Puszcze polskie/całość
<<< Dane tekstu | ||
Autor | ||
Tytuł | Puszcze polskie | |
Pochodzenie | Cuda Polski | |
Wydawca | Wydawnictwo Polskie R. Wegner | |
Data wyd. | 1936 | |
Druk | Biblioteka Polska w Bydgoszczy | |
Miejsce wyd. | Poznań | |
Ilustrator | wielu autorów | |
Źródło | Skany na Commons | |
Inne | Pobierz jako: EPUB • PDF • MOBI | |
| ||
Indeks stron |
F. ANTONI OSSENDOWSKI
PUSZCZE
POLSKIE
WYDAWNICTWO POLSKIE
<R. WEGNER>
POZNAŃ
WSZELKIE PRAWA ZASTRZEŻONE
*
Układ ilustracyjny i graficzny
JANA KILARSKIEGO
*
Druk rotograwurowy wykonały Zakłady Graficzne
BIBLJOTEKI POLSKIEJ W BYDGOSZCZY
*
Okładka wielobarwna według obrazu
KAZIMIERZA SICHULSKIEGO
*
Printed in Poland
*
|
Z równin Azji, ze stepów nadwołżańskich, z pobrzeży morza Czarnego mknęły nieraz burzliwe fale wielkich wędrówek ludów, dążących na zachód. Główny ich potok szukał dla siebie łatwiejszego do przebycia szlaku, ziem najżyźniejszych, obfitych w pokarm dla ludzi i w paszę dla koni i bydła. Znany był to szlak, udeptany przez niezliczone hordy wędrowców i włóczęgów, gnanych ku zachodowi bądźto w ucieczce przed widmem jakiejś nieznanej kronikarzom klęski i zagłady, bądź też w podświadomej mistycznej tęsknocie za zdobyczami ducha, który tak wspaniale objawiał się już na dalekim Zachodzie w kamiennych pięknych zarysach świątyń poważnych i wzniosłych, grodów potężnych i zamków obronnych, w błyskotliwości i kuszącem bogactwie pracowitych mrowisk ludzkich, budujących silne podwaliny przyszłej świetnej społeczności.
Ową drogę wędrówek i najazdów nazywano niegdyś tropem Pieczyngów i Połowców, a potem »czarnym szlakiem tatarskim«. Prowadził on na północy ku grodom czerwieńskim, na Lwów, Przemyśl i aż do spychów Karpackich; na południe zaś — ku Siedmiogrodowi i poza Dunaj. Od głównego szlaku odbiegały jednak inne jeszcze — mniejsze i nie mające żadnych nazw, zapomniane doszczętnie. Biegły ku północy. Przecinały tam dolinę Niemna i jego brzegami sunęły dalej i dalej, aż urywały się nagle na piasczystych zdziarach Bałtyku. Wielkie wędrówki ludów i najazdy znanych i nieznanych hord unikały zazwyczaj szlaków północnych. Sama bowiem natura nagromadziła tam zapory niezdobyte. Bagna i podmokłe olszyńce w dorzeczu Prypeci, a dalej, na północ, tuż-tuż za górną Jasiołdą zielone mury puszczy stały na straży Europy, gdzie ponad brutalną siłą wznosił się już duch, żądny nowych form bytu.
Bezkresną była w owe czasy ta puszcza obronna. Od Dźwiny i źródeł Dniepru aż po Niemen i — od tej macierzystej rzeki litewskiej — ku mierzejom Bałtyku, ku prapolskiej Wiśle i prasłowiańskiej Łabie rozparła się wszędy puszcza dziewicza, niezgłębiona, pełna tajemnic i zagadnień rozstrzygających losy ludów i państw.
Gdy w matecznikach zaniemeńskich huknął stary Puszkajtis litewski, głos jego toczył się niby pomruk burzy ponad sosnami i dębami kniei jaćwieskiej, przeciętej Narwią i Bugiem, przez uroczyska puszczy słowiańskiej nad Notecią, aż echo to umierało gdzieś nad Odrą i Łabą, zderzywszy się z zimnemi głazami murów klasztornych i ponurych zamków drapieżnych najeźdźców saksońskich.
Dziwy o mrocznych ostępach puszczańskich opowiadano sobie w legjonach rzymskich, w płomiennym Bagdadzie, w zgiełkliwym, kapiącym od złota Carogrodzie, w kasztelach Fryzów, za Wezerą i nad Renem. Strach i chciwość budziły te opowieści i słuchy trwożne. Inaczej też być nie mogło, boć i po dziśdzień trwoga ta pozostała wiecznie żywotna i drażniąca.
W mroku puszczy śród pionów olbrzymów leśnych błąkały się istoty nieznane, tajemnicze, groźne. Tu straszył lasowik kudłaty, nasz prasłowiański Faun bystronogi, podstępny, chichotliwy; tam — bies obrał sobie
siedzibę w spróchniałej dziupli dębowej; w innem znów miejscu — na tajemnych wiszarach i sapiskach bezdennych, tańczyły złudne korowody majaków mglistych i kraśnych płomyków migotliwych, a tam oto — z mrocznej toni jezior cichych i głębokich — wynurzały się rusałki-wodnice, zwodnice i wabiły człowieka bielą nagich ciał, namiętnym głosem i żądzą źrenic otchłannych. Kapłani ludów nieznanych ofiarę czynili bogom, krew zwierzęcą i ludzką lejąc na głazy prastare, ukryte w uroczyskach niedostępnych i w gajach, Perkunowi, Światyborowi i Prowe poświęconych. Za każdym pniem dębu, sosny i świerka, w stłoczonej gmatwaninie podszytu, po jarach i kaleniach czaił się mieszkaniec puszczański. W ciszy leśnej warczał kamień, znienacka z procy ciśnięty, ze świstem mknęła strzała pierzasta i z głuchym jękiem padał człek obcy, przebity oszczepem lub zdzielony toporem z zasadzki. Na konary najwyższych sosen wdrapywał się niedźwiedź bury, pszczołołupiec chciwy, i łapą rozwalał misternie dziane barcie miodowe lub sapał i mruczał, rozdzierając zdybanego w haszczach jelenia. Grządy sobie wydeptywały poprzez bajory puszczy mocarne żubry i łosie rosochate, idące z wodopojów na żerowiska albo na tajemne biele, gdzie w dni
rujne walczyły o krowy i o klępy, żądne zapłodnienia. Inne też biegły tam tropy, tnąc zwarty gąszcz puszczy. Przebijały je stada jeleni, danieli, sarn, dzików i śmigłych koni zdziczałych. W zimie, gdy śnieg okrywał kępy mszyste i porośl drobną, trawiastą, obok tych śladów, racicą i kopytem wybitych, plątały się inne, ledwie dostrzegalne, kluczące, a nieodstępne. To wilcze zgraje głodne, to krwi chciwy ryś, to żbik nigdy niesyty skradały się tym samym grządem, węsząc zdobycz upragnioną. Częstotliwy tupot racic, krótki jęk i głuche rzężenie, parskanie drapieżne i pomruk groźny — tę przyziemną mowę puszczy — wchłaniał w siebie pogwar bezlistnych konarów i łap świerkowych, a lasowik z głębi ciemnych moczarów odzywał się chichotem przeciągłym: a—ha—haj!
Całkiem odmienne nieraz głosy wdzierały się nagle do ostępów mrocznych. Okrzyki bojowe, słowa komendy, przekleństwa, nawoływania, charczenie konających, ciężkie ciosy toporów, poświst strzał, brzęk żelaza o żelazo, łomot młotów o pancerze i o tarcze dębowe, miedzią okute — takie to brzmiały tu głosy. Wojna... Któż to i o co walczył tam z nieznanym wrogiem? Któż zwyciężał w głębi puszczy, a któż znów pozostawał na pobojowisku? Jakie tam ze sobą ścierały się ludy? Jakie zawołania, znaki, hasła mieli wodzowie tych walczących wojowników, po których nie pozostało ani śladów, ani wspominków nawet? O tem nie wiedział nikt aż do chwili, gdy wraz z nauką Zbawiciela dotarła do dorzecza Wisły, Niemna, Dźwiny i Prypeci boska sztuka pisania. Doszła ona tu jednak dopiero wtedy, gdy ogień i żelazo wdarły się już w zieloną pierś puszczy, tam i sam wypaliły szerokie halizny, wyrąbały drogi, które przecięły dawne pobojowiska i ruiny osiedli, gdzie kości najeźdźców i obrońców w proch się już zamieniły, na przyciesiach zaś grodzisk, stojących niegdyś w otoku wysokich palisad, na „ganach“ wzgórz piasczystych wybujały sosny wiekowe, wyniosłe i krzepkie dęby szczeliniaste, ze starości siwe, omszałe i spękane.
Długo, przez wieki całe broniła puszcza ludy, w niej i poza nią ukryte, a czyniła to tak skutecznie, że nie dotknęły ich niszczące powodzie wędrówek narodów i szaleńcze najazdy koczowników. Nawet wyprawy wojowniczych Mongołów w w. XIII-ym nie stały się tak straszną dla ziemicy tej klęską, jaka spadła na nieosłonioną Ruś Kijowską, na księstwa Jarosławskie, Kijowskie i Rostowskie.
W sercu puszcz istnieli Prusowie, Jadźwingowie, Litwini, Drewlanie, Dulębowie, Pomorzanie, Weletowie, Obodryci; poza jej zaś opiekuńczym wałem, od północy, wschodu i zachodu osłonięci knieją, budowali swe życie gromadne, zakładając podwaliny przyszłej Polski Piastowej i Jagiellonowej Mazurzy, Kujawianie, Polanie i Wiślanie. Tylko tam, gdzie od głównego szlaku wędrówek ludów i od morza rzeki wdzierały się do puszczy, torując sobie i ludziom drogę — dobrobytowi, a nawet istnieniu mieszkańców rdzennych groziły częstokroć najazdy obcych przybyszów. To właśnie stało się przyczyną zniknięcia Dulębów nadbużańskich, Obodrytów, Weletów nadłabskich, Prusów, podbitych przez Germanów, którzy zagarniali ich ziemię, jak również, obszary, należące do Pomorzan, bijąc w nie taranem od ujścia Odry i Wisły; tem się też tłumaczy powodzenie najazdu Krzyżaków na Żmudź i Litwę, gdzie zakute w żelazo rycerstwo posuwało się z biegiem Niemna i jego dopływów. Z drugiej strony — doliny Narwi, Bugu i ich dorzecza dopomogły przedsiębiorczym Mazurom szybko wyprzeć Jadźwingów z ich odwiecznych siedzib i zagarnąć najpiękniejsze połacie puszczy, która okryła niegdyś martwą po panowaniu tu lodowca część lądu — gdzie zrządzeniem losu usadowiła się Polska historyczna.
Wdzierający się do puszczy przybysze — czy to wojownicy, czy kupcy, czy podróżnicy lub misjonarze roznieśli po świecie wieść o cudach, dziwach, strachach, grozie i bogactwie olbrzymiego kraju, ukrytego w mroku kniei. Posmak bogactwa wzbudził chciwość i ona to więc dała powód do wielowiekowej walki o władanie puszczą. O to tylko zapewne walczyli saksońscy książęta, Waregowie i Duńczycy, Mendog i Olgierd, kneziowie mazowieccy, krakowscy, śląscy i pomorscy. Skóry, mięso i ryby, miód, wosk, smoła i „złoto północy“ — bursztyny pociągały ku sobie chciwych kupców i wojowników drapieżnych, a gdy zwiedziano się o mnogości nieznanej gdzieindziej zwierzyny — pęd ku zdobyciu jej stał się tak silnym i nieprzepartym, że cechuje sobą długi okres dziejowy.
Nie wcześniej niż w wieku czternastym dopiero poczęto rozróżniać poszczególne puszcze: Królewską, Wizneńską, Kurpiowską, Białą, Zieloną, Błudowską, Białowieską, Nadjeziorną t. j. dzisiejszą Augustowską — i inne, do tego zaś czasu istniała tylko jedna, jedyna — puszcza, pełna dziwów, strachów, wrogów i skarbów. W niej to przez piętnaście, a może i więcej wieków po wstrząsającej tragedji Syna Bożego i Człowieczego trwały kulty niezliczonych bóstw pogańskich; w niej to po rozległych kujawach miały siedzibę tury i żubry, wymarzona zdobycz najśmielszych łowców, królewska zwierzyna, mocarze ponurych ostępów puszczańskich, godni współzawodnicy olbrzymich niedźwiedzi o siwych karkach i paszczach krwawych.
Parka jednak snuła nieustannie swoją nić i wieki biegły, niby paciorki różańca. Zmieniały się czasy, ludzie i ich dążenia. Opiekuńcza puszcza stanęła im na przeszkodzie. Ogniem i toporem poczęto ją trzebić i wykarczowywać korzenie rozłożne, co od tysięcy lat tkwiły w piachach i próchnicy. Człowiek wydzierał jej chciwie i nielitościwie zagony ziemi ornej, a sam wcinał się głębiej i dalej w zbity gąszcz kniei, walił olbrzymie dęby, sosny i świerki, ćwiartował ich strzały i trzony, — i prąc wciąż wprzód, z kłód, płach, belek, desek i dranic budował chaty nowych osiedli, co były, niby wysunięte daleko placówki, dla nowych zdobyczy i zwycięstw.
Starosta mścibogowski — Grzegorz Wołłowicz ułożył dla króla Zygmunta Augsta obszerną rewizję z planami puszcz oraz przesmyków zwierzęcych Wielkiego Księstwa Litewskiego. Działo się to w r. 1559, ale pan starosta już uskarża się na trzebienie puszczy i wylicza cały ich szereg, chociaż obecnie o większej ich części nikt już nie pamięta. Puszcze: Sterbalska, Noińska, Fojeńska, Lubińska, Zdzitowska, Łyskowska, Bielska, Perstańska, Przełomska, Jurborska, opisywane przez starostę Wołłowicza, zniknęły prawie całkowicie, albo też może ich nazwy z biegiem czasu uległy zmianie.
Walka z puszczą trwała aż do wieku dwudziestego, lecz ona przetrwała wszystko i przebaczyła wszystko. Bolało i krwią się oblewało serce puszczy, gdy drapieżni najeźdźcy — Moskale i Niemcy, niszczyli ją, rabując bogactwo odwiecznych posiadaczy — Polaków, lecz knieja milczała groźnie, a świadoma swego zadania rzucała coraz obfitszy siew, aby liściasta i iglasta młódź czemprędzej zmężniała i zwarła się murem wokół nieruszonych, tchnących siłą mateczników, gdzie kryła się czujna rysica, broniąc legowiska.
Zrosła się puszcza z losami naszego narodu. Nieznanemi ścieżkami, odpierając najazdy litewsko-pruskie, wkraczała Polska do jej ostępów, niosąc wiarę chrześcijańską i państwową wolę na północ i wschód. Stamtąd nieraz padały ciosy na głowy pogańskich Prusów, Jadźwingów i Litwinów; tam też przygotowywano ludzi i zaopatrzenie na wszystkie wielkie rozprawy z drapieżnym Zakonem niemieckim. Krok po kroku wdzierali się wojowniczy, zuchwali i przedsiębiorczy Mazurzy w ciemny gąszcz puszczy, zakładali osiedla i wzmacniali grodziska, obierając w bezludnych pustkowiach miejsce dla przyszłych miast, ludnych i bogatych, dla wspaniałych świątyń i klasztorów, szerzących oświatę i kulturę.
W gąszczu i mroku puszczy kryły się niegdyś ścigane przez Moskali partje powstańców. Ona, jak wierna sojusznica, myliła pościg, dysząc siwemi oparami, zamiatając śniegiem ślady i ścieżki; nieprzebytemi wodami zalewając drogi i przegradzając je zwałami martwych drzew i potężnemi wykrotami. A potem, dumna radowała się bujnie pogwarem donośnym, rozkiwaniem koron i rozmachem konarów witając wojsko polskie, gdy zwycięskie ścigało na cztery wiatry rozproszone pułki czerwonej hordy bezbożnej.
— Tom ten „Cudów Polski“ ogarnia połać puszcz starego Mazowsza i Podlasia, więc serce puszcz polskich, gdy tymczasem inne puszcze zostały już lub zostaną opisane w tomach, omawiających poszczególne dzielnice naszej Ojczyzny. —
Puszcza polska, puszcza karmicielka i przyjaciółka, ucieczka i obrona, źródło piękna, natchnienia, umiłowania ojczyzny i dumy narodowej! To też coraz częściej i gromadniej dążymy do niej, z rozkoszą wchłaniamy jej ożywczy, świeży powiew, wsłuchujemy się w jej niemilknący poszept i porwani jej dzikim urokiem, wspaniałym spokojem i dostojną, niezłomną wolnością, patrzymy na puszczę naszą z wdzięcznością tak głęboką, jak jej mroczna knieja. Pamiętamy jej wierną przyjaźń i ofiarność bez granic, gdy przed najazdem wrażym szeroko rozpościerała mocarne ramiona i nieprzyjaciół wpuścić nie chciała, głosem swym, z miljonów gardzieli drzewnych wydobytym, rzucała trwożną wieść, wołając do broni, do sprawiedliwej zemsty i do miażdżącego zwycięstwa — co było podobnem piorunowi, rozłupującemu dąb, za Mieszka wyrosły.
Puszcza, okrywająca tak znaczną część dawnej Polski, zapisała się chlubnie w dziejach naszego narodu. Przedewszystkiem stała się ona niezastąpioną szkołą rycerską, gdzie kształtowały się i hartowały charaktery, pełne cnót męskich, a więc odwagi, bystrości umysłu i krzepy fizycznej. Obfitość zwierzyny, łatwość o przygody, tajemniczość puszczańskich mateczników pociągały ku sobie młodzież rycerską za panowania Piastów i Jagiellonów. Komesy możnowładni, a nawet pomniejsze rycerstwo i drobni włodyki, chętnie posyłali swych synów do puszczy, a zwyczaj ten nabierał coraz bardziej powagi, uświęconej tradycji. W owe żelazne bowiem i burzliwe czasy, gdy królowie, książęta i rycerstwo mieczem utrwalali byt, wielkość i bezpieczeństwo państwa, łącząc je coraz bardziej w potężną więź szczepów, kierowanych i rządzonych jedną mocną ręką, troskano się najwięcej o wojsko wytrwałe, waleczne i sprawne. Do czynów wojennych zaprawiano każdego chłopca, „szlachetnie“ urodzonego. Od pieluch niemal dawano mu do rąk szablę, łuk, małą kuszę i tak uzbrojonego wsadzano na siodło. Spartańska surowość i prostota życia, ustawiczne doskonalenie sztuki wojennej, a raczej „bitewnej“, stała się zasadą wychowania. I takich to właśnie wyrostków, „mocnych w garści i nożyskach“, wprawionych do władania bronią i do dosiadania rumaka, pod kierunkiem zaufanego wychowawcy i „bakałarza“ wysyłano do puszczy, dodając im do posługi i obrony mniejszy lub większy oddział pachołków zbrojnych i tabor, zaopatrzony w żywność, sieci i niezbędną „obierz“ łowczą.
Gdy puszcza otaczała już przybyłych, odrazu rozpoczynało się dla nich nowe życie, zapowiedź przyszłych zapasów bojowych i uciech rycerskich w obozach po krwawych a zwycięskich bitwach. Służba stawiała namioty lub kleciła „szatry“ z gałęzi; wśród kilku kamieni płonęło ognisko, a w kniei daleko nieraz od obozu tkwiły czaty. Niezbędne były one w puszczy, gdzie często skradał się Jadźwing mściwy, Prusak, Krzyżak lub Litwin, do tych borów i „grondów“ wyciągający chciwe ręce, gdzie czaiły się lotne watahy wszelkiego ludu niespokojnego, rozbójnicy, wygnańcy, infamisy, zbrodniarze, skazani na karę śmierci, zbiegowie z grodów krzyżackich, ze Żmudzi, Inflant i Rusi; gdzie też nieraz za młodą latoroślą znakomitego rodu sunął, jak wilk, tropiący młodego jelonka, jakiś rywal mściwy, czyhając na życie wroga. Tak też przydarzyło się ongiś Bolesławowi Krzywoustemu, napadniętemu przez Pomorzan na łowisku puszczańskiem. — Jakżeż często przychodziło tam do krwawej rozprawy, do śmierci lub zwycięstwa, gdyż jedynie takie wyjście uznawał ogół i honor rycerski! W historji osadnictwa polskiego w puszczy zanarewskiej niemałą rolę odegrały zapewne wyprawy młodzieży szlacheckiej. Coraz bardziej ku północy wypierały one Jadźwingów i ku Niemnowi Litwinów, chociaż zdaćby się mogło, iż bezpośrednim ich celem łowy były jedynie. Młodzież tropiła tam zwierzynę — żubry, łosie, jelenie, niedźwiedzie i rysie, przyzwyczajała się do trudów obozowych, do niezmiernie ciężkich marszów poprzez haszcze, mokradła i rzeki. Potykając się z niedźwiedziem, żubrem i odyńcem, młody łowiec musiał skłuć je szybko i sprawnie oszczepem, nie oglądając się na bacznych na zdrowie panicza „brońców“, zbrojnych w rohatyny i siekiery. Nieraz łowy takie okupywano kalectwem i śmiercią. Długosz opowiedział nam o złamaniu nogi przez Kazimierza Wielkiego a także przez Jagiełłę. Stefan Batory, jak twierdził jego lekarz, Szymon Simonius, umarł, zaziębiwszy się na zimowych łowach w puszczy w okolicach Grodna. Ostatni potomek z rodu możnych Tęczyńskich padł na łowisku, rozpruty szablami ogromnego odyńca, jednego zaś z Szydłowieckich połamał niedźwiedź w puszczy Jaktorowskiej, ale kroniki o niektórych tylko pisały, a puszcza w sobie zamknęła tajemnicę zdarzeń.
W czasach późniejszych „szkołę puszczańską“ zastąpiła inna — osadnictwo na kresach wschodnich, gdzie szabla nabierała nieraz powagi i wymowy „primae et ultimae rationis“. Potem przyszły Dzikie Pola, gdy to „królewięta“ nasi na karkach „hajdamackich“, tatarskich i wołoskich ćwiczyli się w cnocie rycerskiej, strategji i patrjotyzmie, krzywo częstokroć ze szkodą Rzplitej pojętym.
Ileż to uciech łowieckich, jakież szerokie ujście nadmiaru sił dostarczyła puszcza polska królom, ich rycerzom, biskupom i politykom! Świadczą o tem opisy współczesnych kronikarzy, jak Długosza, opowiadającego o łowach Krzywoustego i Sieciecha w borach
Usosińskich, dokoła ujścia Odry położonych, lub tegoż dziejopisa i Macieja Stryjkowskiego, sławiących polowanie Jagiełły na górze Świętoroha i w puszczy Białowieskiej; wspominają o tem pamiętnikarze i dawni pisarze, jak Górnicki, niemiecki poeta Konrad Celtes, studjujący astronomję w Krakowie u Wojciecha z Brudzewa, nauczyciela Kopernika; pisał o tem Mateusz Cygański w r. 1584, Tomasz Bielawski, Ostroróg, Sarbiewski i inni. Głoszą oni sławę dawnych łowów królewskich, zamków myśliwskich i obozów łownych w Białowieży, Knyszynie i dalej — aż hen po grań krzyżacką i zajezierze wigierskie. Nietylko jednak królowie i rycerze znamienici pławili się w bujnej uciesze myśliwskiej; niepozbawione było jej również rycerstwo pospolite, a nawet „stany podłe“, do których zaliczano brońców, tropicieli, dojeżdżaczy, osoczników, sokolniczych, psiarzy, ptaszników, naganiaczów i leśników łownych i strażniczych. Z nich to zapewne wywodzi się kłusownik, od dziada-pradziada czujący w sobie drapieżną chuć. Po dzień dzisiejszy myszkuje on i kluczy, podsłuchuje i skrada się poprzez puszczę Białowieską, Świsłocką, Knyszyńską i Myszyniecką, gdzie, — jak ongiś — kula, nóż i siekiera rozstrzygają niekiedy spotkanie chciwego łowca z czujną strażą leśną. Odwieczni to wrogowie łowca sportowego. Sądzić o tem możemy na podstawie wymownych gorzkich żalów podskarbiego Lutomirskiego z r. 1551-go, żądającego ciężkich kar dla kłusowników, grasujących wówczas w puszczy Niepołomickiej.
Przeludniające się coraz bardziej ziemie mazowiecka i kujawska żądały ujścia dla swej ludności. To też w pewnych okresach polityka Polski miała nastawienie na wschód — szczególnie na Ruś Czerwoną i Białą, a fala osadnictwa w pierwszym rzędzie niosła na swym grzbiecie Mazurów i Kujawian. Szukali oni też dla siebie własnych dróg i terenów kolonizacyjnych. Znajdowali je znowu w puszczy, na północ od doliny Wisły, docierając aż do dawnych granic Prus pogańskich, a potem Zakonnych i książęcych. Wdzierali się ci ludzie do puszczy i wypierali tubylców na pojezierze i za Bug. A był to lud niebylejaki! Zuchwały, wytrwały, uparty i wojowniczy. Gnębił on niepomiernie Jadźwingów, Prusów, Litwinów i Dregowiczan, Radymiczan i Krywiczan, którym z biegiem czasu nadano nazwę — Białorusinów, zagarniając im ziemie orne i rozległe połacie borów,
a, gdy puszcza przeszła pod „wysoką rękę“ Polski, kły pokazywał komturom krzyżackim. Potomkowie tych sławnych konkwistadorów mazursko-kujawskich przetrwali do naszych czasów w puszczach Kurpiowskiej, Augustowskiej i Knyszyńskiej i zachowali zalety i wady swych dalekich pradziadów. Szczycą się przeszłością sławną i z dumą i czcią powtarzają synom i wnukom opowieść o tem, jak to przodkowie ich nie znali nigdy poddaństwa panom szlachcie — królowi ino podlegając, jak to w roku 1708 gospodarz w puszczy przy barciach chodzący, o przezwisku Borowy i pani wojewodzina Działyńska, Kurpiów moc skrzyknąwszy, pod Myszyńcem i w Ostrołęce pobili rajtarów króla szwedzkiego i to tak, że sam wielki wódz, Karol XII, ledwie z życiem uszedł. Szczycą się oni wiernością ojczyźnie i chętnie pokazują pobojowiska, gdzie w obronie swego swoją i wrażą przelewali krew.
W puszczy żyli sobie Mazurzy zasobnie i swobodnie, różnym jej uroczyskom nadając odrębne nazwy — Skwańska, Myszyniecka, Ostrołęcka, Różańska, Zielona i Nadbużna, o ich zaś bogactwie głośno było i w Polsce i za jej rubieżami. Wszystko płynęło z tej puszczy. Hojna bo była i dobrotliwa pani! O jej łaski ubiegali się nietylko Mazurzy, Jadźwingowie i Prusowie, lecz nawet ten i ów z królów, na stolcu krakowskim siedzący. Cały orszak ich — wspaniały i dostojny przesunął się przez puszcze polskie: Bolesław Krzywousty, Kazimierz Sprawiedliwy, Leszek Biały i Czarny, Władysław Łokietek, Jagiełło i Witold, Kazimierz Jagiellończyk, Zygmunt Stary, Zygmunt August — ów „ostatni łowiec“, królowa Bona, Stefan Batory, Wazowie i Sasi, Leszczyński i Poniatowski. Jedni z nich jak Władysław Jagiełło urządzali wielkie łowy, aby mięsem upolowanej zwierzyny żywić wojsko, ruszające na walną z Zakonem rozprawę pod Grunwald, lub jak Batory, który przed wojną moskiewską, czerpał zapasy prowjantów z głębi puszczy i w tym celu poruszył całą ludność puszczańską, stając się poniekąd „patronem kłusownictwa“. Inni przybywali do puszczy dla rozkoszy łowieckich, dla bujnej radości w dobie pokoju, dla wypoczynku od trudów rządzenia lub też przeciwnie — dla spotkań dyplomatycznych, podczas których omawiano sprawy naglące i niezmiernie ważne w ciszy, zdala od zgiełku stolic, od podsłuchujących i podglądających dworaków i szpiegów. Pomocnicą bywała puszcza zawsze cichą, a niezawodną.
Była ona jednak zawsze i przedewszystkiem naszym wałem obronnym przed niespokojnymi sąsiadami od wschodu i północy, od drapieżców zakonnych i grafów marchij niemieckich. Na płaszczyźnie polskiej dziewicza, nieprzejrzana puszcza, labirynt ukryty wśród pionów dębów, grabów i buków, brzóz i lip na nizinach — na miejscach zaś wyższych i suchszych wśród sosen, świerków i jodeł, mniejsze i większe jeziora leśne, bagna, porośnięte krzakami i wysoką trawą — broniły osiedli i grodów, a szerokie, wartkie rzeki Wisła, Bug, Narew, Hańcza stanowiły naturalne, trudne do przebycia zasieki. Nietylko w zaraniu dziejów Polski doznawaliśmy obrończej opieki puszczy, nietylko w późniejszem średniowieczu i wczasach przedrozbiorowych — od Jagiełły do króla Stanisława, ale i — w najnowszych, — ba! nieledwie wczoraj.
Podczas insurekcji kościuszkowskiej puszcza w pobliżu Grodna stała się widownią bitew, które stoczył generał Michał Zabiełło, bardzo piękną
„retyradą“ cofający się na Brześć i pod Węgrowem osłaniający Warszawę.
W Grodnie też rozległy się ostatnie zapewne głosy śmiałe podczas sejmu, zatwierdzającego drugi rozbiór Polski, a także tam przed bitwą pod Maciejowicami przebywał sam „naczelnik w sukmanie“ w ostatniej fazie powstania. Puszcza widziała bitwy Jaźwińskiego, Kwaśniewskiego, Gładyszewskiego i generałów ziemiańskich koło Wizny, Rajgrodu, Piętnicy i Kolna, gdzie, jak za Jagiellonów, wstrzymywano skutecznie Prusaków, wdzierających się na ziemię polską.
Powstanie listopadowe głośnem odbiło się echem w puszczy. W dziele prof. W. Tokarza „Wojna Polsko-rosyjska 1830—31 r.“ czytamy, że w augustowskiem przegrodził Dybiczowi strategiczną szosę kowieńską waleczny major Szon na czele 23-go pułku piechoty i strzelców leśnych, szarpiąc dotkliwie bataljony cara. Komisarz rządu Godlewski, dowodząc strzelcami leśnymi, kosynierami i jazdą augustowską, napadł na Nowogród, Ostrołękę i Kolno. Wypady te powstrzymały na pewien czas ruch gwardji, dążącej ku Łomży i Ostrołęce. Pod Tykocinem wojsko polskie ścigało już uchodzącą przed niem gwardję i zmusiło ją do wycofania się na Białystok. Grajewo, Augustów, Rajgród i jez. Dręstwo były świadkami bitew Giełguda i Dembińskiego z armją rosyjskiego generała Sackena i zwycięstwa naszego, które rozstrzygnęła bohaterska szarża majora Mycielskiego. Puszcza Świsłocka i Białowieska przykryły sławny odwrót Dembińskiego z Kurszan po upadku powstania na Litwie, a gdy ją nieprzyjaciel zagarnął, puszcza przytuliła zuchwałą partyzantkę.
August Sokołowski, opisując rok 1863, wspomina energiczną działalność powstańca Padlewskiego pomiędzy Bugiem a Narwią i bitwę jego z oddziałem moskiewskim pod Myszyńcem, w ziemi kurpiowskiej, gdzie „bohaterski wódz, zdala widoczny — bo nosił biały kożuszek i białą konfederatkę z piórem — sam prowadził swoich dzielnych kosynierów do ataku“.
Na Podlasiu i w Augustowskiem, opierając się o puszczę, powstańcze oddziały długo i ofiarnie podtrzymywały nierówną walkę o wolność ojczyzny. Wreszcie po odzyskaniu wolności, gdy Polska zmuszona była do obrony swego istnienia przeciwko wschodniemu sąsiadowi, zagrażającemu całej Europie, jej cywilizacji i chrześcijaństwu, puszcza
i miasta, w jej głębi z biegiem czasu powstałe, znowu, jak poprzez całe życie historyczne Polski, na losach wojny r. 1920 zaważyły w znacznym stopniu. O tem najlepiej świadczy rozkaz Naczelnego Wodza, wielkiej pamięci Józefa Piłsudskiego z 18 sierpnia 1920 r.
Uwieńczeniem tego rozkazu stało się zdobycie Ciechanowa i Mławy, uważane za koniec drugiego aktu tragedji rosyjskich wojsk, maszerujących dumnie jeszcze z początkiem sierpnia na podbój całej Europy. Wzięła w tem czynny udział puszcza i osiedla, rozmieszczone na jej krańcach przez ludzi, przewidujących wszelkie możliwości na setki lat. W pobliżu miast puszczańskich, gdzie tyle już razy odczuwano burzliwy powiew wojny, snuły się blade cienie dawno poległych wojowników polskich, a od nich spływał na nasze młode wojsko niewidzialny, lecz potężny prąd bohaterstwa i ofiarności bezgranicznej. Te zjawy przed wiekami poległych obrońców ojczyzny pochylały się nad każdym żołnierzem, śpiącym w niezarosłej mogile i niemilknącym pogwarem borów i rozśpiewaniem echa szeptały namiętnie:
Mało znamy państw i narodów, posiadających tyle bogactw naturalnych, jak Polska, zawdzięczająca je swym puszczom. Niezliczone i, przy mądrej gospodarce, niewyczerpane kryje ona zasoby. Puszcze nasze oddawien-dawna słynęły z pierwszorzędnego budulca okrętowego. Znaleziono stare — z wieku XIV podobno pochodzące dokumenty, stwierdzające wywóz drzewa masztowego przez Gdańsk morzem do dalekiej Flandrji, Anglji i Hiszpanji, do krajów, szczycących się najlepszymi w owym czasie żeglarzami. Otton Hedeman w swej niezmiernie zajmującej pracy „Dawna puszcza i wody“ (Wilno 1934) przytacza szereg gatunków ówczesnego okrętowego towaru drzewnego: makszty (maszty), szpiry, bukszpreje, brusy i kłody, wyrabiane w puszczach naszych. Różne gatunki drzew składają się na cały ogromny do dnia dzisiejszego zasięg lasów, porwanych już na strzępy, lecz stanowiących resztki dawnej puszczy. Dzika, niedostępna, broniąca naszych granic i ukrywająca Polskę średniowieczną, miała ona w swych ciemnych głębiach nieprzezwyciężone przez człowieka gąszcze, zwały starych drzew, zawiłe labirynty haszcz, przeciętych tam — rzeką, tu moczarem lub bagniskiem. Zwierz nawet unikał tych miejsc zdradliwych, a cóż dopiero człowiek lub liczniejszy oddział zbrojny?! Jednak i dziś jeszcze puszcze polskie, szczególnie wschodnie i północne, stanowią ważne tereny obronne dla państwa naszego, gdyż skrócają front i pozwalają obsadzić zagrożone granice nieznacznemi stosunkowo siłami.
Sosny, świerki, dęby, graby, jesiony, brzozy, olchy i osiki zrzadka lipy i nieliczne już okazy cisów, zwarte lub pomieszane ze sobą w zależności w pierwszym rzędzie od składu i budowy gleby, tworzą ogromne połacie puszcz. Białowieska wraz z Szereszewską, Ladzką i Świsłocką obejmuje 14 2626 hektarów, Augustowska 107 653 hektary, Knyszyńska 58 302 hektary, Zielona czyli Kurpiowska — 185 725 hektarów. Nazwy niektórych miejscowości świadczą o dawnej przewadze zanikających obecnie gatunków drzew. Mówią o tem niezliczone: Cisówki, Lipówki, Jesionki, Grabowe i t. p.
Od niepamiętnych czasów ludność puszczańska trudniła się bartnictwem, potażnictwem, smolarstwem, zbieraniem i suszeniem grzybów i jagód, rybołówstwem i — łowiectwem sportowem, podlegającem prawu lub bezprawnem, rabunkowem — kłusownictwem. W puszczy Zielonej w piaskach, przeciętych warstwami torfowisk, osadnicy znajdywali i przerabiali na żelazo rudę darniową i poszukiwali „złota północy“ — bursztynów. Gdybyśmy posiadali mapę rozpowszechnienia puszczy w Polsce od czasów Mieszka do w. XV-go, to porównawszy ją z istniejącemi
obecnie mapami, zrozumielibyśmy jakie zniszczenia poczyniono w jej potężnem ciele. Obecnie widzimy ją pociętą na odrębne kompleksy — w zachodniej części, na Pomorzu niemal całkowicie wytrzebioną, jak również i w granicach centralnych województw. Połacie ziemi ornej wdzierają się już głębokiemi „bielami“ w głąb puszczy, a i w ośrodku jej widnieją rozległe nieraz polany. Na zanik puszczy wpływały walka o pole i wykorzystanie zasobów drewna. Pierwotny osadnik-rolnik uważał puszczę za swego wroga, więc walczył z nią siekierą i ogniem, aby zdobyć sobie zagon, wypad na szeroki świat i stałą z nim przez życie wymaganą łączność.
W Archiwach Akt Dawnych w Wilnie znajduje się, jak podaje Hedeman, opis trzebienia puszczy przez osadników, pozostawiony przez M. Stryjkowskiego z w. XVI-go. Wyrąb cienkich drzew i wycięcie krzaków puszczańskich odbywały się koło św. Piotra i Pawła, a zwaliska okrywano słomą i pozostawiano do wiosny, poczem palono. Na takich „calinach“ udawały się wspaniałe zazwyczaj urodzaje. — „Mniemałbyś“, mówi Stryjkowski, „że tu się urodziła Cerera. Żyto wyrasta tak gęsto i zbite, że koń zaledwie przedrzeć się może, a z jednego ziarna trzydzieści niekiedy kłosów wybuja do takiej wysokości, że, jeżdżąc na koniu, nie zejrzysz z niego.“ Tępienie lasu postępowało szybko naprzód, ponieważ osadnicy,
nie stosując żadnych nawozów, szybko wyjaławiali zdobyte role i szukali nowych gruntów, wyrąbując i z dymem puszczając coraz to większe połacie puszczy. Głębokie i niezabliźniające się rany zadały jej też liczne, toczące się w niej wojny, nierozwaga ludzka, a czasem — mściwość, chętnie posługująca się „czerwonym kurem“, pożerającym całe bory, że aż tam i sam znikły bez śladu i tylko w archiwach sądowych pozostała o nich pamięć pełna skargi i żalu, albo też rolnik na bezleśnej od dziadów już i pradziadów równinie natrafił lemieszem na pokraczne, skamieniałe pnie, co niby kości dawno poległych olbrzymów przetrwały wieki pod zwałami gliny i narzutami piasku. Od w. XVIII-go rozpoczęła się gospodarka leśna — najczęściej, niestety — bezplanowa i rabunkowa. Głębokie rany zadane zostały puszczom naszym przez Szwedów w w. XVII-ym i przez Niemców po rozbiorze Polski i upadku Napoleona. Rany te zabliźniać się poczęły szybko na mocarnem ciele puszcz, lecz wkrótce potem nastały burzliwe czasy powstań, bitew i pościgów, gdy to puszcze, kryjące w swej opiekuńczej roztoczy oddziały wiernych swej ojczyźnie Polaków, ucierpiały straszliwie.
Rosjanie, zagarnąwszy Litwę, Polesie, Wołyń, Podole i Królestwo Kongresowe, jęli gospodarzyć na swoją modłę niszczycielską, chociaż już w połowie w. XIX-go rozlegać się zaczęły głosy w obronie puszcz — tego bogactwa zagarniętego kraju. Co do puszczy Białowieskiej
odegrało tu pierwszorzędną rolę zamiłowanie carów i wielkich książąt do polowań na grubego zwierza, ukrytego w ostępach puszczańskich. Wprowadzono niebawem ochronę lasów i zwierzostanu, co przetrwała aż do wielkiej wojny światowej roku 1914—18. Bitwy, staczane na terenach Suwalszczyzny, Grodzieńszczyzny i Polesia, o czem do dzisiejszego dnia świadczą ślady wypalonych niegdyś lasów, obszerne poręby, okopy i zasieki, najeżone drutem kolczastym — zadały puszczy ciosy straszliwe. Odwrót wojsk rosyjskich, a szczególnie okupacja Polski przez armję niemiecką zagrażały w pewnych okresach wprost bytowi naszych puszcz. W dobie wojny pozycyjnej, rezerwy znajdujące się na tyłach armji linjowej, przemianowywano niejednokrotnie na drwali. Pod ich siekierami padały potężne, sędziwe olbrzymy leśne; wybudowane tartaki w Hajnówce i puszczy Augustowskiej przerabiały piony dębów, sosen, świerków i jesionów na różne gatunki towaru drzewnego, kolejki wąskotorowe podwoziły kloce, belki i podkłady do stacyj węzłowych, skąd zrabowane nam drzewo wysyłano do Niemiec. Ogromne przestrzenie leśne — ogołocono z drzew lecz mimo to pod opieką naszych leśników bory i grondy dźwignęły się już z grobu niemal i zasklepiają zadane im rany. Zdołałyby one były uczynić to pewno wcześniej, gdyby nie rabunkowy plan niemieckiej eksploatacji. Pozostawił on bowiem po sobie niezliczone zwaliska odpadków, w których rozwinęły się w niesłychanej ilości owady szkodliwe, jak sówka i kornik, a szerzone przez nie zniszczenie groziło większem niebezpieczeństwem, niż nawet pociski, las koszące, rabunkowe siekiery i zaniecony ogień niemiecki.
W dawnych czasach zwracano już uwagę na eksploatację nietylko samego drzewa, ale i innych produktów, jak potaż, smoła, dziegieć, maź i węgiel drzewny. Różne istniały rzemiosła leśne i ludność puszczańska za pewne przywileje obowiązana była dostarczać dziedzicom lub starostom ustaloną normę kłód, belek, korzeni smolnych, dranic, klepek, niecek lipowych, garnków glinianych, łyka, miodu, potażu, smoły, dziegciu i mazi kołowej. Budnicy, czyli „majstrowie potaszni“ produkowali z popiołu drzewnego dwa gatunki potażu, znajdującego popyt w Niemczech: „szmelcug“ i „popiół próchniasty“. Potażu używano do bielenia płócien, fabrykacji mydła, porcelany i farb. W weku XVI-ym nie mieliśmy konkurentów na rynku potażowym zagranicznym. W tymże wieku Niemiec Hanus otrzymał od Zygmunta Starego dzierżawę w puszczach królewskich na wyrób wańczosów, klepek i potażu, a jego budnicy proceder ten uprawiali w puszczy zaniemeńskiej i obecnej augustowskiej.
Teraz zniknął bez śladu, odszedłszy w cień minionych wieków, przemysł rudny, dostarczający dobrego żelaza, jak również i potażnictwo. Na ich miejscu powyrastały
smolarnie retortowe i terpentyniarnie, spotykane w granicach naszych północnych i wschodnich puszcz. Jeden tylko rodzaj ubocznego przemysłu leśnego od zamierzchłych czasów przed-Mieszkowych przetrwał tam i sam. Jest to bartnictwo, ten prasłowiański przemysł puszczański. Przy pierwszych już spotkaniach Słowian z obcokrajowcami powstał zapewne handel zamienny woskiem, miodem i bursztynem — temi czysto słowiańskiemi towarami. Wosk sprzedawano „kamieniami“, miód przaśny i kwaśny — kadziami. Istnieją dane, że już w wieku XIII-ym kupcy z Nowogrodu Ruskiego umieli wosk fałszować. W tym celu oblewali oni zwykłe kamienie woskiem, oszukując nabywców na wadze, lub też fabrykowali „ersatz“ z mieszaniny wosku, smoły, tłuszczu wołowego, mąki, białej gliny. Dla kontrolowania tego niezmiernie ważnego handlu ustalono urząd „ekonomów woskowych“, którzy pieczętowali stożkowate „kamienie“ wosku, gwarantując czystość produktu. Miód i wosk stanowiły niezbędny produkt użytku codziennego. Możemy je śmiało nazwać cukrem i... „elektrycznością“ średniowiecza. Poza pewnemi korzeniami, sokiem klonowym i brzozowym, owocami i jagodami, miodu używano jako jedynej słodyczy. Wosk oświetlał domy naszych dalekich przodków i jarzył się na ołtarzach świątyń. Już w wieku XIII-ym miód i wosk nasz znane były w Europie zachodniej. Całe osady bartników powstały w puszczach, wytwarzając odrębne obyczaje i formy życia zbiorowego, a to znów, jako prawo zwyczajowe, ogarnął statut Kazimierza Wielkiego w r. 1347.
