serce daje,
Pisrwsząm musiał otrzymać, drugiej mi nie staje.
Stan zimnego szacunku, a nawet przyjaźni,
Kiedy duszę w swej ciszy nic wcale nie draźni,
Mało gorętszym czuciom może dać korzyści.
Więcej, wierz mi, wyciągniesz z samej nienawiści.

Zdzisław.

Gorących uczuć pragniesz, aż serce w nich spłonie
A jakimże ty jesteś, starając się o nie?

Czesław.

Prawda, już tém nie jestem, czém bywałem może:
Życie, jak i dzień, jednę tylko miewa zorzę.
Co się niosło nadziei w najmniejszej iskierce,
To później dać pewności ociąga się serce.
Ociąga, nie wyrzeka i czuje w tej dobie,
Ile miłość z mej duszy może spłacić sobie;
Ile mógłbym poświęcić, wdzięcznością wiedziony,
Szczęściu mnie kochającej, szczęściu mojej żony.

Zdzisław (z uniesieniem).

Ach, tyś godzien Zofii, nikt więcej nad ciebie!
Wasze szczęście zostanie gwiazdą na mém niebie,
W nią wpatrywać się będę całe moje życie,
Jej promyk strącać będzie łzę wylaną skrycie.
Ach, będziecie szczęśliwi, ze sobą!

(przerywając rozczulenie)

Ale, rycerzu smutku, nie kryj się żałobą:
Owszem, pełen nadziei, nie szczędź chlubnych znoi
Póki kochanka wstęgą nie przepasze zbroi.

Czesław.

I cóż znaczy ta liczna zalotników rzesza,
Z których dwóch tu nas nudzi, więcej niż rozśmiesza?
Ten Wtorkiewicz, którego zalety na wadze,
Nie wiem, krocie czy głupstwo, na sam dół sprowadzę;

Ten Baron Antenacki, hardy z swego rodu,
Co na szesnastym herbie może umrzeć z głodu,
Baron, co z ojca, dziada, sługa obcych dworów,
Powiększył w Polsce liczbę głupiośmiesznych wzorów;
Na spróchniałym już pniaku, głowa jeszcze w kwiecie,
O miłosnéj nadziei, jak w malignie plecie.
Między nimi Zofia nie zrobi wyboru,
Czemuż nie ma usunąć nawet i pozoru?
Chluby dla niéj nie widzę, choć stu równych będzie,
A i innym nie miło stawać w takim rzędzie.

Zdzisław.

Zapewne ją to bawi.

Czesław.

Tak, pochlebstwem bawi.

Zdzisław.

W saméj rzeczy, jest pozór i w złém świetle stawi,
Lecz znam ją dobrze: ona zapomnieć się sili,
Że swój los ma rozstrzygnąć w téj stanowczéj chwili;
Chce gwałtem myśli tłumić, co ją niepokoją,
Dla tego nie jest taką, jaką będzie twoją.

Czesław.

I jeśli zważać fraszki, coto nic nie znaczą,
A jednak kochającym tak wiele tłómaczą,
Każdy z nich dwakroć więcej odbiera nademnie.
Wyjść ze zwykłej rozmowy trudzę się daremnie,
I zgadnij, czém najwięcej mogę ją zabawić?
Godzinę słucha, byle o wojnie jéj prawić
I nie dosyć że słucha, pyta się ciekawie,
Muszę sto razy mówić o każdéj wyprawie,
Gdzieś był ze mną, gdzieś nie był, gdzieśmy ranni byli,
Ledwie nie cośmy w każdym biwaku mówili.

Czy mniema tém nagradzać nie mogąc kochaniem?
Ty wiesz jak o tém myślę, jak śmieszny mém zdaniem
Ten, co kiedy kobiety wkoło niego siedzą,
Kobiety czułe, trwożne, co zaledwie wiedzą,
Że parapet nie czepek, czworobok nie szlarki,
Granat nie kolor wstążki, kartacz nie sucharki, —
Rozprawia o swych dziełach, srogie walki toczy,
Morduje, ręce we krwi aż po łokcie broczy,
I wciąż słysząc, ach! i oh! nakoniec uwierzy,
Że jest w samej istocie z najtęższych rycerzy.

Zdzisław (śmiejąc się).

