Puszcze polskie/Park narodowy
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Puszcze polskie |
Wydawca | Wydawnictwo Polskie R. Wegner |
Data wyd. | 1936 |
Druk | Biblioteka Polska w Bydgoszczy |
Miejsce wyd. | Poznań |
Ilustrator | wielu autorów |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Knieja... Zwarłaby się ona, zapewne, jak zwiera się dżungla tropikalna w splocie lijan i pnączy, lub „tajga“ syberyjska — ten nieprzebrnięty labirynt krzaków, młodzi drzewnej, wywrotów, burzołomu i zwisających płacht i warkoczy porostów bladych i suchych. Tu jednak w kilku kierunkach rozbiegły się drogi i ścieżki leśne, uczęszczane przez turystów, wychowanków szkoły leśnej, uczonych badaczy, gajowych i — przez zwierzęta puszczańskie. Z gęstego podszytu strzelają ku niebu gładkie strzały sosen, świerków, dębów, klonów i grabów o potężnych pierśnicach i koronach, rozrzuconych w lazurowej wyżynie. Wydać się może, że drzewa te wytężają wszystkie siły żywotne, aby się wybić z mroku puszczy, spojrzeć w oblicze słońca i wtedy dopiero otworzyć ramiona jaknajszerzej, aby w uniesieniu radosnego wzlotu objąć świat cały — tak piękny i tak drogi! Wtedy gdy piony, niepowstrzymanie parte wzwyż siłą gonną, dążą ku niebu, niczem już nie przesłoniętemu, — korzenie, niby węże mocarne drążą piachy i zwały glin, odwalają głazy i rozłogami swemi coraz to mocniej wżerają się, wczepiają w grunt, i ni to kotwice, ni to przyciesie podziemne wspierają olbrzymie piony, ciągnące się i prężące ku słońcu. Niby malarz gigantyczny rzucił plamy farb na okiem nieogarnięte płótno. Jarzą się one, mienią wszystkiemi barwami, o odcieniach tu przedziwnie jaskrawych, tam znów — ledwie dla oka uchwytnych! Ciemna zieleń grabów i dębów, jasna — klonów, i brzóz, czerwone ozdoby jarzębin, zwisające koralowe okiście kaliny, krwawe krople porzeczek leśnych i malin, czarne paciorki innych jagód dojrzałych i soczystych, a pomiędzy pionami i w matecznikach głuchych, moczarnych — granatowe i fioletowe cienie lub złote, promienne smugi słońca, przebijające się poprzez namiot koron, i w blasku ich — płonący, przebogaty kobierzec kwiecisty, szczególnie na wiosnę, zanim nowe zagony liściaste nie rzucą w głębię puszczy ciężkiej zasłony mroku, w którym mchy tylko, trawy i grzyby wyrastać i rozwijać się mogą. Niby złocone filary nieśmiertelnej, niezniszczalnej świątyni Jariły lub Świętoroha, połyskują potężne sosny, — smukłe, żywione sokami upadłych już ojców i matek, butwiejących, mchem poszytych, roztopionych w potoki żywiczne, w próchnicę słodką i żyzną.
Piękne, dumne sosny, czy wiecie, że pramatki wasze, w tratwy przez orylów garunami powiązane, płynęły niegdyś bystrzem Wisły do Gdańska, a stamtąd na krypach żaglowych do Lubeki, gdzie w wieku XV-ym i XVI-ym gromadził się ówczesny lud morski? Przybycia ich oczekiwali szyprowie holenderscy, hiszpańscy i portugalscy, a potem... a potem stawiano je, jako maszty, na galarach, brygantynach i galionach, zbrojono w reje, na których dudniły wydęte, ni to piersi lecących łabędzi, pojemne żagle chwytne, gdy tymczasem na prężnych topach ostroiglastych łopotały, z bryzą igrając lub szydząc ze sztormów, bandery dumne i drapieżne? Jakie wichry w szale rozbestwionym chyliły te nasze sosny masztowe? Jakie morza w dobie zwary mglistej ciskały na nie syczące płaty słonej piany? Jakichże to szyprów znamienitych komendę, rzucaną z kasztelów, słyszały te maszty od stali mocniejsze? Z jakiemi, kiedy i gdzie zmagały się burzami? W jakiej kipieli i na jakich oceanach znalazły grób bez znaków i wspominków? Czy słyszałyście o tem, sosny Białowieży? czy nie dobiegała was nigdy siewierz od Bałtyku i nie szeptała wam o tych, co już odeszły, chociaż wy w oplocie swych korzeni wężowych trzymacie mocno ich pnie zapadłe w będzinie przegniłej i w piasczystych warstwicach?
Wszystkie tu drzewa odmienne są i dziwne... Nie pozna tu mieszczuch ani dębu, ani lipy... Trzysta i pięćsetletnie dęby nie rozrosły się tu wszerz, jak te krępe, przysadziste mocarze równin naszych i parków; wybujały zato wgórę prostemi kolumnami bez konarów i narości i dopiero u szczytu rozrzuciły gałęzie, tworząc małą koronę, bo o miejsce pod słońcem walczą tu z niemi olbrzymy, o słoneczne wino i szał słoneczny zazdrosne.