Pszczelnictwo pierwotne najbardziej rozwinęło się w puszczy nadnarwiańskiej, gdzie je uprawiali Mazurzy. Według Winiarza, ówczesne puszcze, należące do królów, biskupów, klasztorów i szlachty, dzielono na „bory“ i oddawano je osadnikom dla zakładania barci. Płacili oni za to „nastawę“ lub „kiść“, czyli daninę w miodzie, wosku albo pieniądzach. Wspólne interesy, walka z dwunożnymi rabusiami, z niedźwiedziem i kuną zmusiły bartników do połączenia się w związki i ustalenia osobnego prawa bartnego. Znane są dwa jego wydania: jedno z r. 1559-go, drugie — z 1616-go. Związki bartnicze mianowały się „gminem bartnym“ lub „rzecząpospolitą bartną“. Osobliwa to była „rzeczpospolita“, rządzona w pierwszym rzędzie przez „starostę miodowego“, a potem przez
„starostę bartnego“ — urzędnika starostwa królewskiego. Bartnicy dla uzyskania „boru“ musieli się wykazywać pochodzeniem od rodziców ślubnych, dobrą sławą rodziny i osobistą oraz zobowiązywać się nadto do opłacania daniny i uczestniczenia w sądach. Bór należał jednocześnie do męża i żony i takie równouprawnienie kobiety w puszczy jest zjawiskiem niezmiernie znamiennem. Każdy bór miał swój herb, przypominający stare znaki runiczne. Herbami temi bartnicy potwierdzali w urzędzie bartnym i w starostwie wszystkie dokumenty, wymagające ich podpisów. Po modlitwie, przed świtem jeszcze, rozpoczynał nowy bartnik „dziać“ drzewo na barć. Nie łatwa to była robota! Należało za pomocą „leziwa“ wdrapać się na wysoką, gładką sosnę i, usiadłszy na wąskiej ławeczce, uwiązanej do sznura, bartnicą dłubać pion. Przedtem już żona bartnika ustawiała gdzieś pod lipą nowy „śniat“ — pieniek wydrążony z przynętą na „świepioty“ — dzikie pszczoły. Gdy rój osiadł w śniacie, bartnik „kleczbił“ pszczoły w głowie nowej barci. Kopę a nieraz i więcej takich barci zakładał bartnik w swoim borze i strzegł go przed złym człowiekiem, kuną, niedźwiedziem, żołną i dzięciołem, chodząc na czaty, „ogacając“ otwór barci chrustem, aby ptaki nie płoszyły pszczół; przeciwko niedźwiedziowi
najeżał pion ostremi hakami, lub zawieszał „samobitnie“, strącające kudłatego rabusia na ziemię, i kolebki, z których bury niecnota wypadał na ostre kołki, ginąc od nich lub od siekiery zaczajonego wpobliżu bartnika. Gdy pszczoły „potworzyły“ dużo złocistego a cennego „lipcu“, bartnik podbierał miód, „podmietał“ barć i „łaźbił“ pszczoły. Czynił to pilnie, aby zabezpieczyć je na zimę przed głodem i mrozem. Rzadko posługiwał się wprawny bartnik „wąklicą“ z „podkurem“ i sitkiem, bo go pszczoły nie żądliły, jakgdyby wiedząc, że dzieli się z niemi sprawiedliwie. Płaciły mu daninę miodem za bezpieczeństwo i spokój tak samo, jak on znów woskiem i miodem oddawał „nastawę“ od każdej „rączki“ miodu i od każdej kopy kamieni wosku, jak płacił dziedzicowi „kunne“ za prawo posiadania flinty do bicia zwinnego drapieżcy. Wytłoczywszy i sklarowawszy miód, „szmelcował“, we „wrąby“ i „kamienie“ fasonował wosk i sprzedawał swój towar właścicielowi boru lub kupcom-Żydom, a potem, jak o tem mówi znawca ludu Z. Gloger, mawiał z pogodnym uśmiechem na opasłej twarzy:
— To moje żniwo i pszenica, bo u nas w puszczy jeno piaski szczere i innej pszenicy ze swego plonu nie mamy!...
Cicha to, słoneczna, radosna acz trudna praca — bartnictwo! Zrzadka tylko zakłóca ją ptak-szkodnik, czworonożny rabuś lub choroba pszczela, gdy to, nie zwlekając, należy „spuścić“, ściąć drzewo z zarażoną barcią, uśmiercić rój i okurzyć cały „stan“ i rynsztunek bartny. Jednak nikt nie poznałby spokojnego zawsze i małomównego pszczelarza, gdy gdzieś w jego borze
lub u sąsiada pojawiał się zły człowiek, podcinający więzy i podbierający miód z barci. Wtedy to, zrobiwszy zasadzkę i przyłapawszy go na „ocznej winie“, bartnik obezwładniał rabusia, krępując mu ręce i nogi „leziwem“, i zwoływał sąd bartny — szybki i surowy, a prawem królewskiem potwierdzony. W obecności sędziego wysłuchiwano oskarżyciela i oskarżonego, gdy zaś przestępstwo zostało udowodnione, każdy z bartników dotykał powrozu, co była milczącym wyrokiem, po którym mocne, „osmygane“ leziwo, przerywało pasmo życia zbrodniarza. Wrazie wyłamania się kogokolwiek z bractwa bartniczego poza prawo jego i zwyczaj, człowiek ten zostawał „wywołany“ z puszczy. Oznaczało to wykluczenie go z „gminu“ i pozbawienie praw obywatela „rzeczypospolitej bartnej“. Mieli dawni pszczelarze i pasiecznicy swoje przesądy, talizmany, „odczyny od uroków“, swoich patronów i własne modlitwy, nieraz bardzo
dziwne, znali też leki na pszczoły, godziny i dnie na „podłazy“ i na „twórz“ — a wszystko, niby stare świerki, brodatemi porostami siwemi okryte, pleśnią wieków przeżarte, szemrzące starczym głosem pogańskiej słowiańszczyzny — tajemniczej, jak owa „gawędź“ roju pszczelego, odurzonego jałowcowym ostrym dymem podkuru.
Miód — owa „pszenica“ bartna, zlany do „rączek“ — kadzi 10½-garncowych, poznaczonych znakiem boru i starosty bartnego płynął potem Narwią, Bugiem, Wisłą do Gdańska, Królewca, Szczecina — a Niemnem — do Rygi: wraz z „rączkami“ wysyłano „wrąby“ lub „kamienie“ wosku, również zaopatrzone w borowe herby bartnika, starosty, a nawet właściciela puszczy na potwierdzenie czystości towaru. Wielce bowiem dbano o niego, bo przecież uznawano go za pieniądz, daninę i najcelniejszy towar eksportowy.
W puszczy północnej, szczególnie zaś na ziemiach Prusów, gdzie rozsiedli się Mazurzy, oraz w Kurpiowskiej czyli Myszynieckiej od czasu, gdy wdarł się w ostępy lud bartny, rozpoczęło się zdobywanie „złota północy“. Pokłady bursztynu na ziemiach Polski współczesnej ciągną się od granicy Prus Wschodnich, od Pełty na Myszyniec i na Ostrołękę. Jest to pas długi na 42 km i szeroki do 24-ch, stanowiący odnogę tak zwanego „bursztynowego wybrzeża“ Bałtyku, z ośrodkiem najobfitszym w Palmincken. W trzeciorzędowych warstwach zalegają tam mniejsze i większe kawały kopalnianej żywicy, co wyciekła niegdyś z chorego lub skaleczonego drzewa „Pinus succinifera“. Uczeni twierdzą, że po bursztyn bałtycki przybywali przed wiekami Egipcjanie i Fenicjanie. Osadnicy puszczańscy wydobywają bursztyn z ziemi, na której rosło przed współczesnym okresem geologicznym drzewo żywiczne, i znajdują mniejsze lub większe kawałki bursztynu. Czasem trafi im się duży „głąb“ kopalnianej żywicy, a w nim pogrążone owady, liście i kwiaty, które żyły i kwitły przed setkami tysięcy lub i miljonów lat; najcenniejsze są tak zwane „łzy bursztynowe“, na miarę orzecha włoskiego, złociste, przeźroczyste a najtwardsze, niepękające pod naciskiem rylca tokarza. Istnieje cała skala odcieni bursztynu — od najjaśniejszych złotych do zielonych i najciemniejszych — brunatnych i czerwonych. Jasne i przeźroczyste gatunki używane są do wyrobu paciorków, bransolet, cygarniczek, cybuchów i t. d. Ciemne i mętne idą do fabryk lakierów, drobne kawałki podlegają stopieniu i sprasowaniu, poczem nadają się do różnych, tańszych jednak wyrobów. Nadbałtycki i nasz puszczański bursztyn po wydobyciu go z ziemi odbywa daleką podróż. Surowiec i wyroby z niego są pożądanym towarem na całej ziemi; znany on był we wszystkich epokach historycznych i w dobie przeddziejowej.
„Złoto północy“ — w którem skrzepł promień słoneczny — owiane legendą, urokiem mistyki i magji, od niepamiętnych czasów głosi wszędzie sławę dalekich puszcz słowiańskich, przeglądających się w siwych falach Bałtyku i w zwierciadłach dawno zamarłych jezior — tych ostatnich śladów lodowca, który po długiem tu panowaniu cofnął się w mroźną głąb tajemniczej krainy Hyperborejów.
Skarby puszczy pomnażało nieprzebrane rybne bogactwo jej wód. Rybołówstwo odbywało się bądź z pomocą ości o czterech lub ośmiu zębach, którą kłuto śpiącą rybę z łodzi przy świetle płonących kaganków i łuczywa, bądź też niewodów, częściej zaś pospolitych „wiersz“ — plecionych koszów, wrzucanych do rzek puszczańskich i jezior. W miarę tego, jak puszcza się zaludniała, wody jej pociągały ku sobie rybaków; pod tym względem na pierwszem miejscu wymienić należy jeziora Augustowskie, gdzie ujrzano niebawem różne sieci i inny przemyślny sprzęt rybacki, w Polsce oddawna używany. Toń tych jezior rozległych i cichych, gdzie wśród zarośli dennych ukryła się jakaś sędziwa tajemnica, z łaskawością dobrotliwą spotkała Polaków i po dziś-dzień oddaje im resztki swych bogactw rybnych i swoją siłę do dźwigania tratw i łodzi. Nawet „dziwożony“ — boginki wodne nie szkodziły nigdy Mazurom puszczańskim, może dlatego, że nie kosili oni łąk zielem „słodyczki“ porosłych i nie płoszyli duchów wodnych i leśnych czarownem kwieciem dzwonków liljowych, ani drażniącą nozdrza czemierzycą. Dobrze się żyło z łaski puszczy, która dawała — jak pisał Wincenty Pol:
„Ryby, grzyby i wędliny —
Liny dorodne, huk zwierzyny
I kęs chleba w czoła pocie —
A na pański stół łakocie
Lipce stare, łosie chrapy
I niedźwiedzie łapy“.
Na progu dziejów historycznych Polski, ciemna, tajemnicza puszcza okrywała cały niemal jej obszar. Roiło się w niej od zwierza wszelakiego i ptactwa łownego. Jadźwingowie, przebiegający część puszczy zabużańskiej, wierzyli podobno w życie pozagrobowe i w powrót na łowy do rodzinnej kniei, co była dla nich owemi „błogosławionemi terenami myśliwskiemi“, o których mówią stare gadki czerwonoskórych myśliwców z drugiej półkuli. — Wierzenia te dowodzą obfitości zwierzyny w puszczy.
Mazurzy, posuwając się za Bug i Narew, zetknęli się ze zwierzyną i w pościgu za nią, w walce z turem, żubrem i niedźwiedziem wyrobili w sobie ducha wojowniczego, zuchwałego i odpornego. Stara pieśń cechuje dobitnie hardość i bitność tego szczepu polskiego:
Szarszan zadrzewiały
Z poszew opadały
Kijec granowity
Harkabuz nabity.
Zstępuj mu z gościńca
Rzuca się do kijca,
Potym z harkabuza
Wnet poprawi guza.
Ci sami Mazurzy, od których w późniejszych czasach odbiegły dwie gałęzie — Kurpie i Podlasianie, pierwsi poznali i spenetrowali puszcze, oni to — wytknęli drogi królom, książętom mazowieckim i znakomitym panom, którzy lubowali się w wielkich łowach, oni to umieli tropić i osaczać grubą zwierzynę, wabić drobniejszą, „zkwielać“ ptactwo — od dzikiego, czujnego sokoła białozora do głupiej siewki i wrzaskliwej przepiórki. Tropiciele mazurscy i kurpiowscy, prowadzili Jagiełłę, Zygmunta i Batorego na łowy, oni też szli
na „osoczników“, znając wszystkie grządy, przebiegi, przesmyki i łęgi. Sztukę czytania w wielkiej księdze natury przechowali Mazurzy po dzień dzisiejszy i dlatego to obrońcy puszczy — leśniczowie i gajowi mają z nimi kłopotów coniemiara. Dla panów przekształciły się obyczaje, prawa i sposoby łowieckie, — dla Mazurów kłusowników pozostały niezmienne; u nich bowiem dziś jak przed wiekami o wszystkiem stanowi bystre, celne oko i — śmiałość.
Oddawiendawna polowano w puszczy miotami. Gdy wytropioną zwierzynę spędzano przełają do jednego z uroczysk lub do błotnistej kotliny, — „osocznicy“ otaczali to miejsce mocną siecią. Jakie to były sieci, o tem wspomina w swoim poemacie Tomasz Bielawski: „Król Batory, na straży siecią trzeciomilną otoczywszy, zwierzynę bierał nieomylną...“
Najpożądańszą zdobycz stanowiły tur i żubr. W puszczach zaniemeńskich — także „betsy“ — zapewne renifer, który z biegiem czasu przekoczował na tundrę północnej Europy; po nich dopiero następowały niedźwiedzie i to — o ile miały siwe na karku kłaki, a także łosie, byle o rosochach najrozłożystszych. W średniowieczu strzelano do grubego zwierza z łuków i kusz ręcznych, wspierano je na rohatynie, lub kłuto krótkim oszczepem o szerokiem ostrzu. Jeden z kniaziów mazowieckich Janusz — jak i Olelkowicze, lubił potykać się z żubrem i niedźwiedziem, mając w garści kordelas lub topór, którym tak zręcznie łupał czaszki, że „nie zdały się już ni do ozdoby w komnacie.“ W nowszych czasach używano broni palnej i pod jej wpływem zanikła właściwie rycerska zabawa potyczek w pojedynkę z rozwścieczonym zwierzem. Doszło do tego, że nawet niewiasty rozmiłowały się w uciesze myśliwskiej — jak naprzykład, brzydka, jak ciężki grzech śmiertelny, Marja Józefa, małżonka Augusta III. Siedząc w krytej, specjalnie dla pary królewskiej, zbudowanej trybunie, raczyła własnoręcznie ubić ze dwadzieścia żubrów i to najzacniejszych. Była to wstrętna rzeź napędzonej zwierzyny, ulubione zajęcie saskiego dworu. Za panowania Jagiellonów, sławne karty zapisało łowiectwo polskie — królowie tej zasłużonej dynastji osaczali knieję ludźmi i puszczali psy łowcze. Zwierz szczuty pędził przesmykami naoślep, natrafiając na straże z zaczajonymi myśliwymi. Koronowani łowcy: Zygmunt August, Stefan Batory i Władysław IV, trzymali sfory najlepszych psów ułożonych, medjolanów, chadzając z niemi na „czarną zwierzynę“ — dziki i „osadzone“ kłując oszczepem. Tych ogarów za łowów Władysława Jagiełły zastępowali stanowniczowie — Mazurzy. Węszyli oni tury „rzadko-krajne“ i żubry, odnajdywali na śniegu i bagnach ślady ich kopyt, po kłakach turzycy, kądzieli i usmolu wychodzili na trop i prowadzili za sobą dostojnych łowców. Mazurzy również umieli „podchodzić“ małe, dzikie koniki na nęciskach i ustronnych polanach, chwytali je w czarnym lesie liściastym, zastawiając na nie „stępy“, zasieki i pętle. Niedźwiedzie zazwyczaj
brano w barłogach, wypędzając je z legowisk, i „wspierając“ gonione zwierzęta na rohatynach. Wszystek gruby zwierz poczytywano za osobistą i wyłączną własność pańską, a więc króla w dohrach koronnych, biskupa — w duchownych, szlachty rodowej — w jej włościach. Mimo to najbardziej nawet poszukiwana zwierzyna — tury i dziki koń — nie była snadź dostatecznie chroniona, gdyż resztki jej znikają w w. XVII-ym. Dzikie konie puszczańskie, czy może zdziczałe, cisawe, śmigłe koniki Litwinów, a może Jadźwingów zostały chwytane żywcem, stanowniczy, czyli tropiciel, obeznany z przechodami tych zwierząt, niezwykle się cenił. Królowie darowywali schwytane koniki znakomitym rycerzom, biskupom a nawet posłom cudzoziemskim. Tura brano obławą, zapędzając do miotu i dopiero potem kierując go na stanowisko, strażę ukoronowanego myśliwego, który bądź wychodził naprzeciwko z oszczepem bądź wypuszczał w potężnego zwierza ostrą strzałę. Było to niebezpieczne polowanie pełne wrażeń i przygód, gdyż osaczony tur, widząc wroga, atakował go zawsze, więc zdarzało się nieraz, że „nosił“ łowca na swoich potężnych rogach. Byki te wyginęły w puszczach już w XVII w., wiadomo, że ostatnia turzyca zakończyła żywot w r. 1627. Pozostały jednak ścisłe ich opisy, a nawet rysunki. J. Rostafiński twierdzi, że tur był zupełnie podobny do wołu podolskiego i węgierskiego, oraz do byków andaluzyjskich, wypuszczanych na arenę cyrków; rasy te bowiem od udomowionych turów pochodzą. Opis tura zawdzięczamy Zygmuntowi Herbersteinowi, posłowi cesarza Ferdynanda. Przypada on na r. 1549, a pod rysunkiem tura w języku łacińskim umieszczone zostały następujące pouczające objaśnienia: „Ursus jestem, po polsku — tur, po niemiecku aurox. Nieuki bizonta nazwisko mi dali.“
Poseł cesarski mógł opisać tura bardzo szczegółowo, gdyż młody Zygmunt August podarował mu zabite przez siebie zwierzę. Rezydujący w Polsce nuncjusze papiescy: Rugieri, Comendoni i inni, pisząc o łowach w Polsce, odróżniają tura od żubra, a jeden z nich Muccente widział nawet oba te gatunki w zwierzyńcu Zygmunta III. Najdłużej przechowały się tury na Mazowszu, szczególnie zaś w puszczy Jaktorowskiej, gdzie wygasły dopiero za panowania Władysława IV-go, a w kronikach tego czasu starannie zapisano smutną datę i podano statystykę ostatnich okazów. O tych potężnych i pięknych zwierzętach pozostały wspomnienia w postaci nazw: Turówka, Turza Góra i Turja, spotykane pod Augustowem, w Wielkopolsce, w Małopolsce Wschodniej i na Polesiu. Było to zwierzę mniejszej od żubra tuszy i nie miało tak groźnego i ponurego wyglądu. Tomasz Bielawski w swoim wiekopomnym „Myśliwcu“, wydanym w Krakowie w r. 1595-ym tak pisze:
„Tur, wół polski, jakiego wszystkie ziemne kraje
Nie mają, ten na puszczy Wiślickiej przestaje.
Też je pasą, jest straża, wielkie te zwierzęta
Król polski strzelbą bierze w swe podobne święta“.
Takie łowy bywały niezwykłem świętem łowieckiem, godnem królewskiej strzelby, gdyż zwinność turów i ich wściekła furja czyniły ten rodzaj polowania niebezpiecznym, wymagającym niezwykłej odwagi, siły — no i zimnej krwi. Krewniak tura i jego godny współzawodnik w dawnem życiu łowieckiem, żubr przetrwał aż do dnia dzisiejszego, ale o nim będzie mowa nieco później, w opisie ojczyzny jego, puszczy Białowieskiej. Bielawski wymienia w swych rymach i bawoła, co jest „zwierz pospolity“ — ale nie wiemy, czy oprócz turów były jeszcze zdziczałe, samotne byki, czy też jakiś swoisty gatunek bawołów dzikich. W Historji naturalnej Królestwa Polskiego, ułożonej w r. 1783 przez Remigjusza
Ładowskiego, czytamy o tych bawołach, na które polowano jeszcze w końcu XVIII-go wieku, że „po wielu miejscach w Polsce rozmnażają się i chowają je wraz z trzodami“.
Za królewską zwierzynę uważano też łosie i rysie. Zdobywano je „przełają“, gdy setki obławników pędziło tych odludków z mateczników niedostępnych. Łosie, pospolite niegdyś na Litwie i w Polsce, przetrwały u nas do końca w. XVIII-go. Za czasów wielkiego księcia Konstantego zabito ostatnią klępę w lasach moszniańskich koło Pruszkowa. W w. XIX-ym sprowadzono do Polski łosie z Rosji północnej i gatunek ten znalazł dla siebie dogodne pielesze na moczarach poleskich i w bagnistych uroczyskach puszczańskich. Polska odrodzona posiada te piękne zwierzęta, wszędzie już ochraniane w rezerwatach prywatnych i państwowych. Jelenie, sarny, daniele stanowiły pospolitszą zwierzynę, dostępną szaraczkowej niemal szlachcie, o ile posiadała szmat lasu wpobliżu puszczy, gdzie nikt, poza królem i jego gośćmi, polować nie śmiał pod groźbą ciężkich kar, to też wieńce i poroża zdobiły dawne dwory. Inne też zwierzęta zamieszkiwały ostępy puszczańskie: rosomaki, borsuki, kuny, sobole, bobry, popielice, tchórze, lisy i zające, a na skraju czarnych lasów i w haszczach wokół moczarów — świeciły „lampy“ wilcze, chociaż tego drapieżcę ścigali nietylko wielcy panowie, ale i drobni włodyki, a nawet kmiecie, siedzący na roli, bartnicy, „tworzący“ w puszczy, pasterze na łąkach podleśnych, ba! — budnicy częstokroć i potażnicy. Królowie i królewięta polowali wyłącznie na grubego, raczej — najgrubszego zwierza i tylko może Kazimierz Jagiellończyk ubijał lub chwytał w sidła i sieci sobole, bobry i kuny, szczycąc się swym „torłopem“ — szubą sobolową, używaną na łowach. Długosz, wychowawca dzieci jego, zapisał, że król „nabiwszy w puszczach wielką moc zwierzyny, porozsyłał ją w darze biskupom, panom, senatorom, kapitule, wszechnicy naukowej i rajcom krakowskim“. Z tego też sądzić można o obfitości zwierza w puszczy. Zresztą sam fakt istnienia w dawnej Polsce „pieniądza futrzanego“ świadczy o tem więcej niż przekonywująco. Przypomnijmy sobie, że płacono daniny
„łebkami“ lub „mordkami“ kun i popielic; były też „kuny“ i „grzywny“, czyli skórki kunie pojedyńcze lub uwiązane „w grzywy“.
Polowano również na ptactwo przeważnie „przyprawami“, czyli sieciami i sidłami, mającemi różne nazwy: podolska, brózdy, dziwocza, brożek, włóczek, mrzeźna, objętki, kołowrót, węton, pomek, wiecha, prężynka, cierzeniec, wnyk, kutnica, żak itd. Używano na ptaki i zwierzęta przeróżnych wabików: kuwieczki — na sowy, kokcieli na pardwy, mikota — na sarny, dudki — na łosie podczas
rykowiska, szastki — na chróściele, kwieli — na jastrzębie, piszczyka — na jarząbki, wreszcie krzęczki — na słonki.
Istniało kilka gatunków ogarów, częściowo pochodzących od pospolitych w dawnej Polsce psów św. Huberta, częściowo za Jagiellonów sprowadzonych z Włoch, poczem powstała jednolita rasa polskich psów gończych (Ostroróg, Rostafiński, Stolcmann). Psom, tropiącym zwierzęta w puszczy, nadawano różne nazwy — Prędki, Leniwy, Zalas, Popędź, Uciecz, Budzisz, Wytrwaj, Cymbał, Leloch, Szukaj, Sokół, Sarna, Rozbój, Lota, Śmiga, Otracica, Smol. W chróstach i trzcinach nadbrzeżnych psy wykrywały łosie, dziki i jelenie, na drzewach — niedźwiedzie i rysie, na kujawach leśnych — żubry i tury. W polu, inne odbywały się łowy. Tam spuszczono ze smyczy charty. Stary, Cygan, Karwat i Trąba ścigały, doganiały i dusiły zoczoną zwierzynę — jelenia, sarnę, wilka, lisa i zająca. Musiały to być psy — „prędkoskokie“, rącze, o „gębie ułapnej“ i „postrzemienne“ — trzymające się szczwacza, do którego wracały po zakończonej gonitwie (J. Ostroróg.) Za psami pędził konny dojeżdżacz — „wrzeszcz“, a czasem i sami właściciele, krzycząc na różne głosy:
„heco“, „hola-horlala“, „horlala ulała lala, lala, lala“, a, gdy śmigłe psy doganiały i zdobywały zwierzę, myśliwi oznajmiali ten moment radosnemi okrzykami: „Hoho uszczwał, hoho jest, jest!“ — niosło się po lesie.
Za najbardziej wyszukany sport uważano zimowe przeważnie polowania z ptactwem łowczem: z orłami z Podgórza, sokołami, jastrzębiami i rarogami. Pod tym względem Polska stała wyżej od innych państw, co stwierdzili Henryk Walezy i Zygmunt Waza. Dobrze „unoszony“ ptak łowczy podczas pościgu odznaczał się pięknością ruchów, czyli tak zwaną „grą“. „Wykapturzony“ sokół — białozór po zdjęciu z głowy kaptura nie rzucał się odrazu na wziętą na oko zwierzynę — sarny, zające, wilki, kuropatwy, cietrzewie, czaple, dzikie kaczki i dropie — lecz wzbijał się wysoko, zataczał koła, płosząc zdobycz i zmuszając ją do zmiany kierunku ucieczki i dopiero po długiej „grze“ spadał jak kamień na zdobycz, wstrzymując ją w pędzie, szarpiąc jej głowę i oślepiając. Na okrzyk sokolniczego ptak powracał doń natychmiast i siadał na „berle“, wydając pełen zadowolenia drapieżny skwir. Z rozpowszechnieniem się guldynek, ptaszynek i innych flint, szlachta zaczęła szczególnie chętnie polować z legawemi psami, czyli wyżłami różnych ras, naogół jednak wywodzących się od dalekiego przodka — szakala. Większość ich została w w. XVI przywieziona z zagranicy, chociaż później niektóre wyżły, mieszańce, pochodzące od ojca lub matki czystej krwi, tak zwane „pokurcze“ zasłynęły niezrównanemi zaletami łownemi, jako „wietrzne“, posiadające znakomity węch, „zacieczce“ o sprycie, odwadze i zaciekłości i „zwajce“, czyli znakomicie ułożone.
Stare kroniki przechowały wspomnienia o tych wiernych towarzyszach łowców. Miał piękną psiarnię hetman Klemens Branicki, szczycił się swemi chartami Pac, romantyczny pan na Dowspudzie, a i inni też, siedzący po włościach puszczańskich lubowali się w psach łownych i gonnych. Legawe miały tu zaiste pole do popisu! Po starych porębach, krzakami zarosłych, po krawędziach leśnych wyżły węszyły cietrzewie, młode głuszce i słonki, po zalewiskach błotnistych i mokradłach do kaczek skradały się, do kszyków, dubeltów wśród kęp i sitowia.
A w głębi puszczy? Gończe ogary na grządy jelenie i sarnie, na tropy zajęcze, lisie i wilcze, na ślad dzików usmolnych wpadłszy niechybnie, gon wielogłosy wszczynały, aż zwierza osaczyć zdołały, zmordować i zdusić.
I w polu też, co to rozparło się wzdłuż i wszerz na próchnicach i popiołach po puszczy, ściętej oddawna i ogniem zżartej do reszty, przestrzeń bezkresną przemierzały chartów śmigłych skoki. „Ho—ho, się uszczwał, ho—ho, jest!“ Rozedrgały się okrzyki. Zagrał róg.
„Zbierz Szwajcarję i okolice Renu“ — pisał Aleksander Połujański w r. 1859 — a i tak zaledwie ułożysz podobny obraz naszym nadbrzeżom Niemna i Hańczy, a nawet Pisny i Szeszupy, tudzież malowniczym nadbrzeżom kanału Augustowskiego i okolicom Suwałek. Chcesz zabytków historycznych — to je znajdziesz we wszystkich naszych miastach większych i mniejszych, nawet we wsiach, jak np. we Wigrach, Dowspudzie, Wiznie i innych“.
Puszcza Augustowska należała niegdyś do Prusów, a potem bez krzyku i jakichkolwiekbądź umów i szumnych traktatów — do książąt Mazowieckich, to znów do litewskich kneziów groźnych, to do drapieżnych komturów krzyżackich i znów do Mazurów, zanim wcielono ją na dobre do Polski aż po epokę rozbiorów. Władzę sprawowali tam różni wojewodowie i starostowie; od roku 1815 do 1837 istniało województwo augustowskie, poczem do r. 1866 — gubernja augustowska, a od 1866 do 1914 podzielono ją na dwie gubernje — suwalską i łomżyńską. Polska odrodzona natomiast ogarnęła te ziemie granicami swego województwa białostockiego.
Na zachodzie i południowych krańcach puszczy oddawiendawna rozsiedli się Mazurzy i wdzierali się swym zwyczajem coraz dalej i dalej w serce borów sosnowych i czarnolesia; od Augustowa na wschód, na dawnych ziemiach Jadźwingów, po których pozostały nazwy wsi: Jatwieź, Zielmańce, Dorgan, Kadysz i kilka uroczysk, mają tu też stare siedziby Podlasianie i Białorusini; za Czarną Hańczą znajdziemy najbardziej na zachód wysunięte osady Litwinów: Wojtokiemie, Widugiery, Skustale i różne Jodaliszki i Burbiszki, wreszcie — stolicę miejscową — Sejny; na północy, za granicą Litwy kowieńskiej, stoi Kalwarja żydowska — prawdziwa
stolica Izraela, chociaż i w Suwałkach, Sejnach, Augustowie i po mniejszych miasteczkach typy semickie i ich przedsiębiorstwa spotykają się również na każdym kroku. W słownikach gadek ludowych spotkać możemy wyrazy „Kalwarja mu z oczu patrzy“, albo też „siedział w Kalwarji“. Oznacza to, że ktoś z prawem poczynał sobie zuchwale i że poznał się bliżej z więzieniem.
Krasę dawnej gubernji augustowskiej, obecnie w znacznej swej części ogarniętej województwem białostockiem, stanowi słynna puszcza Augustowska. Od granicy Litwy kowieńskiej i Prus Wschodnich do Niemna, a na południu — do Biebrzy rozparła się puszcza malownicza i przebogata, przecięta kanałem Augustowskim i Czarną Hańczą, tęskniącą za Białą swoją siostrzycą, płynącą poza sztuczną rubieżą, przekreślającą wielkie dzieło Jagiellonów. Bory puszczańskie i grondy stłoczyły się wokół pięknych jezior i zazdrośnie strzegą ich odwiecznego spokoju i zadumy o dalekich wiekach, gdy praźródła ich biły spod martwej lawiny lodowej, cofającej się na północ, ku swej skandynawskiej, dalekiej, granitowej macierzy.
Poza Marychą stoją bory litewskie, z tej samej gleby wyrosłe, za Niemnem ciągną swe konary lasy dawnej puszczy Rudnickiej i Grodzieńskiej, a na północnym zachodzie szepcą do siebie sosny i świerki za Rospudą do swych pobratymców, czepiających się korzeniami piasków pruskiej puszczy Rominckiej, ku której Mazur odwieczne swe gniazda posunął: Dziarnowo, Wierzbowe, Marinowo, Gąski, Przykopki, Romanów, Wysokie, Ostrykół i, chociaż mowę ojczystą utracił, przechował jednakże serce odzewne na echa, dobiegające od strony polskiej. Puszcza stoi nieraz zasępiona, jak starucha, co w duszy żal nieznośny i gryzący czuje, lecz pod pieszczotą słońca rozchmurza się rychło i wzdycha z ulgą. Przecież nie takie jeszcze lata przeżyła, tysiąckrotnie cięższe, goryczą beznadziei zatrute, o czem sędziwe, rozpękane sosny i dęby szemrzą po nocach, stare klechdy młodzi bujnej przekazując. Wyrosła i pod niebo strzeliła koronami puszcza ta z ziemi, lodowcom wydartej. Należała ona niegdyś do olbrzymiej, dziewiczej kniei, ciągnącej się poprzez ziemię Mazowiecką, Ruś i Litwę. Do Polski należała potężna część tej puszczy przedhistorycznej, bo zajmowała przestrzeń od jezior Augustowskich, Hańczy i Biebrzy ku południowi nad górną Narwią i przez Bug aż ku dolinie Wieprza. (J. Miklaszewski, Lasy i Leśnictwo w Polsce, T. I). Ta puszcza-macierz rozpadła się z biegiem czasu na Augustowską, Knyszyńską, Zieloną, Świsłocką i Białowieską, co w dawnej krasie do dziś przetrwała.
Teren puszczy Augustowskiej należy do pojezierza mazurskiego i jego falista powierzchnia spada stopniowo w kierunku Niemna, bez gwałtownych skoków przechodząc w nizinę nadnarwiańską. Okrywający tę część Polski lodowiec zapisał tu całe karty swoich dziejów i losów. Głazy granitowe, rozrzucone po puszczy i na polach, ukryte w podszyciu leśnem i w wysokich trawach, świadczą o tem, że zostały przywleczone z północy i porzucone przez topniejący lodowiec. Moreny końcowe i denne nagromadziły tu wzgórza żwirowe, nawarstwienia piasków, zwały glin, a nadmiar wody, wytworzonej ze znikającego pod wpływem słońca lodowego pancerza, dał początek malowniczym jeziorom i bagniskom. Na piaskach rozrosły się potężne bory sosnowe, lecz, dochodząc do gleb gliniastych, mieszają się już ze świerkami, aż te iglaste pobratymcy wyprą je doszczętnie i zapanują wszechwładnie zwartemi szeregami, pozbawione wszelakiego podszytu, bo zmarniał w nierozświetlonym nigdy mroku. W nizinach błotnistych rozsiadły się olchy, a gdzie nieco suszej — strzelają już ponad nie brzozy, jesiony, dęby, osiki, a gdy się znajdzie odrobina piasku, to znowu — świerki i sosny.
Sosnowe bory wyrastają na kobiercu z mchów, borówek, czernic i wrzosów, tworząc prawdziwy raj dla czarnopiórych bardów puszczy — głuszców. W tych właśnie miejscowościach znane są najlepsze tokowiska, a na wiosnę ciągną ku nim kłusownicy, bo nie mogą w domu usiedzieć, gdy przed świtem ucho ich pochwyci kłochtanie i miłosną pieśń wspaniałego koguta. W cieniu kniei świerkowej wśród mchów kwitną i mnożą się szczawik zajęczy, konwalijki, błękitne przylaszczki, białe i żółte zawilce, czarna jagoda, piękne dzwonki i paprocie, lubujące się w dusznym cieniu leśnym. Na suchych piaskach i żwirowych pagórkach tkwią bory sosnowe niemal na nagiej, jałowej ziemi, ledwie-ledwie przykrytej wrzosami, siwemi porostami, mchem bladym, macierzanką i ostrzycą. Nikt oprócz leśnika nie spostrzega, jak prawdziwie zacięta walka wre tam pomiędzy drobnemi wrzosami, a wysokopiennym borem sosnowym! Wrzos otula glebę i zatrzymuje na sobie spadające ziarna sosen, a te, co wypierają wszakże z ziemi młodą poroślą, głuszy zawzięcie. Stare drzewa ze smutkiem patrzą i kiwają głowami, widząc, że na marne idzie ich siew, że nie doczekają się potomstwa, a gdy padną od ciosu pioruna lub pod tchnieniem śmierci, która po wiekach je odnajdzie — na ich wywrotach nie wybuja już nowe pokolenie. O to się troskają sosny strzeliste, nie wiedząc, że człowiek przejrzał podstępną wrzosów robotę i już na pomoc borom podąża.
Najwyższe i najmocniejsze sosny wyrastają obok świerków również potężnych na czerwonawo-brunatnej glebie marglowej, chociaż świerk i tu wysila się, aby zgnębić i wyprzeć sąsiada, i byłby go zwalczył oddawna, gdyby nie opieka leśnika. Na puszczańskich bagniskach występują sosnowe bory moczarowate, a u ich stóp wierzby i omszone brzozy i olchy czarne, — wyrastające z mchów torfowych, zdobnych w wełniankę, krwawe krople borówek i żórawin. Na nizinach, gdzie leżą gleby stale nasycone płynącą wodą, rozwielmożniły się lasy liściaste czarne olchy z domieszką jesionów, świerka, a nawet dębu, lecz olcha zwycięża je na najwięcej podmokłych płaszczyznach, dzieląc swój triumf z osikami i brzozami, o pniach tonących w gąszczu paproci błotnych, situ leśnego, bodziszka i rzeżuchy, stanowiących ulubione schroniska cietrzewi. Na stutysiącach zgórą hektarach rozpościera się dumnie puszcza Augustowska. Podzielono ją na
szereg nadleśnictw państwowych. Na skraju puszczy usadowiły się miasta, broniące puszcz i dróg handlowych na Mazowsze: Grodno, Augustów, Lipsk i Sopoćkinie. Duże rzeki, jak Niemen, Czarna Hańcza, Biebrza i małe: Netta, Stawiska, Rospuda, Jastrzębianka z ich dopływami i licznemi strumieniami przecinają puszczę Augustowską, w której lubował się Władysław Jagiełło, chociaż za jego czasów, inne dawano jej nazwy, w zależności od uroczyska lub „uhła“; jedną część znano, jako puszczę „Perełomską“, gdzie król polski i wielki książę litewski zabawiał się „myśliwem polowaniem“ i ze swego pałacyku przerzucał się do puszczy Perstańskiej, stanowiącej drugą część tej leśnej krainy. Piękne, najpiękniejsze może były wtedy te łowiska ze stojankami turów, z rykowiskiem łosi, co miały najcięższe rosochy o rozłogach bajecznie szerokich, nęciska jeleni o bogatych wieńcach, ba! nawet kozły były tam, zda się, inne — o uperlonem przedziwnie porożu, kędyindziej nieznane.
Już od samej stacji kolejowej w Augustowie szosa biegnie przez puszczę podmiejską, która urywa się tuż-tuż przed pierwszemi zabudowaniami, jakgdyby coś z siłą osadziło ją na miejscu. Augustów, schludne, ożywione miasteczko handlowe, zdobne w duże, rozłożyste drzewa, dowodzi samym wyglądem swoim, iż zostało zbudowane na krawędzi puszczy, gdyż za nim ku zachodowi i południowi roztacza się już falista, pagórkowata golizna pól i niezaludniona równina Czerwonego Bagna, moczarów Podlaskich, błot Ławki, Wizna i innych leżących wzdłuż Biebrzy aż do samej Narwi.
Piękne to można robić wypady z Augustowa! Wspaniała szosa przenika puszczę, prawie pozbawioną podszytu, przypominającą najlepiej utrzymany park angielski. Od niej razporaz odbiegają boczne drogi leśne — pełne sypkiego piasku. Nic dziwnego, że
wybujały tu na suchych glebach te złociste sosny gonne, o strzałach masztowych i bogatych potężnych koronach. W puszczy, w pobliżu prawdziwie „szwajcarskiego“ nieruchomego, głębokiego, o zielonym odcieniu wody jeziora Martwego czy Jałowego, po uroczyskach kryją się mogiły powstańców z r. 1831, — tu zwały kamieni, pobożnemi ułożone rękami, tam znów — niskie krzyżyki napół zbutwiałe i pochylone, a ponad wszystkiem — jeden duży krzyż, którego w tem miejscu „świętem“ nikt jakoś zniszczyć nie był w stanie. Porąbany lub spalony, niewiadomo jak pojawiał się nanowo i rozpościerał swe ramiona nad ziemią, krwią zlaną. Moskale, jak głosi podanie, zepchnęli pewnego dnia ten krzyż tajemniczy do jeziora, lecz w nocy przybiły go fale do brzegu, a siły nieznane ustawiły go na dawnem miejscu. Mazurom, rzucającym sieć do tego jeziora „coś plątało mrzezie, niewody, drgubice i kłonie, a gdy schwytano klenia lub sułwicę — gorzkie się na smak wydawały, niby piołunem, korą nadziane“. Ci, co nie chcą uznawać „zabobonu“, twierdzą, że goryczka ta od wodorostów udziela się rybom jeziornym.
Szosa dobiega do czystej, schludnej wsi Raczki, słynnej ze swego kościoła, niegdyś, zda się, należącego do zboru ewangelicko-reformowanego, sądząc z surowej prostoty wnętrza, lecz później ozdobionego takiemi obrazami szkoły włoskiej, że przejezdni Anglicy proponowali za nie sumy, za które można byłoby wybudować dwa duże kościoły. W pobliżu wsi leży malownicza, historyczna posiadłość, należąca niegdyś do możnych Paców i nosząca litewską nazwę Dowspuda. Przed Pacami w w. XVI należała ona do Eustachego Wołłowicza, podkanclerza wielkiego księstwa litewskiego. Rozgłos swój Dowspuda zawdzięcza generałowi napoleońskiemu, Ludwikowi Pacowi. Gdy gwiazda Bonapartego zgasła na zawsze, Pac, po długim pobycie zagranicą, powrócił do swej Dowspudy i wziął się do gospodarstwa na modłę angielską, zakładając olbrzymi park ze strzyżonemi alejami wiązowemi; stoją tu jeszcze i coś tam gwarzą o świetnej przeszłości te wiązy pacowskie, choć im konary odrosły na wsze strony i nic już ich mocy i rozłogów nie hamuje. Na rozkaz i za pieniądze pana Ludwika, który, zapewne, za dziwoląga uchodził w okolicy ze swemi manierami i zachciankami, importowanemi z mglistego Albionu, bo nawet folwarkom swoim, koniom i psom dziedzic nadawał nazwy angielskie, — słynny budowniczy Marconi opracował projekt i wzniósł niewidzialny w tych stronach, a może i w reszcie Polski pałac. Barwa jego „wild red“ — modna podówczas w Anglji, styl — w okresie tym uznany w Wielkiej Brytanji za najwytworniejszy, a mianowicie — gotyk romantyczny! Dla niego więc wypalono fasonowe cegły różnych kształtów i rozmiarów. Wszystko było lekkie jakgdyby zrywające się do lotu, niby duch uwięzionego na dalekiej wyspie „boga wojny“ — l’Empereur’a, duch przylatujący na skrzydłach wspomnień do anglizowanej siedziby adjutanta cesarskiego. O tej powiewności pałacu sądzić możemy z pozostałej wieży — leciutkiej, zda się, na ośmiu smukłych kolumienkach opartej, a uwieńczonej a »la Polonaise«... gniazdem bocianiem.
Rzeźby, freski, obrazy conajprzedniejsze, makaty, akwarjum w suficie (lubowali się panowie w tych stronach w akwarjach, bo i Branicki miał je w swym „Wersalu Podlaskim“ — w Białymstoku) — zdobiły „Windsor“ Paca tuż — tuż nad granicą pruską. Rząd petersburski za udział miłego anglomana w powstaniu listopadowem, nie mogąc dostać go w swe ręce, gdyż ukrył się zagranicą, skonfiskował Dowspudę i ofiarował ją „uśmierzycielowi buntu“, generałowi Sulimie. Ten Moskal tatarskiego pochodzenia, a po nim inny — zaczęli burzyć pałac, używając jego cegły na budowę koszar w Suwałkach. Na miejscu dawnego pałacu wzniesiono ohydny dom rosyjskiej architektury urzędowej z pierwszej połowy w. XIX-go, a więc podług poety Niekrasowa — „nudnej, głupiej i więziennej.“ Z dawnej siedziby pozostała wieża i monumentalny podjazd kolumnowy, ze strzelistemi wieżyczkami i okrągłemi „l’oeil de boeuf“ na froncie i po bokach. Od podjazdu, jak sierpem rzucić, biegnie aleja z panoramą dalekich pól. Park — ciemny i gęsty, tak gęsty, że mogą się w nim hodować jelenie i sarny. Pełno tam romantycznych zakątków, gdzie Pac przypominał sobie, zapewne, inne cuda przyrody i osobliwości architektoniczne i zdobnicze, oglądane przy boku cesarza w zdobytych podczas kampanji saskiej, francuskiej i włoskiej miastach i pałacach, no i — po drugiej stronie kanału, gdzie zaczaiła się zacięta nieprzyjaciółka wielkiego Korsykanina — Anglja. Z urwiska, gdzie w parku stała niegdyś altana, widać rozległe łąki i pasące się na nich trzody, na gazonie — cztery modrzewie wznoszą swe czarne konary, w wesołą zieleń zdobne. Koło pałacu krążą, rzecz zrozumiała — legendy... Dotyczą one lilij burbońskich w rzeźbie wieży, tunelu, którym właściciel wymknął się Moskalom na pruską stronę, a przedewszystkiem — skarbów, ukrytych w głębokich lochach...
Cicho dziś w Dowspudzie. Ciszę jej ożywa wkrótce rozgwar młodych głosów: władze szkolne założą tu niebawem niższą szkołę rolniczą... Zapewne radośnie powita młodzież rodzimą bujny, romantyczny cień pana Paca, wiernego adjutanta napoleońskiego.
Od Raczek szosa przecina wielką, ogołoconą z puszczy płaszczyznę. Pola uprawne, ciągną się tak daleko, że puszcza gdzieniegdzie tylko majaczy na horyzoncie, niby z lękiem kreśląc się niebieskiem lub czarnem pasmem. Jeszcze w w. XVI gwarzyły tu zwarte, jednolite bory sosnowe, przecięte korytem Czarnej Hańczy i ożywione głosami Mazurów, Litwinów i Słowian wschodnich, mających tu swe osiedla, bo Zygmunt I nakazał różne „uhły“ puszczańskie przeznaczyć na kolonizację. Dawni osadnicy spokrewnili się ze sobą, pokrzyżowali się nie raz, ale sto razy i, porzuciwszy dawne nawyki i zajęcia przy barciach, sieciach łownych i budach smolarskich, osiedli wreszcie na piasczystej, szarej roli mało urodzajnej, niewdzięcznej, lecz drogiej niewymownie, gdyż długi łańcuch pokoleń w znoju walczył o nią z puszczą, aż zdobył te suche piachy jałowe, pocięte teraz bruzdami lemiesza. Z tak wielkiego wysiłku i z tak mnogich krzyżowań dorodny i piękny powstał tam lud, zamieszkujący cały niemal powiat suwalski. Nazwy wsi czysto polskie: Biała Woda, Krzywulka, Królewskie, Kazimierzówka i inne; na północy pojawiają się nazwy białoruskie: Uzdziejew, Wodiłki, Sidorówka, Daniłowce, Pokrowsk, dalej jeszcze i na wschodzie — wsie litewskie, im bliżej Sejn i Niemna, tem coraz gęstsze: Posejnele, Deucie, Birżniki, Burniszki, a nawet... Kłajpeda, chociaż od morza odległa daleko. Wśród osad litewskich
są też wsie białoruskie: Żegary, Suworowo, Wiatrołuża, Słoboda... Jeżeli takie nazwy, jak Bobrowisko, Turówka, Sobolewo, Rosochaty Róg, Zubranaja, Jeleniewo, świadczą o zwierzynie, którą ścigał myśliwiec przed w. XVII-ym, Cisówek zaś, Lipno, Klonowa Góra i Jasionowo mówią o wytrzebionych lub znikających gatunkach drzew, to nazwy etniczne wskazują na charakter, a nawet system kolonizacji, przeprowadzanej przez Jagiellonów — dziedzicznych wielkich kneziów Litwy, Białej, Czarnej i Czerwonej Rusi i królów polskich. Studjując nazwy i historję wsi województwa, udałoby się, zapewne, wykreślić szlaki przenikania żywiołu mazurskiego na ziemie, przeznaczone dla osadników litewsko-białoruskich. Piękne i bohaterskie nieraz dzieje odsłoniłaby przed nami ta nienapisana przez nikogo historja! Jeżeli dopływ osadnictwa polskiego na Dzikie Pola obfitował w epickie nieraz okresy, to cóż można wyobrazić sobie o walkach Mazurów z Jadźwingami, Prusami, Litwinami, napierającymi od wschodu Słowianami i wreszcie z drapieżnym, zakutym w żelazo zakonem rycerzy teutońskich? Przeciwko nim to właśnie Jagielloni skierowali tu zastępy osadników i patronowali awanturniczym wyprawom zaciekłych, nieustępliwych, bitnych Mazurów.