Złą stronę w każdej rzeczy znajdzie, kto jéj szuka:
Tak żony może zbawić wojownicza sztuka.

Czesław.

Mój Zdzisławie, nie mógłbyś, miast morały prawić,
Własne zdanie Zofii nieznacznie wystawić?
I wybadać pomału, co się ze mną dzieje?

Zdzisław.

Będę z nią dzisiaj mówił, miej dobrą nadzieję.

(biorąc za rękę Czesława).

Będzie z tobą szczęśliwa. Wszak będzie, Czesławie?

Czesław.

Pytasz się?

Zdzisław.

Nie, wiem pewnie, siebie w zakład stawię.

(wychodzi prędko).




SCENA VIII.
Czesław, Baron.
Baron (który we drzwiach spotkał Zdzisława).

Powiedz mi, tento Zdzisław, co w tym w domu z młodu...

Czesław.

Ten, ten sam.

Baron.

Szlachcic?

Czesław.

Szlachcic.

Baron.

Ale tak, od spodu?

Czesław.

O nie, był oficerem, jest człowiek honoru,
Jego szlachectwo nawet wiele ma waloru,
Bo gdyby go był nie miał, byłby go zasłużył.

Baron.

Protegujesz go widzę...

Czesław.

Wybacz, aleś użył
Dość śmiesznego wyrazu.

Baron.

Śmiesznego? to czemu?
Każdy z nas protekcyą daje nie jednemu.

Czesław.

Proteguj więc, kiedy chcesz, ja nie jestem w stanie,
I tylko mój przyjaciel w Zdzisławie zostanie.

Baron.

Za nadtoś popularny.

Czesław.

Czy tak ci się zdaje?

Baron.

Przyjacielem zwać kogo, co w służbie zostaje!

Czesław (zniecierpliwiony).

Któż ci mówi, że służy?

Baron.

Cóż tu robi pytam?

Czesław.

Przyjaźń...

Baron.

Jest, znowu przyjaźń, po raz drugi witam;
Przyjaciel! siedzi, rządzi i pieniądze bierze;
Ale takiej dziś klasie najlepiéj w téj mierze.
Tylko dla nas, noblesy, ciężki czas za katy;
Dostojeństwo toż samo, szczuplejsze intraty;
Na honor, ciéżkie czasy, i gdyś wspomniał o tém,
Nie wiesz gdzie jakiéj sumki?

Czesław.

Nie, nie wiem, a potém
Sambym wziął.

Baron.

Dla noblesy złe czasy nad miarę,
Zresztą z dwieście dukatów wziąłbym na lat parę,
Jakem Baron, bez żartu, wziąłbym bez wahania.

Czesław.

Bardzo wierzę.

Baron.

Prawdziwie, śmiesznie do wyznania,
Potrzebuję.

Czesław.

Ja także.

Baron.

A nie mam.

Czesław.

A nie mam.

Baron.

No, ale ci różnicy nie zrobi, jak mniemam,
Pięćdziesiąt czątych?

Czesław.

Wziąść?

Baron.

Nie, żebyś mnie pożyczył.

Czesław.

Hm! mniejsza z tém, pożyczę.

Baron.

Tenby sobie życzył,
Ten, ten, ten...... pan Wtorkiewicz, mieć podpis mej ręki,
Sypnąłby i tysiącem, niosąc jeszcze dzięki;
Lecz ten dowód szacunku, wolałem dać tobie.
Jestem rywal wspaniały..... czy nie masz przy sobie?

Czesław.

Nie mam, ale dam pewnie.

Baron.

Wprawdzie nie do wiary
Urodzenie jak wielkie nakłada ciężary,

Jaki koszt, że się z nami lada kto nie brata
I my, którzy jesteśmy równowagą świata,
Często sami, że powiem, równowagę tracim,
I za dobro czynione, własném dobrem płacim.





SCENA IX.
Czesław, Baron, Wtorkiewicz.
(Wtorkiewicz zawsze bardzo głośno mówi i często mowę przerywa głośnym śmiechem, który dla uniknienia powtarzania nadal znakiem = oznaczać się będzie).
Wtorkiewicz.

Dzień dobry wam = dzień dobry, jakże się wam spało?

Baron (przedrzyźniając)

Nie źle ha, ha, ha, (na stronie), głupiec!