Ponad wszystkie piony gonne wybił się świerk, — najwyższe z drzew naszego lądu. Taki król nad króle stoi w Parku Narodowym, wpobliżu brzegu rzeczki Hwoźny i z wysokości 47 metrów majestatycznie spoziera na bardziej przyziemną brać iglastą i liściastą. Świerki niebotyczne rzucają wokół siew obfity, płodne i o nieśmiertelność stroskane. Pada on nieraz na gałęzie drzew okolicznych. Spadł tu niegdyś wiatrem porwany na 500-letni dąb jagielloński, a na jego popękanym konarze wyrósł młody świerk, korzenie swe wdrążywszy w spróchniały miąższ ramion starca. Na innych jego gałęziach, niby na glebie żyznej, szumią jarzębiny. W pobliżu również stary dąb runął już i leży, pokonany przez czas, który jest śmiercią i odrodzeniem. I lipy też wybujały tu niezwykle, gładkie, o gałęziach i listowiu, na szczycie szemrzącem jedynie. Daleka tam droga dla pszczół, co tu po biały „lipiec“ z pasiek i barci zalatują, zwabione zewsząd, bo wiatr niesie hen — w przestworze miodową woń złocistego kwiecia... Na lipowych rozłogach rozsiadły się krzaki jemioły. Niedaleko od drogi w południowo-zachodniej części parku, w małej kotlinie bagnistej — stłoczyły się różne drzewa: osiki, brzozy, dęby i świerki. Nad Orłówką ciągnie się jesionowo-olszowy las, — a w nim niebrak świerków, brzóz, dębów i grabów, od dołu pionów zdobnych w płaszcze bluszczowe. Wszystko umieściła tu natura! W parku znajduje się nawet bór bagienny, gdzie z mchów, wełnianki, żórawiny i trzcin wyrastają bajraki — sosenki charławe, świerczki słabowite i nikłe brzózki. Przy drodze pałacowej, na zachodnim jej odcinku wznoszą swe strzały sosny dziwne, o pniach zdobnych w „krezy“ z kory odstającej, niby okapy strzech dranicowych. Niedaleko stąd, stłoczywszy się, jakgdyby dla obrony przed nacierającym napastnikiem, pomrukuje gaj starych dębów, co być może hymn do Peruna przechowały w pamięci, a dokoła wre zaciekła walka, gdzie lipy wypierają brzozy, to znów białopienne brzozy zagłuszają młodą porośl lipową, aż wkońcu lipa zwalcza i mknie w wyżynę, odbierając brzozie słońce i radosny lazur nieba. Kolejno, mieszają się i znów stają w swoich szeregach, świerki, sosny z dębami i brzozami, znowu — świerki, a za niemi — dęby, jesiony, olchy czarne, graby i znowu ponad inne drzewa wybiega świerk.
W Parku Narodowym na obszarze prawie 50 km2 znalazły się więc wszystkie zasadnicze typy drzewostanów, a mianowicie — trzy rodzaje borów: sosnowy, świerkowy i mieszany, czyli zawierający w swoim składzie graby, dęby, lipy i klony; czasami zaś posiadający jeszcze jesiony, olchy, wiązy, brzozy i osiki, oraz grud trzeciego typu, —
jesionowo-świerkowo-olszowy, i wreszcie prawdziwy oles, — tak bardzo charakterystyczny dla ościennego Polesia. Sprzeciwiają się jeszcze burzącej sile czasu olbrzymie dęby i świerki, jakgdyby zsiniałe suche i martwe, rzekłbyś — skamieniałe za życia, lub jak ów świerk, co stoi niby przeogromny kandelabr na ołtarzu, jakim jest ziemia cała przed obliczem Najwyższej Potęgi Tworzącej. Wpobliżu granicy parkowej, za mostem Sierganowskim inny świerk siedzi okrakiem na wywrocie dębowym, a korzeniami głównemi w ziemię wspiera się mocno, bocznemi zaś ni to linami osiecił, obezwładnił, w pęta wziął kłodę zmurszałą. W różnych miejscach w Parku, wpobliżu zwykłych nawet szlaków turystycznych wiele innych dziwów i cudów nagromadziła prastara puszcza polska, o którą nasi dawno umarli przodkowie walczyli z Jadźwingami, Litwą i Rusią. Uczą te dziwy i te cuda umiłowania Natury i jej z niczem niezrównanego piękna i harmonji, budzą namiętne pragnienia, aby piękno to oszczędzano wszędzie — i powtarzano sobie niby przysięgę: „ochraniaj i miłuj czarowną przyrodę swej ojczyzny, szanuj życie wszystkiego, co żyje w niej i co tylko pragnie żyć!“
Ileż to natchnienia dają człowiekowi te malownicze lub groźne zakątki puszczańskie! Jakąż siłą wieje od tego oceanu zieleni! Uczeni i ucząca się młodzież poznają tu tajemnice bytu, ukryte prawa natury, a przybywający do puszczy goście zagraniczni nie zapomną nigdy czaru naszych borów i grudów, bo tylko u nas pozostały podziśdzień te cudowne resztki przedhistorycznych puszcz, pełnych wyczuwanych wyraźnie tajemnic i ich nieznanej przeszłości, gdy to człowiek pierwotny pierwsze nieśmiałe jeszcze stawiał tu kroki. W lecie — przybrana w płaszcz zielony, na jesieni — w szaty barwne i złociste, w zimie —
opuszczona sadzią srebrną i białemi czapami śniegu — piękna jest zawsze puszcza Białowieska! Piękna i tajemnicza, bo w pogwarze liści i igliwia brzmią jakieś wieści trwożne; w rozkołysaniu i rozmiotaniu gałęzi, wstrząsanych wiatrem jesiennym, — wyje zgroza, a w zimie — niewiedzieć skąd dobiegają ciche westchnienia i szepty, gdy na puszysty osyp śnieżny spada zrywająca się z łapy świerkowej biała, skrzepła na mrozie czapa, lub skrzypnie i trzaśnie pochylony ku ziemi śniegołom, albo przemknie sarna po twardej naledzi.