Puszcza Augustowska ma dwa serca połączone ze sobą. Jedno — to kraina wielkich jezior, drugie — knieja, wokół uroczyska „Królewska Woda“, z rezerwatem cisowym i gniazdami czarnych bocianów w nadleśnictwie Krasnopol. Inne jest też stare uroczysko, niezmiernie charakterystyczne a dla turysty pouczające, bo ogarnia całokształt krajobrazu puszczańskiego. Nazywa się ono — Ciercierz, a z uroczyskiem
tem kraina jeziorna łączy się unizaną mniejszemi jeziorami ciemno-szmaragdową nitką kanału Augustowskiego. Wielka to droga wodna! Niemen litewski, nad którym rozpaczała niegdyś Ryngałła, siostrzyca Witoldowa, oddana jako zakładniczka wielkiemu komturowi krzyżackiemu, wiąże się kanałem tym z Wisłą — rzeką polską. Pomiędzy r. 1824 a 1839 przekopano ponad sto kilometrów kanału, a cała droga wodna od Niemnowa przez Czarną Hańczę, Nettę, Biebrzę i Narew do Modlina przebiega 465 kilometrów i 21 śluz. W okolicach Augustowa leży główny rezerwuar wody dla kanału. Zasilają go jeziora Sajno, Sajenek, Necko, Rospuda, Krechowieckie (dawniej — Białe), Studzieniczne, Serwy, Mikaszewo i kilka drobnych, do rozlewisk raczej podobnych lub do bagien, sitowiem i grążelami zarosłych, a przeciętych korytem niewidocznem w ich ciemnej toni.
Jezioro Necko, majestatyczne w swym niewzruszonym spokoju, obramowane otokiem boru, tam i sam ukazuje osypiska złotych piachów, wybiega płaską, cichoszmerną falą na wąski zdziar u stóp stromych spychów, uwieńczonych zielonemi koronami sosen, niby dziewice zalotne, wpatrzonych w łyskliwe zwierciadło wodne. Ale puszcza tu bardzo ucierpiała i — nie dziw! Przecież powstało tu miasto, przebiegła kolej, srożyła się wojna, a ogień, towarzysz człowieka, zażądał też ofiar bez liku. Puszcza została tu mocno przetrzebiona, a nawet całkiem znikła na jednym odcinku, gdzie teraz zbiega ku wodzie brzeg nagi, łąkowy — bogate pastwisko dla trzody.
Głęboka, czysta toń jeziora ukazuje białe dno, grzywy wodorostów i ryby — mieszkanki głębi. Z trzcin nadbrzeżnych z łopotem zrywają się dzikie kaczki i — czujne a płochliwe — opadają na odkryte miejsca; perkozy czubate bezdźwięcznie, nie wspieniwszy wody i nie plusnąwszy, dają nura i wypływają hen — daleko, oglądając się wokół. Gdzieś kwili jastrząb i grucha turkawka. Na północ od Necka odchodzi długa i szeroka zatoka, zwana jeziorem Rospuda. Okalają ją zarośla nadbrzeżne, gąszcz stłoczonych krzaków i obfitość sita; tu w haszczach wpada rzeczka tejże nazwy, wijąca się wśród krzaków, zwisających nad jej powolnym prądem, niby olbrzymia węgorzyca, cała w oplocie pędów lilij wodnych i grzybieni. Źródła jej biją z ziemi, gdzie ongiś gospodarzył pan w czerwonym pałacu, wspaniały dziwak — Pac. Tuż nad jeziorem przykrą plamą znaczy się stara „binduga“ — dwa wysoko wzniesione przylądki — nagie, poorane piasczystemi bruzdami po spuszczanych na wodę pionach sosnowych z porębów okolicznych. Cicho tu jest, tak cicho, że człowiek drgnie, gdy ryba pluśnie wśród grążeli i zaszeleści jej sztywnemi liśćmi. Widocznie oddawna nikogo tu nie było, bo szara czapla w zadumie tkwi na zwalonym pniu, czatując na ryby czy też drzemiąc spokojnie.
Necko łączy się z długiem jeziorem Krechowieckiem przezwanem też trafnie — Białem. Blada w niem woda i białe dno, po niskich brzegach płaty białej piany, a nawet niebo nad niem jest bledsze, niemal białe. Zgiełkliwe to jezioro! Turkocze tartak, pokrzykują flisacy, sortując tratwy, buduje się gmach yacht-klubu, dobiegają odgłosy z koszar ułańskich; na przeciwległym brzegu harcerze rozbijają namioty, jęczą rybitwy, jakiś włóczęga — żebrak, zaszywszy się w haszcze, zarzuca wędkę i śpiewa coś fałszywie.
Śluza Przewięź otwiera przejście do jeziora Studzienicznego. Jest to już druga śluza; pierwsza bowiem znajduje się w samym Augustowie; budował ją przed r. 1830 porucznik inżynier Jodko. Dokoła jeziora skupił się bór sosnowy, wybiegający na wysunięte daleko przylądki. Na jednym z nich widnieje biała kapliczka, a dalej wśród drzew — drewniany kościołek z cudownym obrazem, do którego z Augustowa udaje się doroczna procesja.
Przy spływie z jeziora brat polityka i historyka Lelewela — kapitan-inżynier w r. 1826—27 wybudował tu śluzę, za którą zaczyna się kanał przekopany. Do jego brzegów dopada las, lecz na niewielkiej jednak przestrzeni, gdyż mieszkańcy Czarnego Brodu i Żyliny walczyli z puszczą zaciekle, aż zdobyli sobie spore szmaty roli, gospodarując na niej zapobiegliwie. Świadczą o tem schludne, pobielane wapnem domki o dachach gontowych. Tam i sam pozostały jeszcze mosty, podczas wojny światowej przerzucone przez kanał. Ich pale podgniły już, częściowo się zapadły i zatonęły. Sączy się od północy niewidoczna wśród haszczy, wyrosłych na bagnistej ziemi, Sucha Rzeczka, łącząc ogromne jezioro Serwy z ogólną siecią kanału. Charakter lasu zmienia się wyraźnie. Sosny odbiegły gdzieś i ukryły się za pagórkami, a na moczarowatej glebie panują drzewa liściaste z domieszką świerków. Wśród lasu widnieją drobne osady i samotne zagrody. Kanałem płyną tratwy lub stoją śród tataraków, sitowia i liści nenufarów na szerokich plosach, zalanych wodą bagnisk lub drobnych jeziorek. Płynąc łodzią, kajakiem lub motorówką, turyście wypadnie przepłynąć przez kilka jeszcze śluz jedno- lub dwukomorowych, jak: Gorczyca, Perkuć i inne, przeciąć kilka jeziorek, głębokich, o dnie ilastem, z którego wypływają na powierzchnię wody połyskujące liście grążeli, a przy bagnistych, niedostępnych brzegach stoją zarośla sitowia. Za jeziorkiem Orlewo puszcza dociera znowu do koryta kanału, który po prostej linji biegnie pomiędzy dwiema ścianami boru. Mroczno tu i cicho. Nad czarną wodą przelatują drozdy, dzikie gołębie i dzięcioły. Do brzegu zbiegają wąskie ścieżki, wydeptane przez sarny i dziki. Błyskotliwe, przyodziane w roziskrzony zielenią, lazurem i złotem pancerz zimorodki zamarły na zwisających gałązkach leszczyny, zapatrzone w nieruchomą niemal wodę. Czatują one na ryby, ale cóż upolować potrafią w kanale? W najlepszym razie ukleję lub piskorza, w najgorszym — kolczastego ciernika. W głuchem uroczysku, zdala od zagród, jakieś przygarbione i ponuro staruchy szukają czegoś wśród kolumn sosnowych. Spostrzegłszy łódź, odchodzą w głąb boru i kryją się za młodą poroślą. Cóż one tu robią te szare, tajemnicze postacie o siwych kosmykach włosów, wybijających się z pod czarnych chust? Zapewne są to znachorki, co przetrwały do naszych czasów w tych okolicach puszczańskich. Szukają w borze i zrywają kwiaty arniki, babki — dobre, pomocne na rany, żywokost, bagno, jałowiec, macierzankę, dziewannę, rdest — niezastąpione przy łamaniu kości, reumatyzmie, „namożeniu“, spuchnięciu, bólu żołądka, zadyszce; belicę — jedyną na apetyt, czarne jagody — na biegunkę, łopian — skuteczny na wypadanie włosów, wrzos, co pozwala osądzić, czy dziecko będzie żyło, czy też sądzona mu jest rychła śmierć, paproć, leczącą suchoty; skrzyp przybrzeżny — niezawodny środek na chory pęcherz i nerki... — wszystko wiedzą te czarownice stare o twarzach pooranych zmarszczkami, o spojrzeniu nieufnem, ponurem, jak ciemny matecznik na moczarze. Przechowały one w pamięci najdawniejsze nawet talizmany czarowne — kopyto łosiowe na „wielką“ chorobę i pas ze skóry turzej, co połóg czyni lekkim i szybkim. Dalej wesoła, roześmiana i krzykliwa wataha dziewuch zbiera i łuska orzechy i do koszyków łubianych wrzuca borowiki przysadziste i jędrne; koło brzegu chłopaki dziurawą siecią gnębią cierniki, a wrony węsząc zdobycz, pokrzykują, usiadłszy na najwyższych gałęziach.
Płynąc wodną drogą pomiędzy kolumnadą sosen, wyczuwa się nieustępliwe pytanie: „gdzie ja to już widziałem? Skąd sączy się ten spokój, ta cisza potężna i kojąca?“ W pamięci powstają nagle obrazy Böcklina. Ten sam koloryt melancholijnej, tajemnej przezroczy, ten sam wyraz niezmąconej, majestatycznej ciszy, pełnej mistyki natury i wyczucia nieskończoności życia w przejawach
widzialnych i niewidzialnych. W nastroju mądrego spokoju wypływa turysta na zwierciadło długiego i wąskiego jeziora Mikaszewo i tu porywa go nagle powódź słoneczna, bujna, rozradowana bezmiernie. Bije z nieba, gdzie słońce wylewa roztopione złoto, a ono, wpadając do wody gorącemi bryzgami, rozpryska się na jej połyskliwej powierzchni, wisi i drga w powietrzu, ni to promienna świetlista mgławica, pełna szczęścia i sił potężnych. Brać je stąd można dowoli.
Kto zamierza dostać się w głąb puszczy, ujrzeć i wyczuć niemilknące tętno jej serca, ten musi rozpocząć konną lub pieszą wędrówkę od śluzy, położonej niedaleko wsi Mikaszówka. Za nią ku wschodowi kanał łączy się z Czarną Hańczą, a następnie wielkim przekopem od Kurzyńca wychodzi na Niemen w Niemnowie o trzy mile poniżej Grodna, przecinając tu miejsca słabo już zalesione, o puszczy mocno przetrzebionej, a nawet bezleśne od Rudawki do Dorguńskiej i od przecięcia kolei aż do ujścia. Jakżeż piękną i nigdy niezapomnianą podróż będzie miał kajakowiec z Warszawy, Płocka, Krakowa a nawet z Gdańska! — Ileż pełnych uroku widoków, czarownych wrażeń i spostrzeżeń! Przed świtem ujrzeć tu można idące na wodopój sarny, dziki i wilki, w haszczach mignie mu wieniec jeleni lub śmignie żółta kita lisa, z krzykiem i łopotem zrywać się będą stadka kaczek, cietrzewi i głuszców; kuliki i czajki zabawią go swym chybotliwym i zygzakowatym lotem, a z ciemnej toni rzek i jezior wędką wyciągnąć można sielawy, certy, na bystrzu zaś Czarnej Hańczy — pstrągi nawet i pstrągo-łososie, co to z morza przez Niemen tu zapływają. Nietrudno tu o inne jeszcze widowisko, drażniące i podniecające. Tam orzeł spadł na czaplę lub żórawia, tu jastrząb upolował cyrankę, tam znów — kania chyża lub rarog duży krąży nad gniazdem kuropatw lub lęgiem zajęczym. Mazurzy — rybacy i oracze pokażą i żartobliwie opowiedzą o ptactwie mnogiem, co tu śpiewa, dzwoni, kwili, turka i kokcieli. Bargieł, jak „bartnik po pniu mknie i robaki nosem ostrym grzebie“’, czajki, które „w zwierza i w człowieka z góry, drąc się „biją““; chróściele, czyże, czeczotki „lotu wieszczego“, drapieżne sokołki — drzemliki i dzierzby, „goniące ptaka nie prędkością, lecz trwałością lotu“, drozd, co „prezentuje w sobie głos człowieczy żywy“, dzięcioły, dudki, których „zapach smuci“, dzwońce, dzierlatki, gołębie, turkawki,
grzywacze, jarząbek furkotliwy a ciekawy i „nocny ptak lelek, co ma to przyrodzenie, iże miłuje ciemne, nocne cienie“, krzywonos — „ptak borowy, miłośnik sosnowy“... ale czyż można wyliczyć tu wszystkie ptaki puszczy i dodać do nich mazurskie przygaduszki, zebrane w XVI-ym wieku przez imć pana Mateusza Cygańskiego, skorego do klecenia wierszy (acz pisać nie umiał) a tęgiego myśliwca na ptaki: od orła i kruka aż do barwnej sójki, żołny żółtej a nawet do pospolitej ledwuchy i trznadla?!
Od Mikaszówki i osady leśnej — Jazy przeciąć należy drugie serce puszczy — prawdziwą knieję, a w tym celu dotrzeć do Starożyna, uroczyska Ciercierz, Hanus i leśniczówki, zwanej Borsuki w nadleśnictwie Rudawka. Jest to taki szmat puszczy, gdzie widzi się, jak na dłoni, cały jej charakter, życie tajemne i odbywającą się w niej walkę drzewostanów. Przed oczami, niby zmienna panorama przesuwają się różne krajobrazy: w jednem miejscu bezpodszytowe bory sosen gonnych, w drugiem bór sosnowo-świerkowy, tam grond dębowy, tu znów przeważają graby i olchy, dalej mateczniki splątane i zwichrzone, bajory nieprzezwyciężone, gdzie ryś chyba jedynie przebija swój trop; bagna, gdzie wśród leszczyn, brzóz i niskich świerków, okrytych płaszczem porostów i bladych mchów wiszących, kwitną różne gatunki storczyków, gdzie żerują dziki i udeptują sobie legowiska basiury, wyjące po nocach i świecące „lampami“. Na skraju tego ostępu puszcza raptownie rzednie, bo dotknęła ją klęska wypasów bydła, owe „latowiska“, tępiące młodą porośl i niszczące lęgi zwierzęce i gniazda ptactwa łownego. Tam też wielkie wyręby i golizny świadczą o zbrodniczej robocie najeźdźców — Niemców w r. 1915—18. Zresztą o wojnie światowej pamiętają tu nietylko sosny i dęby, ale i ludność miejscowa, w puszczy zaszyta, jak jaźwce po norach. Tutaj bowiem skończyła się niewyjaśniona dotychczas tragedja armji rosyjskich generałów Samsonowa i Rennekampfa i, jak widocznie chciała Nemezys dziejowa, w tych właśnie ostępach, gdzie od kuli i stryczka moskiewskiego ginęli w r. 1831 powstańcy nasi i partyzanci bohaterskiego Szona! Przypominają o tem mogiły ich i cmentarze na pobojowiskach. Przebąkują tu smolarze, kołodzieje i kłusownicy miejscowi o skarbach w złocie, zakopanych przez ginących i branych do niewoli Moskali. Wydobyto tu nawet podobno z jakiejś studni pułkową kasę żelazną. Niemcy nietylko zrabowali puszczę augustowską, wyrąbawszy około 17 000 hektarów, i wywieźli aż 4 miljony metrów sześciennych drzewa surowego lub przerobionego na zbudowanych naprędce tartakach, ale i wypalili ją, sięgając do najdalszych mateczników, a gdy odeszli, to niby sprzymierzeńcy niemieccy — szkodniki — kornik świerkowy i ćma sówka chojnówka zabiły świerki i sosny na obszarze 4300 hektarów. Na terenach, wytrzebionych przez Niemców, podniosły już wprawdzie korony młode sosny, świerki i brzozy, ale ucierpiały znacznie od obfitych śniegów. Przed paru laty pod brzemieniem ciężkich czap śnieżnych pochyliły się cienkie ich strzały, powyginały i poskręcały i stoją teraz jak te kaleki pokraczne, jak te garbusy, w pałąk zgięte, a nawet jako leżanina i posusz śniegołomu. W innem znów miejscu przemknął snadź wicher szalony i nagromadził zwały i zasieki burzołomów, które, niby potworne ośmiornice, ciągną na wsze strony macki — korzenie. Dzikie to są mateczniki, to też jeleń, kozioł sarni i odyniec błąkają się tu swobodnie, niepłoszone nawet przez człowieka, chyba że zakradnie się tu kłusownik z osady puszczańskiej albo wilk wytknie swoją „latarnię“ z gąszczu podszytu. Tutaj mają swe gniazda i tokowiska cietrzewie i głuszce, piszczą tu jarząbki.
Połyskują tam i sam złote gwiazdki arniki, gdyż tu właśnie przebiega jej południowa granica. Różne zioła lecznicze wyzierają z próchnicy i mchów; niektóre z nich zbrodniczym służą celom, jako trucizna, inne — zwalczają choroby i jad płaskogłowej żmiji. Naogół zaś ludek puszczański żyje długo i nikt się nie dziwi, gdy jakaś starucha lub siwobrody dziad do stu i więcej leci dociągnie. Są i tacy, co usną na zawsze dopiero w 120-tym roku życia. Smutek ogarnia na wieść, że już naprawdę odeszli. Biło z nich bowiem źródło klechd przedziwnych i coraz bardziej zapominanych gadek o dziejach i ludziach listopadowych i styczniowych, gdy to rozlegały się pierwsze odgłosy młotów kowalskich, wykuwających niezawisłość Polski. Pamiętać o tem nadal będą tylko sosny, świerki i dęby wiekowe, ale te milczące kolumny i konary gaworzą nieznaną człowiekowi mową.
Leśniczowie chronią puszczę i jednocześnie zabierają jej bogactwa bezmierne. Wre tu walka z ogniem, pędrakiem, sówką i kornikiem, odbywa się zalesienie wyrąbanych i spalonych rewirów, przekładają się nowe drogi, wykonywa się racjonalny wyrąb lasu, jego wywóz z puszczy, obróbka, planuje się gospodarstwo rybne, dla którego znaleziono idealne tereny, z zapewnionym rynkiem w Białymstoku i Grodnie. Niedarmo przecież mówi się o Suwalszczyźnie „piaski, laski i karaski“. Leśniczowie i gajowi mają tu pracy powyżej głowy, bo przecież na ich odpowiedzialności leży bezpieczeństwo lasu
i zwierzostanu. Kłusownicy śledzą bacznie, gdzie i kiedy zajęci są gajowi, i wybierają się wtedy na łowy zakazane. Nic ich od tego odwieść nie zdoła. Mazur urodził się kłusownikiem — i w tem trwa.
Z tego matecznika, gdzie w jasny Boży dzień spotkać można wilka lub dzika, przechodzącego przez ledwie znaczącą się w haszczach ścieżkę leśną, nietrudno kilkoma drogami dostać się nad jezioro Serwy. Jest to jedno z największych jezior puszczańskich, długie na jedenaście kilometrów, chociaż tę znaczną jego rozległość maskują lesiste wyspy. Rybne jest to jezioro, a dumę jego stanowią smakowite sieje i sielawy, znajdujące głębokie i bezpieczne schrony na dnie Serw, gdzie biją zimne źródła. Dokoła jeziora na wysokim brzegu północnym podrasta bór sosnowy na piachach, na południowym widnieją zarośla olszyny, leszczyny i grabów, za niemi zaś — ubogie role — szare, beznadziejnie jałowe. Mimowoli przychodzi na myśl gorące życzenie, aby czemprędzej i jaknajenergiczniej skierowano tu ruch turystyczny, bo stanie się on źródłem prawdziwych rozkoszy dla sportowców, a jednocześnie — zarobków dla ludności okolicznej. Na wysokim brzegu Serw wznosi się malownicze schronisko turystyczne, w którem każdej wiosny ta lub inna szkoła zamyka kurs nauk rocznych. Młódź
ma tu doskonałą plażę, przystań dla łodzi, boisko, sport rybacki, a powietrza, przesyconego ozonem i żywicą, więcej tu jest niż nawet wody w jeziorze. Głębokie i spokojne Serwy, zdobne w zielone wyspy, pełne nieoczekiwanych zatok, przesmyków i gęstych zarośli sitowia, szeleszczącego pod nawisającemi gałęziami grabów, brzóz i olszyn, posiadają piękne i malownicze zakątki, zasługujące na zwiedzanie ich i uwiecznienie pędzlem lub bodaj aparatem fotograficznym. W dni pogodne lśni się złota, niczem nie zmącona tafla jeziora, a drzewa nadbrzeżne, zda się, mają dwie korony, jedną — ciągnącą się ku słońcu, drugą — zanurzoną w toni; wieczorem staje się ona różową, fjoletową i perłową, a drzewa czarne i nieruchome nie odbijają się już w głębi i stoją zadumane, czy rozmarzone. Zapewne smutne i gorzkie mają myśli. Nie zapomniały przecież o tem, jak nielitościwie i chciwie pracowały tu siekiery niemieckie, waląc i wywożąc sosny stare o równych strzałach masztowych i puszczając wszędy pożary leśne.
Jakżeż niepodobne jest to jezioro do innego na południo-zachód od Augustowa położonego — Rajgrodzkiego. Olbrzymi to basen o czterech, głęboko w ląd wcinających się odnogach. Rajgrodzkiem nazywa się odcinek, w południowej części przedzielony od reszty granicą polsko-pruską. Poza tą linją nosi ono inną nazwę — Stackle, łącząc się z jeziorami Białem i Krzywem, na ziemiach Mazurów pruskich leżącemi. Nad tonią wznosi się wysokie grodzisko księcia litewskiego Trojdena i panuje nad całą okolicą. Brzegi jeziora gdzieniegdzie tylko przechowały drzewa liściaste a tuż za rowem granicznym, koło wsi Tworki, — nieduży szmat boru. Przeciwległy zaś niski brzeg pruski, pozbawiony jest lasów. Widnieją tam czerwone dachy jakichś budynków i łąki. Podobno niedawno jeszcze jezioro przegrodzone było siecią, aby ryby z części niemieckiej nie wędrowały na stronę polską. Ryby to są wspaniałe, poszukiwane w stolicy i naszych wielkich miastach: sieje, sielawy i węgorze. W kawałku puszczy pomiędzy bagnem Kuwasy a Jegrznią i Łęgiem, w lasach państwowych w uroczysku Grzędy, założono rezerwat łosi, na które czyha kłusownik, łasy na nie niezwykle.
W pobliżu jeziora Rajgrodzkiego znajduje się inne — Dręstwo. I jeszcze kilka jezior kryje puszcza w swych objęciach: Tajno, Kolno, Kalejty, Blizna, Szlamy, Pierty, Krzywe, Zelwa i wreszcie najpiękniejsze, leżące w ramie borów sosnowych, — Pomorze. Istnieją wprawdzie inne jeszcze, lecz opuściła je puszcza na zawsze, więc
przejdźmy obok nich w milczeniu, nie budźmy smutnych wspomnień o tem, że „gdy nie było nas, był las“... Pocieszmy się tem, że puszcza przetrwała i uskokami swemi od południa, zachodu i wschodu po dziś dzień ogarnia największe z jezior tej krainy — Wigry.
W otoku puszcz Perstańskiej i Przełomskiej kryło się niegdyś to ogromne, kapryśnie rozlane jezioro o brzegach zawile powyginanych, pociętych mnogością zatok, mniejszych zalewisk i przylądków, daleko na jezioro wybiegających. Od niepamiętnych czasów od Mendoga i jego dziadów, łowami tu się zabawiali a nieraz i z Prusami potykali się litewscy kneziowie, tropiąc tury, bawoły, żubry, łosie i niedźwiedzie. Jeszcze w drugiej połowie w. XVI-go puszcze te obfitowały w ostępy żubrowe, o czem pisze Wołłowicz w r. 1559, wymieniając takie ostępy łowieckie, jak Wigry, Ancza, Czarnojeziorne, Grabowiec, Okoliszcze i Wiązowiec. W w. XV-ym — uroczysko Wigrzańskie słynęło jako jedno z najlepszych łowisk kneziów na Wilnie, Trokach i Grodnie. Do puszcz tych, aż pod kopce graniczne litewsko-krzyżackie zapuszczał się łowiec namiętny — Jagiełło i pewnego razu wpadł do zasadzki, urządzonej nań przez komtura rastenburskiego, ale wymknął się Krzyżakom, pozostawiając poza sobą krew wrażą. Wreszcie ostatni Jagiellon, Zygmunt August, umiłował tę część teraźniejszej puszczy Augustowskiej i kilka razy zjeżdżał tu na łowy. Miał nawet swój ulubiony dwór myśliwski nad brzegiem jeziora wigierskiego, gdzie przebiegała granica puszcz Przełomskiej i Perstańskiej.
Jednakże historja jeziora i osiedla, nad niem położonego, związana jest na zawsze z imieniem Władysława Jagiełły. Za jego czasów puszcza nadwigierska nosiła ogólną nazwę — Uhoł. W drodze z Wilna do Krakowa król zechciał zapolować w tem nieznanem mu uroczysku. Liczni goście — myśliwi, tropiąc zwierzęta, natrafili na jezioro i przedostali się na wyspę, połączoną z brzegiem wąskim i bagnistym przesmykiem. Wyspa okazała się istnym rajem łowieckim, gdyż na jej pagórkach i w zalesionych wąwozach zgromadziło się mnóstwo rozmaitego zwierza. Aleksander Połujański, opisując pierwsze łowy w tem uroczysku, zaznacza co następuje:
„Obława przy głośnych okrzykach, biciu w kotły i dźwięku innych instrumentów, przez bakałarza (starego, doświadczonego myśliwca) rychło i doskonale prowadzona, skierowała bieg zwierząt na wspomniany przesmyk, z czego Jagiełło był wielce zadowolony, gdyż chociaż niejednokrotnie widywał żubry, łosie, jelenie, dziki pojedyńczo, nigdy jednak tak wielkiej liczby rozmaitego zwierza razem nie widział. Król zwiedził wyspę i znalazł tam dwóch pustelników, żyjących w małej chatce, uprawiających ogród warzywny i nie obawiających się dzikich zwierząt. Król nazywał starców „wiraj“, co w języku litewskim oznacza mężowie. Od tego słowa powstała nazwa Wiry, a potem Wigry jak dla wysepki, tak i dla oblewającego ją jeziora“. Stądby się więc wzięła nazwa Wigry.
O tej pustelni dowiedziano się znowu w w. XVII-ym, gdy wykryto tu eremitów reguły św. Pawła pustelnika. O tej uroczej samotni posłyszeli znajdujący się w Krakowie kameduli i wyjednali
u króla Władysława IV zezwolenie na zbudowanie na wyspie klasztoru i kościoła. Zakonnicy połączyli wyspę z brzegiem szeroką groblą, istniejącą aż do dnia dzisiejszego, zbudowali most na Czarnej Hańczy, przepływającej wpobliżu, aby ułatwić wywóz sosen z puszczy na budowle. Sprowadziwszy rzemieślników, mnisi założyli nad jeziorem wioski św. Magdaleny i Burdyniszki; inne zaś rozrzucili po puszczy sosnowej, w lasach bartnych, w uroczyskach budnych i hutnych, gdzie z rudy wytapiano żelazo. Powstały również młyny, tartaki, browar, gorzelnie i warsztaty kołodziejskie. Ojcowie, z Włoch przybyli, wykarczowali ogromne połacie puszczy, zaprowadzili racjonalną hodowlę zwierzyny w specjalnym rezerwacie i gospodarkę rybną, rozmnażając sieje. Podanie miejscowe przechowało wspomnienie o tem, że jeden z kamedułów, niejaki o. Barnaba, samego djabła oszukał, zmuszając go, aby dostarczył zarybku siej aż ze słonecznej Italji... Zapobiegliwi zakonnicy jednak użyli w tym celu innych, zapewne bardziej pewnych środków komunikacyjno-transportowych. Wkrótce klasztor stał się pastwą ognia. Z pomocą zakonnikom pośpieszył Jan Kazimierz, osobnym przywilejem oddając kamedułom znaczną część puszczy. Mnisi założyli natychmiast budy potażnicze w ostępie Budżegier i rozpoczęli arcyzyskowny handel popiołem i potażem... z Anglją. Sprowadziwszy „kunstmistrzów“ z Włoch, Prus i Anglji,
kameduli dodali im za pomocników młodych Polaków i Litwinów i wkrótce wychowali cały zastęp wprawnych budowniczych, cieśli, malarzy, snycerzy, mularzy, zegarmistrzów, kowali, stelmachów, stolarzy, tkaczy i rzemieślników wszelkich innych rodzajów. Bracia zakonni założyli też szkołę rolniczo-ogrodniczą. Szybko potem poszła budowa klasztoru, wzmocnienie brzegów jeziora, rozszerzenie grobli i wreszcie — wzniesienie wspaniałego kościoła Wniebowzięcia Matki Boskiej, ozdobionego obrazami Smuglewicza i artystów włoskich. Otrzymując liczne darowizny, skromny do niedawna klasztor wzbogacił się niebywale, rozrósł się, stając się niemal „udzielnem księstwem litewskiem“. Lecz w roku 1794 rząd pruski wyrugował kamedułów z ich posiadłości i klasztoru. Zakonnicy osiedlili się w Bielanach pod Warszawą. Po nich po pewnym czasie osiedli tu oo. benedyktyni. Wielka wojna światowa prawie zburzyła zbożną pracę zakonników, szerzących oświatę, wiarę chrześcijańską i podnoszących dobrobyt kraju.
Piękny kościół został ogołocony ze wszystkich niemal skarbów sztuki i pamiątek historycznych; mury, ołtarze i posadzka zniszczone. Świątynia z trudem dźwiga się z rumowisk, tylko wieże jej jak dawniej panują nad ogromnem jeziorem, puszczą od południa i zachodu i nad polami uprawnemi — od wschodu, gdzie do naszych czasów o gospodarnych i oświeconych zakonnikach świadczą wioski:
Magdalenów, Maćkowa Ruda, Burdyniszki, Rosochaty Róg, Buda Ruska, Tartaki, Leszczewo i Huty nad jeziorem Krzywem. Mieszkańcy ich pamiętają jednak opowieści o „dobrych, starych czasach“.
Wigry — jedyne to jest miejsce, gdzie człek, nie zrywając współżycia z ludźmi, może spokojnie, nie śpiesząc się, uczynić rachunek sumienia, zrozumieć, co uczynił złego i jak winien to naprawić, odetchnąć od zgiełku życia i dojść do równowagi ducha. Cicha puszcza, dobiegająca prawie do samych brzegów, majestatyczne, niby zadumane jezioro, wyspa wigierska, tchnąca siwą, pracowitą przeszłością i myślami bogobojnych pustelników działają kojąco. Tę ciszę odczuwa tu każdy a spływające nań ukojenie przepełnia serce radością rzewną, która zmusza do milczenia niby w obliczu świętości. W takiej to ciszy i skupieniu pracują uczeni polscy w przytulnej stacji biologicznej nad Wigrami i wzbogacają naukę sumiennemi badaniami nad światem zwierząt i roślin wód puszczańskich.
Patrząc ze szczytu wieży kościelnej na nieobjęte okiem rozlewisko jeziorne, na ciemną ścianę puszczy i srebrną wstęgę Hańczy, mimowoli myśli się o dawnych dziejach i wielkich ludziach, o nicości spraw ziemskich i o majestatycznej beznamiętnej mądrości natury, nie uznającej więzów czasu i chwilowych praw i dążeń ludzkich, przepłacanych zawsze potem, łzami i krwią. Czy nie o tem właśnie opowiadają tajemniczem, rozedrganem łkaniem dzwony, bijące z modrej toni wigierskiej? A może budzące się na Wigrach tupoty rumaków chorągwi husarskiej, pogrzebanej niegdyś, jak głosi podanie, na dnie jeziornego rozlewu, ciskają wyrzut namiętny tej obojętności, przerażającej i buntującej serce człowieka?
Od głównego trzonu puszczy Augustowskiej — tej nadjeziornej, rozpiera się knieja prastara aż do pobrzeża morskiego. Marjampol, leżący obecnie na terytorjum Litwy Kowieńskiej, w pierwszej połowie wieku XVIII-go, był osadą puszczańską. Teraz pozostały tam, jak i po naszej stronie na północ od Wigier, skrawki tylko dawnej puszczy. Kamedułom wigierskim i o. o. marjanom zawdzięczamy tak szybkie i doszczętne wytrzebienie jej a zarazem zaludnienie tych okolic. Sprawiedliwość jednak każe nadmienić, że w walce z puszczą czynny też udział brały znakomite i zasłużone rody, którym królowie polscy i wielcy książęta Litwy, Żmudzi i Rusi nadawali znaczne obszary tych ziem kresowych. Mieli tu swe posiadłości i pałace Radziwiłłowie, Czartoryscy, Wiśniowieccy, Sapiehowie, Pacowie, Tyszkiewiczowie, Ogińscy, Wołłowiczowie, Glińscy, biskupi płoccy i wielu innych dostojników kościoła.
W miarę trzebienia puszczy i ukazania się ziem ornych, z kniei wychodzili zaszyci w niej najdawniejsi mieszkańcy: osocznicy, strzelcy, bartnicy, budnicy, smolarze, drwale i... kłusownicy, na których nieustannie żaliła się straż leśna jego królewskiej mości, że to tam ubili łosia, tu znów jelenia lub żubra, a pochwycić takiego dwunożnego żbika nikt nie mógł, chyba że sam niecnota nieopatrznie nawinął się pod rękę lub — po pijanemu się zdradził. Od nich to właśnie wywodzi się ludność rolna i pasterska, osiedlająca się na coraz rozleglejszych połaciach rolnych. Trzebiący puszczę lud wolny z biegiem wieków odsłonił prawdziwe oblicze tej części Polski. Płaszczyzną nazwać musimy tu olbrzymie już biele, caliny i halizny, chociaż jednostajność krajobrazu przerywają zielone zastępy drzew, — iglastych lub liściastych, co niby z wyrzutem gorzkim szepcą o puszczy-matce, przez ludzi z dymem puszczonej; tam i sam ciągną się łagodne, pagórki faliste, biją w oczy jaśniejszą roślinnością porosłe błotniste kotlinki; występują nagle skupienia krąglaków granitowych, wydmy piasczyste i również piasczyste urwiska nadbrzeżne — wszystko to, co potworzył tu, nagromadził i porzucił skazany na śmierć lodowiec — groźny najeźdźca północny, goniec „białej śmierci“, spod bieguna ziejącej podmuchem, gaszącym
wszelkie życie na ziemi. Człowiek zaś pługiem pociął ugory jałowe i, odwalając skiby, w bruzdy rzuca ziarno i potem swym skrapia je oracz.
W południowej części puszczy i na terenach bezleśnych, piasczystych i ubogich, powstały osady mazurskie dokoła Augustowa, Suwałek i na zachód od Sejn. Wschodnia część dawnej puszczy — od Niemna ku Biebrzy — wskazuje znaczny odsetek Białorusinów, pochodzących od Dregowiczan. Dalszy ich ruch ku zachodowi wstrzymało w swoim czasie zjednoczenie Litwy z Polską, gdy to wtedy skierowano do ziemi Nowogródskiej i Wileńskiej silną falę osadnictwa polskiego. Białorusini należą do kościoła wschodniego w obydwu jego odłamach, a więc — do starego prawosławia i nowego.
Między Bugiem, górną Narwią a Niemnem część ludności przedstawia typ mieszany, na co się złożyły krzyżowania Mazurów z Jadźwingami i Białorusinami, a na właściwem Podlasiu — z Czarnorusinami. Litwini (około 7000 głów) siedzą pomiędzy granicą nowej Litwy a Sejnami, Czarną Hańczą i Niemnem. Mazurzy nazywają ich „dzukami“ spowodu ich wymowy. Z samego wyglądu można odróżnić bardziej wesołe, czyste i estetyczne wioski — szeregówki polskie od dość ubogo i nędznie wyglądających ulicówek i rzędówek litewskich i białoruskich, chociaż czas robi swoje i różnica ta, tak charakterystyczna przed wojną, dziś już zacierać się poczęła. Postęp szybko odbywa swój marsz triumfalny. Znikły sochy łopatkowe i dwupolicowe, a wraz z niemi — i prasłowiańskie brony beleczkowe i laskowe, ustąpiwszy miejsca pługowi i bronie żelaznej. Rolnictwo na ubogiej i piasczystej roli wymaga starannych zabiegów, wytężonej pracy i gruntownej wiedzy. Toteż pola, należące do znaczniejszych właścicieli, sztucznie użyźniane i drenowane, bardzo się różnią od zagonów wieśniaczych. Urodzaje ledwie pokrywają potrzeby rodziny włościańskiej, w niektórych zaś okolicach służą tylko jako przemysł pomocniczy, drugorzędny, dodatkowy do głównego źródła zarobków — „lasowania“. Zanika coraz bardziej garncarstwo, zastępowane przez wyroby emaljowane, chociaż w ostatnich czasach wieś powraca znowu do dawnych pieców garncarskich, z których wychodzą piękne nieraz w kształcie dzbany bezuchowe i bańkowate naczynia jednouchowe. Tkactwo lniane, lniano-bawełniane i samodział wełniany jest dziełem rąk kobiet, a sztuka ta, doprowadzona do wysokiego poziomu, ma swój początek w działalności kamedułów wigierskich — zwolenników nauczania rzemiosł, w czasach nowszych — przemysłowi tkackiemu w Białymstoku. Rozpętany i rozedrgany wiek wielkich wynalazków i wielkiej wojny wytępił niemal doszczętnie dawny strój ludowy i wszędzie zapanowała tandeta fabryczna, miejska. Wraz ze strojem znikły prawie zupełnie dawne litewskie i białoruskie przesądy i dalekie echa wierzeń pogańskich. Litwini zapomnieli o swem naczelnem bóstwie — Perkunasie gromodzierżącym, nie obawiają się już spotkania z duchem puszczy — Puszkajtisem, śmieją się z dawnych guseł, gdy to wierzono, że jego sługi Barszluki, Markopety i Kobalisy goniły, zwodziły i na moczary zamaniały samotnych wędrowców; rąbią dęby i nie przypominają sobie nawet o tem, że strzeże ich siwowłosy Kruch; dziewuchy zaś, śmiejąc się i przekomarzając z chłopakami, nie widzą, że z gąszczu leszczyn, gdzie biorą orzechy, przygląda im się podstępna Lasdona, a pod kapeluszem grzyba — borowika czai się bożek mchu — Silinicz, cały zielony, jak kobierzec mszarników... Ech! Zapomnieli o tem wszystkiem Litwini od dnia, w którym na szczycie Wiszniu — Kałmas padł zmożony starością Baublis — dąb tysiącletni. Może tak się też stało, że zwalił się on na Krucha i na śmierć go przygniótł swem cielskiem dziuplastem?
Mazurzy, nad jeziorami siedząc, nie chcą już słuchać o tem, co w w. XVII-ym prawił niejaki pan Haut, że „o topielcu wiedzieć trzeba, który zwykł w rzekach panować y szkody w ludziach czynić y bydła różne topić, że jego natura pochodzi z białejgłowy brzemiennej, gdy utonie“. Teraz, gdy taka białogłowa utonie, sąsiadki biegną czemprędzej na posterunek policji, pod jej komendą szukają topielicy i żadnej już nie boją się zmory, ani „dziada borowego“, ani Boruty, ani też żadnego innego czarta, sibieli podlaskiej i mamuny, gdyż większe mają strachy — straż graniczną — na przemytników i rabusiów leśnych, gajowych i leśniczych — na kłusowników. Ha! Białorusini nawet, pobratymcy Poleszuków bagiennych, zęby szczerzą, gdy ktoś prawić im zaczyna poważnie o „lisowykach, wodzianicach, latawicach, didkach, złydniach i innej sile nieczystej“. Wyginęły one wszystkie pod toporami drwali, w sieciach rybaków, pod kołami pociągów i samochodów, ba — nawet w powietrzu zmełły je na pył śmigi samolotów, krążących dzień w dzień nad puszczą!...
Łowiectwo, a raczej kłusownictwo kwitnie, bo jak to było za czasów królewskich, tak i teraz uskarżają się na to leśniczowie. Taki myśliwiec strzela rzadko, bo to i drogo, i niepewnie i huku bez miary, ale zato zastawia sidła, wnyki, potrzaski, żelaza... jest zaś tego tyle, ile rodzajów zwierząt i ptaków w puszczy, a o czem obszernie opowiedział współczesnym i potomnym imć pan Mateusz Cygański.
Kłusownik zaś od Mendoga, Kiejstuta i Jagiełły jak „psował“ zwierzostan puszczy, tak też psowa jeszcze i po dzień dzisiejszy. Nieśmiertelny psotnik, drapieżca, szkodnik — taki jest kłusownik puszczański. — Rybołówstwo kwitło niegdyś na jeziorach i rzekach puszczy. Sieci i sprzęt rybacki — znany powszechnie u nas, bo rdzennie polski, rzekłbyś, — wiślany, a najbardziej bodaj przemyślny, bo Litwini nawet i Białorusini porzucili swoje „bucze“, „mieroże“ i „nastawki“ i polskie przyjęli siecie, niewody i więcierze. Liczne gatunki ryb przebywały w wodach pojezierza mazurskiego. Jesiotr, pstrąg, sum, sieja, sielawa, minóg, karp, leszcz, lin, karaś, szczupak, certa, węgorz, okoń, miętus, płoć, jazgarz, strzewla, kiełb, ukleja, piskorz i „obrzydź wodna“ — ciernik — tak się przedstawiał rybny świat puszczy augustowskiej. Z jezior i rzek jej brano hojną ręką i, zda się, nic nie wróżyło zaniku tych bogactw, ale oto nastały krwawe, zgiełkliwe czasy wielkiej
wojny światowej. Na samym już jej początku przez puszczę przewalać się jęły całe armje. To Rosjanie parli na podbój Prus Wschodnich, a gdy spotkała ich klęska w labiryncie jezior Mazurskich, cofali się staremi i nowemi drogami, poczem miesiące całe trwały tu walki wściekłe. Wtedy to wraz z puszczą ucierpiały również jeziora i rzeki. W pewnych okresach ryby ginęły tysiącami, gdyż tępiła je zaraza, wywołana gniciem trupów zabitych żołnierzy. Największymi jednak wrogami jezior okazali się Niemcy, gospodarujący w puszczy. Niedbali o przyszłość, zakładali oni miny dynamitowe na dnie jezior i powodowali niszczące wybuchy, zabijając i ogłuszając olbrzymią ilość ryb. Całe pociągi szły potem do zgłodniałych Niemiec, wioząc ryby polskie. Doprowadziło to do zaniku najbardziej cennych i delikatnych gatunków w niektórych jeziorach, gdzie pozostały jeno szczupaki, okonie i płotki, gdzie rozpanoszył się namolny ciernik, na którego nie łakomi się nawet rybitwa chciwa. Rybacy od niedawna dopiero śmielej już zarzucają sieci, gdyż po wojnie przeciągnięte pod wodą zasieki z drutu kolczastego i zwaliska gnijących drzew niszczyły drogi sprzęt łowiecki. Dyrekcja lasów państwowych usiłuje doprowadzić jeziora puszczy do dawnego ich stanu, wpuszczając narybek najszlachetniejszych gatunków, jak sandacz, sieja, leszcz, lin, węgorz, sielawa; projektuje się też ściągnięcie na pojezierze rybaków z Pomorza i Wielkopolski, ponieważ fachowość ich i wysoka kultura rybacka powinny podnieść tę gałąź gospodarstwa. W połowie ubiegłego wieku, gdy istniały w puszczy i dokoła niej dobrze prowadzone majątki Rostworowskich, Potockich, Duninów, Rembielińskich, Czartoryskich, Tyszkiewiczów,
Boufałów, Narbutów itd. na gospodarstwa rybne zwracano znaczną uwagę, gdyż ryby miały zapewniony rynek w Warszawie, Grodnie i Wilnie. W tym celu wydane zostały przepisy ochronne, zakazujące właścicielom i dzierżawcom terenów rybołównych chwytanie „starostów wodnych“, czyli największych okazów każdego gatunku; zakaz ten dotyczył również wyławiania narybku, szczególnie siej, sielaw, stynki, łososia, karpia oraz zabijania węża wodnego „o żółtych zausznikach“, gdyż płaz ten tępił żaby i pożerał ich ikrę.