Wtorkiewicz.

Baron sypia mało,
Miłość go budzi = miłość!
(do Czesława cicho) A bardziéj golizna.

Baron (zawsze z przyciskiem nazywając)

Panu Wtorkiewiczowi nikt tego nie przyzna.

Wtorkiewicz (ku Czesławowi).

A pewnie, że nie = pewnie! miłość to mi licha,
W której smętny kochanek jak wzdycha tak wzdycha.
Westchnienie jeszcze ujdzie, kiedy z jakiej straty,
Albo kiedy = (dmucha w rękę) rozumiesz?

Baron (na stronie wzruszając ramionami)

Kontent że bogaty!

Wtorkiewicz (dobywając pudełko safianowe).

U mnie takie westchnienia, ja takie łzy ronię.
Patrzcie, te perły, a co? patrzajże Baronie.

Baron.

Nie znam pereł.

Wtorkiewicz (idąc za nim).

Patrz!

Baron (rzuciwszy okiem).

Patrzę.

Wtorkiewicz.

Cóż?

Baron.

Perły nic więcéj.

Wtorkiewicz.

Kupiłem dla Zofii, wszakże dar książęcy?

Czesław.

Dla Zofii? zawcześnie.

Wtorkiewicz.

Zawcześnie, mój Hrabio?
Żadnéj miłości w świecie dary nie osłabią.

Czesław.

Nie każdą przecie, pozwól, i wzmocnić są w stanie.

Wtorkiewicz.

Chyba i mnie nie zechce.

Czesław.

A i to pytanie.

Baron.

Dawno, dawno! przodkowie pana Wtorkiewicza,
Cenili może miłość, co zyski przelicza;
Lecz dziś czucie z rachubą nie może być w zgodzie
I te dary już nie są, choć bywały w modzie.

Wtorkiewicz.

Pan Baron, widzę, zawsze jak najświeższéj mody =

Baron.

Wstydziłbym się kochance nieść takie dowody.

Wtorkiewicz.

Niema niebezpieczeństwa, nigdy się nie spłonisz =
O, nigdy! tego wstydu kaducznie się chronisz! =

(Lokaj wchodzi z listami i następnie oddaje).
Czesław.

Poczta. (odbiera list i daje skrycie służącemu parę złotych)

Wtorkiewicz (odebrawszy, rzuca na ziemię dukata).

Na, masz dukata.

Baron (na stronie)

Ten zawsze dukata!

(do służącego)

Masz łaskę...

Wtorkiewicz.

Łaskę! łaskę! to djabła zapłata.

Czesław. (przeczytawszy, na stronie).

Tak, dobra rada, mój los dziś roztrzygnąć muszę.
Co ma być, już jest teraz.

Baron (przeczytawszy na stronie).

Ach, na moją duszę!
Resztę mi wzięli, wszystko!

Wtorkiewicz (przeczytawszy).

Wiwat! wieś kupiona.

Baron.

Ciszéj, któżbo tak krzyczy? (na stronie) źle koło Barona.

Wtorkiewicz.

Kupiłem wieś w sąsiedztwie.

Baron.

To mi wielkie dziwy!
Za złoto wsi dostanie: (na stronie) kontent, że szczęśliwy!

Wtorkiewicz.

Wsi za złoto = za złoto! a któż wątpi o tém!
Wszystko i Baronostwo ciągnie się za złotem =





SCENA X.
Czesław, Baron, Wtorkiewicz, Zofia.
(Zofia przez całą scenę z równą dla wszystkich, znaczną kokieterją).
Zofia.

Listy z poczty jak widzę, czy dobre nowiny?

Czesław.

Pani to wiesz najlepiéj — jakież téj godziny?

Zofia.

Nigdy złe.

Czesław.

Ale mierne.

Wtorkiewicz.

Kupiłem Strumienie,
Lecz niech mię djabli wezmą, jeśli nie mniéj cenię

Niż jedno piękne oczko (całując ją w rękę) choć trochę uparte =
U mnie wdzięki, dalibóg, więcéj niż wieś warte.

Zofia.

Pochlebstwo zawsze straszne, tém straszniejsze bywa
Im zręczniejsze. Pan właśnie takiego używa;
O! muszę być ostrożną. — Cóż panie Baronie?