Trwałe są ślady dawnej sławy puszcz polskich po świecie. W bardzo rzadkiej obecnie książce „Quattuor libri amorum“, napisanej przez poetę niemieckiego, Konrada Celtisa, a wydanej w r. 1502, znajdujemy opis polowania na żubra. Obraz ten przytaczamy za czasopismem „Łowiec Polski“ w przekładzie Witołda Ziembickiego:
...Jest to owa szczególna okolica, w której
Żyją kosmate żubry i potężne tury!
Zwierz to iście potworny, w obyczajach srogi,
Wzrok ogniem ciskający ma, zagięte rogi,
Sierść czarną, łeb kudłaty, jak i cielsko całe,
Długa broda okrywa mu gardło nabrzmiałe.
Gdy w drodze nieprzyjazna stanie mu istota,
Na rogi ją porywa i w powietrze miota,
Gdy gniewny — wszystko niszczy i miażdży dokoła,
Nawet drzewa obala uderzeniem czoła!
Myśliwiec jednak, kiedy wytropi to zwierzę,
Takim oto podstępem do niego się bierze:
Najpierw podrażni bestję i twarde jej ciało
Kaleczy, z łuku zręcznie wypuszczoną strzałą.
Poczem niby ucieka i za pniem się chowa,
W który wali rogata, straszna żubrza głowa.
Byk szaleje i pragnie dostać napastnika,
Wkoło dębu go szuka, lecz tamten umyka
I co chwilę zza drzewa nowy cios wymierza,
Gęsto raniąc oszczepem mocną skórę zwierza,
Tak, aż go wreszcie siły opuszczają snadnie
I, do walki niezdolny, ustaje bezwładnie.
Wtedy łowcza drużyna wychodzi z ukrycia,
Otacza zwierza kołem i pozbawia życia...“
A poeta polski zygmuntowskiej doby, Mikołaj z Hussowa pisze na osobiste polecenie Leona X poemat „De statura, feritate et venatione bisontis“ t. j. „pieśń o żubrze, jego dzikości i polowaniu na niego“, bo rozciekawiły papieża opowiadania o łowach królów polskich.
Dawni królowie nasi, od Władysława Jagiełły poczynając, i aż do Stanisława Augusta uważali Puszczę Białowieską za najlepsze, najmilsze ich sercu łowisko. Przesunęły się w mroku jej kniei wspaniałe postacie historyczne: Jagiełło, który na „Jelenich Górach“ w pościgu za zwierzyną złamał sobie nogę w goleni, Aleksander Jagiellończyk, jego żona — Helena, omal nie stratowana tu przez napędzone przez obławników żubry, Zygmunt August, który ustalił karę śmierci za zabicie żubra; Stefan Batory, myśliwiec namiętny, Augustowie II i III; nawet Stanisław August, choć nie miał zamiłowania do łowów, zjeżdżał jednak do puszczy, a w r. 1784 brał czynny udział w polowaniu, gdy to przy udziale dwu tysięcy naganiaczy spędzono do „miotu“ wielką ilość żubrów, niedźwiedzi, wilków i dzików.
Królowie nasi niezmiernie dbali o prawa oberstrażników, strażników i strzelców i o sumienne wykonanie przez nich obowiązków, związanych z ochroną puszczy, czego dowodem są liczne dokumenty, podpisane przez Batorego, Zygmunta III, Władysława IV, Sasów i Stanisława Augusta. Dokumenty łowczego w. ks. Litewskiego zaczynają się najczęściej od słów: „Dla zachowania w łowiech lepszego porządku z woli j. k. mości, pana naszego miłościwego...“ Królowie osobistym nieraz podpisem opatrywali darowizny i nadania dla strzelców puszczańskich, jak naprzykład Jan III, zatwierdzając „conservatia praw strzelców Puszcze Naszej starostwa Bielskiego“.