Dawne smolarnie i węglarnie, gdy to jeszcze lud puszczański „gnał“ smołę i „tlił“ węgiel w stosach, znikły niemal zupełnie. Tam i sam działają terpentyniarnie retortowe, ale w nich nikt już nie dopatrzy się pierwiastka romantycznego. Rzadko który z puszczańskich osadników karczować zacznie stare pnie, zdzierać brzostę, gromadzić smolaki i „spałować“ świerki, aby uzbierać żywicy. Staruchy chyba tylko wędrują do puszczy na „ugaje“ po leżę i posusz.
Prawie cała brać puszczańska „koło lasu robi“. Ten drwali, tamten „wyciąga“ drzewo z puszczy, ów flisaczy, tamten kluczy po puszczy, wiadomo — kłusownik. Kluczy i kryje się jeszcze inny, który nie lubi jasności dnia — przemytnik. W dwunastu nadleśnictwach po 7—12 000 hektarów każde, leśniczowie i gajowi gospodarzą w puszczy, rąbiąc planowo pewne obwody, dostarczając na rynek wewnętrzny i na eksport 260 000 metrów sześciennych drzewa rocznie, użytkując trzebież, posusz i leżaninę, zalesiając poręby, walcząc ze szkodliwemi owadami, gasząc pożary, regulując walkę, która wre pomiędzy poszczególnemi gatunkami drzew, ochraniając zwierzostan, przerabiając drzewo na tartakach, w Augustowie i Płocicznie, gdzie pracują nasi Mazurzy, wyszkoleni przez instruktorów szwedzkich. Najpierwszą jednak troską administracji leśnej pozostaje ochrona leśna, zalesienie wytrzebionych obrębów i pomoc najważniejszym gatunkom drzew w walce o ich byt. Nie nowa to troska, bo trapiła ona leśników oddawna, gdy spostrzegli szybkie zanikanie puszczy. „Przywileje y konstytucye seymowe za panowania Jego Królewskiej Mci Stanisława Augusta roku pańskiego MDCCLXIV, dnia 3 grudnia“ zawierają „konstytucyę“ o konserwacji puszczy Niepołomskiej: „Jako dobra nasze stołowe są patrimonium Rzeczypospolitej nam docześnie pozwolone, tak z miłości naszej ku Państwom nam od Pana Boga powierzonym, w konserwowaniu tychże dóbr chęć naszą ogłaszamy... aby tam na tych miejscach drzewo i drwa brali, gdzie im ludzie nasi łowieccy zdolne według ich potrzeby pokażą, a to pod konfiskacją wozów i sprzężajów secus czyniącym, póki młodzież drzewa do swego nie przyjdzie wzrostu i perfekcji, a po upłynionych lat dwudziestu mają od plenum jus suum rederi, co presentim cavemus lege.“ Takie to zaczątki ochrony lasów w dawnej Rzeczypospolitej ustalał sam król.
Całe wsie, położone nad jeziorami, kanałem augustowskim i rzekami Hańczą, Nettą i Biebrzą trudnią się starodawnem „orylstwem“. Oryl — to nasz flis, ale taki, co nietylko „wodzi“ tratwy, ale i ten, co niedawno jeszcze zwał się „księciem wodnym“, jak to w słowniku swoim z r. 1846 wspomina Wiktor Kozłowski. Umieją oni wiązać i klecić tratwy, a każdy kloc, krąglak, deska i drąg mają w mowie orylskiej osobną nazwę. Ciekawe to widowisko, gdy gospodarz całej „kolei“ tratw śledzi ruch czółna retmana, który „na bystrzu szuka wody“ dla przechodu, znacząc kierunek wtykanemi w dno prętami. Uśmiecha się wtedy stary oryl i mruczy do „fryców“:
— Retman nasz ryje koła biegane!
A potem płyną tratwy setki kilometrów, z kanału do jeziora, z jeziora do rzeki, z niej do innej i tak hen — do szaro-żółtej mierzei, pod Gdańsk! Czeladź przy rudlach i przy artfulach, starszyzna, jak żórawie czujne, tkwi w środku „kolei“ i wszystko ogarnia siwemi oczami — wart nadmierny, zatory i zawały, nieład w układzie tratwy i pokrzykuje rozgłośnie i przeciągle:
— Wara! Niedaj! Odwróć na bakier!
Powoli płyną, aż znikną w niebieskiej lub złotej mgiełce oddalenia.
Kłusownicy mają też nielada pracę, bo po wojnie i niemieckich karabinach niełatwo wytropić teraz jelenia, sarnę i dzika, a na wiosnę ubić głuszca lub cietrzewia na tokowisku. Na 600 hektarach swego obwodu posłyszy, zwęszy, wyczuje kłusownika gajowy baczny i śmiały. Nie zna on strachu. Niedarmo werbuje ich władza z inwalidów, co w niejednej już bitwie wąchali prochu. Z takimi niesporo zadzierać kłusownikom. Najzuchwalsi tylko ważą się na walkę z gajowymi, a bywają one krwawe, gdy to puszcza zaczaja się nagle, milknie, a potem szepce zgrzytem igliwia i szmerem liści:
— Czy to powróciły czasy Jagiełłowe, kiedy Litwin, Polak i Białorus wypierali z ostępów naszych Jadźwingów przebiegłych?
W innem miejscu — w czarnolesiu rajgrodzkiem, w nadleśnictwie Pomorskiem, nad Łęgiem, Rospudą i Gołką przez haszcze i bajory przekrada się od litewskiej lub niemieckiej granicy przemytnik z towarem nieclonym, a czasem zgoła zakazanym, jak kokaina lub podobna „biała trucizna“. Tam inni znów ludzie — ofiarni, uczciwi i mężni stoją na przesmykach, broniąc interesów Polski.
To — straż graniczna, wierny Cerber o tysiącu przenikliwych, bystrych źrenic. Zając tam nie prześmignie, ptak nie przeleci, no, a człek... powędruje do więzienia, lub, nie usłuchawszy rozkazu: „Stój!“ — polegnie bezsławnie. Opowiadają o tem sosny świerkom, te — grabom i olchom, aż do dębów dojdzie ponura wieść i do rozpękanych głazów, śpiących pod pokrywą z mchów i darniny. Opowiadają też o tem i ludzie z Podliszewa, Przestrzeli, Lipówek, Mieruć i Pieńczykówka, co to nad bagnem Kuwasy stoi na uboczu, ale mówią o tem pomiędzy sobą niechętnie i potajemnie.
Dawne te rzemiosła porzuca z roku na rok ludność puszczańska. Już nikt teraz — bodaj najsędziwsi nawet Mazurzy i Białorusini nie myślą o tem, aby „klejnę nakłodzić“, czyli znak swój wyciąć na sośninie na barć dzianej. To też oddawna już stare drzewa bartne na „strępy“ poszły, zbutwiały, a wichury obaliły je i połamały. Zato ułów napłodziło się po puszczy mnóstwo i — nie dziw, bo kwiaty tu hojnie sączą „miodową padź“, a nawet „snuż“ — dzikie pszczoły wyczyniają niespokojne iski, aby „stanąć“ na świerku dziuplastym, ulepiać więzę woskową i tworzyć miód. Nietrudno tu znęcić rój i tak oswoić pszczoły że o żądleniu zapominają na zawsze.
Nie tkwią już w kniei mielerze węglarskie, nie ciecze spod nich czarna struga kwaśnej wody i zwierz nie węszy zdala smolnego zaduchu. Ostatni potażnik ze szkoły Hanusowej przed półwiekiem już sprzedał swój miedziany „burdak“ — kocioł warzelniczy żydom kalwaryjskim na szmelc. Wytrzebiono lipy, a z niemi razem majstrów od robienia „moczył“ — miękkiej kory lipowej do wiązadeł wszelakich. Tylko drwale przetrwali wszystko i wszystkich przeżyli: i łowców królewskich, i osoczników, i potażników z budnikami i węglarzami, i hutników, bartników, bursztyniarzy, i Moskali, i Niemców... Wytrwali, żywotni, potężni, jak sama puszcza! Dawniej „spuszczali“ drzewa i pod wodzą brakarza przerabiali je na starodawny towar: balk, piłowiec, płaszczak, straby, bierzma, kielbalki, legary, siestrzany, stępory i dziesiątki innych sztuk. Teraz znów „spuszczają“ drzewa i obciosują je na „slipry“ angielskie, pokłady kolejowe, słupy telegraficzne i kopalniaki, a maszyna przerabia drewno na papierówkę, dykty, forniery, posadzkę. Tempora mutantur! Krzyczy o tem brutalnie parowiec na jeziorach Augustowskich, motorówki turkotliwe, które.... bądźcobądź nie licują z ciszą kanału, jezior i malowniczą Czarną Hańczą, tak piękną koło Suwałk, a jeszcze piękniejszą tam, gdzie w pobliżu Kadysza wpada w nią Marycha, która w północnym swem korycie znaczy naszą granicę z Litwą. Dziwi się nowinkom wymyślnym Czarna Hańcza — ta rzeka puszczańska, co z źródeł jeziornych wpobliżu starego Przerośla się poczęła; gdy ją niepokoje nachodzą, zmarszczką fal pokryje się na chwilę niecierpliwa, lecz rychło wygładza swe ciemne tonie, w które zapada smuga błękitu nieba i sobowtórne życie nieustępliwej puszczy.
Na północy puszczy Augustowskiej i na zachodzie stanęły na straży ziemi polskiej miasta Suwałki, Sejny, Augustów i Rajgród.
Pierwsze z tych miast wyrosło w w. XV-ym na skraju puszczy, która w owe czasy łączyła się jeszcze z Knyszyńsko-Białowieską w jeden ogromny blok leśny. Podobno jacyś litewscy włóczęgowie osiedlili się nad brzegiem Czarnej Hańczy, a że sąsiedzi nazywali ich Susiwiłkaj, stąd też i wieś, która powstała na tem miejscu, otrzymała spolszczoną nazwę Suwałki. Kolonizacja polska rozpoczęła się tu za panowania Zygmunta Starego i wtedy to podzielono puszczę na „uhły“ i rozdano możnym i przedsiębiorczym rodom. Jednym z takich był ród Sopoćków, którzy włość swoją przekazali Wołłowiczom. Wieś ta należała w w. XVII-ym do Kamedułów Wigierskich i oni to osadzili w Suwałkach Mazurów i Podlasian, w w. XVIII-ym zaś August II nadał tej wsi prawo magdeburskie, podnosząc ją do godności miasta. Suwałki posiadały obmyślony dla nich przez Kamedułów herb: śś. Romuald i Roch przy trzech górach z krzyżem i koroną. Od roku 1816-go, kiedy to Suwałki stały się stolicą województwa Augustowskiego, miasto zaczyna się szybko rozbudowywać i rozwijać swój handel. Położone w przepięknej okolicy Suwałki uważane są za „najzdrowsze miasto“
w Polsce. Świeży, wonny powiew od puszczy i jezior syci powietrze, piasczysta, o wysokim stopniu przepuszczalności gleba nie sprzyja zbieraniu się zanieczyszczonej wody miejskiej. Czysta, ożywiona ulica główna, bardzo malowniczy park, kilka nowych, w czasach już niepodległościowych zbudowanych gmachów, kościół murowany dorycki z bardzo pięknemi ołtarzami roboty snycerzy gdańskich, nowe koszary z pomnikiem artylerzysty i schludne domostwa otoczone zielenią pozostawiają po sobie przyjemne wspomnienie.
Na dość żyznej równinie między jeziorem Wigry a granicą litewską leżą Sejny. W swoim czasie był to nasz kresowy „Cambridge“, zdawiendawna ośrodek oświaty i nauki i takim ośrodkiem do dziś poniekąd pozostaje. Miasto Sejny powstało w w. XV-ym, a Al. Połujański w swych „Wędrówkach po gub. augustowskiej“ twierdzi, że nazwa ta pochodzi od litewskiego słowa „senai“ — starzy, gdyż trzech jakichś starych rycerzy osiedliło się tu za panowania Jagiełły po powrocie z wyprawy grunwaldzkiej. Kościół i klasztor murowany zbudowali oo. dominikanie w r. 1619, starościna zaś sejneńsko-wiżańska, Róża z Platerów Strutyńska, gmach powiększyła i kazała zbudować od nowego frontu dwie wieże. W r. 1796 ta połać Polski została wcieloną do Prus, oo. dominikanie — pozbawieni swych posiadłości i wygnani. Klasztor i kościół otrzymały wtedy nowego rektora. Był nim o. Tomasz Piłsudski — jedyny pozostały tu dominikanin. Wtedy to udało się założyć w obrębie klasztoru liceum, do którego tęskniąca do nauki i oświaty młodzież polska i litewska garnęła się z prawdziwym zapałem. Różne losu koleje przechodziła szkoła sejnejska, pod presją zaborców emigrując nieraz do Suwałk, Łomży, a nawet — do Rosji. Przetrwała jednak najcięższe czasy i kilkakrotnie powracała do dawnych murów kościelnych, gdzie wonczas nie znano jeszcze waśni litewsko-polskiej i wspólnie stawiano czoło zakusom rusyfikatorów, jak np. w dobie pamiętnego strajku szkolnego w r. 1904. Obecnie mieści się tam seminarjum mniejsze i gimnazjum męskie kurji biskupiej im. św. Kazimierza. Ze szkoły sejnejskiej wyszło kilku ludzi zasłużonych ojczyźnie lub Kościołowi. Tu pobierał nauki Szymon Konarski, emisarjusz „Młodej Polski“, więziony i skazany na śmierć w Wilnie, i tu hartowała się niezłomna wola Konarskiego i moc jego czynu. Tu przebywał do klasy piątej Kazimierz Dahlen, dzielny oficer, uczestnik powstania listopadowego i styczniowego. W seminarjum sejnejskiem pobierali nauki tacy kapłani, jak arcybiskup Ruszkiewicz, ks. Śliwowski, ostatni biskup katolicki w Rosji sowieckiej, arcybiskup Jałbrzykowski i inni. — Miasto posiada kilka zabytków historycznych. Kościół sejnejski zdobią piękne włoskie obrazy „Nawiedzenie Matki Boskiej“ i „Chrystus na Krzyżu“ oraz hiszpańskiej roboty cudowna
statua Bogurodzicy z Panem Jezusem na ręku. O pochodzeniu jej z Królewca istnieje wzruszająca, pełna pietyzmu legenda. Posąg ten otwiera się i tworzy tryptyk, przedstawiający Trójcę Świętą.
Na rynku wieki przetrwały miejscowe „sukiennice“ — dawny ratusz — biały czworobok o przysadzistych filarach podcieni. Niestety, do wewnętrznego dziedzińca tej ciekawej budowli wtargnęła już czyjaś posesja prywatna. Tam i sam widnieją stare z w. XVIII domy murowane z przyporami. W jednym z nich podobno spędził noc Napoleon w r. 1812. Ciekawa jest stara bóżnica żydowska i kapliczka św. Agaty, patronki od pożarów. Sejny stanowiły po wojnie główny ośrodek separatystów litewskich, lecz obecnie ten rwący potok wszedł do normalnego koryta, a polskość odniosła moralne zwycięstwo. Kojący troski spokój i łagodna pogoda panują w mieście. Zdać się może, że ludność jego zapatrzona jest w jakieś dalsze, wyższe cele, a więc niezbyt ją wzrusza twarde życie współczesne, bezwzględna walka o jutro i różne dotkliwe nieraz trudności, z kryzysem światowym połączone. Ton całemu życiu Sejn nadaje spoza swych murów milczący pozornie i odgrodzony od świata dawny klasztor — uczelnia, gdzie zrywają się do lotu młode siły i dążenia.
Na zachodnim krańcu puszczy na równinie z niewysokiemi wzgórzami, plecami zwrócony ku puszczy, a obliczem ku granicy pruskiej, powstał w dawnej knyszyńskiej włości Jagiellońskiej Augustów nad rzeką Nettą, założony w r. 1561 przez Zygmunta Augusta. Drewniane to było miasto, więc paliło się często, zmieniając za każdym razem swoje oblicze, architekturę i charakter największych gmachów, a śród nich kilku domów w stylu „renesansu żydowskiego“. Teraz jest to czyste, ożywione, jakieś niezwykle wesołe miasto, do którego dobiega puszcza i zatrzymuje się nad uregulowaną Nettą z dużym portem, obsługującym cały system kanału Augustowskiego. W ośrodku miasta, na rynku i w porcie szczególnie w dni jarmarków panuje tłok i duży ruch. Włościanie przywożą tu
cielęta, wieprze, owoce, drób, smołę, naczynia gliniane i drewniane; włościanki — płótno lniane, samodziały, hafty, jarzyny, jajka, jagody i grzyby. O kilometr od peryferji wznosi się ściana puszczy, a przez jej majestatyczne kolumny przeświecają zwierciadła rozległych jezior Sajno i Necko i równy, jakby ciemnozieloną pastelą nakreślony powolny strąd Netty, obramowanej porosłemi czarnolesiem brzegami aż do miejsca, gdzie wybiegnie na płaszczyznę, pełną bajorów i bagien nadbiebrzańskich. Puszcza, aczkolwiek piękna, jest tu już mocno przetrzebiona, co zresztą nie mogło być inaczej, gdyż kilkakrotnie w dobie wojny światowej koło Augustowa odbywały się bitwy, a samo miasto przechodziło z rąk do rąk. Ucierpiało ono bardzo od czasowych gospodarzy, ale duży, piękny kościół ostał się nawałnicy wojennej, a rząd polski wzniósł tu potem okazałe gmachy szkolne, zbudował przystań wioślarską dla młodzieży, prywatne zaś osoby — kilka malowniczych will w borze nad jeziorem Necko. Wszystko oddawna rzuciło się tu do pracy nad podniesieniem miasta i powiatu. Rezultaty są widoczne — doskonałe szosy, energiczne administrowanie puszczą, regulacja kanału, zarybienie jezior i wielki, jakiś wyjątkowo miłosny wysiłek na polu wychowania młodzieży. Puszcza, stojąca tuż nad Nettą, patrzy i słucha, zdumiona, lecz, gdy nadleci wiatr, rozkiwają się jej korony w rozradowaniu.
Na zachodzie powiatu augustowskiego, — tuż nad samą granicą Prus Wschodnich, niby skrzydła olbrzymiego wachlarza, o rękojeści w Ełku, rozbiegło się swemi odnogami na wszystkie strony jezioro Rajgrodzkie, jedno z największych na całem pojezierzu bałtyckiem. Przez zwierciadło jego przechodzi nasza granica, niewidzialna linja, dzieląca nas od Prus, chciwych zawsze i zadzierżystych. Na południowym brzegu jeziora piętrzy się wysoki, ponury nasyp, panujący nad roztoczą jeziorną. Pierwszy, pobieżny rzut oka budzi już myśl o dziele rąk ludzkich. Tak też było istotnie. Niegdyś, w XIII wieku usypał tę górę książę litewski, Trojden, brat Narymunta, i uwieńczył ją grodem warownym, aby bronił włości jego przed Prusakami
i Mazurami, wdzierającymi się zuchwale w mroczne ostępy puszczańskie. Nic jednak, oprócz kilku głazów, zgruba ociosanych, i lejkowatych zawalisk, nie pozostało na grodzisku Trojdenowem, co nie powstrzymuje wcale wyobraźni ludowej. Toteż istnieje od wieków i wciąż jeszcze żyje tam wiara w komory i przekopy podziemne z ukrytemi w nich skarbami. Zapewne Litwini jeszcze wyparli z tych okolic niespokojnych sąsiadów, bo zdaje się, nigdy już nie wzniesiono tu potem warowni. Nie uczynili tego Radziwiłłowie ni Glińscy, władający Rajgrodem, już miastem, nie pomyśleli o tem Kiszkowie, Dulscy ani Medekszowie. Nie mieli już zapewne obaw o swoje ziemie rajgrodzkie, o jezioro rybne i łowną puszczę, do dziś dnia obfitującą w zwierzęta i ptaki. W rządowem uroczysku Grzędy założono rezerwat łosi, kuszący miejscowych Mazurów możliwością pięknej zdobyczy łowieckiej. Gajowi niestrudzenie czuwają nad bezpieczeństwem rzadkiego zwierzęcia.
W wesołym, słonecznym kościele znajduje się czczony powszechnie obraz Matki Boskiej Rajgrodzkiej, do której odbywają się nieraz bardzo liczne pielgrzymki. Jezioro i miasteczko widziały wiele
strasznych zdarzeń na przestrzeni wieków. W czasach zaś nowszych, a mianowicie w epoce powstania listopadowego, — jenerał Dembiński wyparł z Rajgrodu rosyjskiego jenerała Sackena, a w dobie wojny 1920 r. tu właśnie wymykały się zagranicę i składały broń ostatnie oddziały konnego korpusu Gaj-Chana, gdy polskie wojska coraz gęściej osaczały armję czerwoną. O wypadkach tych świadczą pobojowiska, cmentarze i zawsze żywa pamięć ludzi.
Kręte pętle Jerzgni łączą Rajgrodzkie jezioro z Dręstwem, poczem Jerzgnia przemyka się między borami Bełdy i Tajna aż ledwowidnem wężowem korytem przepada wśród moczarzysk, aby się połączyć z Łęgiem i z nim po niezliczonych meandrach wlać wspólne wody w Biebrzę. Namokłe obszary przerzynają cięciwy kanałów wiążące łuki rzeczne — tu i ówdzie na suchszym kawałku ziemi siedzi uparty człowiek, na uroczysku Piekielne Wrota, czy Dziewcze Grzędy. A dalej na wschód, skąd Łęg obok Grajewa jeziorami w obręb Rzeczypospolitej wchodzi, też Mazury siedzą — lecz nie nasze.
Puszcza Augustowska dociera obecnie do Biebrzy, a dalej na południu widnieją już obszerne, wytrzebione przestrzenie, przez które niby rozbitki wielkiej armji, ciągną się ku południowi mniejsze i większe ostrowy leśne ku Grajewu, bagnom Ławki i źródłom Sidry, aż stłoczą się wszystkie w nowe potężne skłębienie leśne, puszczę Knyszyńską. Leży ona pomiędzy Knyszynem, Białymstokiem a linją od Krynek ku Świsłoczy, miastu położonemu w międzyrzeczu Narwi
i Niemna. Największą jej część, bo 58 000 hektarów stanowią lasy rządowe, przecięte rzekami Sokoldą i Supraślą. Za czasów litewskich należała ta puszcza do rodu Radziwiłłów, lecz w w. XVI-ym stała się własnością królów polskich. Wyrosła ona niegdyś na osadach, które nagromadził tu lodowiec w okresach drugiego zlodowacenia. Na wyniosłości działu wodnego rzek Supraśli, Świsłoczy i Niemna, tam gdzie z moreny dennej utworzyła się gleba piasczysto-gliniana, podnoszą swoje korony grondy dębowe i grabowe, tam i sam pomieszane już ze sosną lub osiką. Lasy te, mające bogate podszycie z trzmieliny, leszczyny, suchodrzewia i kruszyny, okrywają pagórki, wały i kopulaste wyżyny, a tam zaś, gdzie piaski zebrały się na płaskowinach, stoją bory sosnowe, a w ich cieniu żywicznym — jałowe wrzosy, wyrastające na mchach. Skoro tylko woda podskórna zbliża się do powierzchni — tam do sosny przyłącza się natychmiast świerk, a w podszycie leśnym rozrasta się wspaniale jarzębina, wierzba, kruszyna, jałowiec... Sosny wiekowe i świerki wybujały tu do 32 metrów, a zdarzają się też i takie, co ponad 38 metrów ku słońcu strzeliły. Osiki nawet dociągają tu do stu lat, na 30 metrów wysokie, sędziwe, a mimo to — zdrowe. Na czerwonych glinach wśród sosen i świerków walczą o swój byt pospolite tu niegdyś dęby szypułkowe, brzosty i klony. Wśród mieszanego lasu zaczerni się nieraz gęsta, zwarta kępa świerków małych i dużych, zawsze jednak w takiem uroczysku, gdzie ogień, burze lub owady przetrzebiły nieco bór macierzysty, który nie pragnął dla innych drzew przepotężnej łaski słońca. W wilgotnych nizinach rzecznych na Supraśli i Sokoldzie występują już zuchwale olchy, do nich przyłączają się narazie bojaźliwie, ale wkrótce śmielej — świerki łapiaste, aż wreszcie zapanują sosny — karłowate jednak, nędzne, powyginane cudacznie, w skorupę porostów owinięte — zapewnie takie, które w dawnych czasach „bajrakiem“ nazywano. Tam też rosną wierzby uszate, iwy, omszone brzozy i osiki, którą starożytni drwale „trzepieciną“ nazywali. W dawne czasy sporo było w puszczy bud smolarskich — owych „baniek“, przy których w zimie grzał się nieraz łowiec zamiłowany — ostatni z Jagielonów, bo słynęły z obfitości zwierzyny bobrowiska knyszyńskie, gdzie paszę znajdowały stada łosi o rosochach najpotężniejszych i odyńce „sadlaste“, po dąbrowach wypasione. Złe były, „obcinały szablami“, a nawet ich samury, nasrożywszy „pióra“, z „szumem“ szły „na dym“ i ciskały się na myśliwca.
Z puszczy tej wywożono do całej niemal Polski nietylko drzewo surowe i korę dębową dla garbarni, lecz i gotowy już towar, jak okapy, knagi, slemia, sztaki i cembrowiny, a przedewszystkiem klepkę i to, co z niej wyrabiano: piple, okseftki, beczkówki,
wańczosy, szujki, antałki, baryłki, szkopki i inne rzeczy. Nie brakło tu pszczelarzy w borach bartnych, potażników, hutników, kołodziejów, osoczników, strzelców i innej czeladzi łowieckiej. Teraz wszystkie te wsie Kopisk, Rybnik, Czarna Wieś, Stary Szor, Studzienka, Kołodno, w puszczy zaczajone, „z lasu żyją“; jedni tam drwalą, drudzy spuszczone drzewo ku kolei wywlekają lub na tartaki zwożą, ten i ów kopci się przy smolarni, lub „robi“ przy sadzonkach i zasiewie drzew. Wiadomo — leśny lud, czy to Mazur wesoły, czy jego krewniak Podlasiak, Puszczakiem zwany.
W dobie powstania listopadowego w puszczy Knyszyńskiej wraz ze swoją partją walczył z Moskalami bohaterski porucznik Piszczatowski, schwytany później i rozstrzelany w Białymstoku, gdzie mieścił się wonczas sztab wielkiego księcia Konstantego. W roku 1863 puszcza osłaniała powstańczy oddział pułk. Arcimowicza, toteż osławiony „wieszatiel“, Murawjew, palił i burzył osady puszczańskie, jak naprzykład Jaworówkę, którą puszczono z dymem i zaorano, mieszkańców zaś za pomoc powstańcom zesłano na Sybir. Potomkowie tych wieśniaków z Jaworówki do naszych czasów mieszkają nad rzeką Tubą w Syberji południowej.
Narew, rozbiegając się w całą sieć drobniejszych odnóg, tworzących wewnętrzną deltę na wschód od Tykocina, dała początek rozległym moczarom. Za czasów Zygmunta Augusta słynęły one jako łowisko „czarnej zwierzyny“, czyli dzików. Dolina Supraśli również obfituje w zabagnione niziny. Inne rzeki i rzeczułki jak Krzemienka, Czarna, Kulikówka, Biała, Płoska, Sokolda i Słoja przecinają puszczę we wszystkich jej leśnictwach, w Knyszyńskiem, Czarna Wieś, Supraśl i Waliły, nadając puszczy swoisty urok, nieraz gwałtownie zmieniając jej krajobraz, gdy tuż za sosnami i świerkami wyrasta nagle las dębowy lub wznoszą swe rozłożyste korony graby. W gąszczu podszytu mają swe lęgi wilki, pasą się sarny; od czasu do czasu, niby zjawa złowróżbna, przemknie przez puszczę ryś, krwią znacząc swój trop. Głuszce i cietrzewie mają tu swoje tokowiska. Lis ściga naszego szaraka, ale i bielak o czarnych trzeszczach na wiosnę gzi się nieraz po zgrzewkach, gdzie słońce mocniej przypieka, spod śniegu wypłaszając warkotliwe strumyki. Z jezior największe tu jest Zygmunta Augusta, które na żądanie polskiego czarownika, pana Twardowskiego, djabeł w ciągu jednej
nocy wykopał i wodą napełnił. Jezioro to, zwane inaczej — Czechowizną, ma około 400 ha powierzchni i nieznaczną głębokość. O naturalnem pochodzeniu jeziora mówi napis nad bramą przystani:
Staw ten egzystuje od dawnych już czasów,
Pamięta Jagiellonów, panowanie Sasów.
Przetrwał burze dziejowe, inwazje Moskali.
Król Zygmunt go założył, Czesi wykopali.
W puszczy w różnych miejscach świecą obszerne halizny dokoła wszystkich miasteczek, z wyjątkiem chyba Supraśla, ale i w samej puszczy wszędzie znajdzie się ich sporo w sąsiedztwie każdego osiedla. Łowy w puszczy Knyszyńskiej, tak jak je widział w w. XVI-ym nuncjusz kardynał Comendoni, podaje nam J. U. Niemcewicz: „Myśliwi obierają drzewa dość grube, aby człowieka zasłonić mogły i łatwe naokoło do obejścia były, za któremi gęsto się
zaczajają. Zwierz przez psy i pociski rozjątrzony, rzuca się na pierwszego, którego przy drzewie spostrzeże; ten, gdy na drugą stronę odskoczy, zwierz uderza w drzewo, zamierzywszy się na człowieka. Rozjątrzony usiłuje drzewo obalić, tem wścieklej, im bardziej od myśliwych jest ściganym. W tych zapasach nietylko rogów, lecz języka i ogona zwrotów bać się należy; pierwszy bowiem dla szorstkości, drugi — dla siły w uderzeniu zarówno są niebezpieczne. Gdy myśliwego ogonem zajmie, jedyny sposób obrony, rzucić mu czerwoną czapkę; zwierz naówczas całą swą wściekłość na ten kolor obraca, aż od innych myśliwych pociskami i włóczniami skłóty, upadnie na ziemicę.“ — Wojny zniszczyły zwierzostan puszczy, toteż nadleśniczowie robią wszelkie możliwe wysiłki, by podnieść go i utrwalić. Żubry i łosie już oddawna opuściły puszczę, wycofał się z niej także niedźwiedź i rosomak, dawniej pospolite tu drapieżniki. Jednak jelenie, sarny i daniele mają tu doskonałe warunki istnienia i w tym właśnie kierunku idą wysiłki dyrekcji lasów. — Obce i wrogie ręce zabrały polskiej ziemi jej skarby, gdy jej przeznaczonem było wolność odzyskać za cenę wyniszczenia swego przez wielką wojnę, my zaś wszędzie na ugór rzucamy nowy siew, tu zaś na pobiedziskach królewskiej ongiś puszczy niezmordowany polski leśnik z próchnicy wywołuje zjawy sosen, świerków i dębów, a w ich poszumie słyszy już tupot racic królewskiej zwierzyny. Państwowa gospodarka leśna, oparta na ścisłych naukowych podstawach i na oględnej zimnej kalkulacji doprowadzi wkrótce do odrodzenia puszczy Knyszyńskiej.
Na zachodniej krawędzi puszczy usadowiły się Knyszyn i Tykocin — małe, zda się zapomniane przez wszystkich miasteczka, w przeszłości zaś głośne, a nawet sławne. Oba, otoczone niegdyś bajorami i sapiskami, trudne były do zdobycia, a wcinały się w najdziksze ostępy puszczańskie. W moczarowatej dolinie Jaskranki, w obliczu puszczy dla celów niewiadomych, zapewne — łowieckich, założyli Radziwiłłowie miasteczko Knyszyn w w. XVI-ym, wznosząc tu kościół murowany św. Jana Ewangelisty, natchnionego autora Apokalipsy, aż podarowali miasteczko królowi Zygmuntowi Staremu. Umiłował je jednak osobliwie wielki książę litewski, przyszły król — Zygmunt August, a to dlatego, że puszcza nęciła go swemi łowiskami, okoliczne zaś łąki nadawały się znakomicie do hodowli stadniny. Król istotnie miał tu trzy tysiące najprzedniejszych koni. To też lubił przyjeżdżać tu ostatni Jagiellon, mając nad stadniną swoją baczne oko gospodarskie i zabawiając się łowami, jakoże puszcza pomiędzy Ławkami a Berezówką obfitowała w bobrowiska łosiowe, stojanki żubrowe i barłogi niedźwiedzie. Zresztą, tuż pod miastem, koło swego pałacu, miał król własny
zwierzyniec, nad którym pieczę szczególną miał starosta knyszyński, ojczyźnie zasłużony — Jan Zamojski. Przywoził król ze sobą umiłowaną małżonkę Barbarę, z możnego rodu Radziwiłłów — tę, przeciwko której intrygi knuła królowa — matka, Bona. Gdy zaś śmierć zabrała Barbarę, niepocieszony Zygmunt August kazał całe niemal miasto kirem żałobnym zaciągnąć. Tu, wiedziony jakgdyby jakiemś przeczuciem, zjechał król na schyłku swego żywota, a wtedy stała się rzecz dziwna, niesłychana, zbrodnia zuchwała, crimen laesae majestatis. Jagiellon, ujrzawszy swój dwór puszczański, wpadł w tęsknotę, czując tu szczególnie żywo obecność ducha niezapomnianej Barbary. Oddawna już jeździł, mając w swym orszaku wszelkich czarowników i magików, którzy mieli go bawić i z więzów tęsknicy wyzwalać. Rękodajny królewski, Mikołaj Mniszech, z rozkazu pana co wieczora urządzał „inwokacje“, w celu ukazania się ducha Barbary, a chciwy i bezczelny targnął się wkońcu na rzecz straszną. O północy, gdy wiatry styczniowe ciskały i kręciły śnieżycą, w półciemnej komnacie stanęła nagle przed królem Barbara w całym przepychu szat monarszych. Zygmunt rzucił się ku upragnionemu cieniowi, gdy wtem ramiona stęsknionego małżonka ogarnęły żywe ciało niewiasty. Była to Barbara... Giżanka, mieszczka knyszyńska. Zwiedziono nieszczęsnego króla.
Z dworu Zygmunta pozostały resztki fundamentów, „studnia Giżanki“, niewiadomo dlaczego zasypana i stare drzewa w parku, otaczające majętność Knyszyn. Nikt nie może stwierdzić, że w tym właśnie zamku przebywał, dręczony tęsknicą Zygmunt August, bo i na górze Zamkowej,
tuż przy szosie białostockiej, odnajdują grabarze cmentarni stare belki i jakgdyby lochy. Tajemnica otacza to miejsce i wszędzie wyciska swój ślad, bo nawet w podziemiach radziwiłłowskiego kościoła św. Jana Ewangelisty przemawia ona głosem drażniącym. Pod wielkim ołtarzem wykryto bowiem zardzewiałe drzwi żelazne z napisem, iż otworzyć je może ten tylko, kto je zamknął. Co się tam kryje za temi drzwiami? Kto je zamknął? Dlaczego zakazał odsunięcia ich żelaznych ryglów? O tem nikt nie wie. Nie pamiętają o tem nawet Giżowie, mieszczanie knyszyńscy, po dziś dzień tu pozostający. Ale oni nie znają nawet dziejów swej zmarłej krewniaczki — awanturniczej Baśki, ani też tego, że po śmierci króla stała się ona wielką panią, ba, nawet księżną Woroniecką! Knyszyn jagielloński, długą losów koleją przechodził do Orsettich — ziomków królowej Bony — Gnińskich, Krasińskich, Radziwiłłów, wreszcie do hrabiów Raczyńskich. Sejm roku 1676 przysądził Knyszyn potomkom Gnińskich na osiem pokoleń po mieczu i kądzieli. Hrabia Karol Raczyński jest ósmym i też ostatnim właścicielem Knyszyna, który po nim zostanie zwrócony Państwu, bo Polska niepodległa uszanowała uchwałę sejmu, chociaż zapadła ona była jeszcze za panowania obrońcy Wiednia i chrześcijaństwa króla Jana Sobieskiego.
Na lewym brzegu Narwi w w. XV-ym starosta smoleński, Jan Gasztołd, założył miasto Tykocin i ufundował kościół św. Trójcy. W wieku XVII-ym otrzymał to miasto z przyległościami w darze od wdzięcznej ojczyzny wielki zagończyk, hetman Stefan Czarniecki, którego okazały, chociaż śniedzią okryty i uszkodzony w niektórych miejscach pomnik stoi na rynku, gdzie wzniósł go późniejszy dziedzic Tykocina Jan Klemens Branicki. On też zbudować kazał bardzo piękny kościół murowany w stylu renesansu włoskiego i szpital, sprowadziwszy tu oo. misjonarzy. W kościele przechowały się portrety i popiersia hetmana Branickiego i jego małżonki, piękne
freski ścienne od posadzki do sklepień, stare, znakomitego pędzla obrazy Chrystusa przy słupie biczowania i Matki Boskiej w srebrze, obwieszone licznemi wotami. O ile wnętrze świątyni budzi zachwyt, o tyle zewnętrzny jego wygląd smuci, gdyż sam gmach i półokrągła kolumnada, wyobrażająca dobrotliwą sieć Rybaka Boskiego, noszą na sobie piętno zaniedbania. W skarbcu kościelnym wisi artystyczny portret biskupa Szczęsnego Felińskiego, przedstawionego w towarzystwie księcia Potockiego przed zesłaniem ich na Syberję. Sporo tu cennych zabytków: kryształowe puhary z herbami króla Augusta III, Branickich i Rostworowskich, stare księgi, pergaminy, a między niemi oryginalny uniwersał Kościuszki do duchowieństwa. Obok kościoła, z lewej strony, przy malowniczej „krzywej“ uliczce mieści się dawny „dom inwalidów“, teraz przytułek dla bezrobotnych, po prawej stronie — inny przytułek dla starców w dawnym fundacji Branickich „szpitalu“. „Dom inwalidów“ założył w r. 1633 Krysztof Wiesiołowski, marszałek wielki ks. litewskiego, zapowiadając „byleby ci katolicy rzymscy, szlachetnie urodzeni, dobrze w ojczyźnie zasłużeni byli, oraz którzyby inaczej pożywienia swego, będąc na ciele w bitwie, za Rzplitą mianej, skaleczeni, mieć nie mogli“. Liczne ma Tykocin pamiątki i bogata jego historja.
Do Tykocina — niegdyś grodu warownego i rezydencji królewskiej, przewiezione były zwłoki Zygmunta Augusta, zmarłego w Knyszynie, i złożone na zamku, w którym niegdyś smutny żywot pędziła Barbara Radziwiłłówna, wówczas starościna Stanisławowa Gasztołdowa. Trumna królewska pozostawała tam przez cały rok, zanim nie ustawiono jej w Krakowie. Na zamku tykocińskim gospodarzył Łukasz Górnicki, powiernik i sekretarz monarszy, i tu pisał przedmowę do swego „Dworzanina“. Za Jana Kazimierza Szwedzi zajęli Tykocin i zamek, który, oblężony przez Sapiehę, został wysadzony w powietrze wraz ze zwłokami księcia Janusza Radziwiłła, stronnika najeźdźców. August II odnowił tu order Orła Białego i wydał manifest przeciwko koronacji Leszczyńskiego, podtrzymany przez skonfederowaną szlachtę sandomierską. Za Narwią pozostały ślady dawnego grodziska, które przed założeniem Tykocina broniło Mazowsza od północo-wschodu. Z tego miejsca piękny roztacza się widok na rozlaną rzekę w niskich zielonych brzegach, pełną wysp, rozwidlin i zakrętów. Wiosenne rozlewy zacierają ich rysunek, wyrównują rozległą gładziznę wodną. W otoku sędziwych drzew dogorywa stary klasztor bernardynów. Na wjazdowej bramie widnieje groźny napis: „Niech cała ziemia drży przed nią — Pan tu założył Dom Swój!“
Za murem ciągnie się obszerny dziedziniec brukowany, podobno, dawne cmentarzysko. Gmach klasztorny — prosty, surowy, o wąskich okienkach w znacznej swej części należy do osoby prywatnej. Wnętrze o łukowatych sklepieniach pełne jest cel o jednem oknie. Na parterze budzi zgrozę ciemnica. Do lewego skrzydła przytuliła się kaplica renesansowa, taka obca tym surowym murom. Przy drodze od bramy bernardyńskiej do miasta mały domek, kryty dachówką, wyrósł na miejscu grobu... Górnickiego, który w swym „Dworzaninie“ z taką finezją i dowcipem toczył „gry rozmowne“, a w nich nawet o równouprawnieniu niewiast mówił śmiele. Niedaleko od rynku znajduje się stara synagoga. Żydzi twierdzą, że ma 840 lat; przesadne to są pretensje chronologiczne, lecz bądźcobądź sędziwy jest ów dom Jahwe. Świadczą o tem freski i napisy hebrajskie średniowieczne. Rabini pokazują tu starożytne „święte świętych“, stare, rytualne tkaniny haftowane, księgę z przed 200 lat napisaną i iluminowaną przez słynnego Wulfa, srebrną skarbonkę, wywiezioną z Hiszpanji po wygnaniu z niej Żydów, i inne zabytki.
Turkocze drzewożerczy nienasycony tartak, krzyczą dzieci żydowskie, jęczy monotonną skargą rybitwa! Głos brodatego rejmana z tratwy, niby miękka kula, cicho toczy się w oparach nad Narwią:
— Niedaj!... Wara na rudlu! Niedaj! Nieda... aa... aaj! —
Na południowym okraju puszczy powstał podobno za czasów Gedymina w w. XIV-ym Białystok. Dziś jest to siedziba województwa, chociaż w w. XVIII-ym była to jedna z licznych wiosek, należących do włości możnych Gryfitów-Branickich, aczkolwiek przed nimi należała do innych właścicieli, a jeden z nich, Wiesiołowski ufundował w niej kaplicę i szkołę. Za Augusta III, na prośbę hetmana Jana Klemensa Branickiego, król podniósł ową osadę do stopnia miasta, chociaż ta wieś cech zewnętrznych grodu nabrała znacznie wcześniej. Najświetniejszy, „złoty“ okres historji Białegostoku przypada na czas panowania tu ostatniego z Branickich-Gryfitów, Jana Klemensa, późniejszego wielkiego hetmana koronnego i kasztelana krakowskiego, a nawet pretendenta do tronu polskiego. Tron Piastów i Jagiellonów ominął jednak Gryfitę, a dlaczego o tem pisze współczesny pamiętnikarz, Marcin Matuszewicz: „Z tem wszystkiem hetman wielki nie wielu z panów polskich miał życzących mu korony, nie dlatego, żeby nie był kochany i godny tego dostojeństwa, ale że podeszły w leciech.“ Za czasów Branickich powstała tu stara poczta konna, utrzymująca dyliżansy i omnibusy, łączące wspaniały dwór i stolicę Gryfitów z całą Rzeczpospolitą; stanął wtedy ratusz miejski z wieżą zegarową, gmach wspaniały — i zgoła osobliwy w ówczesnej Polsce; budowlę tę pod każdym względem ciekawą szpecą niewymownie przylegające ze wszystkich stron „kramy“. Braniccy też zbudowali dom św. Marcina, gdzie wmurowana tablica głosi, iż miała tu być siedziba szpitala i szkoły. Gospodarowały tu dzielne ss.
św. Wincentego a Paulo, a po ich wygnaniu, szarytki. Hetman zaopatrzył gród w zbrojownię, gdzie obecnie ulokowała się straż ogniowa.
Stary kościół w stylu, przypominającym barok, ufundowany został przez wcześniejszych dziedziców Białegostoku — a mianowicie przez Piotra Wiesiołowskiego, o czem świadczy znaleziona niedawno tablica srebrna z napisem łacińskim, który w przekładzie polskim brzmi: „Bogu Wszechmogącemu Najwyższemu, na chwałę i cześć Bogarodzicy Dziewicy Marji i wszystkich Świętych sławę, Kościół ten z drzewa przedtem zbudowany, teraz z cegieł palonych od fundamentów wzniósł Piotr Wiesiołowski, Wielki Marszałek Wielkiego Księstwa Litewskiego, 1617.“ Kościół posiadał pewne cechy świątyń obronnych. Przechowała się tam czarna tablica grobowcowa 19-letniej Gryzeldy z Wodyńskich, małżonki Jana Stanisława Sapiehy, marszałka wielkiego litewskiego. Owa Gryzelda była adoptowaną przez Krzysztofa Wiesiołowskiego, niemającego potomstwa z dwu żon — Sobieskiej i Wodyńskiej, ciotki Gryzeldy. Herb Wiesiołowskich — „Ogończyk“ można oglądać w kościele obok tablicy fundacyjnej. Wewnątrz kościoła warto obejrzeć stare obrazy i ozdoby oraz pomnik wielkiego hetmana i „pana całą gębą“, jakim był fantazji pełen Jan Klemens, aczkolwiek, jako kasztelan krakowski, pochowany został w tym grodzie historycznym. Pomnik białostocki wystawiła mu wdowa — Izabella Branicka, secundo voto wojewodzina Mokronowska, która, pozostawiwszy zwłoki męża w jego kasztelanji, tu nad Białą złożyła serce jego, miłujące te dalekie strony kresowe. Tamże też wzniesiono pomnik samej Izabelli, „wspaniałej Pani Krakowskiej“, pierwszej w gronie dam rokoka. Hela Paszkowska, powiernica i zaufana „panna służebna“, uwieczniła pamięć wielkiej pani, obrazem gobelinowym i drewnianą tablicą, a ktoś inny — umieścił obok — marmurową z melancholijnem westchnieniem do Boga. Stary kościół — to istne cmentarzysko! Iluż to nieboszczyków złożono w jego kryptach na wieczny spoczynek: Stefan i Katarzyna Braniccy, niezliczona ilość dworzan „Wersalu Podlaskiego“, doradców i współtowarzyszy bojowych hetmana. Oprócz starego kościoła Białystok posiada piękną, gotycką farę pod wezwaniem Najświętszej Marji Panny i budujący się obecnie
żelazobetonowy, współczesny kościół ku czci Matki Boskiej, królowej Korony Polskiej, o wieży, która będzie miała 81 m i o wnętrzu, mieszczącem 8000 ludzi. Kościół ten ze wzgórza góruje nad miastem.