Baron (jak przebudzony).

Co każesz?

Zofia.

Jego myśli w jakiej były stronie?

Baron.

Przy tobie, pani, zawsze.

Zofia.

Cóż ci tam donoszą?

Baron.

Abym dworek odstąpił, koniecznie mię proszą,
I przystanę podobno, (na stronie) bo sami zabierą.

Zofia (do Czesława).

Ale gdzież nasz przyjaciel?

Czesław.

Wyszedł ztąd dopiero.

Zofia (dzwoniąc).

Szczerze jestem zazdrośną, tracę moje prawa:
Całkiem mnie zapomina dla pana Czesława.

(do Stefana)

Gdzie pan Zdzisław? prosić go.

Czesław.

Niechże choć w przyjaźni
Wzbudzę trochę zazdrości i trochę bojaźni;
Ale choć się najlepiéj powiedzie w tym względzie,
Zawsze tylko odwetem bardzo słabym będzie.

Wtorkiewicz.

Dalibóg = ! na mój honor, nie rozumiem słowa.

Baron.

O, bardzo temu wierzę, ręczy za to głowa.

(Zofia dzwoni).

Trudno bywa zrozumieć, kiedy nie jak młotem,
Bo wszystko krom rozumu ciągnie się za złotem.

Zofia (do Stefana, który wszedł).

Gdzie pan Zdzisław?

Stefan.

Nie ma go.

Zofia.

Baron w złym humorze.

Wtorkiewicz.

Cóż mu jest? żal mu jeszcze za pałacem może? =

Baron.

W tak dobre ręce oddać, wcale żalu niema:
Stryj pana Wtorkiewicza pewnie go otrzyma.
A stryj jego tak godny, tak dobrą ma sławę
I słuszną, bo, na honor, na całą Warszawę
Nikt takich świéc nie robi i nawet nie drogo:
Po czemu téż w tych czasach najlepsze być mogą?

Wtorkiewicz.

Ty Baronie pod krédą, herbarzu podarty!
To nie mój stryj.

Czesław.

Panowie, wszak to wszystko żarty.





SCENA XI.
Zofia, Czesław, Baron, Wtorkiewicz, Smakosz.
(Smakosz wygodnie ubrany, duży kapelusz słomiany)
Zofia.

A! Smakosz.

Smakosz (pocałowawszy w rękę, rzuca się na krzesło).

Ach królowo! twój podnóżek skona,
Jeśli nie dasz rumianku; niestrawność szalona.

Zofia (dzwoniąc).

Kiedy téż już przestaniesz i truć się i leczyć?

Smakosz (do Stefana).

Rumianku! ach rumianku — nie mogę ja przeczyć
Że serdecznie jeść lubię, bo któż jeść nie lubi?
Lecz dziś nie przysmak żaden ze świata mię gubi.

Czesław.

I cóż więc? może naczczo wyjechałeś z domu.

Smakosz (zrywając się).

Jak można takie głupstwo przypisywać komu! (siada)

Wtorkiewicz.

Ha! ha, ha!

Baron.

Nasz pan Smakosz nie umrze ze czczości.

Wtorkiewicz.

I niech mię djabli wezmą, dobrze że nie pości.

Kto ma dosyć pieniędzy, ten głodu nie znosi
I nie czeka, aż sąsiad na obiad zaprosi.

Baron (na stronie).

A we wszystkiém pieniądze, aż słuchać niemiło.

Zofia.

Powiedz nam więc, Smakoszu, cóż ci się trafiło?

Smakosz (westchnąwszy ciężko).