Za dawnych czasów pełno zwierza kryła w swych matecznikach Puszcza. Małe, krępe koniki leśne tabunkami pasły się na łąkach puszczańskich. Za Augusta II-go Zamoyski otrzymał w darze od króla kilka takich koni, lecz potem wieści o nich urwały się nagle. A przecież była to zapewne zwierzyna pożądana, skoro wielki książę kijowski, Włodzimierz Monomach, w pamiętniku swoim chełpił się tem, że „rękami pętał i z puszczy wyprowadzał konie dzikie“. Zniknęły i tury — pozostał największy i najmocarniejszy z byków, żubr.
W czasach późniejszych z rozpowszechnieniem broni palnej bardzo się odmieniło łowisko puszczy. — Po rozbiorze Polski Rosjanie, zagarniając Puszczę znaleźli w niej około 700 głów żubrów, 250 łosi i wielką ilość innej grubej zwierzyny: jeleni, sarn, dzików i niedźwiedzi. Kłusownicy, wdzierając się tu z utworzonych nowych Prus Wschodnich, zmniejszyli ilość żubrów do 300 sztuk, a wojska napoleońskie, dążące ku Moskwie przez nadleśnictwo puszczańskie Jaźwiny i Browsk, wytępiły bobry i zdziesiątkowały zwierzynę łowną tak bardzo, że car Aleksander I wydał w r. 1820 dekret o najsurowszej ochronie puszczy. W dziewięć lat potem żubrów było już 711 głów, a łosie obliczano na 180 sztuk.
Powstanie r. 1831, podczas którego walki toczyły się w różnych miejscach Puszczy, a nawet na terenie parku pałacowego, gdzie przed wojną r. 1812 stał spalony przez Francuzów pałacyk myśliwski Augusta III-go, zadało nowy cios łowiectwu puszczańskiemu. Carowie opiekowali się Puszczą, a szczególnie jej zwierzostanem, zwracając uwagę na ściganie kłusowników i tępienie drapieżców czworonożnych. Około r. 1880 wytępiono w Puszczy wszystkie niedźwiedzie i rysie. Przed wojną Puszcza Białowieska posiadała ogromną ilość najcenniejszej zwierzyny, a mianowicie: 727 żubrów, 59 łosi, 10 000 jeleni, krzyżowanych z Wapiti, 1500 danieli, 5000 sarn, 2225 dzików. Taka obfitość zwierza miała szkodliwy wpływ na jego rasę jak też i na drzewostany puszczańskie, ponieważ zostały objedzone krzaki, podszyt, podrost i niżej umieszczone gałęzie drzew. Pomiędzy łosiami a jeleniami wynikła wtedy walka o pokarm i rosochate byki uprowadzać zaczęły swoje klępy i cielaki na nowe pastwiska, przeważnie na Polesie i Litwę. Jednocześnie zwycięskie jelenie o pięknych wieńcach zaczęły się degenerować w zatrważający sposób, bo nawet skrzyżowanie ich z węgierską odmianą nie mogło już odmłodzić i naprawić rasy, która stawała się coraz bardziej słabą i mniej odporną na epidemje i warunki klimatyczne. Zaradzono temu jednak, ustalając kontyngens jeleni, danieli i dzików do odstrzału.
Wojna światowa r. 1914—18 wytępiła niemal zupełnie zwierzynę w Puszczy, a w okresie przejmowania jej przez władze polskie w marcu 1919 r. padła ostatnia żubrzyca, zabita przez kłusownika z Białowieży; z innych gatunków pozostawało 200 jeleni, jeden łoś w bagnach grudów świsłockich, 900 sarn i 210 dzików.
Rząd polski zorganizował ścisłą ochronę zwierzyny, tępiąc wilki, podkarmiając kopytne zwierzęta przez zimę, zakładając solne lizawki dla jeleni i sarn i walcząc z epidemjami, szerzącemi się nieraz w puszczy. Takie zarządzenia po piętnastu latach znacznie już podniosły zwierzostan, wyrażający się obecnie w następujących liczbach: 140 łosi, 560 jeleni, 5600 sarn, 1360 dzików, 10 000 zajęcy, 110 rysiów, 200 wilków, 1150 lisów, 410 borsuków, 28 bobrów, 1900 głuszców i 7000 cietrzewi. Dyrekcja lasów państwowych założyła rezerwaty łosi w powiecie Kosów Poleski i w nadleśnictwie Iwacewicze, obok którego znajduje się rezerwat bobrowy nad Zegulanką.