Po Branickich pozostał w Białymstoku piętrowy dom teatru hetmańskiego, gdzie imć pan wojewoda Mokronowski, tajny małżonek „pani krakowskiej“ urządzał „asamble“ masońskie, tak bardzo modne w epoce Stanisława Augusta, brata „pani na Białymstoku“. Teatr ten posiadał kurtynę — arcydzieło szkockiego malarza Sylwestra Mirysa, sprowadzonego do Białegostoku z Rzymu przez księcia Jabłonowskiego. Urzędnicy rosyjscy pocięli tę kurtynę i sprzedali ją do Anglji. W tym samym czasie zbudowano tu synagogę, przeznaczoną wyłącznie dla mężczyzn; istniała też inna, której wzniesieniu dopomogła wciąż ta sama jaśnieoświecona Izabella z książąt Poniatowskich hetmanowa Branicka. Po tej budowli nic jednak nie przechowało się, więc liczna, a bogata tutejsza ludność żydowska w r. 1914 wzniosła nową wspaniałą synagogę w stylu mieszanym o motywach wschodnich i gotyckich.
Dumą Białegostoku stał się wspaniały pałac Branickich. Z pewnemi zmianami przetrwał on do naszych czasów i powoli powraca do dawnego wyglądu. Z monografji prof. H. Mościckiego wiemy, iż plan pałacu odpowiadał najcudniejszym wzorom francusko-saskiego budownictwa, w którem lubował się hetman, długie lata spędziwszy zagranicą. Koniec budowy przypada na pierwszą połowę wieku XVIII-go, a z chwilą tą rozpoczyna się „złoty wiek“
Białegostoku. Całość gmachu zbudowano w kształcie podkowy; boczne pawilony tworzyły jego skrzydła. Dwupiętrowy blok centralny posiadał czterokolumnowy portyk, podtrzymujący balkon. Przed głównym dojazdem ciągnęły się dwa obszerne dziedzińce z bramą, strzeżoną przez posągi Herkulesa. Na dachu pałacu, krytego w większej części miedzianą blachą, wznosiła się olbrzymia statua Atlasa, podtrzymującego glob ziemski. Architektoniczne dekoracje wewnętrzne wykonane były w najczystszym, pysznym stylu Ludwika XV-go, ściany komnat zdobiły bardzo cenne obrazy Bacciarelego, boazerje i artystyczne stiuki i tylko w prawem skrzydle część sal miała charakter epoki Stanisława Augusta (kaplica i apartamenty królewskie). Pokoje — złoty, chiński i szklany z akwarjum pod posadzką mieściły się w tym obszernym pałacu. Prawdziwą jednak ozdobą jego był rozległy i pięknie utrzymany park.
Miał on dwie kondygnacje — górną i dolną; pierwsza przypominała niektóre części Wersalu lub St. Cloud; druga — ogrody angielskie. Piękna balustrada rzeźbiona w szarym kamieniu, altanki, fontanny, pawilony rozrzucone były po całym terenie. Artystyczne posągi, pomniki, sztuczne wodospady i stawy zdobiły park hetmański. W oranżerjach dojrzewały pomarańcze, cytryny, figi, daktyle, ananasy i brzoskwinie. W pobliżu rezydencji ciągnął się na wielkiej przestrzeni zwierzyniec, z bażantarnią i stawami, gdzie hodowano pstrągi i karpie. W tym to pałacu w głowie jego właściciela — wielkiego hetmana koronnego rodziły się dumne myśli i ambitne plany aż do próby sięgnięcia po koronę polską, co wytworzyło na
zawsze atmosferę nieufności i niechęci pomiędzy potężnym panem na Białymstoku, a królem Stanisławem Augustem. Branicki do swej pięknej rezydencji wprowadził trzy małżonki: zmarłą wcześnie Katarzynę Radziwiłłównę, córkę kanclerza litewskiego; Barbarę Szembekównę — rozwiedzioną z Sewerynem Rzewuskim, która nie utrzymała jednak przy sobie magnata i wojownika i zmuszona była do ponownego rozwodu; wreszcie w wieku już podeszłym, bo pod sześćdziesiątką, Branicki wstąpił w związek małżeński z 18-letnią Izabellą Poniatowską, rodzoną siostrą przyszłego króla. Małżeństwo to miało cele polityczne i nie mogło być uważane za szczęśliwe, chociaż o tem wiedziały tylko ozdobne mury, meble i zwierciadła „Wersalu Podlaskiego“. Zewnętrznie wszystko szło jaknajlepiej, tak, że pewien madrygalista francuski, maitre Pigeonnet, nazwał to stadło „ideałem dwu kochających się serc“. Monsieur Pigeonnet był jednak w wielkim błędzie. Już sam wiek hetmana nie sprzyjał harmonji rodzinnej, toteż choć serduszko pięknej, pełnej porywów Izabelli, nawykłej do błyskotliwego życia na dworze ojca — kasztelana Stanisława Poniatowskiego, a później — na zamku królewskim w Warszawie, biło gorąco i w murach rezydencji białostockiej, lecz... nie dla podstarzałego już małżonka. Snuł się tam ktoś inny — doradca i ulubieniec hetmański, imć pan Andrzej Mokronoski, późniejszy starosta ciechanowski i generał. W stolicy nawet ówczesne damy dworskie zatrzymywały na nim przychylne i ciekawe spojrzenia. Bo też słynął pan Andrzej z prawdziwie romantycznej przygody. Wykradł on niegdyś piękną Włoszkę, hrabiankę Castelli, i, ożeniwszy się z nią, rozwiódł się natychmiast. Na tego to pana Andrzeja zwróciła uwagę Izabella Branicka, a przyjaźń z nim, nie budząc podejrzliwości hetmana przeszła rychło w miłość tak trwałą, iż po śmierci małżonka „pani Krakowska“ potajemnie poślubiła starostę. Wtedy dopiero madrygał Pigeonneta mógł był znaleźć zastosowanie...
Nietylko jednak różnica w leciech nie sprzyjała spokojnym płomieniom białostockiego ogniska domowego ostatniej latorośli Gryfitów Branickich. Istniały inne też, z krewkiego temperamentu hetmana płynące powody. Ten wódz, człowiek wojny, ochoczy był do bujnych hulanek rycerskich i przygód uciesznych, nie szukając dla nich bynajmniej partnerów tytułowanych i „mocno herbowych.“ Zresztą wogóle Jan Klemens Branicki nie nadawał się na statecznego małżonka. Był to rycerz, czujący się najlepiej na siodle, z buławą w ręku, z szablą w garści, szalejący w ogniu bitewnym. W owej dobie wpływów francuskich i saskich odcinał się na ich tle, jako olbrzymi anachronizm i tylko wrodzony takt i mądrość polityka pozwalały mu nie uzewnętrzniać prawdziwego stosunku swego do rodzonej siostry „pana Stanisława“, jak z przekąsem nazywał krzywo nań patrzącego króla. Ów „pan Stanisław“ wywoływał również niesnaski
rodzinne. Kochająca swego królewskiego brata Izabella protestowała przeciwko tak wyraźnemu poniżeniu majestatu i żądała naprawy stosunków pomiędzy szwagrami. Hetman jednak uparł się i nie kwapił z zaproszeniem króla do swego „Wersalu“. Stanisław August ze swej strony dawał do zrozumienia, że wolałby gościć siostrę na swoim dworze, niż zjeżdżać do Białegostoku. Pozatem można się doszukiwać innych jeszcze przyczyn rozluźnienia dobrych stosunków pomiędzy państwem Branickimi na Białymstoku, przyczyn o charakterze politycznym, w którym ścierały się różnice zasadnicze poglądów samodzielnie i uczciwie myślącego hetmana, a jego małżonki, powtarzającej, jak echo, zasłyszane na dworze warszawskim plany naprawy losu Rzeczypospolitej. Mój Boże! Nawet wnętrze „Wersalu Podlaskiego“ przemawia za tem. W apartamentach hetmana w prawem skrzydle pałacu biła w oczy głowa Czarnieckiego z marmuru białego, u pani zaś Izabelli, w pokoju „paradnym“, olejny portret Pawła, następcy tronu carów... W rezydencji hetmańskiej, mimo wszystko, wspaniałe i huczne odbywały się festyny, bale i różne zabawy, bo, jak stwierdza Anna Potocka, hrabia wydawał ogromne sumy „na bale i przyjemności wszelkiego rodzaju“. — Nieznany poeta-dworak tak opisał wystawną fetę w Święta Bożego Narodzenia w białostockim pałacu:
„Nowy serwis został dany: Królewieckie marcepany,
Apelcyny z Carogrodu, daktyle z szacha ogrodu,
Piramidy z cukru lane i bożki z ciasta udane.“
A z pasztetu — „któżby się spodziewał, że w nim żyw karzeł spoczywał?“ — wyszedł ten karzełek i, grając na skrzypeczkach, kolendował pięknie.
Po śmierci hetmana Białystok wraz z przyległościami przeszedł do Potockich. Miasto jednak
pozostało w rękach pani Izabelli, nie Branickiej już, lecz wojewodziny Andrzejowej Mokronoskiej. Aczkolwiek ślub jej z panem starostą odbył się w tajemnicy, aby „pani Krakowska“ korzystać mogła nadal ze swego dożywocia, — była to jednak tajemnica Poliszynela. Wdowa po hetmanie rozpoczęła nowe życie i nowy tryb jego wprowadziła — w Wersalu. W Warszawie, odgrywając wielką rolę na dworze króla i — w kołach masońskich, — gdzie rej wodził rzutki i zagadkowy Mokronoski, w Białymstoku łożyła duże sumy na szkolnictwo, szpitale — rozbudowę i kulturę swego miasta. Wersal nie stracił nic na popularności, kto wie — może zyskał nawet! Król Jegomość bywał tu teraz częstym bardzo gościem. Odwiedził także „panią Krakowską“ cesarz Józef II pod nazwiskiem hrabiego Falckensteina — a honory domu czynił wtedy wojewoda, generał Andrzej Mokronoski. Przez kilka dni bawił tu wielki książe Paweł z małżonką; królewski wygnaniec Ludwik XVIII, podróżujący pod przybranem nazwiskiem hr. de Lille, był również gościem Izabelli Branickiej. Dziedziczka była świadkiem tragicznych dla niej samej — i dla całej Polski nieszczęść, gdy to w pałacu białostockim żegnała swego brata króla w drodze na wygnanie jego do Grodna, i wtedy, gdy, po upadku niepodległości ojczyzny, jej Białystok stał się częścią zaboru pruskiego. Izabela zmarła w 1809 roku — otoczona miłością i powszechnym szacunkiem, gdyż, jak zaznacza w swych pamiętnikach Potocka, „była skromna i prosta w swych
upodobaniach, wielka i szlachetna w uczynkach, odznaczała się dostojną dumą, nabożnością, stałością charakteru, gospodarnością i energją, stanowiąc najbardziej dodatni typ polskiej matrony“. Z tem godzą się też i inne wspomnienia, jakie pozostawiła po sobie „pani Krakowska“, pani na „Wersalu Podlaskim“. Przez długie, najlepsze, młode lata nie zaznała spokojnego szczęścia; zgasła jednak ukojona i pogodzona z życiem. A jej siedziba przechodziła różne koleje, zmieniała się, brzydła i zniekształcała. Odrodzona Polska, osadziwszy w niej wojewodę, rok po roku doprowadza dawny „Wersal“ kresowy do pierwotnego stanu, a gdy przybysz, pomny jego hucznej świetności i utajonego dramatu, zwiedza wspaniały pałac Gryfitów Branickich, czuje obecność rozkochanych w nim cieni Jana Klemensa i Izabelli. Czuwają oni nad swem dziełem i cieszą się, że ojczyzna wyzwolona wyzwala ich „Wersal“ spod naleciałości obcych, wrogich i brzydkich. — Hetman i „Pani Krakowska“, włodarząc w swym „Wersalu Podlaskim“, wznieśli dla siebie, a szczególnie dla gości, przybywających tu z całej Rzeczypospolitej, letnią rezydencję w Choroszczu — małem, ale bogatem miasteczku, znanem już za panowania Zygmunta Starego. Gospodarowali tu oo. dominikanie, kierując szkołą kanoniczną o takim poziomie, że wychowankom jej przyznano prawo do studjów w Akademji Krakowskiej. Wszystko, co zbudowali uczeni dominikanie, spłonęło doszczętnie, a i samo miasteczko odbudowywało się razporaz. Dopiero na początku w. XVIII-go klęski ogniowe ustały, a w czterdzieści lat potem Braniccy obrali to miasteczko za swoją letnią rezydencję. Przeszłość przekazała nam tylko ruiny pałacu hetmańskiego, chociaż pozbawiony dachu szkielet budowli pozwala dopatrzeć się w niej ścisłej niemal kopji głównej elewacji pałacu białostockiego. Stare, cieniste lipy otaczają rezydencję wielkopańską, tak barwnie przez J. J. Kraszewskiego opisaną w „Grzechach hetmańskich“. Od tarasu parkowego ciągnie się wśród wysokich drzew kanał, który miał upływ przez Choroszczenkę do Narwi. Malownicze mostki łączą jego brzegi, gdzie na św. Jana tłumnie bywało i hucznie — niedarmo bowiem pisał nieznany wierszokleta madrygalista:
A co prócz jadła użycia
Było tam jeszcze do picia,
Tego i wyliczać próżna!
Każdy wie jak jest zamożna,
Sławna po świecie piwnica
Naszego pana dziedzica!
Setki, tysiące przeróżnych typów przewijało się tu, intrygowało, frymarczyło, podszeptywało i plotkowało. Fruwał tu swobodnie Amor lekkomyślny, wypuszczając słodkie groty w serca elegantów z dworu Stanisława Augusta i zalotnych dam rokoko, wciśniętych w sztywne gorsety francuskie. Obrabiali tu interesiki, na własną prowadzone rękę, „konsyljarze“ hetmana — Beck, Starzeński, Matuszewicz, Węgierski i tajemniczy Mokronoski, przyszły małżonek „Pani Krakowskiej“. Choroszczańską posiadłość Branickich nabył w r. 1846
Alfred Moes i założył dużą fabrykę sukna i koców. Wielka wojna światowa zniszczyła ten ośrodek przemysłowy i obecnie w ogromnych halach fabrycznych powstał największy w Polsce szpital dla psychicznie i nerwowo chorych; pracują oni przy drogach, meljoracji, w ogrodach, sadach i warsztatach, a w parku, gdzie wspaniała Izabella zamieniała miłosne spojrzenia z przystojnym Mokronoskim, w cieniu lip, siedzą teraz smutni ludzie, w których miota się dusza lub umiera powoli i beznadziejnie. — Stary kościół, ufundowany przez biskupa Paca w r. 1707 nabrał, z biegiem czasu, modnych naleciałości barokowych; zdobią go piękne obrazy św. Róży, Michała Archanioła, świętych Dominika i Antoniego. Znajdują się tu relikwje św. Kandyda w trumience srebrnej, oszklonej, gdzie widać ręce w białych, pożółkłych rękawiczkach. Zachowany od doby założenia obraz Bogurodzicy posiada cechy bizantyńskie; chrzcielnica, ornaty podominikańskie, ofiarowane przez Barbarę Branicką i inne zabytki z XVI—XVIII-go są niezmiernie interesujące. Do kościoła przytyka skromny budynek klasztoru oo. dominikanów, gdzie na murze krużganku jakiś domorosły „Rembrandt“ wymalował obraz św. Jana i obok portret Branickiego. W okolicy wznosi się okryta karłowatą poroślą dębową Babia Góra; dawniej był tu święty gaj i ołtarz Swentowita, wielka zaś wojna pozostawiła tu groby poległych żołnierzy niemieckich. Burze dziejowe wstrząsały zawsze Choroszczem — odbijały się na niem wszystkie powstania, wojna światowa i wkońcu wojna z bolszewikami. Gorące, miłujące ojczyznę serce wielkiego hetmana pozostawiło tu widać na ojczystym zagonie niemilknące echa.
Minęły romantyczne czasy potentatów dawnej Rzeczypospolitej... a Białystok stał się jednem z licznych miast Rzeczypospolitej nowej — miastem ważnem, bo przemysłowem i przedsiębiorczem, przyciągającem ku sobie drobny przemysł, chałupnictwo i surowiec z całego województwa. Przemysł w wielkim stylu zapoczątkował tu po upadku powstania listopadowego Łyszczyński, zakładając fabrykę włókienniczą. Przykład jego pociągał innych Polaków i Niemców, którzy podążyli za Narew, w Supraślu i Białymstoku rozpoczynając działalność fabryczną i budując zakłady włókiennicze, fabryki maszyn, narzędzi rolniczych, żelaza, przetworów drzewnych i garbarnie. W Rosji cieszyły się dużym popytem tanie sukna, koce, „baszłyki“ i obuwie białostockie, a towary te utorowały sobie drogę na rynki bałkański, japoński, chiński i północnoafrykański. Fabryki białostockie znacznie po odzyskaniu niepodległości zmodernizowane, przedstawiające w pewnych działach produkcji tekstylnej ostatnie słowo techniki, zdobywają dla swoich wyrobów rynki na ziemiach dawnego zaboru niemieckiego i austrjackiego, a niektórzy fabrykanci założyli swoje filje w Jugosławji i Rumunji. Korzystając z taniej pracy wprawnych i zdolnych chałupników, przemysł miejscowy utrwalił się ze swemi wyrobami, jak koce i tanie korty, — w Anglji, Irlandji, Afryce Południowej, Indjach i Chinach. Mało tego. Nad Nigrem nawet, w Bamako, w ośrodku Sudanu Francuskiego, znaleść można towary białostockie, które nieznanemi drogami — aż tu przywędrowały.
Białystok — pełen ruchu. Interesy i interesiki. Handel i handelek. Ulice i place roją się od wozów wieśniaczych, eleganckich aut i zakurzonych, zabłoconych samochodów ciężarowych — na jezdniach; na chodnikach — tłumy ludzi, jakgdyby ustawicznie mknących w pośpiechu. Życie i wymogi naszej epoki wycisnęły na wszystkiem swoje piętno.
A jednak...
A jednak, gdy potok ludzi pędzi koło dawnej siedziby hetmańskiej, wydać się może, iż zwalnia swój bieg. Być może, że podświadomie wyczuwa obecność wielkich cieniów włodarzy i słyszy ich spokojne, rozważne głosy:
— Wolniej, wolniej, waszmościowie, nie w cwał, nie w cwał!
Na południowych krańcach puszczy knyszyńskiej za dawnych jeszcze czasów powstały miasteczka Supraśl i Zabłudów. Różne przyczyny złożyły się na to. W w. XVI puszcza była tu jeszcze zgoła nietknięta. Sądzić o tem możemy chociażby z tego, że osadzeni przez wojewodę Aleksandra Chodkiewicza oo. bazyljanie w Gródku tylko w tej części puszczy znaleźli nareszcie daremnie poszukiwaną gdzieindziej ciszę. Puścili oni z prądem Supraśli tratewkę z krzyżem, a ta przybiła do brzegu pomiędzy ujściem Grabówki i Berezówki, w miejscu teraźniejszego Supraśla. Z pomocą Chodkiewicza i metropolity Sołtana zakonnicy zbudowali w r. 1500 klasztor, któremu sądzone było odegrać wielką rolę kulturalną i sławę swoją roznieść po świecie. Mnisi szerzyli oświatę śród miejscowej ludności i wszelką dawali jej pomoc. Klasztor słynął z surowej reguły i bogobojnego życia pustelniczego. W wieku XVII-ym metropolita Kiszka założył tu drukarnię i papiernię. Zakonnicy rozpoczęli druk różnych książek — duchownych i świeckich — w językach cerkiewno-słowiańskim, łacińskim i polskim. Stąd właśnie wyszła całkowita biblja słowiańska i „rękopis supraślski“, czyli żywoty świętych. Klasztor i jego cerkiew przechowały się doskonale. Rzucają się tu w oczy piękne, misternej roboty gdańskiego snycerza i złotnika Modzelewskiego rzeźbione, barokowe „carskie wrota“, ikonostasy, niezliczone obrazy, a między niemi jeden — cudowny Bogurodzicy supraślskiej, zdumiewająco dobrze zachowane freski na ścianach, filarach i sklepieniach, przypominające sztukę Południowych Słowian, stalle, kazalnica, chór i górny kościół rokoko o sklepieniach wewnętrznych — w stylu maurytańskim, gotyckim i bizantyńskim i wreszcie portrety fundatorów. Niedaleko od klasztoru, w którym
siostry zgromadzenia Matki Boskiej Miłosiernej urządzają dom poprawczo-wychowawczy dla dziewcząt, mieszczą się katakumby z prochami archimandrytów, mnichów i hojnych opiekunów klasztoru, który wraz ze świątynią swoją w pewnych okresach odgrywał rolę twierdzy, o czem świadczą strzelnice w wieżach i grubość murów.
Klasztor po powstaniu został odebrany unitom i oddany prawosławnemu klerowi, lecz obecnie należy do kościoła rzymsko-katolickiego. Do dawnych murów Bazyljańskich przytyka pałac z piękną kapliczką z rzeźbą i herbem Chodkiewicza, bibljoteką pełną starych druków supraślskich i innych „białych kruków“, miłośnie gromadzonych przez właściciela. Piękny widok rozpościera się z okien pałacu, który przeżył wiele wypadków smutnych i wspaniałych, a widział całą galerję wielkich ludzi. Supraśl posiada piękne tereny narciarskie, letniskowe, sport wodny i malownicze okolice, które nie pozwalają nawet domyślić się, że tuż pracuje fabryka sukna i inne zakłady, z przemysłem włókienniczym związane, a także tartaki, przerabiające drzewo z otaczającej miasto puszczy. Drzewo to oraz zboże z urodzajnej gleby supraślskiej oddawna już dostarczano drogą wodną aż do Gdańska, zamieniając je na wyroby metalowe i meble. Rzemieślnicy gdańscy „markowali“ swe wyroby dla Supraśla kłosem, co było znakiem handlu zamiennego na zboże. Kościół katolicki zbudowano tu w r. 1861, ale poświęcono go dopiero w 7 lat później, ponieważ władze rosyjskie, zamierzając uczynić z Supraśla ośrodek rusyfikacji i prawosławia, zezwolenia nie dawały.
W wieku XVI-ym mnisi znaleźli tu ciszę i samotnię dla ducha, pełnego niepojętej tęsknoty, smutku i troski o świat grzeszny. Teraz ryczą tu syreny fabryczne, huczą maszyny, jazgoczą wrzeciona, gwiżdżą piły parowe, rozlegają się głosy letników i sportowców, a jednak... wszystkie te dźwięki wchłania cisza, napływająca od klasztoru Bazyljanów, gdzie z fresków ścian i filarów patrzą wielkie, pałające wewnętrznem skupieniem i jakgdyby myślą kosmiczną oczy nieznanych świętych i anachoretów bogobojnych. Cienie ich panują tu i żądają ciszy. I cisza zwycięża... a nawet idzie za wędrowcem i towarzyszy mu wraz z niezapomnianemi kształtami, blaskami i barwami przedziwnej cerkwi-warowni i jej bogatego wnętrza. Pozostają na zawsze w pamięci pyszna architektura ikonostasu, wspaniała barokowa plecionka „królewskich wrót“, wiodących w „Święte Świętych“ — ku wielkiemu ołtarzowi i... przenikliwe spojrzenia malowanych świątków, strojnych w świetlistą obręcz aureoli.
Pomiędzy rzeką Płoską, a jej lewym, górnym dopływem leżała niegdyś puszcza Błudowska, na południowym zaś jej skraju powstało w w. XV-ym miasteczko, nazwane Zabłudowem, którem zaopiekował się gorąco Aleksander Chodkiewicz, a po nim Radziwiłłowie, którzy założyli tu zbór kalwiński, szkołę przy nim, a podczas wojen szwedzkich — obóz warowny. Miasteczko to odwiedzili w swoim czasie królewicz Władysław IV, jak też i król szwedzki, Karol XII.
Położenie Zabłudowa trafnie określał jakiś dawny pamiętnikarz, zapisawszy: „Fizyonomja okolicy nie jest szczególna, po większej części błotna i żadnych nie ma uprzyjemnień.“
W w. XVII-ym Bogusław Radziwiłł, książę na Birżach, Dubińkach, Słucku itd. w nadaniu mieszczanom miasta ziemi na wieczną własność opisuje „dom miejskiej ratuszy, gontami kryty, na wierzchu dwie wieżyczki, na jednej orzeł w mitrze złocistej, na drugiej jeleń — herb miasta Zabłudowskiego“. W tym samym czasie powstały tu cechy garncarski, krawiecki, kowalski i inne. Na nowym cmentarzu znajduje się kaplica św. Rocha; w jej jasnem, radosnem wnętrzu, o oknach gotyckich, poza obrazem artystycznej roboty, zwraca uwagę portret fundatora, a był nim mieszczanin zabłudowski, rotmistrz huzarów rosyjskich, Kazimierz Ostaszewski w r. 1850. Druga kapliczka św. Magdaleny stoi na starym zupełnie zarośniętym cmentarzu. Wzniósł ją również ten sam nabożny huzar. Kapliczka ta kłoni się ku upadkowi. Tylko proboszcz zagląda do niej w dzień Zaduszny lub turyści, ale nikt więcej, bo otaczające ją miasto umarłych samo już umarło.
Radziwiłłowie, odznaczający się bezgraniczną tolerancją wyznaniową, protegowali w Zabłudowie kolejno katolików, arjanów i reformatów, oni też zezwolili na wzniesienie bóżnicy żydowskiej w r. 1635. Nie posiada ona swoistego stylu epoki, lecz jest dziwną mieszaniną różnych motywów architektonicznych, a ostatecznie popsuto ją, dobudowując obszerniejsze pomieszczenie dla kobiet. Główna, najstarsza część budynku wykonana została z modrzewia z domieszką dębu i sosny. Ściany okryte wersetami z Pisma Świętego i modlitwami. W środku na bardzo kształtnych kolumnach wznosi się „bima“, ambona o trzech, pokrytych złotem kopułach. Zabytki i skarby synagogi stanowią: srebrna, kuta taca w stylu odrodzenia włoskiego, starożytne makaty, szaty, srebrna korona, księgi rytualne i stary, zmurszały już „Oren Keidosz“ — ołtarz z Dekalogiem, okryty „nieznanem“ pismem, przypominającem koptyjskie. Patrząc na ten dziwny gmach zzewnątrz, mimowoli odnosi się wrażenie chińszczyzny. Powyginane dachy, niezliczone galerje, ganeczki, balustrady, rzeźbione belki i przypadkowo, bez planu przylepione dobudówki. Nad miastem panuje kościół św. Piotra i Pawła, ostatecznie wykończony w r. 1840 przez Dominikową z Mniszchów Radziwiłłową, w późniejszem małżeństwie hr. Demblińską, która też zamówiła u Kolberga w Berlinie obraz do wielkiego ołtarza. Budowniczy miał za zadanie odtworzyć w minjaturze słynną katedrę wileńską, chociaż projekt pierwotny zeszpeciły dwie wieże. Pod naciskiem władz rosyjskich wprowadzono w kościele zabłudowskim nabożeństwo w języku rosyjskim i cerkiewno-słowiańskim; długo trwała o to walka, aż w r. 1870 śmiałe i mądre wystąpienie ks. dziekana Bernikiewicza odniosło skutek i nabożeństwa odprawiane były po łacinie. Czemś sędziwem, jakgdyby wonią starych ksiąg i pergaminów, lub suchą pleśnią krypt podziemnych tchnie Zabłudów, ale jednocześnie czemś bardzo swojskiem i dostojnem, mocnem i trwałem, jak te belki synagogi modrzewiowej, jak te nieznane już groby na starym cmentarzu, na który ziemia dawnej puszczy Błudowskiej ostatnim, zda się, wysiłkiem rzuciła gąszcz krzaków i traw wysokich, smutnie szeleszczących.
Nad rzeką Świsłoczą, w obliczu nachmurzonej puszczy, dobiegającej brzegu Narwi, spoza której wyciąga ku niej swe siostrzane ramiona-konary puszcza Białowieska — w drugiej połowie wieku XVIII-go nie było nic godnego uwagi. Leżały tam rozległe, bezgraniczne niemal dobra Tyszkiewiczów. Dziedzic ich nie miał nawet wystawnego pałacu, o co tak ubiegała się ówczesna można szlachta.
— Zaś tam! — mawiał często do sąsiadów. — Na wsi i w Warszawie głośno, iżem aż tak bogaty, że w podłej mieścić się mogę chałupie.
I „mieścił się“ istotnie w takiej właśnie chałupie pan na Świsłoczy, — jak się lubił tytułować. Zato dobre wystawił budynki dla
administracji, służby, gajowych i strzelców i również dobre — dla „pieczeniarzy“, bo hufiec ich cały żywił i „opatrunkiem obdarzał“ dziedzic świsłocki. Gospodarzył tęgo i sprytnie, aczkolwiek z domu swego nie ruszał się bodaj wcale, toteż zatył się tak straszliwie, że nawet Trembecki na jego widok „spocił się i zmiękł“. Od czasu do czasu jechał karocą do Hłuska i Lichosielców, aby stamtąd udać się do klasztoru Bazyljanów, których popierał i wzbogacał, żądając, aby oświecali ludność okoliczną. Raz tylko wybrał się „pan na Świsłoczy“ do Warszawy na zaproszenie Czartoryskich i tam rozkochał się na całe życie w siostrze ks. Józefa Poniatowskiego. Rozmiłował się — i w związek małżeński z nią wstąpił, marząc o szczęściu w swej włości puszczańskiej. Lecz nic nie wynikło z marzeń Tyszkiewicza, choć Bazyljanie osobne nabożeństwa nawet na intencję młodej pary ustalili. Dama z dworu Stanisława Augusta, najprawdziwsza dama rokoka, żyjąca z dnia na dzień, jak barwny motyl, przeraziła się widokiem „hłuszy“ i „des environnements rudes“ świsłockich. Po kilku tygodniach pobytu wyfrunęła z gniazdka i powróciła „pod Blachę“, na „asamble“ Zamku i „amusementa“ łazienkowskie. Na pożegnanie bąknęła od niechcenia, ot tak, aby tylko coś powiedzieć, że w Świsłoczy „nie masz miejsca, aby umieścić herby Leliwa i Ciołek“ i przyjąć godnie „persony znakomite“, jak to zwykła czynić ciocia — „pani krakowska“ — hetmanowa Branicka, w swym „Wersalu“ białostockim. Ha! Słowo upragnionej kobiety posiada wielką moc... Odczuł to na sobie „pan na Świsłoczy“ i co tchu zabrał się do roboty. Pełnemi garściami wyrzucał rulony dukatów, sporo lasu Żydom na wyręby
sprzedał, aż puszcza hen, poza Zarzeczany, Bezwodniki i Hłuszki cofnęła się ku rzece Kołonnie i Narwi. Podobno z samym Lonisem o plany długo się targował dziedzic świsłocki. Historycy nie wykryli jeszcze prawdziwego budowniczego, który dawny pałac tyszkiewiczowski w oddali od folwarku świsłockiego wzniósł i ozdobił, ale pałac — i to piękny, ponoć, pałac stanął, a stęskniony „pan na Świsłoczy“ popędził do Warszawy po nadobną małżonkę, która tymczasem usilnie zabiegała o zaszczyt bywania na zebraniach loży wolnomularskiej, gdzie działy się rzeczy tajemnicze, bardzo dziwne, bardzo lekkomyślne i, jak szeptano sobie na ucho, — niecnotliwe. Rozbawiona pani, którą zachwycał się Dillon, musiała więc odbyć nową pielgrzymkę do ustronia świsłockiego. Przybyła, obejrzała pałac i, marszcząc ironicznie ukarminowane usteczka z aksamitną muszką w prawym ich kąciku, zauważyła, że brakuje jeszcze parku, któryby miał aleje strzyżone, piaskiem posypane, sadzawki i altany dla dumań słodkich i melancholijnych. Świegotała potem długo o Łazienkach i Łowiczu, o Paryżu i Dreźnie, rzucając nieznacznie myśli, potrzebne „pour embellir ce chateau forestier“[1]. Naszczebiotawszy się dosyta — powróciła niebawem do swojej Warszawy.
Małżonek znowu „dusie“ w obieg puścił i nowych z żydami targów dobijał. Z puszczy park stworzył, rozplanował, ostrzygł stare graby, wiązy i świerki, sadzawkę wykopał i kamieniem pięknie obramował, altan trzy wybudował, a nawet na rozstajach ścieżek „posągi nagie ku zgrozie i postrachowi prostactwa wystawił“.
W lecie Tyszkiewiczowa przyfrunęła na skrzydłach miłości a za nią — cała procesja. Kawalerowie i damy, włóczykije i łuszczybochenki rodzime i cudzoziemskie, madrygaliści, śpiewacy i nawet wielki czarodziej — Cagliostro, co to twierdził, że żyje już tysiąc lat, zawdzięczając to potędze swego cudownego „panaceum“. Nierad był temu najazdowi Tyszkiewicz, lecz zalotna i przymilna pani udobruchała go rychło i ugłaskała. Przez jedno lato coś cztery tysiące bezmała gości przewinęło się przez nowy pałac, a wraz z bocianami, z wyraju odlatującemi, odleciała też i dama rokoko na czele rozbawionej hałastry. Któryś z cudzoziemskich gości napomknął dziedzicowi, że pałac ujdzie od biedy, lecz cała osada sprawia „djablo smętne wrażenie“. Zawinął się więc Tyszkiewicz i ze świsłockiego folwarku jął tworzyć „bardzo przyjemne miejsce“. Murować zaczął nowe domy, obelisk ze złotą kulą u szczytu postawił i trzy bramy — przyciężkie, masywne i brzydkie, aby każdy trakt przez nie prowadził. Lecz niewiadomo, czy tak ozdobioną Świsłocz ujrzała kiedyś pani Tyszkiewiczowa, gdyż małżonek jej zmarł wkrótce, a dobra swoje bratu — jenerałowi Tadeuszowi zapisał z nakazem, aby gimnazjum obszerne zbudował, czego sam już — choć pragnął — uczynić nie zdążył.
Dama rokoko mimowoli i bez czynnego udziału własnych wypieszczonych rączek zbudowała wytworne miasteczko. Stoją na dawnych miejscach obelisk i wszystkie trzy bramy, tylko pałac — niefortunne gniazdko rodzinne „pana na Świsłoczy“ zmiotły bez śladu burze dziejowe, a w parku, który tam i sam przechowuje jeszcze ślady owych alei strzyżonych, mieści się ochronka dla dzieci. Piękny, smutny, zapuszczony park, ożywiony gwarem dziatwy coś tam szemrze starczym szeptem. — Jenerał Tadeusz Tyszkiewicz wykonał wolę brata. Zbudowane przezeń gimnazjum nietylko obszernym jest, ale pięknym i szlachetnym w linji gmachem. Na tle ciemnych drzew stuletnich majaczy on, niby pogodzone z życiem i losem widmo przeszłości — biały, zdobny w kształtną kolumnadę, zaciszny i poważny. W tej uczelni pobierali nauki Leon Zienkiewicz, Józef Paszkowski, Wiktor Heltman, Józef Kowalewski i Józef Ignacy Kraszewski.
Naprzeciwko gmachu gimnazjum stoi bardzo okazały pomnik Traugutta. Dyktator powstania styczniowego uczęszczał do gimnazjum świsłockiego, a przystąpiwszy do powstania, skierował osobną odezwę do wychowanków tej uczelni, która dała wielu bojowników dla walki o zmartwychwstanie Polski. W Świsłoczy żyją legendy. Najwięcej jednak bają one o gorącej, wiernej miłości pana tych włości do krewniaczki królewskiej — Poniatowskiej, damy z feerycznej, a jakżeż tragicznej epoki Stanisława Augusta, wytwornej figurynki w stylu rokoko, bezwiednej i mimowolnej fundatorki miasteczka, wyrosłego w puszczy.
Dookoła Świsłoczy dziś już niema puszczy, co była dalszym ciągiem zaniemeńskiej, złączonej z Białowieską, a która otaczała to miasto
ze wszystkich stron. Teraz leżą tam grunta orne i łąki, gdzieniegdzie zaś nieduże bagna, z rokiem każdym zanikające. Dopiero za wsią Hłuszki przetrwał szmat dawnej puszczy — bór, przechodzący na moczarowatym brzegu Kołonny w czarnolesie. Należał on ongiś, jak też wsie Hłuszki, Jatwiesk i Jakuszówka do usilnie przez Tyszkiewiczów popieranego klasztoru oo. bazyljanów, pochodzących z Supraślskiego bractwa. Klasztor i nadane mu przez hojnych opiekunów wioski ukrywały się w lesie. Siedziba zakonników znikła jednak. Na miejscu, gdzie stała niegdyś, zbudowano cerkiew prawosławną wśród resztek murów i zwalisk zabudowań, należących do oświeconych i pracowitych braci. Ponure o tym lesie krążą tu podania. Ludzie starzy, wskazując na czarną ścianę lasu Jatwieskiego, tchnącego wspomnieniem o wypartych stąd za Leszka Czarnego Jadźwingach, opowiadają o okrucieństwach Moskali w r. 1863, wieszających na sosnach schwytanych powstańców polskich. Są to jednak dzieje nowe; o starszych zaś inna tu powstała legenda. Głosi ona, że niejaki Cisz z synem, wychowankiem szkoły bazyljańskiej, znękali mnichów procesami i samowolą i zmusili ich do porzucenia klasztoru i posiadłości. Zakonnicy wyruszyli pieszo, niosąc obrazy, krzyże i sprzęt rytualny, a zatrzymawszy się na skraju lasu, gdzie obecnie stoi kapliczka, odprawili ostatnie nabożeństwo i rzucili
klątwę na rodzinę swego gnębiciela. Legenda twierdzi, że wszyscy Ciszowie poginęli marną śmiercią lub zrujnowani na mieniu i duchu rozproszyli się po świecie. Bądźcobądź obie opowieści, związane z lasem, przezwanym „Wieszownik“, wywołują ponure wrażenie, zupełnie odpowiadające jego mrocznemu, niemiłemu wyglądowi.
Na wschód od Świsłoczy za dawnych jeszcze czasów powstały liczne osiedla puszczańskie — Mścibów, Montowty, Wielkie Sioło, Skrebły, Hniezno, które poczęści broniły handlowego traktu poprzez puszczę, częściowo rozrosły się wokół karczem i stacyj pocztowych, gdzie zmieniano konie i gdzie strażowały oddziałki zbrojne, wystawiane przez leśników lub właścicieli prywatnych. W Hnieźnie pozostał bardzo stary kościołek gotycki, zapewne obronny niegdyś. Przez pagórkowatą miejscowość, pociętą polami, szosa dobiega do dużego i malowniczego miasta powiatowego, Wołkowyska, rozciągniętego na przestrzeni siedmiu kilometrów, nad rzeką Wołkowyją, w dolinie z trzech stron otoczonej pagórkami. Stara to osada, tak stara, że o jej początkach różne istnieją podania. Jedne twierdzą, że było to miejsce składowe dla towarów puszczańskich, wywożonych na Niemen w celu dalszego ich transportu, a nazwę swoją otrzymało od wycia wilków; drugie mówi o niejakim rycerzu Zabejce, który oczyścił puszczę koło rzeki Nietupy od bandy zuchwałych watażków Wołoka i Wiska, wyciąwszy ich ludzi, a samych hersztów powiesiwszy. — Na miejscu stracenia leżał
podobno kamień z jakiemiś znakami, ale Moskale zabrali go na fundamenta pod cerkiew. Inne klechdy opowiadają, iż stała tu osada, a koło jej „obłowy“, czyli granicy, — świątynia Śmigusa i druga — Nei nad brzegiem wykopanego stawu; w lesie zamkowym, w uroczysku „Maksakowy Łuh“ znaleziono podobno ślady stawu, wykopanego przez kapłana pogańskiego — Maksa Pustę. Jakiś litewski „starszyna“ — Wygleejtes wzniósł zamek, co stał wpobliżu obecnej „Szwedzkiej Góry“. Istniał też inny zamek na miejscu teraźniejszej Zabejkowszczyzny w lesie zamkowym, o kilka kilometrów odległym od Wołkowyska. Osada ta podlegała częstym klęskom, bo to i Jadźwingowie — nawiedzali ją ogniem i żelazem, i Tatarzy, sunąc doliną Niemna niszczyli ją, gdy należała jeszcze do książąt ruskich, i Litwini pod wodzą Erdziwiłła zdobywali ją i Mendog swarzył się o Wołkowysk z kniaziami ruskimi, aż go Witold umocnił.
W historji polskiej miasto to odegrało znaczną rolę, bo stąd właśnie Jagiełło wyprawił poselstwo litewskie do Krakowa, by oznajmiło panom polskim, że Litwa odda się pod opiekę Krzyża Św., jeżeli Jadwiga jej władcy przyniesie w wianie koronę piastowską. Witold zbudował tu pierwszy kościół św. Mikołaja i osadził oo. franciszkanów, aby się misjonarską zajęli pracą. W kilka lat potem złowrogi komtur krzyżacki, Ulryk von Jungingen, w pień wyciął mieszkańców miasta, a je samo puścił z dymem. Od czasów wojen szwedzkich za panowania Jana Kazimierza, Wołkowysk, gdzie się ścierały z sobą pułki piechoty szwedzkiej z wojskiem polsko-litewskiem i ze sprzymierzoną wonczas z nami hordą tatarską, pozostawiając na wieczne czasy okopy — górę Szwedzką — zaczyna podupadać, tembardziej, że wojna z Moskwą r. 1662, a potem bitwy Napoleona z Rosjanami w 1812 razporaz zmiatały miasto z powierzchni ziemi. Po r. 1918, zawdzięczając kolei, miasto się rozrosło, wzbogaciło nowemi gmachami i przedmieściami, jak naprzykład, kolejowe miasto-ogród, co dziwnie wygląda obok starych barokowych kamienic żydowskich, dworków polskich z końca w. XVIII i wyrosłych tu po powstaniu 1863 r. domów rosyjskich w stylu moskiewsko-teremowym. Wspaniale góruje nad miastem biały, murowany kościół w centrum Wołkowyska; razi natomiast drewniana cerkiew prawosławna, otoczona cienistym skwerem — przed nią stoi skromny pomnik poległych na wojnie r. 1920. Ludność tu jest wprawdzie żydowsko-białorusko-rosyjska — ale żywioł polski wzrasta szybko.
Na południe od Wołkowyska za miasteczkiem Porozowem, gdzie źródliska Rosi, pozostał spory obszar dawnej puszczy. Jakiej? Zapewne należała ona do Różańskiej — pierwszej z kompleksu poleskiego, z jeziorem Wygonowskiem w samym niemal środku. Od tych lasów Porozowsko-Łyskowskich odbiegają resztki nieistniejących już puszcz Mioduchowskiej, i Dreczańskiej które, niby mosty, łączyły je z puszczami Różańską i Świsłocko-Białowieską. Piękne to bory! Na piaskach wyrosły, bo hojnie nawarstwił je lodowiec, którego ślady widoczne są na każdym kroku: tu — zwaliska kamienne, niby kości szkieletu moreny dennej, tam — głazy narzutowe lub pagórki piasków mocno zleżałych. W wielu miejscach siekiery wieśniacze przetrzebiły bór niemiłosiernie. A gdzie się potworzyły szerokie halizny, tam młódź sosnową i liściastą gnębi już i głuszy jałowiec, potężnie tu rozwielmożniony. Koło wiosek tkwią kapliczki z drewnianemi malowanemi, figurkami Chrystusa frasobliwego. Koło wsi Nowy Dwór lasy sosnowe dobiegają do nieznacznego pozornie zeskoku gruntu i urywają się nagle. Bory znikają i widnieje tylko zbity gąszcz liściastych drzew, ponad które zrzadka strzelają wysokie, cienkie, często pochyłe sosny, nie mogące znaleźć oparcia dla swych korzeni, zatruwanych wodą kwaśną. Gęste trzciny kryją tam mokradła niewysychające, przechodzące dalej w ogromne trzęsawisko.
Na tej błotnistej nizinie, gdzie unoszą się nad czorotami stadka kaczek, ni to zakłopotanych, ni to wylękłych, a na niewidzialnych kępach jęczą kuliki i wrzeszczą czajki, drwiąc sobie może z lisa, łasicy i człowieka, — poczyna się Jasiołda. Tu przebiega granica Polesia i za nią to rozparły się te hała i biele, co na południu znikają za widnokręgiem. Są to błota Wielki Uhoł i Białe, albo Dzikie, a nad pierwszem z nich wznoszą się dumnie, niby złote kolumny, majestatyczne sosny na wysokiem, piasczystem uroczysku Kornedź. Ostatni to Mohikanie w szańcu nad bagnami... W borze dymią smolarnie, terpentyniarnie — echa dawnych „bud“. Nazwa majątku — Prochownia przypomina o tem, że fabrykowano tu w w. XVII-ym prochy, a Rudnia i Huta — o istniejącym przemyśle metalurgicznym, obsługującym ludzi wojny. Ale to dawne czasy... Nikt już o tem nie pamięta, ani po wsiach, ani w miasteczku Łysków, co to należało niegdyś do rycerskich rodów Kłoczków, Bychowców i Dziekońskich, broniących tej ziemi i krzewiących na niej kulturę polską. Pozostały w okolicy fundamenty i podziemne przejścia w Horodysku, gdzie stało zamczysko Kłoczkowskie, ale zarosły już one krzakami i wiszem. W miasteczku przetrwał liczne burze kościół z cudowną Bogarodzicą, z lochami, tajemnemi przejściami w murach i staremi ornatami w zakrystji. Koło kościoła pod rozłożystemi i krępemi lipami zwraca uwagę murowana „naruba“ poleska, chatka niziutka, niby staruszka wiekowa w kabłąk zgięta. To grób „poety serca“, jednego z triady najznakomitszych pieśniarzy doby Stanisławowskiej — Franciszka Karpińskiego, autora „Zabawek wierszem i prozą“ i pięknych pieśni nabożnych „Bóg się rodzi“, „Kiedy ranne wstają zorze“ i „Wszystkie nasze dzienne sprawy“, takich bliskich sercu polskiemu. Na grobowcu widnieje napis pełen rezygnacji smutnej i jakgdyby nie dającej ukojenia: — Otóż mój dom ubogi...