Wyjechałem zdrów jak sum, lekki jak opłatek,
Czułem już nawet głodu ten drogi zadatek,
Któregem od tak dawna nie miał ani śladu,
Co to tak miłą czyni nadzieję obiadu;
Aż furman wytchnąć koniom gdzieś przy karczmie staje.
Siedzę, czekam... wtém... (wąchając) jakiś zapach czuć się daje:
Wącham... niby jarzyna.. niby coś z mięsiwa,
Wysiadam, idę spojrzeć zkąd ten wiatr przybywa.
Patrze, śliczna na rożnie pieczeń się rumieni,
A mam słabość do pięknej cielęcéj pieczeni.
Mówi więc: parę zrazów ukrój mi do rynki,
Dołóż mi masła, bułki, pieprzu i cytrynki,
Postaw trochę na węglach i dawaj gorąco. —
Przynosi mi soczystą, wybornie pachnącą,
Kraję, jem zraz po zrazie, ale zaraz czuję,
Że jest coś niedobrego, że czegoś brakuje;
Wołam więc, słyszysz! dajno jeszcze ze trzy zrazy!
Zjadłszy jakby z przeczucia, dostałem odrazy,
I więcéj anim ruszył. — Ale ledwie w drogę,
Słabo mi, słabo... słabo... A! już znieść nie mogę,
To poty na mnie biją, to dreszcz jak we febrze...
Stój!.. czekaj!.. w pierwszym dworku tchem ostatnim żebrzę,

By omlecik zrobiono, chcąc wybić klin klinem.
(z westchnieniem) Zjadłem... i sztukę séra... i skropiłem winem...
Napróżno, tu jak kamień; — rumianku, dla Boga!
Czas pędzi, obiad czeka, każda chwila droga,
Do tego podwieczorek Radost dzisiaj daje.
(słabym głosem) O siódméj tam być muszę... brr! jak klin tu staje.

Zofia.

Smakosz otruty, płaczcie kuchnie! płaczcie rzewnie!

Smakosz.

Przeklęty empoisonneur, nie dopiékł jej pewnie.

Zofia.

Z tém wszystkiém, mam nadzieję, że to jakoś będzie,
Że zdrowie wraz z Smakoszem do obiadu siędzie.
Teraz chodź do ogrodu!

Smakosz (żałośnie).

Pocóż do ogrodu?

Zofia.

Przejść się ze mną.

Smakosz.

Tak, ale...

Zofia.

Dla nabycia głodu.

Smakosz.

Ach! gdyby to był sposób, mieszkałbym w ogrodzie.
Ale pozwól, królowo, niech zostanę w chłodzie.

Zofia.

Rób co chcesz, lecz myśl o tém i popracuj głową,
Jakbyś dziś wyleczony mógł się struć na nowo.

(podając rękę Czesławowi, odchodzą, za nimi Wtorkiewicz i Baron — przy drzwiach przesadne ceremonie Wtorkiewicza — ze wzgardą od Barona przyjęte)
Smakosz (sam).

Dałbym rocznie na szpital, dałbym złotych trzysta,
Żebym był zawsze głodny... ale to jak glista.





SCENA XII.
Smakosz, Stefan, Kamerdyner.
(Kamerdyner przynosi rumianek, Stefan z wazką na tacy przechodzi scenę)
Smakosz (siedząc).

(biorąc rumianek)
Ach!... (do Stefana) Co tam niesiesz? słuchaj! (kiwa na niego)

Stefan.

Kaszkę na bulionie.

Smakosz.

Kaszkę? (odkrywa wazkę) kaszka, ha! pachnie! wonie! ślicznie wonie!
Dla kogoż? (dobywa z kieszeni pularesa, z niego łyżkę)

Stefan.

Dla Francuzki.

Smakosz.

Czy tylko nie słona? (kosztuje)
Słaba?

Stefan.

Kaszka?

Smakosz.

Bobiné (znowu łyżkę)

Stefan.

Słaba.

Smakosz (coraz częściej kosztując).

Pachnie!

Stefan.

Ona?

Smakosz.

Kaszka — więc słaba?

Stefan.

Słaba.

Smakosz.

O biedne pannisko!

(odbiera wazkę)

Powiedzże mi, więc słaba? (odpychając tacę z rumiankiem)
Proszę nie tak blizko!
(jedząc) Hm!.. no jakże?... cóż?... ale, jak się kuchmistrz zowie?

Stefan.

Troto.

Smakosz.

Troto... Troto... hm! — coś chodzi po głowie....
Troto... Aha! wiem już, wiem: Jean, brunet, bezżenny.
Miał swój dom, potém... wiem, wiem... ba! to Kant kuchenny.
A kuchnia jaka u was? na blasze? parowa?

Stefan.

Parowa.

Smakosz.

A, to lubię: i czysta i zdrowa.
Wyborna była kaszka. A teraz, kochanku,
Pokażesz mi gdzie kuchnia... nie trzeba rumianku.






Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Aleksander Fredro.