Piękne są łowy puszczańskie na wiosnę, w jesieni i zimie! Przy pierwszych zgrzewkach wiosennych po borach, niedostępnych bielach i wrzosowiskach wykuwają swoje hejnały pogańskie głuszce czerwonobrewe i skrzą się słonecznemi iskrami czarnych pancerzy. Z moczarów dopływa bulgot tokujących cietrzewi; nad oparzeliskiem krzęczą ciągnące słonki, wypatrując samice, wśród kęp i łazów zaczajone; w wiszarach wyciem i skowytem odzywają się wilki, ochraniając swe lęgi tajemne, zapadłe w czerotach i wyciekach, co z kępin i ganów z dniem każdym zbiegają obficiej, bo śnieg czernieje na dobre, opada i topnieje. Po wyżarach i bezdrożach pęta się lis, wyglądając oszalałe od parkania się zające i ptaki, pijane z miłości.
Przez sierpień po zagajnikach pobekują kozły o ostrych porożach, nadsłuchując, czy nie piśnie w pobliżu stęskniona do gonu sarna, w haszczach zaszyta i żądna zapłodnienia. W miesiąc później porzucają swe zimowe ostoje jelenie, szukać poczynają otwartych kaleni, a conajstarsze byki włóczą się samotnie po sapiskach, porykując groźnie na widok śpiczaków zuchwałych. Tam też ciągną łanie i, ogryzając nabrzmiałe sokami pędy olch i brzóz, czekają na krótką chwilę miłości. Wiedzą, że nastąpi ona i że przyniesie ją z sobą najsilniejszy byk o wieńcu skrwawionym i sam broczący krwią po walce zaciekłej, więc czekają spokojnie, pokorne wobec woli losu. I oto, gdy w lasach tam i sam opadać już zaczną żółte i czerwone liście osik, pewnego dnia przed świtem rozlegnie się głuchy, chrapliwy poryk samców. Jest to sygnał turnieju, wyzwanie, rzucone innym bykom w okolicy. Niedługo już czekać, aż poranny powiew przyniesie głośne westchnienia walczących jeleni, szczęk zderzających się rogów i głuchy tupot racic, brużdżących ziemię, znużoną rodzeniem, tęskniącą do długiego uśpienia. Niebawem kończy się to rykowisko i rogowanie wściekłe, ale, zanim umilkną odgłosy walk namiętnych, — niejeden padnie strzał, a niezawsze z broni legalnego myśliwca, bo i kłusownik przebiegły, prawowity prawnuk dawnych strzelców i osoczników królewskich, — tych wszystkich Fedków Buraczyków, Janków Borsuków, Pietrków Harkabusów, Iwanków Sokołów, Hawryłków Zielczuków, Wasylów Sopichów i Jurków Lisowskich, od których się roi w „Ordynacjach puszcz królewskich“, — podciąga tu też i kluczy tropem rysim, aby coś urwać, ustrzelić, a niezawodnie i skrycie, dając folgę niezmożonej kłusowniczej pokusie.
Gdy zaś przyjdzie zima — śniegi wysokie przysypią puszczę, przytłoczą, ubielą, po krawędziach, kujawach i po bielach nagromadzą wydm, co pod smaganiem wiatru mroźnego kurzą się zgrzytliwie i wymachują rozwianemi grzywami. Na sosnowych i świerkowych łapach osiadają ciężkie czapy śnieżne, chyląc je ku dołowi, ponad który w walce zaciętej wybiły swe wierzchowiny wysoko i dumnie. Do półpionów grzęzną w zaspach świerczki i osiki podszytu; ciemne graby, dęby i olchy czernią się, jak grube kreski węglowe na białem tle zaśnieżonej puszczy. Puszysta sadź otula igiełkami cienkie gałęzie leszczyny i klonów. Białe brzozy, niby widma płaczek nieutulonych, majaczą tam i sam — smętne i, zda się, zrozpaczone. Nad oparzeliskami z olch czarnych i osik zwisają sople lodowe, niby łzy, zamarłe nagle. Cisza panuje dokoła. Zrzadka tylko druczy jakiś ptaszek w gąszczu świerkowym lub ciurka dzięcioł pracowity... Bezszmernie kica na zapadających się w śniegu skokach zając, słuchami poruszając spokojnie i trzeszcze wyłupiając bezmyślnie. Nagle daje słupka, zamiera, a po chwili zaczaja się pod zawałem. Przez haszcze z grondu dębowego wędrują dziki na nowe leża, dmuchając gniewnie. Prowadzi je maciora sadlista, za nią wycinki cięte, paciuki zakłopotane i warchlaki śmigliwe. Na końcu odyniec się przybłąkał i wali czarnym szlakiem, chrząkając i jeżąc pióra, cały w osmolu, zły, że go razporaz odpędzają wycinki zadzierzyste. Błyska więc fajkami, szablami