Lżej się oddycha i odlatują gdzieś myśli posępne, gdy spoza dawnej stolicy Tyszkiewicza — Świsłoczy — dobiegać zacznie poważny pogwar leśny i powiewy żywiczne. Znaczna część puszczy, skonfiskowanej niegdyś przez rząd carski, powróciła teraz do potomków generała Tadeusza Tyszkiewicza. Strzeliste sosny witają ich radosnym poszumem, cieszą się świerki i drzewa liściaste. Wielką mnogość drzew wszelakich i różne krajobrazy posiada puszcza Świsłocka. Na suchych grzędach, wrzosowiskami okrytych, tkwią sosny niebotyczne, mocarne, niby hufce zwarte i niezwalczone; na gruntach, gdzie woda trzyma się blisko powierzchni ziemi, — zwycięża świerk, na wilgotnych gruntach — drzewa liściaste — dęby, graby, lipy, jesiony, wiązy i klony gaworzą z wiatrem, a tam, gdzie już torfy pokładać się zaczęły — ciemne brzozy, karłowate sosenki, biedne jakieś i rozczochrane, a przedewszystkiem olchy, haszcze krzaków bezliku, trzciny, turzyce, trawy ostre i twarde, niby z blachy wycięte... — poleski „oles“ — ostępy ciemne i
knieja, gdzie gajowi naliczyli osiemnaście lęgów rysich... Strachy i tajemnice kryją się w mroku puszczy, na bajorzyskach i w potokach czarnych, gdzie, niby gady przedpotopowe, leżą skamieniałe piony, gdzie wywroty i burzołom piętrzy zasieki, przez które jedynie łasica chyba prześlizgnie się, aby zdybać cietrzewia lub jarząbka. Kilka dróg przecina puszczę, a wszystkie — różne, chociaż pełne piękna i uroku. Wybiegają one na bagnisty brzeg Narwi, leniwej tu i sennej. Za nią, za pasmem mokrych łąk — majestatyczna i potężna woła ku sobie przeogromna puszcza Białowieska — nasępiona, zda się, i zadumana nad losami siostrzyc zielono-szatnych, szepcących do niej podmuchem wiatru znad Hańczy i Niemna, od Łani, Słuczy, Cny i Jasiołdy, znad Bugu i Wilji i zewsząd, zewsząd, gdzie teraz w męce walczą o swój byt bory, lasy, gaje i młódź zielona, spróchniałych korzeni praojców czepiająca się rozpaczliwie.
Na granicy zlewisk morza Czarnego i Bałtyku, niby zaczarowany kasztel warowny stoi najstarsza, najbardziej pierwotna, zwarta w sobie puszcza Białowieska, — tętniące serce wszystkich lasów, które powstały w tej części lądu w dobie, gdy wycofał się stąd lodowiec, pozostawiając warstwy gliny, piachów i zwaliska mniejszych i większych głazów, przywleczonych tu niegdyś z północy. W ciemnej głębi puszczańskiej, w topieliskach, „Wielkiego Nikoru“, co obecnie już poza rubieżą tej kniei pozostał, bierze początek Jasiołda, aby, połączywszy się z Prypecią, odbyć daleką drogę i korytem Dniepru wpaść w objęcia morza Czarnego. W uroczysku „Orłowe Błoto“, na wschodniej krawędzi puszczy, biją spod ziemi źródła Narwi, wpobliżu w bagnach rodzi się Narewka, dzieląca puszczę na dwie niemal równe części, na południozachodzie zaś przepływa rzeczka Leśna, wpadająca do Bugu. Wody tych rzek, przyjmujących do swego koryta liczne drobniejsze potoki, wylewają się do Bałtyku, należąc do dorzecza Wisły.
Pierwszym dziejopisem, wspominającym o puszczy Białowieskiej był Długosz. Prawdopodobnie już w połowie w XV-go słynął w tych borach i lasach zbudowany przez Giedymina, Kiejstuta czy innego księcia litewskiego, zamek o białej wieży. Z jakiegoś niewiadomego powodu ludność puszczańska zapomnieć jej snadź nie mogła, skoro całej puszczy nazwę tę nadała. Starożytni pisarze mówili o tej puszczy — że stoi w miejscu „od ostrości powietrza — smutnem i z powodu sprośnych bagnisk i okropnych lasów, z powodu dziwów, które w swem łonie przechowywało, — dzikiem, gdzie ptactwo, dziki zwierz i człowiek,
do istot ziemskich niepodobny, przemieszkiwał.“ W uroczysku „Zamczysko“ osiem dni spędzili na łowach Jagiełło z Witoldem przed rozprawą z Zakonem, by zaopatrzyć lud swój bitewny w mięso turów, żubrów i łosi; w innem — Stefan Batory, na górze swego imienia, miał obóz łowiecki; czynili to władcy w swych posiadłościach, bo puszcza Białowieska wszak „królewszczyzną“ była, wraz ze złączonemi z nią ogromnemi puszczami Świsłocką, Ladzką i Szereszewską.
Na lekko pagórkowatej równinie, obfitującej w liczne bagna torfowe, gdzie mają swe źródła rzeczki puszczańskie — obie Leśne, Narewka, Perewołoka, Lutownia, Orłówka, Rudawka i inne wznosi się najznaczniejszy „szczyt“ — Kozia Góra, wysokości 202 m nad poziomem morza, a więc tylko o 30 m ponad równiną puszczy. W samym środku puszczy z biegiem czasu wytrzebiono 2000 hektarów lasu. Leży tam Białowieska Polana, a na niej — Białowieża z pałacem, kasynem, schroniskiem dla turystów i zabudowaniami administracyjnemi, a za Narewką Podolany i Zastawa. Mniejsze polany wypalili w dawnych czasach i wykarczowali dla siebie Mazurzy, zakładając osady Pogorzelce,
Teremiski i Budy. Na terenie puszczy na białych marglach wapiennych ulokowały się warstwy materjału lodowcowego, a więc pokłady piasków, żwirów, glin, rudy darniowej oraz zawleczonych przez lód głazów narzutowych i szczątków moreny dennej. Po linji środkowej poprzez puszczę od zachodu ku wschodowi, tuż pod próchnicą i darniną przechodzi pas utworów kredowych a na nich wybujał las grabowo-dębowy, z przewagą grabów, lubiących gleby wapienne. Inne też liściaste drzewa tworzą ten las, wspierający korzenie na kredowych złogach: lipy, klony, jesiony, wiązy, brzozy i osiki. Tworzą one dwa lub trzy piętra lasów liściastych, ale w najwyższem, nad zielonem morzem górują już świerki, z 38-metrowej wysokości panując nad ciżbą liściastą, gwarliwą, ukrywającą w podszycie swoim gąszcz leszczyn, suchodrzewu, trzmieliny, jarzębiny, wilczego łyka i kaliny — czerwonemi jagodami, niby kroplami krwi, skropionej. Przez słodką i żyzną próchnicę przedzierają się na świat Boży zioła przeróżne i trawy — paprocie, marzanki wonne, miodunki, zawilce barwne, lędźwiany wiosenne, ale nietylko z szarej i żółtej ziemi wyrasta ten drobiazg roślinny, bo nawet na pniach i na gałęziach grabów osiedlają się tu mchy i liszaje, a z łap świerkowych zwisają długie na trzy metry siwo porosty brodate. (J. Miklaszewski). Takie są te „grudy“ lub „grondy“, jak przezwali te lasy grabowe, dębowe i lipowe Mazurzy, od wieków tu gospodarzący. Od tego pasma wygląd puszczy zmienia się w kierunku północnym
i południowym w zależności od składu gleby i dopływu wody podskórnej. Pojawiają się coraz obficiej i częściej mieszane liściasto-iglaste drzewostany, aż na ziemiach suchych i piasczystych pozostaną jedynie bory sosnowe. W grudzie dębowym rozrastają się potężnie pojedyńcze okazy jesionów, wiązów, brzóz i osik, gdy tymczasem w grudzie grabowym tam i sam strzelają ku niebu olbrzymie świerki, rozrzucając gałęzie koron ponad zielony namiot grabowy, a rzadziej — drobnolistne lipy, dęby, wiązy i klony, otoczone zaroślami leszczyny, wyrastającej z runa, na które składają się zawilec, marzanna wonna, gwiazdnica, jaskry... Bory sosnowe — „suche“ i „świeże“ panują na piaskach, użyźnianych przez macierzankę, białą szarotkę, wrzosy, borówki, paprocie, mchy i ostrzycę. Bory wilgotne i bagienne stoją na miejscach z nieprzepuszczającemi wody warstwami podglebia i w kotlinach, zarosłych trzęślicą, czernicami, żórawiną, modrzewnicą, bagnem, wełnianką, trzcinami i mchami torfowemi. Zmienia się gleba i — zmienia się oblicze lasu: sosnowo-świerkowe bory, sosnowo-dębowe na szczerkach i glinach, gdzie wyrastają też brzozy, osiki, kruszyna, paprocie, bodziszek i żubrówka wonna; wpobliżu rzek i bagien widnieją lasy świerkowo-olszowe, z pojedyńczemi osikami, ze świerkiem, kruszyną i czarną porzeczką w podszyciu, a w runie — wraz z paprociami — skrzyp, borówka, mietliczka i pokrzywa. Na bardziej nizinnych terenach oparły się lasy jesionowo-olszowe z domieszką świerka, rzadziej — grabów i brzóz. W podszyciu panują tu świerki i leszczyna, a
w kobiercu naziemnym — fiołki błotne, niecierpki, storczyki plamiste, wierzbówka i mietliczka. Jesiony zatrzymują się przed torfowiskiem, które przenikają swemi korzeniami olchy czarne, a śród nich, jakby ukradkiem, świerczki nikłe i brzozy koszlawe. Z wilgotnych mchów wyziera trzcina, żółty kosaciec, kaczeńce, ostrzyca, na wolnych zaś rozlewiskach — grążele rosną, grzybienie i rzęsa.
Drzewa iglaste i liściaste dosięgają niezwykłego wymiaru i wysokości strzały: świerki miewają piony o średnicy do 1,3 metra i 48 metrów wysokości, sosny — do 40 metrów; dęby, brzozy i osiki — 36 metrów, jesiony — 38 m, graby — 22; lipy, klony i wiązy — aż do trzydziestu! Przez puszczę Białowieską przebiega wschodnia granica rozpowszechnienia dębu bezszypułkowego, jodły i bluszczu. Jodły rosną jeszcze wraz z najrzadszą rośliną puszczy — zimoziołem północnym w nadleśnictwach Białolaskowskiem i „Królewski Most“. Znikły natomiast doszczętnie cisy, modrzewie i buki, chociaż w końcu ubiegłego wieku istniały one w uroczysku
Nieznanowo, gdzie ludzie puszczańscy wyrąbali cisowe gaje na lekarstwo od wścieklizny, modrzewie na budulec, buki zaś na opał.
Zmieniła się jednak puszcza od czasu łowów Batorowych. Przyczyniła się do tego praca ludzka nad zdobyciem roli i „wyzioru“ na świat. Porobiła ona bez liku klinów, zatok i wrębów od zewnątrz puszczy, a i wewnątrz wytrzebiła rozległe szmaty, gdzie teraz stoją wsie Cichowola, Tuszemla i Masiewo, polana zaś Białowieska również spory kawał starej kniei pochłonęła. Spadła na puszczę klęska, jak piorun z jasnego nieba. Tyle wieków ochraniali ją miłośnie królowie polscy, a po nich nawet carowie rosyjscy, aż rozszalała tam wojna. Wybuchy pocisków, pożary, poręby dzikie i zbrodnicze, a potem na posuszu, wywrotach, śniegołomie, nieuprzątniętych odpadach — mnożyć się zaczął straszliwy szkodnik — kornik i tępił długo i bezkarnie świerkowe lasy puszczańskie. Uczeni nasi przerwali niszczący najazd owadów i uratowali puszczę, a gdy skończyli z tem, Rząd wydzielił w puszczy 6 088 hektarów na rezerwaty leśne, a w tej liczbie 4 640 hektarów na Park Narodowy. W tym celu wybrano teren, gdzie nie gospodarowali najeźdźcy z nad Szprewy, Odry i Elby. Pomiędzy Polaną Białowieską, drogą Browską, a Narewką i jej dopływem Hwoźną powstał Park Narodowy. Wybrano to miejsce dlatego, że przechowały się tu wszystkie najważniejsze gatunki drzew, krzaków i innych roślin, właściwych samej puszczy, jak też różne warunki topograficzne. Ten odcinek puszczy żyje własnem życiem i człowiek ani kierowany wiedzą swoją, ani podżegany chciwością nie przejawia tu swej woli. Uczony leśnik i przyrodnik mają tu zato dla swego użytku żywe muzeum, pierwotną naturę i wszystkie jej przejawy twórczej i niszczącej przyrody.
Starosta mścibogowski, Grzegorz Wołłowicz, z rozkazu króla Zygmunta Augusta w swym rejestrze z r. 1559 umieścił 38 puszcz, lecz w „ordynacji“, również jego układu, mamy wiadomości tylko o siedmiu; inne częściowo znikły już zapewne z powierzchni ziemi, lub przyłączone zostały do większych pod zmienionemi nazwami. W każdym jednak razie już w połowie w. XVI-go królowie, ekonomowie ich i leśniczowie nie mogli nie spostrzec szybkiego zaniku puszcz.
Puszcze królewskie miały za główne zadanie zadośćuczynienie łowieckim zamiłowaniom osób panujących i stąd właśnie wynikał plan urządzenia puszcz. Pomyśleli o tem przed ostatnim Jagiellonem, Zygmunt Stary, a szczególnie — królowa Bona — gospodarna, zapobiegliwa i dbała o dochody z darowanych jej włości. Że się troszczyła o to, dowodzi tego staranne ustalenie granic ostępów należących do niej w puszczy Knyszyńskiej. Zygmunt August, łowiec wielki i zapalony, dbał o puszczę Białowieską, pamiętając, za przykładem matki, jak wielkie szkody powstały spowodu osiedlenia przez Kazimierza Wielkiego kolonistów puszczańskich, dla których król ten w r. 1347 wydał prawo, zwalniające ich na sześć lat od dziesięciny, a na dwanaście — od wszelkich innych danin. Od tego czasu przez lat siedemdziesiąt osadnicy trzebili puszczę, kto, ile i jak chciał. Władysław Jagiełło dolał oliwy do ognia, postanawiając w r. 1423, iż „kmiotek, któryby w puszczy chciał osiąść, nie prędzej z miejsca swego oddalić się może, dopóki obrana przez niego część lasu nie będzie „wykrudowana“. Otóż ten obowiązek „wykrudowania“ stał się zachętą do straszliwego, zbrodniczego wprost niszczenia lasu i wtedy to powstały owe przeręby, oddzielające puszcze Pojezierza od Knyszyńskiej, a tę znów od Białowieskiej.
Zarządzenia Zygmunta Augusta dotyczyły, jak zwykle w owe czasy, wyłącznie ochrony zwierzostanu, co pośrednio zabezpieczało również i same puszcze od wytrzebienia. Troszczył się więc król o mądre rozmieszczenie „straż“, o ścisłe określenie obowiązków, praw i przywilejów stróżów leśnych, myśliwców, osoczników i strzelców, o ograniczenie „wchodów“ do puszcz dla osób prywatnych, ustalenie miejsc i wymiarów „morłoków“ czynszowych, sianożęć i zaścianków. Zarządzenie to powtórzył później Władysław IV, lecz gospodarka puszczańska na innych — niełownych terenach prowadzona była nader rabunkowym sposobem. Coraz częściej donosili leśniczowie, że zmniejszały się obszary „całe gończe“, a rozszerzały się „wygorzałe“. Dopiero wiek XVIII-ty położył częściowo kres niszczeniu puszcz, a w ich liczbie i Białowieskiej. Wielkie pod tym względem zasługi położył podskarbi nadworny litewski, Antoni Tyzenhauz, osobisty przyjaciel króla Stanisława Augusta. On to przejrzał niszczącą gospodarkę leśną i przeciwko niej wystąpił z całą energją, tem bardziej, że był przecież wielkorządcą królewskich „dóbr stołowych“ na Litwie. W specjalnej szkole, założonej w Grodnie, wychował on i przygotował do poważnej pracy fachowej zdolnych mierniczych i leśniczych, którzy pomierzyli i podzielili puszczę na „straże“ łowne i eksploatacyjne, zwracali uwagę na zalesienie wytrzebionych już części puszczy, podejmowali walkę ze szkodnikami, dbali o drzewostan i o zwierzęta, a szczególnie o żubry, prowadzili gospodarkę racjonalną, podług wzorów europejskich, zakładali na polanach ogrody warzywne, osuszali podmokłe lasy, osadzali smolarzy i potażników, eksportowali drzewo
i produkty drzewne zagranicę. Najbliższym pomocnikiem Tyzenhauza był znany lekarz i botanik Gilibert, założyciel pierwszego w Polsce ogrodu botanicznego. Wiele zbawiennych zmian dokonałby pan podskarbi litewski, gdyby nie zawiść i złość ludzka, nieznosząca zaufania, jakiem król obdarzał Tyzenhauza. Intrygi biskupa Kossakowskiego, Chreptowicza i Rzewuskiego a nawet samej „pani Krakowskiej“ — hetmanowej Branickiej spowodowały upadek podskarbiego. Puszcza pozostała bez opiekuna aż carowie rosyjscy uczynili z niej swoje ulubione łowisko. Car Aleksander I wydał w r. 1820 dekret o nietykalności puszczy, a w r. 1889 stała się ona częścią cesarskich, dóbr prywatnych, otoczonych niebywale ścisłą i staranną opieką. Tuż obok dawno istniejącego tu pałacyku myśliwskiego — w nim dziś mieści się kasyno — carowie zbudowali duży pałac z dwiema wieżami i otoczyli go wspaniale rozplanowanym parkiem. Rok 1915-ty, gdy na wschód runęły wojska niemieckie, był strasznym rokiem dla puszczy, gdyż zawisła nad nią zmora zagłady doszczętnej. Przez trzy lata gospodarowali tu Niemcy, wyrąbując najdroższe drzewostany, niszcząc knieję i oddając ją na łup szkodliwym owadom. Dopiero w r. 1920 Rząd Polski przystąpił do przywrócenia tej tak ważnej i cennej części kraju do stanu normalnego. Specjaliści z Dyrekcji Lasów Państwowych usiłują przeto połączyć w jedną całość cele eksploatacyjne z wysiłkami hodowlanemi. Dlatego więc potrzebne były wyczerpujące studja leśne i opracowanie racjonalnego planu gospodarstwa. Przedewszystkiem rozpoczęto walkę z kornikiem,
wrogiem lasów świerkowych, oczyszczenia puszczy od leżaniny i posuszu, zalesienie dawnych i świeżych wyrębów, tych istnych, ponurych cmentarzysk, co się rozparły na przestrzeni 46 000 hektarów; opracowano plan przejścia od użytkowania lasu pierwotnego do gospodarki kulturalnej, polegającej w pierwszym okresie na wyrębie drzewostanów przestarzałych, ponieważ wykazują one słaby przyrost i dostarczają drewna o niewysokiej wartości technicznej. Należało usunąć je, aby dopomóc naturze w jej twórczej pracy nad odmłodzeniem i uzdrowieniem puszczy, przeto należało rozświetlić macierzysty okap, aby młódź mogła brać siły z życiodajnej słonecznej mocy. Część dostarczonego przez puszczę materjału drzewnego przerabiają na miejscu fabryki i tartaki pracowitej Hajnówki. Gęsta sieć kolejek wąskotorowych ułatwia dostawę drzewa do magistrali; spławna Narewka uzupełnia ruchliwą kolejkę w jej uciążliwej służbie. Od r. 1929 z Białowieży wychodzą kadry naszych leśników z szkoły umieszczonej w pałacu myśliwskim. Wyjątkowo sprzyjające warunki nauczania na terenie najbardziej w Europie ciekawego leśnego kompleksu — gdzie wszystko można pokazać i zobaczyć, gwarantuje dostarczenie Polsce wysoko wykwalifikowanych leśniczych, praktycznych już niemal od ławy szkolnej. W tym samym pałacu umieszczono niezmiernie ciekawe i bogate, a ciągle się rozszerzające puszczańskie muzeum przyrodnicze.
Najtrudniejsze jednak i najważniejsze zadanie leśników stanowi ich rola, jako regulatorów i przyśpieszycieli procesów naturalnych, odbywających się w puszczy. W lesie pierwotnym odnowienie jego odbywa się w ciągu długich okresów, stopniowo, w zależności
od tego, jak i kiedy obumierają drzewa stare, a na ich miejscu wyrasta młode pokolenie. Leśnicy proces ten przyśpieszają, regulują, a nawet zmieniają jego kierunek, uskuteczniając śmierć starodrzewia i narodziny drzew młodych cięciem i zalesieniem sztucznem. Przyśpieszają oni wzrastanie młodzi, stworzeniem najdogodniejszych dla tego procesu warunków, jak naprzykład, przerzedzenie starszego lasu w celu wolnego dopływu energji słonecznej, odwodnienia gleby wilgotnej i wytrzebienia innych drzew, krzaków i roślin zielnych, przeszkadzających samosiewowi lub głuszących młodą porośl. W pewnych wypadkach leśnicy mogą zmienić nawet sam charakter lasu mieszanego, faworyzując, naprzykład, sosny, w jakim celu odprowadzają z gleb piasczystych znajdującą się blisko od powierzchni ziemi wodę podskórną. Racjonalna gospodarka leśna w puszczy wymaga uporządkowania lasu pierwotnego, wprowadzając systematyczny układ klas wieku, zmuszając do odpowiedniego ugrupowania różnych gatunków drzew na terenie, co podnosi wartość techniczną i rynkową drewna, dając państwu możność ciągnięcia dochodów z olbrzymiego kapitału naturalnego. Administracja dokonała już zalesienia sztucznego na 43 500 hektarach i naturalnego, — czyli samosiewu — na 40 500 hektarach. W tym celu Puszcza posiada już dwanaście wyłuszczarni gospodarczych, dostarczających potrzebnej ilości nasion sosny i świerka. Zakłady przemysłowe, jak tartaki i fabryka suchej destylacji drzewa w Hajnówce, istniejące w puszczy, otrzymały zadanie przerobienia na cenne półfabrykaty i wyroby takich gatunków, jak dąb, grab, jesion, osika i brzoza, które przedtem w znacznej części używane były wyłącznie jako materjał opałowy. Toteż dziś, poza tarcicą sosnową i świerkową, mogą być wyrabiane posadzki, futryny, ramy, części tanich domów drewnianych oraz montaż drewniany dla narzędzi i maszyn rolniczych, skrzynie, słomka zapałczana, szpilki do obuwia, wełna drzewna, klepka, beczki i inne towary, które częściowo pojawiają się już na naszych rynkach. Taki plan w wysokim stopniu podnosi wartość puszczańskiego przemysłu leśnego i rozszerza horyzonty planu gospodarstwa leśnego w puszczy Białowieskiej. Marzył o tem w swoim czasie energiczny i pomysłowy podskarbi litewski, Antoni Tyzenhaus, chociaż los nie pozwolił mu wykonać tego, co ogarniał jego umysł lotny, i zgnębionego intrygami przeciwników, rzucił na pastwę bezsilnej rozpaczy.
Ponieważ Park Narodowy nie zdołał zmieścić wszystkich charakterystycznych cech i niezmiernie ciekawych osobliwości Puszczy, Dyrekcja lasów państwowych wydzieliła z masywu jej kilka mniejszych rezerwatów dla ochrony
krajobrazu puszczańskiego, pierwotnego boru pod Białym Laskiem, wysepki jodły na Nikorze i zimozioła — tej tak bardzo rzadkiej rośliny, wreszcie żubrów — w rezerwacie „Zwierzyniec“. Ale i poza rezerwatami administracja Puszczy otacza opieką rzadko spotykane drzewa i krzewy, historyczne, legendami ożywione pamiątki, jak mogiły, kurhany, ruiny, uroczyska, drogi, głazy a także i pojedyńcze okazy drzew, z dziejami Polski szczególnie związanych. Puszcza nabiera w ten sposób jeszcze większego znaczenia. Nie jest ona już tylko muzeum botanicznem i zoologicznem, nie jest tylko szkołą dla leśników, a źródłem umiłowania przyrody i piękna dla wszystkich — jest ona również dającem nam najżywsze wzruszenia muzeum historycznem, gdzie przemawiają do nas wielcy królowie i dzieje naszej Ojczyzny.
W Puszczy Białowieskiej stoi podziśdzień obelisk na pamiątkę słynnego polowania Augusta III w r. 1752, gdy była dokonana straszliwa, ohydna rzeź w „Wielkiej Kletni“ nad puszczańską rzeką Jelarką. Zabito wtedy, jak wiadomo, 42 żubry i 13 łosi. Nie przysparza ów pomnik sławy łowiectwu polskiemu i raczej należałoby tam postawić popiersie Tyzenhauza, pierwszego prawdziwego miłośnika Puszczy, która pocieszała go swym dalekim łagodnym poszumem, gdy opuszczony przez wszystkich umierał w samotności.
Knieja... Zwarłaby się ona, zapewne, jak zwiera się dżungla tropikalna w splocie lijan i pnączy, lub „tajga“ syberyjska — ten nieprzebrnięty labirynt krzaków, młodzi drzewnej, wywrotów, burzołomu i zwisających płacht i warkoczy porostów bladych i suchych. Tu jednak w kilku kierunkach rozbiegły się drogi i ścieżki leśne, uczęszczane przez turystów, wychowanków szkoły leśnej, uczonych badaczy, gajowych i — przez zwierzęta puszczańskie. Z gęstego podszytu strzelają ku niebu gładkie strzały sosen, świerków, dębów, klonów i grabów o potężnych pierśnicach i koronach, rozrzuconych w lazurowej wyżynie. Wydać się może, że drzewa te wytężają wszystkie siły żywotne, aby się wybić z mroku puszczy, spojrzeć w oblicze słońca i wtedy dopiero otworzyć ramiona jaknajszerzej, aby w uniesieniu radosnego wzlotu objąć świat cały — tak piękny i tak drogi! Wtedy gdy piony, niepowstrzymanie parte wzwyż siłą gonną, dążą ku niebu, niczem już nie przesłoniętemu, — korzenie, niby węże mocarne drążą piachy i zwały glin, odwalają głazy i rozłogami swemi coraz to mocniej wżerają się, wczepiają w grunt, i ni to kotwice, ni to przyciesie podziemne wspierają olbrzymie piony, ciągnące się i prężące ku słońcu. Niby malarz gigantyczny rzucił plamy farb na okiem nieogarnięte płótno. Jarzą się one, mienią wszystkiemi barwami, o odcieniach tu przedziwnie jaskrawych, tam znów — ledwie dla oka uchwytnych! Ciemna zieleń grabów i dębów, jasna — klonów, i brzóz, czerwone ozdoby jarzębin, zwisające koralowe okiście kaliny, krwawe krople porzeczek leśnych i malin, czarne paciorki innych jagód dojrzałych i soczystych, a pomiędzy pionami i w matecznikach głuchych, moczarnych — granatowe i fioletowe cienie lub złote, promienne smugi słońca, przebijające się poprzez namiot koron, i w blasku ich — płonący, przebogaty kobierzec kwiecisty, szczególnie na wiosnę, zanim nowe zagony liściaste nie rzucą w głębię puszczy ciężkiej zasłony mroku, w którym mchy tylko, trawy i grzyby wyrastać i rozwijać się mogą. Niby złocone filary nieśmiertelnej, niezniszczalnej świątyni Jariły lub Świętoroha, połyskują potężne sosny, — smukłe, żywione sokami upadłych już ojców i matek, butwiejących, mchem poszytych, roztopionych w potoki żywiczne, w próchnicę słodką i żyzną.
Piękne, dumne sosny, czy wiecie, że pramatki wasze, w tratwy przez orylów garunami powiązane, płynęły niegdyś bystrzem Wisły do Gdańska, a stamtąd na krypach żaglowych do Lubeki, gdzie w wieku XV-ym i XVI-ym gromadził się ówczesny lud morski? Przybycia ich oczekiwali szyprowie holenderscy, hiszpańscy i portugalscy, a potem... a potem stawiano je, jako maszty, na galarach, brygantynach i galionach, zbrojono w reje, na których dudniły wydęte, ni to piersi lecących łabędzi, pojemne żagle chwytne, gdy tymczasem na prężnych topach ostroiglastych łopotały, z bryzą igrając lub szydząc ze sztormów, bandery dumne i drapieżne? Jakie wichry w szale rozbestwionym chyliły te nasze sosny masztowe? Jakie morza w dobie zwary mglistej ciskały na nie syczące płaty słonej piany? Jakichże to szyprów znamienitych komendę, rzucaną z kasztelów, słyszały te maszty od stali mocniejsze? Z jakiemi, kiedy i gdzie zmagały się burzami? W jakiej kipieli i na jakich oceanach znalazły grób bez znaków i wspominków? Czy słyszałyście o tem, sosny Białowieży? czy nie dobiegała was nigdy siewierz od Bałtyku i nie szeptała wam o tych, co już odeszły, chociaż wy w oplocie swych korzeni wężowych trzymacie mocno ich pnie zapadłe w będzinie przegniłej i w piasczystych warstwicach?
Wszystkie tu drzewa odmienne są i dziwne... Nie pozna tu mieszczuch ani dębu, ani lipy... Trzysta i pięćsetletnie dęby nie rozrosły się tu wszerz, jak te krępe, przysadziste mocarze równin naszych i parków; wybujały zato wgórę prostemi kolumnami bez konarów i narości i dopiero u szczytu rozrzuciły gałęzie, tworząc małą koronę, bo o miejsce pod słońcem walczą tu z niemi olbrzymy, o słoneczne wino i szał słoneczny zazdrosne.
Ponad wszystkie piony gonne wybił się świerk, — najwyższe z drzew naszego lądu. Taki król nad króle stoi w Parku Narodowym, wpobliżu brzegu rzeczki Hwoźny i z wysokości 47 metrów majestatycznie spoziera na bardziej przyziemną brać iglastą i liściastą. Świerki niebotyczne rzucają wokół siew obfity, płodne i o nieśmiertelność stroskane. Pada on nieraz na gałęzie drzew okolicznych. Spadł tu niegdyś wiatrem porwany na 500-letni dąb jagielloński, a na jego popękanym konarze wyrósł młody świerk, korzenie swe wdrążywszy w spróchniały miąższ ramion starca. Na innych jego gałęziach, niby na glebie żyznej, szumią jarzębiny. W pobliżu również stary dąb runął już i leży, pokonany przez czas, który jest śmiercią i odrodzeniem. I lipy też wybujały tu niezwykle, gładkie, o gałęziach i listowiu, na szczycie szemrzącem jedynie. Daleka tam droga dla pszczół, co tu po biały „lipiec“ z pasiek i barci zalatują, zwabione zewsząd, bo wiatr niesie hen — w przestworze miodową woń złocistego kwiecia... Na lipowych rozłogach rozsiadły się krzaki jemioły. Niedaleko od drogi w południowo-zachodniej części parku, w małej kotlinie bagnistej — stłoczyły się różne drzewa: osiki, brzozy, dęby i świerki. Nad Orłówką ciągnie się jesionowo-olszowy las, — a w nim niebrak świerków, brzóz, dębów i grabów, od dołu pionów zdobnych w płaszcze bluszczowe. Wszystko umieściła tu natura! W parku znajduje się nawet bór bagienny, gdzie z mchów, wełnianki, żórawiny i trzcin wyrastają bajraki — sosenki charławe, świerczki słabowite i nikłe brzózki. Przy drodze pałacowej, na zachodnim jej odcinku wznoszą swe strzały sosny dziwne, o pniach zdobnych w „krezy“ z kory odstającej, niby okapy strzech dranicowych. Niedaleko stąd, stłoczywszy się, jakgdyby dla obrony przed nacierającym napastnikiem, pomrukuje gaj starych dębów, co być może hymn do Peruna przechowały w pamięci, a dokoła wre zaciekła walka, gdzie lipy wypierają brzozy, to znów białopienne brzozy zagłuszają młodą porośl lipową, aż wkońcu lipa zwalcza i mknie w wyżynę, odbierając brzozie słońce i radosny lazur nieba. Kolejno, mieszają się i znów stają w swoich szeregach, świerki, sosny z dębami i brzozami, znowu — świerki, a za niemi — dęby, jesiony, olchy czarne, graby i znowu ponad inne drzewa wybiega świerk.
W Parku Narodowym na obszarze prawie 50 km2 znalazły się więc wszystkie zasadnicze typy drzewostanów, a mianowicie — trzy rodzaje borów: sosnowy, świerkowy i mieszany, czyli zawierający w swoim składzie graby, dęby, lipy i klony; czasami zaś posiadający jeszcze jesiony, olchy, wiązy, brzozy i osiki, oraz grud trzeciego typu, —
jesionowo-świerkowo-olszowy, i wreszcie prawdziwy oles, — tak bardzo charakterystyczny dla ościennego Polesia. Sprzeciwiają się jeszcze burzącej sile czasu olbrzymie dęby i świerki, jakgdyby zsiniałe suche i martwe, rzekłbyś — skamieniałe za życia, lub jak ów świerk, co stoi niby przeogromny kandelabr na ołtarzu, jakim jest ziemia cała przed obliczem Najwyższej Potęgi Tworzącej. Wpobliżu granicy parkowej, za mostem Sierganowskim inny świerk siedzi okrakiem na wywrocie dębowym, a korzeniami głównemi w ziemię wspiera się mocno, bocznemi zaś ni to linami osiecił, obezwładnił, w pęta wziął kłodę zmurszałą. W różnych miejscach w Parku, wpobliżu zwykłych nawet szlaków turystycznych wiele innych dziwów i cudów nagromadziła prastara puszcza polska, o którą nasi dawno umarli przodkowie walczyli z Jadźwingami, Litwą i Rusią. Uczą te dziwy i te cuda umiłowania Natury i jej z niczem niezrównanego piękna i harmonji, budzą namiętne pragnienia, aby piękno to oszczędzano wszędzie — i powtarzano sobie niby przysięgę: „ochraniaj i miłuj czarowną przyrodę swej ojczyzny, szanuj życie wszystkiego, co żyje w niej i co tylko pragnie żyć!“
Ileż to natchnienia dają człowiekowi te malownicze lub groźne zakątki puszczańskie! Jakąż siłą wieje od tego oceanu zieleni! Uczeni i ucząca się młodzież poznają tu tajemnice bytu, ukryte prawa natury, a przybywający do puszczy goście zagraniczni nie zapomną nigdy czaru naszych borów i grudów, bo tylko u nas pozostały podziśdzień te cudowne resztki przedhistorycznych puszcz, pełnych wyczuwanych wyraźnie tajemnic i ich nieznanej przeszłości, gdy to człowiek pierwotny pierwsze nieśmiałe jeszcze stawiał tu kroki. W lecie — przybrana w płaszcz zielony, na jesieni — w szaty barwne i złociste, w zimie —
opuszczona sadzią srebrną i białemi czapami śniegu — piękna jest zawsze puszcza Białowieska! Piękna i tajemnicza, bo w pogwarze liści i igliwia brzmią jakieś wieści trwożne; w rozkołysaniu i rozmiotaniu gałęzi, wstrząsanych wiatrem jesiennym, — wyje zgroza, a w zimie — niewiedzieć skąd dobiegają ciche westchnienia i szepty, gdy na puszysty osyp śnieżny spada zrywająca się z łapy świerkowej biała, skrzepła na mrozie czapa, lub skrzypnie i trzaśnie pochylony ku ziemi śniegołom, albo przemknie sarna po twardej naledzi.
Trwałe są ślady dawnej sławy puszcz polskich po świecie. W bardzo rzadkiej obecnie książce „Quattuor libri amorum“, napisanej przez poetę niemieckiego, Konrada Celtisa, a wydanej w r. 1502, znajdujemy opis polowania na żubra. Obraz ten przytaczamy za czasopismem „Łowiec Polski“ w przekładzie Witołda Ziembickiego:
...Jest to owa szczególna okolica, w której
Żyją kosmate żubry i potężne tury!
Zwierz to iście potworny, w obyczajach srogi,
Wzrok ogniem ciskający ma, zagięte rogi,
Sierść czarną, łeb kudłaty, jak i cielsko całe,
Długa broda okrywa mu gardło nabrzmiałe.
Gdy w drodze nieprzyjazna stanie mu istota,
Na rogi ją porywa i w powietrze miota,
Gdy gniewny — wszystko niszczy i miażdży dokoła,
Nawet drzewa obala uderzeniem czoła!
Myśliwiec jednak, kiedy wytropi to zwierzę,
Takim oto podstępem do niego się bierze:
Najpierw podrażni bestję i twarde jej ciało
Kaleczy, z łuku zręcznie wypuszczoną strzałą.
Poczem niby ucieka i za pniem się chowa,
W który wali rogata, straszna żubrza głowa.
Byk szaleje i pragnie dostać napastnika,
Wkoło dębu go szuka, lecz tamten umyka
I co chwilę zza drzewa nowy cios wymierza,
Gęsto raniąc oszczepem mocną skórę zwierza,
Tak, aż go wreszcie siły opuszczają snadnie
I, do walki niezdolny, ustaje bezwładnie.
Wtedy łowcza drużyna wychodzi z ukrycia,
Otacza zwierza kołem i pozbawia życia...“
A poeta polski zygmuntowskiej doby, Mikołaj z Hussowa pisze na osobiste polecenie Leona X poemat „De statura, feritate et venatione bisontis“ t. j. „pieśń o żubrze, jego dzikości i polowaniu na niego“, bo rozciekawiły papieża opowiadania o łowach królów polskich.
Dawni królowie nasi, od Władysława Jagiełły poczynając, i aż do Stanisława Augusta uważali Puszczę Białowieską za najlepsze, najmilsze ich sercu łowisko. Przesunęły się w mroku jej kniei wspaniałe postacie historyczne: Jagiełło, który na „Jelenich Górach“ w pościgu za zwierzyną złamał sobie nogę w goleni, Aleksander Jagiellończyk, jego żona — Helena, omal nie stratowana tu przez napędzone przez obławników żubry, Zygmunt August, który ustalił karę śmierci za zabicie żubra; Stefan Batory, myśliwiec namiętny, Augustowie II i III; nawet Stanisław August, choć nie miał zamiłowania do łowów, zjeżdżał jednak do puszczy, a w r. 1784 brał czynny udział w polowaniu, gdy to przy udziale dwu tysięcy naganiaczy spędzono do „miotu“ wielką ilość żubrów, niedźwiedzi, wilków i dzików.
Królowie nasi niezmiernie dbali o prawa oberstrażników, strażników i strzelców i o sumienne wykonanie przez nich obowiązków, związanych z ochroną puszczy, czego dowodem są liczne dokumenty, podpisane przez Batorego, Zygmunta III, Władysława IV, Sasów i Stanisława Augusta. Dokumenty łowczego w. ks. Litewskiego zaczynają się najczęściej od słów: „Dla zachowania w łowiech lepszego porządku z woli j. k. mości, pana naszego miłościwego...“ Królowie osobistym nieraz podpisem opatrywali darowizny i nadania dla strzelców puszczańskich, jak naprzykład Jan III, zatwierdzając „conservatia praw strzelców Puszcze Naszej starostwa Bielskiego“.
Za dawnych czasów pełno zwierza kryła w swych matecznikach Puszcza. Małe, krępe koniki leśne tabunkami pasły się na łąkach puszczańskich. Za Augusta II-go Zamoyski otrzymał w darze od króla kilka takich koni, lecz potem wieści o nich urwały się nagle. A przecież była to zapewne zwierzyna pożądana, skoro wielki książę kijowski, Włodzimierz Monomach, w pamiętniku swoim chełpił się tem, że „rękami pętał i z puszczy wyprowadzał konie dzikie“. Zniknęły i tury — pozostał największy i najmocarniejszy z byków, żubr.
W czasach późniejszych z rozpowszechnieniem broni palnej bardzo się odmieniło łowisko puszczy. — Po rozbiorze Polski Rosjanie, zagarniając Puszczę znaleźli w niej około 700 głów żubrów, 250 łosi i wielką ilość innej grubej zwierzyny: jeleni, sarn, dzików i niedźwiedzi. Kłusownicy, wdzierając się tu z utworzonych nowych Prus Wschodnich, zmniejszyli ilość żubrów do 300 sztuk, a wojska napoleońskie, dążące ku Moskwie przez nadleśnictwo puszczańskie Jaźwiny i Browsk, wytępiły bobry i zdziesiątkowały zwierzynę łowną tak bardzo, że car Aleksander I wydał w r. 1820 dekret o najsurowszej ochronie puszczy. W dziewięć lat potem żubrów było już 711 głów, a łosie obliczano na 180 sztuk.
Powstanie r. 1831, podczas którego walki toczyły się w różnych miejscach Puszczy, a nawet na terenie parku pałacowego, gdzie przed wojną r. 1812 stał spalony przez Francuzów pałacyk myśliwski Augusta III-go, zadało nowy cios łowiectwu puszczańskiemu. Carowie opiekowali się Puszczą, a szczególnie jej zwierzostanem, zwracając uwagę na ściganie kłusowników i tępienie drapieżców czworonożnych. Około r. 1880 wytępiono w Puszczy wszystkie niedźwiedzie i rysie. Przed wojną Puszcza Białowieska posiadała ogromną ilość najcenniejszej zwierzyny, a mianowicie: 727 żubrów, 59 łosi, 10 000 jeleni, krzyżowanych z Wapiti, 1500 danieli, 5000 sarn, 2225 dzików. Taka obfitość zwierza miała szkodliwy wpływ na jego rasę jak też i na drzewostany puszczańskie, ponieważ zostały objedzone krzaki, podszyt, podrost i niżej umieszczone gałęzie drzew. Pomiędzy łosiami a jeleniami wynikła wtedy walka o pokarm i rosochate byki uprowadzać zaczęły swoje klępy i cielaki na nowe pastwiska, przeważnie na Polesie i Litwę. Jednocześnie zwycięskie jelenie o pięknych wieńcach zaczęły się degenerować w zatrważający sposób, bo nawet skrzyżowanie ich z węgierską odmianą nie mogło już odmłodzić i naprawić rasy, która stawała się coraz bardziej słabą i mniej odporną na epidemje i warunki klimatyczne. Zaradzono temu jednak, ustalając kontyngens jeleni, danieli i dzików do odstrzału.
Wojna światowa r. 1914—18 wytępiła niemal zupełnie zwierzynę w Puszczy, a w okresie przejmowania jej przez władze polskie w marcu 1919 r. padła ostatnia żubrzyca, zabita przez kłusownika z Białowieży; z innych gatunków pozostawało 200 jeleni, jeden łoś w bagnach grudów świsłockich, 900 sarn i 210 dzików.
Rząd polski zorganizował ścisłą ochronę zwierzyny, tępiąc wilki, podkarmiając kopytne zwierzęta przez zimę, zakładając solne lizawki dla jeleni i sarn i walcząc z epidemjami, szerzącemi się nieraz w puszczy. Takie zarządzenia po piętnastu latach znacznie już podniosły zwierzostan, wyrażający się obecnie w następujących liczbach: 140 łosi, 560 jeleni, 5600 sarn, 1360 dzików, 10 000 zajęcy, 110 rysiów, 200 wilków, 1150 lisów, 410 borsuków, 28 bobrów, 1900 głuszców i 7000 cietrzewi. Dyrekcja lasów państwowych założyła rezerwaty łosi w powiecie Kosów Poleski i w nadleśnictwie Iwacewicze, obok którego znajduje się rezerwat bobrowy nad Zegulanką.
Piękne są łowy puszczańskie na wiosnę, w jesieni i zimie! Przy pierwszych zgrzewkach wiosennych po borach, niedostępnych bielach i wrzosowiskach wykuwają swoje hejnały pogańskie głuszce czerwonobrewe i skrzą się słonecznemi iskrami czarnych pancerzy. Z moczarów dopływa bulgot tokujących cietrzewi; nad oparzeliskiem krzęczą ciągnące słonki, wypatrując samice, wśród kęp i łazów zaczajone; w wiszarach wyciem i skowytem odzywają się wilki, ochraniając swe lęgi tajemne, zapadłe w czerotach i wyciekach, co z kępin i ganów z dniem każdym zbiegają obficiej, bo śnieg czernieje na dobre, opada i topnieje. Po wyżarach i bezdrożach pęta się lis, wyglądając oszalałe od parkania się zające i ptaki, pijane z miłości.
Przez sierpień po zagajnikach pobekują kozły o ostrych porożach, nadsłuchując, czy nie piśnie w pobliżu stęskniona do gonu sarna, w haszczach zaszyta i żądna zapłodnienia. W miesiąc później porzucają swe zimowe ostoje jelenie, szukać poczynają otwartych kaleni, a conajstarsze byki włóczą się samotnie po sapiskach, porykując groźnie na widok śpiczaków zuchwałych. Tam też ciągną łanie i, ogryzając nabrzmiałe sokami pędy olch i brzóz, czekają na krótką chwilę miłości. Wiedzą, że nastąpi ona i że przyniesie ją z sobą najsilniejszy byk o wieńcu skrwawionym i sam broczący krwią po walce zaciekłej, więc czekają spokojnie, pokorne wobec woli losu. I oto, gdy w lasach tam i sam opadać już zaczną żółte i czerwone liście osik, pewnego dnia przed świtem rozlegnie się głuchy, chrapliwy poryk samców. Jest to sygnał turnieju, wyzwanie, rzucone innym bykom w okolicy. Niedługo już czekać, aż poranny powiew przyniesie głośne westchnienia walczących jeleni, szczęk zderzających się rogów i głuchy tupot racic, brużdżących ziemię, znużoną rodzeniem, tęskniącą do długiego uśpienia. Niebawem kończy się to rykowisko i rogowanie wściekłe, ale, zanim umilkną odgłosy walk namiętnych, — niejeden padnie strzał, a niezawsze z broni legalnego myśliwca, bo i kłusownik przebiegły, prawowity prawnuk dawnych strzelców i osoczników królewskich, — tych wszystkich Fedków Buraczyków, Janków Borsuków, Pietrków Harkabusów, Iwanków Sokołów, Hawryłków Zielczuków, Wasylów Sopichów i Jurków Lisowskich, od których się roi w „Ordynacjach puszcz królewskich“, — podciąga tu też i kluczy tropem rysim, aby coś urwać, ustrzelić, a niezawodnie i skrycie, dając folgę niezmożonej kłusowniczej pokusie.