zgrzyta i nadąża zdala. W zaroślach gęstych podnosi głowę rogatą jeleń płowy, a rozłogi wieńca ni to gałęzie suche poruszają się zwolna, gdy koronę dźwignie nad zieloną świerczynę. Strzyże łyżkami, chrapy rozdyma, zaniepokojony, bo tuż przemknęła w popłochu sarna lekkonoga i — bukietem śmignąwszy na krawędzi jaru dała nura bez śladu i echa. Tam lis rudy spłoszył sarnę z żerowiska. Dynduje od świtu drapieżnik przebiegły i myszkuje. Zwęszył czuchem zająca odsiadującego pod wywrotem, i, przypadłszy do ziemi, czołga się, oczy wlepiwszy w szary smuż. Ale kot wypada z kryjówki i młyńcem pędzi naoślep, świecąc osmykiem a potem majaczyć poczyna i kluczyć aż zapada znów w chróścinie, wypłoszywszy z niej cieciorki, odlatujące z kwokaniem trwożnem. Spostrzegła szaraka sroka-plotkarka i nuże — drzeć się i brzechać! Lis tropi przy samej ziemi, kitą z drgającym kwiatem na końcu zmiatając opusz śnieżny. Dopadł wreszcie trzcin nad zamarzniętem bajorzyskiem i wcisnął się w jego gąszcz, jak zjawa. Umilkła sroka zaciekawiona... Cisza... I nagle zrywa się żałosne kniazienie zająca, a potem znowu — cisza. Szukając ustronnego igrzyska, przekrada się przed ducht wilczura,
wlokąc za sobą puszyste polano. Staje, bo chrapy pochwytują duch jeleni, a słuch zgrzyt cichy śniegu pod racicami. Waha się stary basiura, uszy tuli i łyska świecami, bo nie przydybie wszak rogacza bez zgrai, sam w pojedynkę nie upora się z nim, byk bowiem odrzuci go wieńcem spiczastym, pokopie, stratuje... Stoi więc nieruchomy, niby cień szary, złowróżbny. Aż nagle spostrzega lisią kiść, ale późno już... Trzymając w pysku udławionego zająca, lis przesadza kopiec nad norą głęboką. Truchtem odbiega szary drapieżca i kołuje po kniei, chciwy i baczny... Tam widzi głuszca, co przywarł do pnia sosnowego, tu na borowinie jagodnej podniosły się cietrzewie i posiadały na jarzębinach; koło kępin śmiga łasica, na jarząbki snadź czyhająca, bo popiskują one głośno, grzebiąc w mechowych poduszkach. Wilk spostrzega nagle świeży, złocisty od kropel żywicy zacios na świerku... Człowiek?! Węszy leśny bandyta, ogląda się wokół i, podwinąwszy polano, sadzi przez drągowiny, wykroty i krzaki, aby zdala być od człowieka, acz nie wywęszył go zbliska. Wpadł do kniei i usiadł, mrużąc żółte ślepie. Jakieś myśli, niemiłe wspominki ogarnęły go, widać, i zaniepokoiły złem przeczuciem. Nie dziw! Przebiegł bowiem stare bobrowisko, a pamięta, że, przed laty, okoliwszy haszcze zgrają, zarznął tam klępę... ale teraz nie widział oddawna tropu łosiowego. Znowu w innem miejscu,
gdzie zwarł się matecznik ciemny, gromadził sobie łom na zimowe budowisko niedźwiedź bury. Mamrucząc, przewracał kloce, włóczył suche leże, rozczesując kłaki pazurami, przykładał się i tak i owak, moszcząc się na barłogowanie zimowe. Dawno to było, a basiura pamięta, że, z miotu wywinąwszy się szczęśliwie, przybiegł tu w nocy i ujrzał trop niedźwiedzi; szedł ku Narwi, a widoczny był, bo bury kneź juszył obficie, krew roniąc na śnieżną naledź i na suche liście olch i trzepieciny... A teraz! Teraz wilk nie natknął się nigdy na niedźwiedzie budowisko... Inne czasy. Ciaśniej już w puszczy!
Jedyny pozostał tu jeszcze, godny wilka współzawodnik. Ryś plamisty — tępiciel saren i zuchwały wróg jeleni młodych. Spada na kark i przegryza tętnicę kozłom i spiczakom, tropi zające, porywa głuszce, cietrzewie i kaczki, skrada się do wiewiórek w grudach dębowych i w borach, a nie gardzi niczem, co może na chwilę ukoić jego nigdy nienasycony głód i pragnienie krwi żywej, gorącej... Trudno wykryć centkowanego kota. Wybiera on takie ostępy i wertepy, gdzie ani człowiek, ani zwierz dotrzeć nie mogą. Zrzadka tylko zdradzą go ślady na śniegu albo zadziory na korze, gdy czyścić zacznie i ostrzyć pazury, na łowy ruszając, lub gdy rysica wprawia kocięta w sztukę wspinania się na gładkie piony sosen.
Na wiosnę nad puszczą ciągną na północ klucze ptactwa przelotnego. Zatrzymują się tu na noclegi po narewskich moczarach, po trzęsawiskach leśnych, gdzie syk rozlega się łabędzi, gęganie gęsi, bociani
klekot, gdzie kierają żórawie płochliwe i czujne, kwakają i pogwizdują stadka krzyżówek, chichocą się kaczory, wrzeszczą czajki, chrapoczą kuliki — małe i duże. Milknie to wszystko z pierwszym podmuchem wiatru letniego, odlatuje dalej lub kryje się w trzcinach i zaroślach na sapiskach niedostępnych. Zato inne tu wre życie, dzikie i wolne. Na skraju puszczy grda derkacz bystronogi, w brzezinie kokają cieciorki, w świerkowym podroście kłochczą kury głuszcowe, w zbożu na bielach ciągoczą kuropatwy, po strępach, zarosłych leszczyną, kokcieli pardwa, rzadki tu obecnie gość północny, i cincini, gwiżdże, piska, ćwierka mnogi drobiazg skrzydlaty, po nocach płoszony kukaniem sowy, w dzień — kwileniem i skwirem orła-bielika, jastrzębia i kani — co, jak łasica, wszędzie zajrzy, prześlizgnie się, urwie. — Letnią i zimową puszczę przecinał niegdyś największy jej mocarz, żubr ale teraz nie on sam, lecz ludzie obrali mu ostoję i poiska: ludzie, co go chronią i wszelką otaczają opieką.
Znawca żubra, dr. Konrad Wróblewski, w swojej monografji stwierdza, że przed zajęciem Puszczy Białowieskiej przez wojska niemieckie pozostawało w niej około 800 głów tego zwierzęcia, które pod koniec wojny znikło na terenie puszczańskim, nie z głodu jednak, lub od epidemji, lecz od kul mauzerów pruskich. Dowodzi tego list pułkownika armji niemieckiej, p. Konstantego Chłapowskiego, oraz książka Grubera — adjutanta sztabu dywizji niemieckiej „Die Eroberung des Urwaldes Białowies in deutscher Verwaltung“. Po odejściu Niemców w zimie r. 1919 w Puszczy przechowało się jeszcze dziewięć głów żubrów, lecz osiem ich sztuk pochłonęła inwazja bolszewicka, a w r. 1921 ostatnią żubrzycę ustrzelił były gajowy puszczański. Tragiczny los tego rzadkiego zwierzęcia spowodował założenie w Niemczech „Międzynarodowego Stowarzyszenia ochrony żubra“, gdzie i Polska ma swego przedstawiciela.
Żubr przetrwał, jako potomek dzikich bawołów (Bison priscus) z drugiego okresu trzeciorzędu. Przodkowie jego prawdopodobnie przywędrowały tu z podbiegunowych części naszego globu. W epoce dyluwialnej i aż do czasów obecnych bawół ów przechodził różne fazy ewolucyjne, co zmieniło jego pierwotne rozmiary, kształty i budowę wewnętrzną. Współczesny żubr, w dzikim stanie przechował się w naszej puszczy Białowieskiej i na Kaukazie. Autor tej książki widział żubra w stanie gniewu, gdy, podczas jednego z polowań przedwojennych w Białowieży w miocie ukazał się stary żubr-byk. Widać go było już zdaleka, bo szedł przez niewysokie zarośla świerkowe, nad któremi wznosił się potężny garb, okryty szaro-brunatną kądzielą. Doszedłszy do haszczy, zatrzymał się w nich. Pochylony ogromny łeb i długa broda pozostawały nieruchome i tylko nieduże, prawie okrągłe uszy poruszały się
niespokojnie, starając się zrozumieć, skąd nadąża nagonka. Wprawni obławnicy szli jednak równym łańcuchem, więc żubr dziwnym instynktem swoim nie mógł odnaleźć żadnej luki, którą potrafiłby przemknąć, uderzywszy na osoczników. Zrozumiał to i, widocznie, wtedy dopiero wezbrał w nim gniew. Zjeżył kosmatą grzywę na karku, jeszcze niżej opuścił łeb. Błysnąwszy czarnemi rogami i wyrzucając kopytem wraz ze śniegiem mech i darninę, oblizywał wargi chropawym językiem, aż nagle wydał ponure, urwane chrząknięcie, zda się, ciche, a tymczasem wypełniło ono wszystko wokół, bo z potężnej wybiegło piersi. Po chwili, smagając się krótkim, włochatym ogonem z prawie czarną kitą na końcu, pomknął wprost przed siebie, szeroką piersią i łbem niby taranem rozsadzając zbity gąszcz. Spod kopyt wylatywały mu grudki skrzepłego śniegu, gałęzie i płachty darniny. Gdy wśród drzew migał szaro-brunatny kadłub żubra, uwidoczniły się jego wysokie, muskularne nogi i potężna szyja, w nasadzie swej tonąca w gęstem uwłosieniu. Gdy, robiąc potężny skok przez leżący wywrót, wzniósł się nagle ponad gąszcz krzaków, wydał się olbrzymem, a w chwili tej stały się zrozumiałe słowa Cezara, który, opisując żubry, twierdził, iż są większe od słonia. Żubr pędził coraz szybciej, unosząc na karku i grzbiecie obłamaną posusz i płachty śniegu, strząśniętego z łap świerkowych. Przemknął jak tocząca się niepowstrzymanie bryła i zniknął w kniei, niby zjawa z minionych wieków, gdy jego przodkowie pasły się spokojnie wpobliżu żerowisk mamutów i nosorożców, wymarłych na setki tysięcy lat przed żubrem, ostatnim świadkiem zarania naszej ery.