Gdy zaś przyjdzie zima — śniegi wysokie przysypią puszczę, przytłoczą, ubielą, po krawędziach, kujawach i po bielach nagromadzą wydm, co pod smaganiem wiatru mroźnego kurzą się zgrzytliwie i wymachują rozwianemi grzywami. Na sosnowych i świerkowych łapach osiadają ciężkie czapy śnieżne, chyląc je ku dołowi, ponad który w walce zaciętej wybiły swe wierzchowiny wysoko i dumnie. Do półpionów grzęzną w zaspach świerczki i osiki podszytu; ciemne graby, dęby i olchy czernią się, jak grube kreski węglowe na białem tle zaśnieżonej puszczy. Puszysta sadź otula igiełkami cienkie gałęzie leszczyny i klonów. Białe brzozy, niby widma płaczek nieutulonych, majaczą tam i sam — smętne i, zda się, zrozpaczone. Nad oparzeliskami z olch czarnych i osik zwisają sople lodowe, niby łzy, zamarłe nagle. Cisza panuje dokoła. Zrzadka tylko druczy jakiś ptaszek w gąszczu świerkowym lub ciurka dzięcioł pracowity... Bezszmernie kica na zapadających się w śniegu skokach zając, słuchami poruszając spokojnie i trzeszcze wyłupiając bezmyślnie. Nagle daje słupka, zamiera, a po chwili zaczaja się pod zawałem. Przez haszcze z grondu dębowego wędrują dziki na nowe leża, dmuchając gniewnie. Prowadzi je maciora sadlista, za nią wycinki cięte, paciuki zakłopotane i warchlaki śmigliwe. Na końcu odyniec się przybłąkał i wali czarnym szlakiem, chrząkając i jeżąc pióra, cały w osmolu, zły, że go razporaz odpędzają wycinki zadzierzyste. Błyska więc fajkami, szablami zgrzyta i nadąża zdala. W zaroślach gęstych podnosi głowę rogatą jeleń płowy, a rozłogi wieńca ni to gałęzie suche poruszają się zwolna, gdy koronę dźwignie nad zieloną świerczynę. Strzyże łyżkami, chrapy rozdyma, zaniepokojony, bo tuż przemknęła w popłochu sarna lekkonoga i — bukietem śmignąwszy na krawędzi jaru dała nura bez śladu i echa. Tam lis rudy spłoszył sarnę z żerowiska. Dynduje od świtu drapieżnik przebiegły i myszkuje. Zwęszył czuchem zająca odsiadującego pod wywrotem, i, przypadłszy do ziemi, czołga się, oczy wlepiwszy w szary smuż. Ale kot wypada z kryjówki i młyńcem pędzi naoślep, świecąc osmykiem a potem majaczyć poczyna i kluczyć aż zapada znów w chróścinie, wypłoszywszy z niej cieciorki, odlatujące z kwokaniem trwożnem. Spostrzegła szaraka sroka-plotkarka i nuże — drzeć się i brzechać! Lis tropi przy samej ziemi, kitą z drgającym kwiatem na końcu zmiatając opusz śnieżny. Dopadł wreszcie trzcin nad zamarzniętem bajorzyskiem i wcisnął się w jego gąszcz, jak zjawa. Umilkła sroka zaciekawiona... Cisza... I nagle zrywa się żałosne kniazienie zająca, a potem znowu — cisza. Szukając ustronnego igrzyska, przekrada się przed ducht wilczura,
wlokąc za sobą puszyste polano. Staje, bo chrapy pochwytują duch jeleni, a słuch zgrzyt cichy śniegu pod racicami. Waha się stary basiura, uszy tuli i łyska świecami, bo nie przydybie wszak rogacza bez zgrai, sam w pojedynkę nie upora się z nim, byk bowiem odrzuci go wieńcem spiczastym, pokopie, stratuje... Stoi więc nieruchomy, niby cień szary, złowróżbny. Aż nagle spostrzega lisią kiść, ale późno już... Trzymając w pysku udławionego zająca, lis przesadza kopiec nad norą głęboką. Truchtem odbiega szary drapieżca i kołuje po kniei, chciwy i baczny... Tam widzi głuszca, co przywarł do pnia sosnowego, tu na borowinie jagodnej podniosły się cietrzewie i posiadały na jarzębinach; koło kępin śmiga łasica, na jarząbki snadź czyhająca, bo popiskują one głośno, grzebiąc w mechowych poduszkach. Wilk spostrzega nagle świeży, złocisty od kropel żywicy zacios na świerku... Człowiek?! Węszy leśny bandyta, ogląda się wokół i, podwinąwszy polano, sadzi przez drągowiny, wykroty i krzaki, aby zdala być od człowieka, acz nie wywęszył go zbliska. Wpadł do kniei i usiadł, mrużąc żółte ślepie. Jakieś myśli, niemiłe wspominki ogarnęły go, widać, i zaniepokoiły złem przeczuciem. Nie dziw! Przebiegł bowiem stare bobrowisko, a pamięta, że, przed laty, okoliwszy haszcze zgrają, zarznął tam klępę... ale teraz nie widział oddawna tropu łosiowego. Znowu w innem miejscu,
gdzie zwarł się matecznik ciemny, gromadził sobie łom na zimowe budowisko niedźwiedź bury. Mamrucząc, przewracał kloce, włóczył suche leże, rozczesując kłaki pazurami, przykładał się i tak i owak, moszcząc się na barłogowanie zimowe. Dawno to było, a basiura pamięta, że, z miotu wywinąwszy się szczęśliwie, przybiegł tu w nocy i ujrzał trop niedźwiedzi; szedł ku Narwi, a widoczny był, bo bury kneź juszył obficie, krew roniąc na śnieżną naledź i na suche liście olch i trzepieciny... A teraz! Teraz wilk nie natknął się nigdy na niedźwiedzie budowisko... Inne czasy. Ciaśniej już w puszczy!
Jedyny pozostał tu jeszcze, godny wilka współzawodnik. Ryś plamisty — tępiciel saren i zuchwały wróg jeleni młodych. Spada na kark i przegryza tętnicę kozłom i spiczakom, tropi zające, porywa głuszce, cietrzewie i kaczki, skrada się do wiewiórek w grudach dębowych i w borach, a nie gardzi niczem, co może na chwilę ukoić jego nigdy nienasycony głód i pragnienie krwi żywej, gorącej... Trudno wykryć centkowanego kota. Wybiera on takie ostępy i wertepy, gdzie ani człowiek, ani zwierz dotrzeć nie mogą. Zrzadka tylko zdradzą go ślady na śniegu albo zadziory na korze, gdy czyścić zacznie i ostrzyć pazury, na łowy ruszając, lub gdy rysica wprawia kocięta w sztukę wspinania się na gładkie piony sosen.
Na wiosnę nad puszczą ciągną na północ klucze ptactwa przelotnego. Zatrzymują się tu na noclegi po narewskich moczarach, po trzęsawiskach leśnych, gdzie syk rozlega się łabędzi, gęganie gęsi, bociani
klekot, gdzie kierają żórawie płochliwe i czujne, kwakają i pogwizdują stadka krzyżówek, chichocą się kaczory, wrzeszczą czajki, chrapoczą kuliki — małe i duże. Milknie to wszystko z pierwszym podmuchem wiatru letniego, odlatuje dalej lub kryje się w trzcinach i zaroślach na sapiskach niedostępnych. Zato inne tu wre życie, dzikie i wolne. Na skraju puszczy grda derkacz bystronogi, w brzezinie kokają cieciorki, w świerkowym podroście kłochczą kury głuszcowe, w zbożu na bielach ciągoczą kuropatwy, po strępach, zarosłych leszczyną, kokcieli pardwa, rzadki tu obecnie gość północny, i cincini, gwiżdże, piska, ćwierka mnogi drobiazg skrzydlaty, po nocach płoszony kukaniem sowy, w dzień — kwileniem i skwirem orła-bielika, jastrzębia i kani — co, jak łasica, wszędzie zajrzy, prześlizgnie się, urwie. — Letnią i zimową puszczę przecinał niegdyś największy jej mocarz, żubr ale teraz nie on sam, lecz ludzie obrali mu ostoję i poiska: ludzie, co go chronią i wszelką otaczają opieką.
Znawca żubra, dr. Konrad Wróblewski, w swojej monografji stwierdza, że przed zajęciem Puszczy Białowieskiej przez wojska niemieckie pozostawało w niej około 800 głów tego zwierzęcia, które pod koniec wojny znikło na terenie puszczańskim, nie z głodu jednak, lub od epidemji, lecz od kul mauzerów pruskich. Dowodzi tego list pułkownika armji niemieckiej, p. Konstantego Chłapowskiego, oraz książka Grubera — adjutanta sztabu dywizji niemieckiej „Die Eroberung des Urwaldes Białowies in deutscher Verwaltung“. Po odejściu Niemców w zimie r. 1919 w Puszczy przechowało się jeszcze dziewięć głów żubrów, lecz osiem ich sztuk pochłonęła inwazja bolszewicka, a w r. 1921 ostatnią żubrzycę ustrzelił były gajowy puszczański. Tragiczny los tego rzadkiego zwierzęcia spowodował założenie w Niemczech „Międzynarodowego Stowarzyszenia ochrony żubra“, gdzie i Polska ma swego przedstawiciela.
Żubr przetrwał, jako potomek dzikich bawołów (Bison priscus) z drugiego okresu trzeciorzędu. Przodkowie jego prawdopodobnie przywędrowały tu z podbiegunowych części naszego globu. W epoce dyluwialnej i aż do czasów obecnych bawół ów przechodził różne fazy ewolucyjne, co zmieniło jego pierwotne rozmiary, kształty i budowę wewnętrzną. Współczesny żubr, w dzikim stanie przechował się w naszej puszczy Białowieskiej i na Kaukazie. Autor tej książki widział żubra w stanie gniewu, gdy, podczas jednego z polowań przedwojennych w Białowieży w miocie ukazał się stary żubr-byk. Widać go było już zdaleka, bo szedł przez niewysokie zarośla świerkowe, nad któremi wznosił się potężny garb, okryty szaro-brunatną kądzielą. Doszedłszy do haszczy, zatrzymał się w nich. Pochylony ogromny łeb i długa broda pozostawały nieruchome i tylko nieduże, prawie okrągłe uszy poruszały się
niespokojnie, starając się zrozumieć, skąd nadąża nagonka. Wprawni obławnicy szli jednak równym łańcuchem, więc żubr dziwnym instynktem swoim nie mógł odnaleźć żadnej luki, którą potrafiłby przemknąć, uderzywszy na osoczników. Zrozumiał to i, widocznie, wtedy dopiero wezbrał w nim gniew. Zjeżył kosmatą grzywę na karku, jeszcze niżej opuścił łeb. Błysnąwszy czarnemi rogami i wyrzucając kopytem wraz ze śniegiem mech i darninę, oblizywał wargi chropawym językiem, aż nagle wydał ponure, urwane chrząknięcie, zda się, ciche, a tymczasem wypełniło ono wszystko wokół, bo z potężnej wybiegło piersi. Po chwili, smagając się krótkim, włochatym ogonem z prawie czarną kitą na końcu, pomknął wprost przed siebie, szeroką piersią i łbem niby taranem rozsadzając zbity gąszcz. Spod kopyt wylatywały mu grudki skrzepłego śniegu, gałęzie i płachty darniny. Gdy wśród drzew migał szaro-brunatny kadłub żubra, uwidoczniły się jego wysokie, muskularne nogi i potężna szyja, w nasadzie swej tonąca w gęstem uwłosieniu. Gdy, robiąc potężny skok przez leżący wywrót, wzniósł się nagle ponad gąszcz krzaków, wydał się olbrzymem, a w chwili tej stały się zrozumiałe słowa Cezara, który, opisując żubry, twierdził, iż są większe od słonia. Żubr pędził coraz szybciej, unosząc na karku i grzbiecie obłamaną posusz i płachty śniegu, strząśniętego z łap świerkowych. Przemknął jak tocząca się niepowstrzymanie bryła i zniknął w kniei, niby zjawa z minionych wieków, gdy jego przodkowie pasły się spokojnie wpobliżu żerowisk mamutów i nosorożców, wymarłych na setki tysięcy lat przed żubrem, ostatnim świadkiem zarania naszej ery.
Miałyżby zniknąć bezpotomnie te wspaniałe, potężne zwierzęta o tajemniczym wyglądzie i ponuro smutnem, jakgdyby starczem spojrzeniu? Rząd Polski i jego organy, rządzące lasami, myśli tej dopuścić nie mogły, i zwróciły osieroconej puszczy najwspanialszego przedstawiciela jej przyrody, żubra. Nabyto dwa byki i cztery krowy w Niemczech, a potem, byka w poznańskim „zoologu“. Umieszczono je w zwierzyńcu, mającym 40—50 hektarów powierzchni i niezbędne dla tego gatunku warunki topograficzne i pokarmowe. Rezerwat ten otoczono płotem, nawet dla rysia trudnym do przebycia, a straż łowiecka dniem i nocą znajduje się na swych posterunkach, czuwa nad bezpieczeństwem żubrów, dostarcza im potrzebnej i najlepszej paszy — siana, owsa i buraków. Zwierzęta czują się tu doskonale, o czem świadczy ich wygląd oraz płodność krów. Wkrótce zapewne założony zostanie nowy zwierzyniec dla żubro-bizonów, gdy tymczasem w rozszerzonym Zwierzyńcu Białowieskim pozostaną wyłącznie żubry
czystej krwi. Te dzikie byki są odważne i posiadają bardzo silnie rozwinięty zmysł orjentacyjny. Rozgniewane łamią lub wyrywają z korzeniami młode drzewa. Z buhajami jednak i wogóle z bydłem domowem nietylko żyją w zgodzie, lecz chętnie pasą się razem. Nienawidzą zato psów, koni i jeleni. Młode żubry czują szacunek dla starych dzików — odyńców i ustępują im z drogi, a nawet gdy leżą na „kuprysku“, gdzie tarzają się w suchej ziemi, to na ich widok powstają i odchodzą. Żubry żywią się wyłącznie trawą i dopiero przy braku jej — pokarmem drzewnym, jak to czynią jelenie, które przed wojną wyparły z puszczy łosie i poważnie zagroziły bytowi żubrów, gdyż pozbawiły je najlepszego pokarmu trawiastego i wytępiły jednocześnie młode zagajniki sosnowe i lipowe, co znów odbiło się niezmiernie szkodliwie na stanie pszczelnictwa, które od niepamiętnych czasów rozwijało się na obszarze Puszczy.
Obecnie stado żubrze, istniejące w Zwierzyńcu Białowieskim, to już nie te dawne, dzikie żubry, — duma i krasa Puszczy. To nie te olbrzymy, którym wszystko ustępowało z drogi, a człowiek, ujrzawszy je przypadkowo na duchcie, pędził co tchu starczyło, aby ukryć się za grubym pniem drzewa. Na swoich terenach teraźniejszych żubry są nawpół udomowione i spokojnie przyglądają się tłumom turystów, stojąc o jakie trzydzieści kroków od nich i nie zdradzając ani gniewu, ani nawet zaciekawienia. Napatrzywszy się, odchodzą powoli i, pewno znudzone odwiedzinami, kryją się w gąszczu, od czasu do czasu nawołując się krótkiem chrząkaniem.
Niema jednak innej rady! Duma narodowa nie pozwoli nam na to, aby wypuścić te nieliczne okazy na wolność, dać im możność zdziczenia i narazić je na zagładę od kuli kłusownika, albo od niesprzyjających warunków, wytworzonych przez obecny stan puszczy. Może z czasem, kiedy człowiek stanie się kierownikiem wszechwładnym losów drzew i zwierząt puszczańskich, może uda mu się stworzyć takie warunki, w których żubr będzie mógł powrócić bez obawy do stanu pierwotnego. Przez ten czas, pod wpływem dobrze zorganizowanej propagandy, ludność puszczańska i ta — z sąsiadujących od zachodu borów Bielskich, niegdyś ściśle z Puszczą związanych, zrozumie prawdopodobnie, że nie wolno tępić tych pięknych zwierząt, tej jedynej pozostałości zamierzchłych epok, przecudnych wspaniałych tworów Natury. Wtedy to na bielach puszczańskich i w olosach będzie się rozlegać ciężki chód i chrapliwy głos żubrów — wolnych i dzikich. Wtedy to ujrzymy je w całej ich groźnej okazałości i w dumnym spokoju, przecinające koleiste drogi i duchty puszczańskie, gdy, potrząsając grzywami i brodami, będą kroczyły ku nowym pastwiskom — bez obawy przed niedźwiedziem, rysiem, wilkiem i najniebezpieczniejszym drapieżnikiem — człowiekiem, który w czasie Wielkiej Wojny usiłował przerwać nazawsze nić życia tego potężnego i szlachetnego zwierza. I puszcza Białowieska, uznana znów za jedyną najprawdziwszą ojczyzną żubra, stanie się nadal puszczą-matką tego mocarza.
Niełatwą jest obecnie rzeczą podzielić ściśle tę ludność na dwie chociażby gałęzie, mimo, że sama historja opisywanych puszcz i całego obecnego powiatu bielskiego, ogarniającego Puszczę Białowieską, daje wyraźne, zda się, wskazówki. Cała bowiem ziemia bielska, leżąca pomiędzy Biebrzą, Narwią i Nurcem, w w. XIII-ym należała do książąt halicko-wołyńskich, pierwotną zaś ludność jej stanowiła Ruś Czarna, która to w r. 1264 koło miasta Bielska rozbiła Jadźwingów, władających tą ziemią. W w. XIV puszcza przeszła do Litwy, lecz książęta jej, spokrewnieni z ruskiemi rodzinami panującemi, nie wyparli stąd osadników wschodnich. Uczynili to dopiero potomkowie Jagiełły, którzy skierowali tu Mazurów, osiedlających się na północy Puszczy Białowieskiej. Od tych osadników wywodzą się Podlasianie, nietylko włościanie ale i drobna szlachta, której potomkowie do dnia dzisiejszego przetrwali w powiecie bielskim i w samem mieście. Oni to wytrzebili puszczę, która ciągnęła się aż pod Wysokie Mazowieckie i Ciechanowiec nad Nurcem. Teraz znaczniejsze resztki tej puszczy pozostały pomiędzy szosą Bielsk—Siemiatycze, szczególnie zaś nad wysokiemi, lesistemi brzegami Bugu, gdzie przechowały się jeszcze skrawki dawnych borów. Ziemia bielska posiada znaczną ilość miejsc przedhistorycznych, odnoszących się zapewne do początków kolonizacji ruskiej i mazurskiej. Liczne groby, grodziska i kurhany rozrzucone są po całym powiecie. Samo miasto, leżące przy połączeniu rzeki Białej i Bielanki znane jest od w. XIII. Wojny z kneziami ruskimi i Szwedami nieraz burzyły Bielsk. W roku 1643 został ufundowany tu klasztor karmelitów i w tym samym okresie — kościół farny z kilkoma starożytnemi obrazami. W r. 1664 na mocy nadania — miasto wraz ze starostwem i leśnictwem przeszło do Marji Ludwiki, małżonki króla Władysława IV. W lasach istniały już wtedy liczne wsie mazursko-podlaskie — one to przyczyniły się do uszczuplenia puszczy. W r. 1775 starostwo i miasto na podstawie dekretu królewskiego stało się własnością Izabelli z Poniatowskich,
Branickiej, „Pani Krakowskiej“, dobrodziejki Białegostoku. W Puszczy Białowieskiej zetknęły się z sobą dwa szczepy: Czarnorusini i Polacy, oraz dwie kultury: od południo-wschodu i wschodu — bizantyjska, od zachodu — łacińska. Toteż, aczkolwiek zaszły tu wielkie zmiany religijne i społeczne, liczne krzyżowania, przypływy i odpływy ludności, można, coprawda, niezawsze ściśle, dociec jednak istotnego pochodzenia mieszkańców tej lub innej starej osady puszczańskiej. W tym samym mniej więcej czasie ruszyła inna fala osadnictwa ze Starego Mazowsza na „daleką północ“, pociągającą ku sobie przedsiębiorczych, niespokojnych i wojowniczych Mazurów bogactwem swych puszcz, o czem krążyły gadki, budzące wyobraźnię i pragnienie przygód. Część tych „konkwistadorów“ osiadła na stałe w puszczy Szkwańskiej, leżącej w granicach późniejszej ziemi Łomżyńskiej, pomiędzy Narwią, Omulewem, Szkwą i Orzycem. Od w. XIV osadnicy ci wypalili tu ogromne połacie puszczy, zamieniając ją w kraj rolniczy, nabrali cech osobliwych, zmienili znacznie gwarę mazurską i stali się „Kurpiami“, o których mowa w rozdziale o puszczy Myszynieckiej.
Inni natomiast wrąbywali się coraz głębiej w knieję i posuwali się przez pojezierze ku granicom Litwy. W puszczach Augustowskiej, Knyszyńskiej i Świsłockiej Mazurzy oprócz Litwinów, mających osady koło Niemna i na północ od jeziora Wigry, spotkali na swej drodze osiadłych tu Słowian wschodnich. Wyższość kultury, czy też raczej — czynniejsza energja i zdolność do porywu i polotu ducha dopomogły Mazurom utrzymać się wśród innych plemion, a nawet pozyskać nad nimi przewagę moralną i materjalną. Do Mazurów przyłączyli się wkrótce Podlasianie, których awanturniczy duch łowców puszczańskich pognał na północ. Pierwsza poszła drobna szlachta, jak Klimaszewscy, Kownaccy, Zaborowscy, Białaszewscy, utrwaleni aż po dziś w nazwach wiosek, założonych przez nich w tych odległych czasach. Taka ekspanzja Mazurów i Podlasian wypierała coraz bardziej Litwinów ku granicom Litwy właściwej a zarazem usprawiedliwiała sceptycyzm ich co do swego dalszego losu. Wyrażało się to w odpowiedzi Litwina na pytanie, jak się ma? „Kajp żyrnis pri kialo“. Żyję jak groch przy drodze, — mruczał, ponuro patrząc siwemi oczami. Czarnorusini odznaczają się jeszcze głębszą ponurością, wywołaną, być może, ciężką dolą historyczną, lub też ciągłem obcowaniem z puszczą, gdzie trudnili się smolarstwem, dziegciarstwem, bednarstwem i kłusownictwem, za które nieraz wszakże dawali gardło. Mazurzy i Podlasianie — to już zupełnie inny lud — towarzyski, wesoły, wylewny, wygadany acz kłótliwy, skory do pieniactwa, a pełen instynktu posiadania. Lubi on „przed rakami i po rakach udźgać się, jak czterech chłopów“, a „utrapienica“ — inaczej — siwucha, sznapa lub „obraza-boska“, choć „smoli ją“, „goli“ i „zakrapia“ potężnie, — nie szkodzi mu, jak też i tabaka, którą Mazurzy puszczańscy palą i zażywają z tabakier brześcianych. Umieją oni też zakląć tak dosadnie i siarczyście, że Litwin aż żegnać się zacznie, a Czarnorusin zębami tylko zgrzytnie i mruknie cichutko: „obyć ciebia małaszka (błyskawica bez grzmotu) spaliła“. A chłopak mazurski, strzegąc, po miejscowemu zaś — „piląc“ konie, patrzy i słucha, jak „furgają“ i „cilikają“ wróble, jak „tarkocze“ koło młyńskie, a w krzakach słowik „wycina“. „Bajki on lubi robić komuś nawzder“, co ma znaczyć, że ochoczy jest do czynienia naprzekór, dla żartu, dla śmiechu.
Ubiór swój tradycyjny włościanie zmienili w dobie obecnej, bo fabryki białostockie, choroszczańska i supraślskie nauczyły ich używać fabrycznych tkanin — wełnianych i bawełnianych, a żydki — krawcy do miejskich przyzwyczaili ich mód. Dawniej zaś nosili długie, białe, szare lub granatowe sukmany, nieraz nawet z pętlicami, krótkie kurty ciemne i jasne, płócienne koszule, pasy barwne, lniane portki, zakładane w buty z cholewami, czapki kształtu, jaki komu do gustu przypadł, ten okrągłą, tamten rogatywkę ze smuszkami. Kobiety wdziewały sukienne „przyjaciółki“ do kolan, zdobne w metalowe guzy, cienkie koszule płócienne z wykładanym kołnierzykiem — krezą, na głowie — chusty lub czepki, a na plecach wełniany szal barwny — pasiasty lub kratkowany. Spódnice noszono tu długie z perkalików ciemnych, lub białe z fartuchami. Niedawno jeszcze dziewczyny chełpiły się warkoczami, w węzeł ułożonemi i iglicą spiętemi, na to zaś wianek wkładano lub całe uczesanie zdobiono pękami kwiatów. Ale teraz zdobywa sobie palmę zwycięską „ondulacja“, o wiankach i kwiatkach zapomniano.
Starzy Biało- i Czarnorusini noszą jeszcze sukmany szare, świtki z samodziału wełnianego ze stojącym, niskim kołnierzem, przepasane różnobarwnym pasem, czapki siwe, barankowe z czarnym wierzchem i z klapą na uszy. Kobiety zdobiły dawniej głowy w namietki i czepki; stroiły się w gorsety, sine kaftany do kolan, fałdowane z tyłu. Dziewczyny zaczesywały włosy gładko... Ale są to już czasy przeszłe. Fabryka, miasto, moda i reklama handlowa zabijają lub nawet zabiły już dawny, malowniczy strój.
Domy wiejskie dekowane są gontami lub słomą, mają wysokie progi i okna szerokie, obok — stodoła z małem okienkiem — „wyglądkiem“, chlewek — „karmik“ dla wieprzków, szopa i stajnia, gdzie wiszą „duhy“, stoją kałamuszka i wóz z „hołoblami“ na modłę rosyjską. Na wschodnich krańcach puszcz, gdzieś na obrzeżach bagien, znaleźć można pierwotną chatę poleską, niską, o wnętrzu ciemnem i wielkim piecu...
Poza zwykłem zbożem, sieje ludność miejscowa buber (boby), bluscyk (fasolę) i saczewkę (soczewicę), a na ziemiach lepszych — uprawia ten i konopie. „Kścią się“ (kwitną) sady koło zagród, na łąkach pasterze nawołują bydło i odpędzają wilki drewnianą trąbą — ligawką, „żywinę“ zaś popędzają długiem „batlorzyskiem“ i okrzykami: „heć, kse, byciu!“ W zimie po chatach baby i dziewczyny tką grube płótno — „part“ na spódnice, portki, onucze, obrusy, ręczniki i — cienkie, białe lub ze wstawkami wzorzystemi. Są to słynne „przetykanki“ z nici barwnych, wykonywane podług wzoru geometrycznego — pozostałość prastarego tkactwa. Takie „przetykanki“ o misternym rysunku zdobią koszule i suknie kobiet i mężczyzn na piersiach, ramionach i rękawach. Puszczańskie niewiasty pochwalić
się mogą jeszcze bardziej artystyczną robotą — haftami ażurowemi. Z tych haftów szyją się czepki oczepinowe oraz czepki dla mężatek, niezmiernie delikatne w rysunku, nieustępujące najwyszukańszym wzorom. Ludność puszczańska przed wojną jeszcze ubierała się we własne samodziały wełniane, lecz dziś towary fabryczne niemal zupełnie wyparły je z użycia. — Mężczyźni to sami oracze, majdaniarze, smolarze, rybacy, drwale, flisacy, pasterze, kłusownicy, a na pograniczu — przemytnicy. Te dwa ostatnie zawody uważane są za rycerskie i nie przynoszące ujmy honorowi. W głębi duszy człowieka tutejszego tkwi niezłomne przekonanie, że zwierzynę i ptactwo Pan Bóg „puścił wolno“ do kniei i że nie mogą być one czyjąś własnością wyłączną. Kłusownik czuje się więc niesprawiedliwie ściganym i, jako napadnięty i skrzywdzony, uważa się za uprawnionego do walki wszelkiemi dostępnemi mu sposobami. Sąsiedzi podzielają jego poglądy, chętnie przechowają u siebie broń i zdobycz kłusownika, a podejrzanego o zabicie jelenia, sarny lub głuszca nie wydadzą. Taki sam stosunek utrwalił się u ludności względem innego awanturniczego procederu — przemytu,
istniejącego na północy i zachodzie terenu, zajętego przez puszcze. Wieśniacy i mieszczuchy znają doskonale wszystkich „prowoderów“, idących tajnemi przesmykami na czele bandy „muzykantów“, niosących kontrabandę, która w żargonie miejscowym zowie się „pekele“. Sunie taki prowoder, niczem wilk w miocie, węsząc wszędzie „szmekera“ — strażnika i „poimczyka“ — szpiega, otrzymującego nagrodę za wykrycie nieoclonych towarów. Skradając się i narażając wolność swoją i życie, przemytnik liczy ściśle, jak wysokie „ryzyko“ zapłacą mu chciwi kupcy za przemycone z Prus lub Litwy papierosy, cygara, lekarstwa, kokainę i jedwab... Wiedzą o tem wszyscy Mazurzy, Białorusini, Litwini i Kurpie, a jednak nikt słowa nie piśnie, chyba że do „poimczyków“ przystanie, ale niebezpieczna to karjera, wokoło której zgęszcza się coraz bardziej atmosfera zemsty, nie liczącej się z niczem i nie cofającej się przed niczem, choćby to miała być robota „mokra“ lub „czerwona“, bo krwią przypieczętowana. O puszczańsko-pogranicznych „Janosikach“ krążą nieraz legendy, a niejeden „prowoder fartowy“ lub „muzykant“ udały, urodziwy i bogaty zakłóca spokojny sen krasawic z puszcz Augustowskiej, Knyszyńskiej i Zielonej..., gdzie przemytnicy, ścigani przez straż graniczną, przepadają bez śladu i wieści.
Rzemieślnicy — szewcy, krawcy, kowale, bednarze, powroźnicy obsługują potrzeby ludności puszczańskiej. Sporo też znajdzie się tam garncarzy, a wyroby ich zasługują na uwagę i nieraz wprowadzają w zdumienie swą niezwykle piękną, estetyczną formą i mistrzowskiem wykonaniem: misy i dzbany z pobiałką, żółte i zwykłe „siwaki“ — zupełnie czarne, bez polewy, tak odpolerowane gładzikiem, iż wydaje się, jakgdyby poddano je grafitowaniu. Motywy rysunkowe na przedmiotach polewanych odpowiadają trybowi życia ludności leśnej. Są to więc ptaki, swastyki, drzewko — emblematy rolnicze i łowieckie. Inne znów — odpowiadają emocjonalnym przeżyciom, a więc te same ptaki, liście, swastyki, lecz wyrażające ruch. Wśród dzbanów pojawiają się już kształty tykwowe z długą szyjką i rozszerzeniem na niej. Uczeni widzą w tem wpływy południa. Ciekawe są tu gliniane niecki na trzech nóżkach, z tulejką dla wstawienia drewnianej rękojeści. Naczynia tego rodzaju służą do warzenia strawy na węglach lub na małym ogniu, a są bardzo pospolite w stepach Kirgizkich i w Azji Środkowej.
Ludzie leśni przechowali zabobony i przesądy, ciemne nieraz jak puszcza. Naprzykład, gdy w zimie umrze pszczelarz, ktoś z rodziny „budzi“ pszczoły w ulach, bo inaczej może zginąć cały rój; podczas pogrzebu we wsi nikt nie powinien spać, gdyż inaczej śmierć zapamięta to sobie. Do wozu z nieboszczykiem należy zaprzęgać wyłącznie wałacha, lecz nigdy klaczy, która stałaby się jałową; rodzice nie wynoszą sami umarłego dziecka z chaty, gdyż wszystkim innym dzieciom w rodzinie groziłaby śmierć. W domu, gdzie mieszka narzeczony, przez trzy ostatnie miesiące roku nie wolno ruszać kołowrotka i krosien, gdyż młodzieniec „nadaremnie kręciłby się, jak wrzeciono“. Tam i sam po Zielonych Świątkach chłopi palą w nocy pod krzyżami brzozy, któremi umajone były domy. Taki zwyczaj jest niezawodnie echem prasłowiańskiej Kupały, a koło Tykocina nazywa się nawet „Kupalnocki“.
Mazurzy, mieszkający na obszarze puszczańskim, przechowali niektóre obyczaje, których początek tkwi we wczesnem średniowieczu. Do takich należy chodzenie na zapusty z kozą, bocianem, w wigilję zaś Nowego Roku — z niedźwiedziem i wymuszanie „wołoczebnego“ — datków, pod groźbą, że krowy mleka dawać nie będą, a robactwo zniszczy zboże i len. W środę popielcową w sieni sąsiadów rozbijają garnek z popiołem, skaczą przez pień drzewa, ustawionego w karczmie, co sprzyja urodzajowi wysokiego lnu i owsa. Do tych prastarych ech pogańskich należy śmigus wielkanocny i obyczaj „wykupu“ przy obnoszeniu przez dziewuchy młodej sosenki ozdobnej — „gaiku“, jak również tarzanie się gospodarzy po runi żyta i obrzędowa uczta w dzień św. Jerzego (24 kwietnia), dni wianków, końskiego i wołowego wesela na Zielone Świątki, palenie ognia nieraz na szczycie starych grodzisk w noc świętojańską, różne wróżby itd. Obrządki, poprzedzające i następujące po ślubie, niczem prawie nie różnią się od przyjętych we wsiach polskich, tylko w Puszczy Białowieskiej w wigilję ślubu starszy drużba — „starosta“ lub „rajko“ wyprowadza pannę młodą z komory na ręczniku, co ma dowodzić łagodności jej charakteru, poczem usadawia ją obok narzeczonego. Panna udaje, że jest zawstydzona, więc odwraca się od oblubieńca, a swachy śpiewają:
Nie siedź — i bokiem
bo to narokom;
siadaj prościusieńko,
hlani milusieńko.
Obyczaje ślubne Mazurów puszczańskich zaczynają się od „sprosin“, nieraz potrójnych, przyczem panna młoda dostaje upominki. Wszyscy goście dzielą się na drużyny — pana młodego i panny młodej, a na czele pierwszej występuje rajko, dziewosłąb, swat lub starosta, drugiej zaś przewodzi — starościna. Pieczywo weselne: korowaje, kołacze, kukiełki, szyszki, byczki, huski i gąski mają różne kształty i ozdoby, a każda z nich ma swoje nieraz magiczne znaczenie, chociaż zatarło się już ono w pamięci ludu. Dziewiczy wieczór, gdy przyjaciółki panny młodej wiją wieńce dla oblubieńców przy ciągłych śpiewach, posiada prawdziwą poezję i urok i wyraża cześć dla czystości dziewiczej, o czem mówi taka naprzykład śpiewka:
Uwili wianek z ziela zielonego,
Uproś, Anulu, ojceńka rodnego.
Dziękuję tobie, mój ojceńku za to,
że mój wianusek, jako scere złoto.
Zachowała się tradycja obrony bramy zagrody i drzwi domostwa przed przybywającym do ślubu panem młodym, gdy targu o poczesne i „kosę“, czyli warkocz panny młodej dobija starosta przy całkowitem milczeniu oblubieńca, ponieważ skromność jego, powaga i dostojeństwo nie pozwalają brać czynnego udziału w ceremonjach wstępnych: w obdarowaniu wieńcem panny młodej, posadzonej na dzieży i kożuchu, ani w rozplecinach, gdy to druchny śpiewają: „nie mas takiego na świecie, kto nasej Kasince warkoc rozplecie“ — ale rajko mimo to sprzeda warkocz, aż zaśpiewają znów druchny:
— Brat, nie brat — Tatarzyn,
Sprzedał siostrzyczkę za talar,
ruciany wianusek za sóstek
jej białe licko oddał tak.
„Nabyty“ warkocz zawsze rozplata starszy brat lub też najbliższy krewny. Rozpleciny warkocza są symbolem niewinności dziewicy. Od tej chwili aż do oczepin chodzi ona z rozpuszczonemi włosami. Zwyczaj ten zmienia się w zależności od miejscowości; koło puszczy Białowieskiej rozpleciny następują już po ślubie. Przed wyjazdem do kościoła, przed końmi stawiają korowaje, co ma zabezpieczyć obfitość wszelkiego dobra na drodze życiowej młodej pary, to samo znaczenie ma nadnarwiański zwyczaj ucałowania weselnego chleba przed wyruszeniem do kościoła, lub zawiązywanie koszuli panny młodej pod szyją lnem. Przy oczepinach wszystkie mężatki przyjmują młodą do swego grona, całując ją w usta. Ceremonja ta odbywa się przy akompanjamencie śpiewu druchen. Starosta weselny w miejscowościach puszczańskich zachował wszystkie niemal cechy swego pierwotnego, pogańskiego dostojeństwa, a mianowicie — jest on niby prasłowiańskim kapłanem przy zrękowinach i stróżem uświęconych tradycyj. Emblematem jego władzy jest ozdobna różdżka weselna, jak również wspaniała „korona“ u starościny, która dzieli z nim w pewnych wypadkach trudy nad ścisłem wykonaniem etykiety obrzędowej.
Najwięcej pogłosów siwej przeszłości zachowali Biało- i Czarnorusini, którzy przysięgają, że widzieli nagich, kosmatych topielców w toni jezior i rzek — wilkołaków zaś w kniei i na bezdrożach; są też niezmiernie wrażliwi na wykonanie tradycyj obyczajowych, i to tak dalece, że, gdy panu młodemu nie chce się przed „wieńczeniem“ płakać, swaty śpiewają natarczywie i prawie groźnie: „Ne płacze Michałko; ne płacze; dati jomu horkoj cibuli pod oczy“.
Niedawno jeszcze państwo młodzi, wchodząc do chaty po ślubie, musieli się kłaniać w stronę honorowego kąta — pokucia, gdzie w przedchrześcijańskiej erze stawiano posążek bożka domowego. Łożnicę dla młodej pary urządzają częstokroć na toku, gdzie się młóci zboże i to ze snopów niewymłóconego żyta, co ma przysporzyć dzieci płci męskiej. Przy wejściu młodej mężatki do domu małżonka, świekra wychodzi naprzeciwko niej w kożuchu, wywróconym wełną nazewnątrz, i usadawia na dzieży z ciastem. Jest to symboliczne oddanie młodej kobiecie jej gospodarstwa.
Taki ściśle przestrzegany tradycjonalizm jest niezmiernie charakterystyczny i, jak twierdzą niektórzy badacze, zależy od pozostałości obyczajów i przesądów z okresu pogaństwa, poczęści zaś przejawiają się w nim późniejsze wpływy mistycyzmu mongolskiego. Do takich obyczajów zamierzchłej przeszłości prasłowiańskiej lub narzuconych przez najeźdźców azjatyckich należy przedewszystkiem obrona domu panny młodej, gdyż w Azji istnieje w naszych jeszcze czasach zwyczaj „umykania“ czyli porywania dziewicy. U Biało- i Czarnorusinów obyczaje ślubne zbliżone są do mazurskich z pewną, być może, odmianą związanych z niemi zabobonów. I tu starszy swat, rajko kieruje wszystkiem. On to rozpoczyna tradycyjne ceremonje, śpiewając do panny młodej:
Najechało gościków, aj — pełny dwór.
Aj zaznaj, poznaj, kotory twój?
Szto u zieleni, szto u czerwieni
to — nie mój,
Szto u siweńku, na woroneńku
to — to mój!
On też ów „dziewosłęb“ daje znak zakończenia prasłowiańskiej „swadźby“ — ślubu, który w obecności drużyn weselnych, a więc ogółu został przez niego, jako przez uosobienie pogańskiego kapłana, uznany symbolicznie za prawomocny i zgodnie z tradycją zawarty. Są to bardzo dawne obyczaje, pełne uroku i głębokiego znaczenia, nietylko religijnego, ale i społecznego. Ze smutkiem jednak stwierdzić należy, że obecnie uległy one wielkim zmianom i banalnym uproszczeniom. W głuchych wsiach, po skrajach bagien przetrwały jeszcze aż do naszych czasów znachorki i czarownice, które leczą od wszelkich chorób, wróżą, urzekają, robią „zakruty“ w polu, od czego nie rodzi się żyto, a na gospodarzy spadają różne klęski; umieją przyrządzać „zadanie“ ze sproszkowanych wężów, ropuch, jaszczurek i żółci; od zażycia tego środka ludzie chorują długo i umierają. Czarownice warzą też różne „lubczyki“, a najpotężniejszemi są dwie kostki — „haczyk i widełki“ — nietoperza, zjedzonego przez mrówki. Haczyk przyciąga serce, widełki odpychają je. Któż jednak potrafiłby opisać wszystkie te zabobony i przesądy, te czary przechowane nietylko przez Białorusinów, ale nawet przez Mazurów, co to hen — przed siedmiu wiekami wdarli się zbrojnie na ziemie Jaźdwingów i utrzymali się na niej aż do naszego wieku radja i samolotów? Nie mamy powodów wstydzić się siwych przesądów, są one
bowiem echem dawnych tradycyj, opartych na empiryzmie pierwotnym, który jest również nieśmiertelnym i w społeczeństwach angielskiem, francuskiem i skandynawskiem. Dawny wpływ tych przeżytków uległ głębokim przemianom i pociąga ku sobie teraz raczej podświadomie wyczuwany romantyzm — ten promyk w mętnej szarości życia. Zresztą, mój Boże, czyż puszcza i jej rozgwar, zrozumiały ludziom, urodzonym pomiędzy Bugiem, Narwią, Niemnem, Biebrzą, Nurcem i Szkwą, nie są źródłem wszelakiej tajemnicy i wrażliwości na dalekie poszepty minionych wieków? Płynie rzeka czasu i płat po płacie unosi pianę przeszłości. W jej bystrzu i wirach stare obyczaje, pieśni i wierzenia pogrążają się, niby liście nenufarów, i nie wypływają już nigdy. Ktoś kiedyś zmierzy może i zważy wartość tego, co było i minęło, i tego, co z szalonego nurtu wypłynęło dziś na powierzchnię życia, jawne i, zda się, wciąż żywe. Jakiż wyrok wyda ten badacz zimny i ścisły? Któż to przewidzieć zdoła?
Tam, gdzie od prawego brzegu wpadają do Narwi rzeki Pissa, Szkwa, Rożoga, Omulew i Orżycz ciągną się już nikłe pasma borów, równoległych do puszcz Augustowskiej i Knyszyńskiej. — Jakgdyby ruchem rozpaczliwym wyciągnęły swe zielone ramiona prastare puszcze Mazowieckie, aby nie oddać, nie stracić więzi z knieją Jańzborską, z lasami Ramuckiemi i Napiwodzkiemi, które za rubieżą pruską tęsknią do nich i wzdychają. Czemś mistycznem wieje od tych wyciągniętych ku granicy, wytrzebionych, przeciętych szerokiemi bielami pasm! Sosny puszczy Zielonej mówią coś nieprzerwanie, a jest w tym poszepcie — i troska i niepokój i tęsknica... Od pnia do pnia, od korony do korony iglastej przerzucają sosny hasła polskie, a padają one aż w głąb kniei nad jezioro Śniardwy, pod Biskupcem, Szczytnem i Wielborkiem, gdzie wre od wieków niewidzialna, a zacięta walka pomiędzy opornym Mazurem zarubieżnym, a Niemcem — zachłannym i upartym. Mocnym, twardym głosem rzucane są te hasła, bo podrywają je Puszczaki — Kurpie, co na straży ojczyzny stoją niezmiennie, bez wahań, jak ich bohater narodowy — Stach Konwa, i pozew borów tysiącami własnych gardzieli rozgłaszają poza rubieżą: „A nie daj się! A wytrwaj! A pomóż wam Bóg i Chrystus o nas frasobliwy!“
Puszcza Myszyniecka, inaczej — Kurpiowska okrywa 185 725 ha ziemi, a z tej liczby około 45 000 hektarów zajmują w niej lasy państwowe nadleśnictw Myszyniec, Kolno, Lipniki, Nowogród i Ostrołęka — w województwie Białostockiem i 18 500 ha w województwie warszawskiem. Leżące na przejściu od pojezierza
mazurskiego do wielkich dolin, puszcza ma wygląd kraju płaskiego, opadającego powoli ku dolinie Narwi i jej prawych dopływów. Tam i sam ciągną się piasczyste pagórki pochodzenia lodowcowego, rozmieszczone między błotnistemi dolinami i torfowiskami, gdzie rosną sosny karłowate, mchy torfowe, bagno, łochynia, żórawina i trzciny. W warstwach piasczystych, przeciętych pasmami torfów, znajdują się pokłady rudy darniowej i bursztynów. Pas najbogatszy w „złoto północy“ ciągnie się od granicy Prus Wschodnich przez Myszyniec i Ostrołękę. Lasy Zielonej puszczy są przeważnie iglaste, co właśnie spowodowało nadanie jej tej nazwy. Tylko w moczarowych rewirach, jak zwykle, do sosen dołączają się świerki i drzewa liściaste, aż zapanuje niepodzielnie czarnolesie. Lasy iglaste składają się przeważnie z sosen; świerki są tu znacznie rzadsze. Co do drzew liściastych, nie tworzących jednak większych skupień, to przeważają czarne olchy, pomieszane, w zależności od gleby i stanu wód podskórnych, z brzozą, sosną i świerkiem. Krajobraz puszczański — płaski i jednostajny — nie posiada wybitnej malowniczości, chociaż wiecznie zielone bory gęste podszycie jałowcowe, rozrzucone tam i sam jeziora — z nich największem jest Serafin — i szmaragdowe łąki nadrzeczne mają jednak
przyjemny, swojski urok. Malownicze są zato wysokie brzegi Narwi pod Nowogrodem i cały wężowy wart Pissy, wybiegający z jeziora Roś lub Warsz, w Prusach Wschodnich położonego. Na dnie jej i Rożogi w ile dennym leżą rogi i czaszki turów, łosi i jeleni, to znów całe zwaliska skamieniałych już pni dębowych. W wielu miejscach wykryto resztki osad i cmentarzysk przedhistorycznych, co przemawia za tem, iż puszcze te były zamieszkiwane oddawna, tysiące lat przed Kurpiami. Liczne grząskie, zapadliste bagna, jak Karaska, Turośl i Łokieć broniły ludności pierwotnej przed wrażymi przybyszami, którzy wpadali tu, zwalczywszy obronny mur puszczy Zielonej.