Miałyżby zniknąć bezpotomnie te wspaniałe, potężne zwierzęta o tajemniczym wyglądzie i ponuro smutnem, jakgdyby starczem spojrzeniu? Rząd Polski i jego organy, rządzące lasami, myśli tej dopuścić nie mogły, i zwróciły osieroconej puszczy najwspanialszego przedstawiciela jej przyrody, żubra. Nabyto dwa byki i cztery krowy w Niemczech, a potem, byka w poznańskim „zoologu“. Umieszczono je w zwierzyńcu, mającym 40—50 hektarów powierzchni i niezbędne dla tego gatunku warunki topograficzne i pokarmowe. Rezerwat ten otoczono płotem, nawet dla rysia trudnym do przebycia, a straż łowiecka dniem i nocą znajduje się na swych posterunkach, czuwa nad bezpieczeństwem żubrów, dostarcza im potrzebnej i najlepszej paszy — siana, owsa i buraków. Zwierzęta czują się tu doskonale, o czem świadczy ich wygląd oraz płodność krów. Wkrótce zapewne założony zostanie nowy zwierzyniec dla żubro-bizonów, gdy tymczasem w rozszerzonym Zwierzyńcu Białowieskim pozostaną wyłącznie żubry
czystej krwi. Te dzikie byki są odważne i posiadają bardzo silnie rozwinięty zmysł orjentacyjny. Rozgniewane łamią lub wyrywają z korzeniami młode drzewa. Z buhajami jednak i wogóle z bydłem domowem nietylko żyją w zgodzie, lecz chętnie pasą się razem. Nienawidzą zato psów, koni i jeleni. Młode żubry czują szacunek dla starych dzików — odyńców i ustępują im z drogi, a nawet gdy leżą na „kuprysku“, gdzie tarzają się w suchej ziemi, to na ich widok powstają i odchodzą. Żubry żywią się wyłącznie trawą i dopiero przy braku jej — pokarmem drzewnym, jak to czynią jelenie, które przed wojną wyparły z puszczy łosie i poważnie zagroziły bytowi żubrów, gdyż pozbawiły je najlepszego pokarmu trawiastego i wytępiły jednocześnie młode zagajniki sosnowe i lipowe, co znów odbiło się niezmiernie szkodliwie na stanie pszczelnictwa, które od niepamiętnych czasów rozwijało się na obszarze Puszczy.
Obecnie stado żubrze, istniejące w Zwierzyńcu Białowieskim, to już nie te dawne, dzikie żubry, — duma i krasa Puszczy. To nie te olbrzymy, którym wszystko ustępowało z drogi, a człowiek, ujrzawszy je przypadkowo na duchcie, pędził co tchu starczyło, aby ukryć się za grubym pniem drzewa. Na swoich terenach teraźniejszych żubry są nawpół udomowione i spokojnie przyglądają się tłumom turystów, stojąc o jakie trzydzieści kroków od nich i nie zdradzając ani gniewu, ani nawet zaciekawienia. Napatrzywszy się, odchodzą powoli i, pewno znudzone odwiedzinami, kryją się w gąszczu, od czasu do czasu nawołując się krótkiem chrząkaniem.
Niema jednak innej rady! Duma narodowa nie pozwoli nam na to, aby wypuścić te nieliczne okazy na wolność, dać im możność zdziczenia i narazić je na zagładę od kuli kłusownika, albo od niesprzyjających warunków, wytworzonych przez obecny stan puszczy. Może z czasem, kiedy człowiek stanie się kierownikiem wszechwładnym losów drzew i zwierząt puszczańskich, może uda mu się stworzyć takie warunki, w których żubr będzie mógł powrócić bez obawy do stanu pierwotnego. Przez ten czas, pod wpływem dobrze zorganizowanej propagandy, ludność puszczańska i ta — z sąsiadujących od zachodu borów Bielskich, niegdyś ściśle z Puszczą związanych, zrozumie prawdopodobnie, że nie wolno tępić tych pięknych zwierząt, tej jedynej pozostałości zamierzchłych epok, przecudnych wspaniałych tworów Natury. Wtedy to na bielach puszczańskich i w olosach będzie się rozlegać ciężki chód i chrapliwy głos żubrów — wolnych i dzikich. Wtedy to ujrzymy je w całej ich groźnej okazałości i w dumnym spokoju, przecinające koleiste drogi i duchty puszczańskie, gdy, potrząsając grzywami i brodami, będą kroczyły ku nowym pastwiskom — bez obawy przed niedźwiedziem, rysiem, wilkiem i najniebezpieczniejszym drapieżnikiem — człowiekiem, który w czasie Wielkiej Wojny usiłował przerwać nazawsze nić życia tego potężnego i szlachetnego zwierza. I puszcza Białowieska, uznana znów za jedyną najprawdziwszą ojczyzną żubra, stanie się nadal puszczą-matką tego mocarza.