Od wieku XIII-go zaczęli kryć się w niej niepokojeni przez czambuły i zagony Batu-Chana Mazurzy. W późniejszych czasach uciekali tu ludzie przed Jadźwingami, Litwinami i Kozakami; szukali tu też schronienia chłopi, którzy zbiegli przed surowością i samowolą panów, szlachta, gdy nabroiła tak mocno, że jej kat w oczy toporem zaświecił, oraz wszelki lud nieznany, awanturniczy, o ciemnej przeszłości swojej opowiadać nie lubiący. Z nich to powstał osobliwy, namiętnie Polskę i wolność miłujący odłam naszego narodu — Kurpie. Ciekawe i dziwne nieraz noszą oni nazwiska: Cieloszka, Cherubin, Duda, Cwalnia, Grala, Kozioł, Kokoszka, Pupek, Ptak, Serafin, Piast, Wilk, Lis, Mamajka, Samuel, Naliwajko, Pac, Kisiel, Czartoryski, Zamoyski, Sobieski. Przecież same nazwiska te — to historja tych oddawiendawna osiadłych tu wieśniaków, bandytów, cudzoziemców: Tatarów, Holendrów i Niemców,
no — i arystokratów naszych, wszystkich w czambuł skurpiałych wkońcu i w jeden szczep osobliwy stopionych. Odrębny to ludek i do reszty Polaków niepodobny. Bo któż to widział, żeby, ogłosiwszy w r. 1858 „wyrzeczysko“, co oznaczało zaniechanie picia „obrazy boskiej“, czyli siwuchy, nie używać jej ponoć aż do r. 1890! Bitny to był ludek i na własną rękę grzmocił nieprzyjaciela zewnętrznego i wewnętrznego, śmiele sobie z nim poczynając. Niemców sumiennie tłukł, Szwedów z rusznic celnie „grzał“. Moskali serdecznie prał, Austrjaków na cztery wiatry rozpędzał, do powstańców ciągnął ochoczo, co wyśpiewała Marja Konopnicka w znanym wierszu:
A w Zielonej, Myszynieckiej hukają puszczyki,
To Padlewski Zygmunt dzielny zwołuje Kurpiki.
W r. 1920 Kurpiowie spróbowali dawnej tężyzny swej na karkach czerwonych najeźdźców, a o tem rozpowiada pomnik pod Lemanem.
Fama o puszczy biegła oddawna poza granice Polski, bo stąd szły na wsze strony świata najlepsze — złote, jak słońce, lub szkarłatne, jak krwawniki bursztyny. Wszystko to pozwala nam nazwać sławną tak bardzo teraz biedną, dźwigającą się z pobojowisk, puszczę Zieloną. Jednakże dla nas sława jej przedewszystkiem w jej ludzie — odważnym, wytrwałym, pobożnym i ojczyźnie do ostatniego tchu oddanym, w prawych Kurpiach-Puszczakach.
Nie każda dzielnica może pochwalić się tak zaszczytną i burzliwą historją, jak ziemia kurpiowska. Wytrzymali Kurpiowie bowiem niezwykle silny napór Prus protestanckich, nie ulegli im jednak, jak to przydarzyło się niegdyś ich pobratymcom — Mazurom z Pojezierza, i nie oderwali się od Macierzy. W r. 1708 rozgorzała wojna dynastji saskiej z Stanisławem Leszczyńskim, którego na tron polski prowadził król szwedzki, Karol XII. Gdy król skierował się do Grodna przez puszczę, Kurpiowie wysłali do niego poselstwo, żądając, aby ominął ich bory, lecz Karol wyśmiał tych „chłopów bez butów“ i zarządził dalszy pochód. Wtedy to Kurpiowie, uzbrojeni przez wojewodzinę Chełmską — Działyńską, pod wodzą swoich starostów bartnych z Borowym na czele, zastąpili Szwedom drogę koło Kopańskiego mostu i w „Świedzkim Borku“ pod Myszyńcem wystrzelali 8000 „czerwonych djabłów“, jak nazywali szwedzkich drabantów, a samego króla w haniebnej ucieczce zapędzili aż do Szczuczyna. I jeszcze raz pobili Kurpiowie Szwedów, a było to na cmentarzu ostrołęckim. Wkrótce potem, podtrzymując Leszczyńskiego, tłukli oni saskich i moskiewskich piechurów i dragonów. W tych właśnie bitwach zginął chwalebnie narodowy bohater kurpiowski — Stach Konwa, któremu to w uroczysku „Rycerski Kierz“, w lesie jednaczewskim pod Łomżą, wystawiono pomnik z figurą Chrystusa Frasobliwego. W r. 1794 kurpiowski pułk strzelców za bitwy z Prusakami nad Narwią zasłużył na pochwałę „Naczelnika w sukmanie“. W r. 1809 podczas napadu Austrjaków na Księstwo Warszawskie odznaczyły się nad Bugiem konne oddziały Kurpiów, dowodzonych przez pułk. Zawadzkiego i Szremera, a piesze — pod Zielińskim. W r. 1831 Kurpie ochoczo szli do wojska i brali udział w bitwie pod swoją Ostrołęką; podczas powstania styczniowego uformowali oddziały strzelców i kosynierów i bili się z przeważającemi siłami Moskali. Po smutnym roku 1863 w puszczy, jak długa jest i szeroka, powyrastały niewysokie, wrzosami okryte mogiły powstańców. Przy końcu wojny światowej Kurpie jęli się społem rozbrajania Niemców i wypchnęli rozpanoszone ich bandy za kordon, pamiętając o znęcaniu się Prusaków nad ludnością, o wyzysku, rekwizycjach i rabunkowem trzebieniu puszczy. Podczas wojny z bolszewikami, Kurpie jako ochotnicy stanęli znowu w szeregach obrońców ojczyzny i nieraz potykali się z przerywającemi się ku Prusom trzebionemi szwadronami czerwonej kawalerji Gaj-chana, zanim te ostatecznie dały nura do Prus Wschodnich.
Zająwszy w w. XIII-ym swoje puszcze, stali się Kurpie ludźmi książęcymi, a potem — królewskimi i nie zaznali ciężkiej ręki niezawsze „ludzkiej“ szlachty. Z tego to powodu znaleźli się Kurpie w lepszych znacznie warunkach społeczno-gospodarczych niż reszta
ludności starego Mazowsza, co wytworzyło odrębność ich typu i charakteru, osobną gwarę i obyczaje. Do wieku bodaj XVII-go Kurpie, zamieszkujący puszczę Zieloną, żyją z tego, co im ich puszcza rodzona dać mogła: są łowcami i rybakami, z barci dobywają miód, a z ziemi buły bursztynu, na flis z tratwami się wybierają. Znacznie później dopiero zaczęły się wyłaniać z puszczy obszerniejsze szmaty ziemi ornej, a, gdy Moskale zburzyli przemysł bartny, a potem na dobitkę odebrali ludności broń palną, — nucąc smutną piosenkę:
Hej, bracia, łza łzę goni — hej serce z żalu pęka:
Już Kurpik nie ma broni — las pod zwierzem stęka!
zaczynają dopiero w w. XIX-ym ciąć lemieszem próchnicę i piachy puszczańskie. Bartnictwo znikło bez śladu i Kurpiki słabo już pamiętają o dawnej rzeczypospolitej bartnej i jej prawie, o swoich starostach miodowych, o gmerkach, któremi znaczyli swoje bory, ćwierćbory, barcie, mierzone kadzie i „rączki“ miodowe, „kamienie“ wosku lanego, wszelaki sprzęt i obierz stanową. Nikt na ziemi kurpiowskiej nie potrafi już „wydziać“ barci „na surowym korzeniu“, ale — wybrać dobry ul współczesny i rój w nim osadzić, to jeszcze może, boć we krwi siedzi umiłowanie pszczelarstwa, więc ludziska zakładają pasieki, przyśpiewując sobie przy tem radośnie:
Oj, wy pszczółki stare, oj, miodku kochany,
Od was mamy wiarę, przez was Piast obrany.
Wraz ze sztuką bartniczą zapominają Kurpiki dawne swe obyczaje, wierzenia i przesądy. Zapominają tak, jak wyrzucili z pamięci w w. XVII-ym puszczański nawyk „krwawiny“ — zemsty krwawej. Już nie wierzą, że czarownice mogą „zadać urok“, a trzy węgielki, rzucone do misy z wodą, „odczynią“ złe czary. Idą już do lekarza, zamiast biegunkę przerywać piwem, ograskę czyli febrę — białemi kamykami, które po splunięciu na nie, rzuca się poza siebie; nie leczą teraz Kurpie zapalenia oczu — zapuszczaniem pod powieki ogładzonego „cacka“ bursztynowego, co „wyciąga“ ogień. Stare zwyczaje, związane z kościołem i nabożeństwem, obrzędy weselne, gdzie „dziewosłęb“ ze swoją różdżką weselną ożywiał prastare tradycje kapłanów pogańskich, rytuał pogrzebowy i czynności przy urodzinach dziecka — wszystko to odchodzi obecnie w mgłę przeszłości, zgłuszone rykiem samochodów i głośnikiem radjowym.
Może jedynie rybacy znad jeziora Serafin ukrywają cośniecoś z przeszłości i nie chcą porzucić ani łoju miętusowego, ani „oka szczuczego“ talizmanów „krzepkich matyjaśnie“ (dziwnie mocnych). Rybaków zaś tych nad Narwią, Pissą i Rożogą, nad Serafinem i drobniejszemi jeziorami osiedliło się sporo. Węgorze, sumy, szczupaki, leszcze, miętusy, „złote“ karasie, liny — mimo liczne klęski, spadające na puszczę nie wyginęły jednak i, choć Kurpiowie nie mają już przywilejów królewskich na władanie
strądem rzecznym, ryby jak dawniej chwytają kłonią, na niewód i więcierze.
Nie porzucili również Kurpiki ulubionego, historycznego bursztyniarstwa. Ot, zrzadka, jakgdyby dla zabawy, w chwilach wolnych od orki i lasowania, biją próby w ziemi i stylami wygrzebują z torfu złote i czerwone bursztyny — dziewczynom na podarek lub żydkom — za tabakę. Minęły jednak bezpowrotnie te czasy, gdy całe „osmany“ — partje kurpiowskie drążyły ziemię, a gdy pod stylem „beknął“ bursztynowy kamień gruntowy, zakładały „wądół“ — kopalnię, odprowadzały korytami „ciekięć“ rdzawą i wydobywały świecące „okrągło“ — blankiery i fernece, białawe knochy, płomyki, śluzy i szumy — jedne jasne i żółte, inne znów czerwone z pasemkami „chmurek“ w rdzeniu. W miastach i mieścinach kurpiowskich pracowały liczne bursztyniarnie, skąd wychodziły piękne sznury paciorków, różańce, cygarniczki, zapinki, guzy, klamry a teraz w paru tylko miasteczkach — ledwie zipią małe warsztaciki, pracujące przygodnie, obtaczają kawałki „złota północy“, znalezione przy kopaniu studni, przy karczowaniu pni lub na zdziarze, gdzie woda wyrzuca nieraz przezroczyste „cacko“ hożym, zalotnym dziewczętom na radość. Gdzież te czasy bujne, gdy całe „familje“ walczyły o bogatą „chlappę“ — o gniazdo najprzedniejszych bursztynów?! Przepadły i one bezpowrotnie w głuchej bezedni minionych wieków.
W ich otchłani pogrążyły się również sławne czasy łowieckie, gdy w puszczy Zielonej przebijały sobie grządy tury, żubry i łosie, gdy pod staremi wywrotami kosmacze do snu się zimowego układały, a po bielach wyły „robaki“, wilczyska, świecące ślepiami, niby ogniki błędne nad topielą bagienną. Minęły wraz z wielkim myśliwcem — królem Stefanem, no, a potem to już Kurpik ze swej długiej flinty na własną rękę wystrzelał jelenie, dziki i sarny; wystrzelałby zapewne wszystko, co nosi nęcącą nazwę zwierzyny, gdyby nie władze... Przycisnęły one łowca odwiecznego i na kłusownika go przerobiły, co strzela rzadko,
zniszczenie zaś szerzy sidłami i pułapkami. Do tych ludzi wolnych, pełnych fantazji, odwagi, pomysłu i gestu najszerszego, przyłączyli się flisacy, co to Narwią, Bugiem i bystrzem Wisły do morza spływają, ludziom całego świata na pożytek i radość oddając złociste pnie sosnowe, miód złocisty, złoty wosk i bursztyn łyskliwy, niby szczere złoto! To też najweselsi są ci oryle kurpiowscy; żarty się ich trzymają, figle i zabawy a słychać ich zdaleka, bo na długiej kolei tratew ktoś z czeladzi zadmie nieraz na ligawce, jakgdyby to bydło pasł po łąkach i latowiskach. Ale są to wolne zawody dla ludzi wolnych, dla których szmaty puszczy żałosne, Pissa, Orzyc, Omulew — to świat — mały, przerażająco ciasny i szary, ni to wydmuchy i wiorzyska, gdzie nie znajdzie bursztynów promiennych człek, łaknący wrażeń i wielkiego dokonania. Inne są tu jeszcze zawody — ciche, z losem pogodzone, domowe. Kurp — rolnik to dobry i pracowity, a że czytny jest i piśmienny, więc zagląda do dzienników i książek „rozumnych“, uczy się — i na roli sypkiej i biednej to i owo stosuje z pożytkiem. „Puszczak“ — Kurp niewiadomo skąd i dlaczego stał się budowniczym naschwał, wprowadził do tej sztuki piękno, polot i jeszcze coś, co zastanawia i ku chatom kurpiowskim pociąga wyobraźnię. Wszystkie domy stoją tu szczytami do drogi, przedzielone dziedzińcami od zabudowań gospodarczych,
zacienione sosną, brzozą, wierzbą lub wysokiemi jałowcami drzewiastemi. Szerokie, nieraz podwójne okna o sześciu szybach zdobi rzeźba u góry; okiennice z wyziorkami mają malowidła — kwiaty lub figury geometryczne; drzwi, zbite z wąskich desek, tworzą rysunek, u góry zaś mają słońce, wpółukryte za widnokręgiem i rozsiewające promienie na wszystkie strony. Dachy chat ostrospadziste, w szczytach zdobione w „śparogi“, czyli rogi w krzyże wycinane i rzeźbione słupki z kogutami, chorągiewkami, krzyżykami, lub też uwieńczone kulami. Drzwi kurpiowskie ze słonecznem godłem i owe „śparogi“ szczególnie zastanawiają przybysza. Przecież owe słońce promieniste to herb północy, tęskniącej do dziennej gwiazdy życiodajnej, a motyw ten mają w swej sztuce Skandynawowie, Islandczycy, Japończycy, Ajnowie i Gilacy azjatyccy. Mieli go też na swych orlogach wikingowie, owi wodzowie Waregów, to siemię, zapładniające ludy od Jutlandji i wysp Brytyjskich do ujścia Senegalu i zatoki Bizerty. A te „śparogi“! Na Ruś przynieśli je również Waregowie, a takie właśnie rogi wieńczyły stare „teremy“ kijowskie i moskiewskie, te niby głowy węży i koni, któremi zdobiono nad kipielą pienną wzniesione wysoko dzioby długich łodzi drapieżnych ludzi morza. Czyż nie zasługuje na uwagę pytanie — jakiemi to drogami aż poza puszcze pojezierza dotarły te godła i emblematy smętnej i ponurej ziemi północnej i ludu jej, w pragnieniu nieukojonem szukającego słońca, Swaroga? Pytanie to judzi wyobraźnię, szczególnie, gdy się spostrzega stary krzyż przydrożny, z wymyślnym podwójnym krzyżykiem z żelaza na szczycie. Coś dawno zapomnianego spływa od niego... Wszakżeż to w metalu utrwalono tu stare runy północne, jakieś nieodcyfrowane, nieodgadnięte dotąd napisy, może herby, „klejna“, stawiane na barciach.
W tych przyjemnych, podwójnie słonecznych domach kurpiowskich mieszkają wielcy artyści — plecionkarze. Technika krzyżowa, taśmowa i żeberkowa — to zabawa dla pastuszków po smugach i bielach, bo prawdziwy artysta — to ten, co z cienkich i cieniutkich pręcików sposobem spiralnym, dwuokrętkowym wyplecie baniasty, doskonały w kształcie dzban uszaty, z którego ani woda, ani kropla mleka nie wyciecze. Umie pleść Kurp, bo wszak i nazwę swoją otrzymał od plecionych chodaków — skórzni lub łykowych łapci. Garncarze z nich też przedni, a w motywach rysunków na polewach mis i dzbanów powtarzają słoneczne mity, zwierzęta, ptaki, drzewa,
liście, kwiaty. Figurki jeleni, koni, kozłów widnieją nawet na noworocznem pieczywie, na świecach wotywnych, i serze, wiadomo — lud puszczański, łowczy! Lud odmienny od reszty Mazurów, nawet w mowie, co się szczególnie zaznacza w starych śpiewkach. Ot tak naprzykład śpiewają Kurpiki o swojej bitwie z królem Karolem XII:
Na kopańskim moście stali dziwni goście i fuzyje mieli.
O tym nie ziedzieli, że Kurpie też mają i tęgo strzelają.
Najświętsza Maryo! Śwedy nas zabziją, ratuj nas w tej bziedzie!
Staw Kurpsiów na przedzie! Kurpsie się nie dają, Świedy uciekają!
Choć Myszyniec płonie od rzuconej drzazgi, my na swym zagonie
Zbzijem was na niazgi. Leci król na przedzie, za nim Śwedy bieżą.
Nic Kurpsiom nie bandzie — bo w Maryę wierzą!
I stroje noszą Kurpie swoiste, odmienne, nigdzie więcej niespotykane. Puszczaki używają odzieży obcisłej, lekkiej i wygodnej. Dawny mieszkaniec tej ziemicy nosił w lecie „kapalus“ ciemny, niski, okrągły z piórem, na jakie kogo stać było, w zimie zaś barankową rogatywkę o ciemnem denku. Na lnianą koszulę, zawiązaną pod szyją czerwonym „faworkiem“, wciągał Kurpik obcisłe spodnie z białego sukna z czerwonemi wypustkami i guzikami koło kostek. Nogawki owinięte rzemykiem wpuszczano do chodaków ze skóry. Na ramiona wdziewali Kurpie „leibzik“ tj. kamizelę, a na nią fałdowaną sukmanę ciemno-szarą, jak piach na szlaku, zdobną w granatowe klapy, kołnierz stojący, kieszenie po bokach i piękny pas barwny. Niewiasty nosiły wełniane, pasiaste „kitle“ — spódnice, gorset i kaftanik „a la bolero“, a nawierzch — bure lub szare sukmany. Mężatki kryły włosy pod chustkami, związanemi na tyle głowy, dziewczęta zaś szczyciły się płowemi warkoczami z pękami wstążek. Największą ozdobę do dziś stanowią jednak sznury bursztynów. W dni uroczyste i świąteczne wdziewają dziewuchy wysokie „czółka“ — cylinderki bez rondów, tekturowe, aksamitem czarnym i galonem złotym oklejone, a kitą z wstążek i piór z lewego boku przystrojone... Choć żywią się „rejbakami“ kartoflanemi i „pampuchami“ gryczanemi na oleju, popijają oskołę i „psiwo“ (piwo) jałowcowe, tryskają jednak zdrowiem dorodne, wesołe, gościnne Kurpianeczki, a przekorne, bo tak chłopakom odśpiewują:
Nie wsystkie ksiatuski są na boru psiękne,
Nie wsystkie tez chłopcy są u dworu zierne.
Nie wsystkie sady kscą, co si rozzijają,
Nie wsyscy ślub bzierą, co się zalecają.
Jednak żenią się Kurpie i w dodatku żenią się zwykle młodo. Zaprosiwszy sobie rajka — swata, idzie z nim chłopak do domu upatrzonej dziewczyny na wypyty. Ów rajko pozdrawia gospodarzy imieniem Chrystusa i mówi: „Przyjechalim do was, może co mata do sprzedania?“ Gdy ojciec lub matka dziewczyny odpowiedzą: „A możeby się co znalazło“, poważny rajko rozpoczyna szczegółową rozmowę, młody zaś idzie do pieca, za którym siedzi panna. Młody Kurp wyciąga ją spoza pieca, mówiąc:
„Słuchaj Kasiu, może pójdziewa po psiwo do karczmy?“ Jeżeli dziewczyna pójdzie z chłopakiem, znaczy to, że jego oświadczyny zostały przyjęte. Narzeczona, wypiwszy trochę piwa, wychodzi z chaty, zaprasza druchny, a potem, „zasmucona“ odwiedza swych krewnych.
Na wieść o zaręczynach w domu rodziców schodzą się goście, którzy składają dary, zanim rozpoczną się tańce i lekka uczta z piwem. Narzeczona przez cały czas unika spotkania się i rozmów z chłopakami i narzeczonym, razporaz uciekając za piec, gdzie dostępu do niej bronią druchny. W najbliższą niedzielę młody z drużyną pędzi na kilku wozach do oblubienicy, lecz zastaje drzwi zamknięte. Nawiązuje się tradycyjna rozmowa: — Przyjechaliśmy do was, puśćta nas, bo drzwi wybijem! — Drzwi bo mocne, to nie wybijeta ich, ale gadajta cego chceta? — Chcemy młodej! — A co za nią dacie? — Kupiemy wam psijć!... To obietnica poczęstunku.
Matka dziewczyny otwiera wreszcie drzwi i częstuje gości kawą i chlebem; młodzież tańczy szoca, wolnego i walca; starsze kobiety robią ślubne wieńce, stroją wstążkami nowe, ostatnie „czółko“, narzeczona zaś z druchnami obchodzi wieś, spraszając sąsiadów na wesele. W przeddzień ślubu odbywa się uroczystość oczepin, przy których panna młoda, płacząc i lamentując, siedzi na pieńku, na pustym ulu, dzieży lub zydlu. W drodze do kościoła cały orszak wstępuje do karczmy, a na odgłos sygnaturki, panna młoda z krzykiem: „O dla Boga świętego, a co ja też niebacna ucyniłam!“ broni się przed drużbami, którzy mają ją prowadzić do ołtarza. Powstaje krzyk, hałas, zamieszanie. Młody płacze, matki zawodzą, ojcowie stoją zmieszani i smutni, ale wszystko to jest uświęconą przez tradycję komedją, raczej etykietą. Po ślubie modlą się przy ołtarzu Matki Boskiej, padają krzyżem przed starszymi, prosząc ich o błogosławieństwo i po krótkiej hulance w karczmie, jadą do domu młodej na obiad weselny, z barszczem, kapustą, wieprzowiną, kaszą jaglaną ze „skrzeczkami“, razowym chlebem, pokrajanym w „glonki“. Po obiedzie odbywają się tańce do późnej nocy. Etykieta wesela kurpiowskiego zależy od miejscowości, a różni autorzy szczegółowo ją opisywali. Kolberg, Gloger i Wójcicki — z nowszych zaś Chętnik — podają niezliczone szczegóły obrządków ślubnych na Kurpiach: uwieczniono je nawet w malowniczem i barwnem widowisku scenicznem, lecz... tylko cośniecoś z dawnych tradycyj pozostało, reszta, niestety, utonęła już w szarej jednostajności, zalewającej świat cały, jak toną stare piony sosnowe w Rożodze i Pissie, lub znikają w wysokich wydmach piasków płowych. Coraz bardziej i coraz prędzej zmienia się wygląd wsi tego ludu książęcego i królewskiego. Wojna światowa i jej skutki zmusiły Kurpiów do tułaczki, aż się tu wszystko pomieszało i już jednostajnej nabrało barwy.
Nad brzegiem Narwi, tonąc w ciemnej zieleni, panuje Łomża. Zdaleka widać jej wieże i wysokie dachy kościelne. Stary to gród, bardzo stary, bo w świątyni farnej znaleziono tablicę z datą jej ufundowania — rok 1000-ny! Podobno następca św. Wojciecha, mnich benedyktyński — Brunon założył tu nad Narwią kościół św. Wawrzyńca za panowania Bolesława Chrobrego; w dwieście zaś lat potem książęta mazowieccy zbudowali na tem samem miejscu grodzisko i zamek, a Kazimierz Wielki wzniósł drugi — pod Starą Łomżą. Bogate to było miasto i z różnych korzystało przywilejów, jako to wolność od ceł wodnych, wyrąb drzewa w puszczach Łomżyńskiej i Giełczyńskiej, w lesie Wąsowskim i w borze Czerwonym. Mieszkała tu w zamku samotna, zadumana wdowa Anna Jagiellonka, a gościli w Łomży — Zygmunt August, Bona i August II. Potężna to była twierdza, broniąca Mazowsza przeciwko Krzyżakom i Litwie. Kasztelan Tulny pod murami Łomży śmiercią bohaterską przypłacił zwycięstwo nad Zakonem w r. 1410, a „drogę krzyżacką“ pamiętają ludzie aż do dnia dzisiejszego. Po wygaśnięciu linji mazowieckiej gród ten zaczyna podupadać; Tatarzy, kozacy Nalewajki, ogień i powodzie to przyczyny jego powolnego konania. Miasto utraciło dawne przywileje i nadania, bo spalił je zdrajca, partyzant Nalewajki — Franek Obłom — mieszczuch warszawski, który podawał się za rotmistrza chorągwi królewskiej — Jakóba Sułkowskiego. Mieszkała tu też czarownica, Barbarka Królka, która, jak głosi podanie, urok rzuciła na Zygmunta Augusta i zgładziła dwie królowe — Elżbietę i Barbarę Radziwiłłównę. Gdy wpadła wkońcu w ręce burmistrza wizneńskiego i została skazana na śmierć, sprowadziła na kraj zarazę morową, lecz burmistrz nie uląkł się i „czarcią babę“ spalił. Opaliński i Czarnecki ścierali się tu ze Szwedami w r. 1658. Starostowie łomżyńscy surowością i wyzyskiem zmusili Kurpiów do powstań w r. 1711 i 1733, co znów odbiło się fatalnie na losach miasta. Gdy w r. 1795 przeszło ono we władanie Prus, — pozostawały w niem tylko gruzy i ruiny, a poza kościołami nic nie mówiło o minionej świetności tego najpierwszego z miast starego Mazowsza. Najstarszy kościół farny o pięknych sklepieniach gotyckich, marmurowej posadzce, grobowcach, wspaniałym ołtarzu i kracie roboty snycerskiej odbudowano po pożarze w r. 1696-ym. Na wieży kościelnej — dawnej baszcie zamkowej — przechował się pęknięty dzwon św. Michała, odzywający się, jak twierdzą staruchy,
przed każdą klęską, zagrażającą miastu. W zakrystji oglądać można pozostawioną tu przez Szwedów w r. 1619 skrzynię — ofiarnicę z rzeźbami gotyckiemi. Kule, tkwiące w murach fary, świadczą o wichrach dziejowych, szalejących tu nieraz. Inne kościoły — klasztory benedyktynek i kapucynów z malowniczym ogrodem i widokiem na ciemnoszafirową wstęgę Narwi i jej zieloną dolinę posiadają nieliczne zabytki przeszłości. Na Nowym Rynku powstały piękne gmachy urzędów, hotel, restauracje, sklepy. Stary zaś Rynek — to już państwo kupców żydowskich — hałaśliwe i zgiełkliwe.
Druga jeszcze twierdza, w dawnych czasach broniąca Mazowsza od strony Prus, zaczaiła się również nad Narwią. Jest to Nowogród. Przysłonięty niegdyś przez bagnistą puszczę, dobiegającą do nizinnego brzegu rzeki, bronił on z wysokiego urwiska przepraw przez Narew i zamykał ujście Pissy. Istniał tu gród warowny w w. XIII a w XV-ym — Bolesław, książę warszawski, wyszogrodzki i zakroczymski, nadał mu prawo magdeburskie, zastrzegając sobie... bezpłatną kąpiel w łaźni miejskiej... raz w tygodniu. Królowa Marja Ludwika rozkochała się w Nowogrodzie i wybudowała sobie nad Narwią piękną siedzibę, którą jednak wojny zmiotły z powierzchni ziemi. Istniały tu w w. XIX-ym słynne warsztaty bursztyniarskie, gdyż zwożono tu najlepszy bursztyn surowy, wydobywany we wsiach Lipniki, Dębe i Łyse. Mieszkańcy tego biednego teraz miasteczka uprawiają piasczystą, jałową rolę, gdzie rodzi się wyłącznie gryka, to też nowogrodzian nazywają żartobliwie „gryczanami“. Z wyniosłości, gdzie stał niegdyś zamek Ziemowita i królowej Marji Ludwiki roztacza się rozległy i malowniczy widok na Narew, na dolinę Pissy i resztki dawnej puszczy Nowogrodzkiej — „łownej, bursztynnej i bartnej“. W Nowogrodzie powstało interesujące niezmiernie muzeum, a w niem odżywają stare dzieje Kurpiów i szepcą poważnie do nowego pokolenia, jakgdyby upominając je...
Jeszcze bliżej do serca Mazowsza, w okolicy piasczystej i lesistej, również na lewym brzegu Narwi, stanęła jedna z najdawniejszych osad puszczańskich, Ostrołęka, która należała do włości Jana Mazowieckiego, syna Ziemowita III-go, a po przyłączeniu Mazowsza do Korony, oddana została Bonie wraz z puszczą okoliczną. W pobliżu tego małego, schludnego miasteczka miały miejsce ważne w dziejach Polski wypadki; najdonioślejszym zaś i najbardziej tragicznym z nich — pamiętna bitwa, stoczona w maju roku 1831, gdy, podług planu generała Prądzyńskiego, miał tu być osaczony i rozbity cały korpus gwardji rosyjskiej, dążący pod Warszawę.
Ostatnim strażem puszczy jest Przasnysz, stojący na granicy bagnistej puszczy na północy i żyznej zaludnionej gęsto równiny — na południu, gdzie od niepamiętnych czasów kwitł handel zamienny. Puszczaki zwozili tu miód, wosk, skóry, bursztyn, drzewo i nabywali za swój „towar leśny“ — zboże, sól, tkaniny, żelazo, proch, ołów, bydło i statki domowe. Stał tu w w. XIII-ym młyn Prasnyka, który podejmował u siebie zbłąkanego w puszczy księcia Konrada Mazowieckiego, ten zaś nadał mu klejnot szlachecki i tuż obok młyna założył zamek dla siebie. Klęski „powietrza, głodu, ognia i wojny“ nawiedzały Przasnysz często i dotkliwie. Pozostały tu kościoły, odrestaurowane w czasach nowszych. Fundatorką świątyń była kasztelanka zakroczymska — Małgorzata z Krzyckich Kostkowa i jej syn Paweł — matka i brat św. Stanisława Kostki, który urodził się w podmiejskiej wsi Rostkowo w r. 1550.
Wzdłuż granicy pruskiej, w dawnej puszczy rozmieściły się miasteczka Kolno, Myszyniec i Chorzele. Były to „oczy i uszy“ czujnego zawsze, do napadów stałych przygotowanego Mazowsza. Oczy te spostrzegały najmniejszy i najtajniejszy ruch w zasiekach i burgach, gdzie stały załogi krzyżackie, uszy pochwytywały tupot koni heroldów, nawołujących drapieżnych komturów do broni, najazdu, krwi rozlewu, grabieży i zniszczenia. Nad błotnistą rzeczułką Łabną stoi miasteczko stare, Kolno, przeniesione tu ponoć z nad brzegów Pissy, lecz kiedy się to stało, o tem nic nie wiadomo, bo wszystkie pergaminy grodzkie spłonęły podczas powstania r. 1831. Broniły Kolna błota, torfowiska i piasczyste wydmy, niszczyli je Szwedzi, osobliwie zaś zaraza morowa i pożary. Słynęło miasteczko to z handlu wieprzami, pędzonemi do Prus, a dodziśdnia — cienkiem płótnem zręcznych prządek kurpiowskich. Połujański zaznaczył, że „Kolno szczyci się mianem stolicy szlachty Kurpiowskiej, której dziewice, obok cnót dawniej wielbionych, posiadają jeszcze wdzięki dawnych prababek polskich, bo któż tam wie pochodzenia familij Cwalnia, Ksepka, Giętek i innych? Może to są Arciszewscy, Zborowscy itd.“ Połujański bowiem twierdził, że Kurpie — to „banici dawnej Rzeczypospolitej“. Nie wszyscy zgadzają się z tą hipotezą, a szkoda, jakżeż bowiem jest ona romantyczna! — Nad Rożogą ulokowała się nowożytna stolica Kurpiów Myszyniec. Jest to najważniejsze po Ostrołęce miasto puszczańskie, dawna ostoja o.o. jezuitów misjonarzy, którzy zbudowali tu kościół drewniany, ozdobiony dobremi freskami. Obecnie świątynia nie istnieje, pozostała natomiast surowa, ciężka pojezuicka wieża. Ludność trudni się kilimkarstwem, wycinankami z kolorowego papieru, tokarstwem, klejeniem skrzypiec, stolarstwem, rzeźbieniem figur Chrystusa i Świętych Pańskich. Dalej ku południowi nad Orzycem leżą założone przez Zygmunta I-go Chorzele, które, mimo przywileje, nadane przez Jana Sobieskiego, Augusta III-go i Stanisława Augusta, w zwarze wojen szwedzkich, a potem wyprawy Napoleona na Moskwę, zmarniały zupełnie. Kościół ufundowała tu królowa Bona, odbudowano go zaś w roku 1878. Miasteczko było stolicą „Poborzan“, — gdyż Kurpie mają pierwsze swe zasięgi nieco stąd dalej ku wschodowi. Tak to na wielkiej połaci ziemi polskiej, jako straż przednia nad granicą dawnych Prus Książęcych, niepewnych zawsze, acz Jagiellonom hołdujących, rozsiadło się osiemdziesięcio-tysiączne plemię Kurpiów, którzy na własnych barkach dźwigali swoją część różnorakich losów Rzeczypospolitej, a wiary w nią i nadziei niezłomnej na lepszą przyszłość nie utracili. Pocą się teraz na roli, na wyrębach i na tratwach, ale śpiewają po swojemu — beztrosko, pokpiwając z swojej biedy:
Między Narwią a Bugiem, na południe od Łomży, ciągnął się tu znaczny niegdyś Bór Czerwony. Uwzięli się na niego najeźdźcy, jakgdyby na wroga najbardziej znienawidzonego! Szwed palił go i Krzyżacy, Tatar i zaporożcy; wyrąbywali w pośpiechu wściekłym Niemcy podczas okupacji i dopiero władze polskie zaopiekowały się Czerwonym Borem i teraz usiłują doprowadzić go do normalnego istnienia i rozwoju. Ten skrawek puszcz Mazowieckich wiąże się na południu z borem nadleśnictwa Ostrów, a jeszcze dalej z lasami Wiśniewo i Jegiel, kończącemi się nad Bugiem między Brokiem a Wyszkowem, od zachodu zielonemi oazami nadleśnictw Lemany i Pułtusk, opierając się wreszcie na Narwi. Ta część borów Mazowieckich zdawiendawna nosi nazwę Puszczy Białej, okrywającej około 52 000 hektarów. Puszcza należała w większym swym obszarze do książąt mazowieckich, w mniejszym zaś do ekonomji biskupów płockich, i ta właśnie część nosiła nazwę „biskupiej“. Puszcza Biała — to przedewszystkiem królestwo sosny, o rozmiarach i kształtach przepięknych i imponujących. Wyrastają one na lekkofalistej, słabo wzniesionej, a często bagnistej równinie, na której zalegają piaski, rzadziej gliny lodowcowe i głazy, przyniesione z północnej macierzy lodu. W dolinach rzecznych tam i sam pojawiają się wydmy piasków lotnych. W wielu miejscach potworzyły się bagniska torfowe z gnijących turzyc, z rokiet a najczęściej — olch. W lasach mieszanych, rosnących na zboczach wydm piasczystych, zbiegających ku bagnom, dęby i graby zaczynają wypierać sosnę, dochodząc tu do wysokości 23 metrów.
W lasach tych i borach, przez które szedł szlak najazdów Jadźwingów na serce Mazowsza, z biegiem czasu pobudowano wielką ilość kaszteli i wsi szlacheckich, dla obrony przed napastnikami. Osiedla te musiały mieć połączenie ze sobą, aby w potrzebie nagiej pomoc nadążyć mogła rychło. Toteż powstała w puszczy cała sieć przerębów, które, coraz bardziej się szerząc i mnożąc, potworzyły rozległe polany, gdzie osiadać zaczął lud rolny i dalej trzebił puszczę, rządzoną przez biskupów płockich, w Broku mających swego rezydenta w pięknym zamku, zburzonym w w. XVII-ym przez Szwedów. Z czasów tych pozostał kościół z cegły, nietynkowany, w stylu polskiego gotyku, o szczytach zębatych, ozdobionych niszami. W kościele tym przechowały się dobre obrazy i renesansowa ambona. Od Broku szosa przecina bory Jegiel i dobiega do miasteczka Ostrów, na skraju puszczy leżącego. Zbudował je, jako osadę łowczą, Bolesław IV, książę Mazowiecki w r. 1410 i tu niejedna odbyła się rozprawa z Jadźwingami. Teraz jest to spore, przemysłowe i handlowe miasteczko, leżące na linji kolejowej, przecinającej puszcze mazowieckie. Bory, otaczające niegdyś miasto, należały do książąt mazowieckich i posiadały zaledwie kilka osad. Puszcza zaś „biskupia“ ciągnęła się prawym brzegiem Bugu, gdzie powstały wsie: Brańszczyk i Brok, oraz gród książęcy Nur. Na początku w. XVII-go pod Ostrowem stał pałac królewski. W mieście pozostały kościoły, istniejące z końca XVIII stulecia. — Założono tu w nowszych czasach plantacje morw i hodowlę jedwabników.
Jednak za najstarsze osiedle tej puszczy należy uznać Drohiczyn, który, jako stolicę swoją, założyli w r. 1061 dawni posiadacze tych ziem — Jadźwingowie. Zmuszeni byli jednak oddać ten gród w w. XII-ym książętom mazowieckim, ci zaś w r. 1237 osiedlili w nim jak też i na puszczańskich zastawach
pomiędzy Bugiem a Nurem — braci dobrzyńskich — zakonnych rycerzy, broniących Mazowsza od strony ruskiej rubieży. W trzy lata potem zakon ten wraz ze wszystkiemi grodami i wsiami zniknął, stratowany kopytami koni najeźdźców mongolskich. Do r. 1657 rozwijał się Drohiczyn coraz bardziej, ale wtedy właśnie Rakoczy ze Szwedami spalił go i zmiótł z powierzchni ziemi dawny zamek. Obecnie pozostały żałosne szczątki grodziska i duże pieczary. Wojewoda Aleksander Ossoliński usiłował podnieść miasto, w którem chociaż założone zostały kolegjum jezuickie, dwie wyższe uczelnie bractwa Jezusowego i o.o. pijarów, lecz mimo wszystko do dawnej świetności dojść już nie mogło. Kościół św. Trójcy powstał w pierwotnych swych zarysach w r. 1350. Mieszczanie Drohiczyna trudnią się tradycyjnie rolnictwem i rybołówstwem. W wojnie polsko-bolszewickiej miasto to odegrało znaczną rolę, toczyły się tu bowiem w sierpniu 1920 r. zacięte walki pomiędzy pierwszą dywizją legjonową a oddziałami II, XVII i XXVII czerwonych dywizyj bolszewickich; zakończyły się one zagarnięciem przez nasze wojsko sztabów, jeńców i taborów oraz cofnięciem się nieprzyjaciela w popłochu. Teraz małe to i biedne miasteczko zapewne nic nie wie o swej burzliwej przeszłości.
Nad Bugiem, na południowo-zachodnim krańcu Puszczy Białej leży Wyszków. Należał on od w. XIII-go do katedry płockiej, a biskupi mieli tu swój pałac. Zygmunt I zbudował most przez Bug. Mieszkał tu i zmarł Karol Ferdynand Waza, biskup płocki, syn Zygmunta III, o czem świadczy obelisk z krzyżem i herbem Wazów — snopem. Wyszków został niemal zupełnie zniszczony przez Szwedów, a zaraza morowa zdziesiątkowała ludność miasta i okolic. Biskupi Ścibor i Szembek ufundowali tu świątynie. Ten ostatni dostojnik kościoła wystawił kościół parafjalny w r. 1793, gdzie w wielkim ołtarzu stoi piękna z w. XV. rzeźba w drzewie, przedstawiająca św. Idziego, druga statua św. Anny znajduje się w bocznym ołtarzu. Szosa z Wyszkowa przez grunta orne dobiega znów do borów, przecina je i, po przekroczeniu Narwi, doprowadza do znacznego, malowniczo położonego Pułtuska. Ładne gmachy, dobrze utrzymana jezdnia i chodniki asfaltowe. Istnieje tu ożywiony handel i przemysł drobny. Była to tarcza Płocka od wschodu, dla obrony przed Prusakami i Jadźwingami. Tu też płonęła pochodnia wiedzy i wiary katolickiej. Miasto leży poniżej ujścia rzeki Pałty, w dolinie Narwi, przeciętej dwiema jej gałęziami. Okolice lesiste i malownicze. Miasto stało się w r. 1875 pastwą ognia, lecz szybko się odbudowało i ozdobiło bulwarem kasztanowym. Pułtusk był najdalej na wschód wysuniętą strażnicą w obliczu puszcz nadnarwiańskich i nadbużańskich. Za pogańskich jeszcze czasów istniała tu osada, gdzie stała świątynia, było miejsce sądne i cmentarzysko z grobami popielnicowemi. W przywileju z r. 1203 Konrad Mazowiecki wspomina „castrum Poltowsko cum castellatore suo“, uznając tę osadę za punkt strategiczny i obronny, za siedzibę sądu, składnicę danin, dziesięcin królewskich i rynek okrężny. Stąd też rycerz Gunter — „princeps territorii pultovensis“, czynił wyprawy przeciw Prusakom, tyłami opierając się o Pułtusk. Kiejstut zburzył zamek i spalił miasto. Z końcem w. XIV Pułtusk wchodzi w okres stopniowego i spokojnego rozwoju, aż zdobywa sobie sławę wskutek powstania tu kolegjum jezuickiego, jako oddziału akademji krakowskiej. Szlachta ze wschodu i zachodu posyła tu swoich synów, pragnących wykształcenia. Rozpoczął tu swoją działalność Piotr Skarga; profesorem był Jakób Wujek i jego uczeń, poeta Stanisław Grochowski; w kolegjum pułtuskiem nauki pobierali znakomity poeta łaciński, Maciej Sarbiewski, Andrzej Batory, biskup warmiński, i Jerzy Ossoliński, późniejszy wielki kanclerz koronny, jeden z najbardziej oświeconych mężów swej epoki, erudycją swoją zdumiewający uczonych kardynałów w Watykanie i dwór angielski. Najstarszym zabytkiem Pułtuska jest zmieniony już i przebudowany kościół Najświętszej Maryi Panny z w. XIII. Kolegjata jezuicka, pełna zniszczonych portretów biskupów, została odrestaurowana. Skarbiec jej posiada krzyż i kielich z w. XV-go; bardzo cenny jest również obraz Zdjęcia Zbawiciela z krzyża, umieszczony w wielkim ołtarzu. Inne świątynie — św. Magdaleny, św. Krzyża, pobenedyktyński z obrazem Matki Boskiej Niepokalanego Poczęcia z r. 1524. Imponująco strzela ponad miasto stara gotycka wieża ratuszowa.
Ludność tutejsza, choć na słabych orze ziemiach, urodzaje miewa dobre. Poddostatkiem tu łapią ryb i podbierają miodu, trzymają sporo bydła, łąk bowiem nie braknie. Ulubionem zajęciem jest „lasowanie“, a więc ścinanie drzewa, klecenie i wiązanie tratew, no... i kłusownictwo. Dawne, fałdziste sukmany, katanki szare, wytkane w domu koszule płócienne, buty z cholewami i okrągłe kapelusze filcowe ustąpiły miejsca tandecie fabrycznej. Mazurzy białopuszczańscy są dobrymi i oszczędnymi gospodarzami. Znają się też na dyplomacji, bo „kulę“ — ów kij zakrzywiony, jako godło władzy sołtysa, oddają takiemu sąsiadowi, na którego najłatwiej mogą wpływ swój wywierać. Zabobony i stare obyczaje znikły tu niemal zupełnie, co się objaśnia tem, że wielu mężczyzn i dziewczyn pracowało już po miastach, gdzie łyknęło cywilizacji i nauczyło się drwić ze wszystkiego, co jest „pradziadowskie“, starożytne i dawne, co „myszką trąci“. Zmieniło się to wszystko wraz z puszczą, która zrzedła i zmalała... Poszarpana na strzępy, po krawędziach okrajana dziwacznie, pełna piasków, wybijających się spod wykarczowanych pni, szerokich bieli, gdzie powstały osady lub gdzie na wiosnę zielenią się łąki i łany, — nie może już być karmicielką, obrońcą i źródłem rozkoszy łowieckiej dla Mazura puszczańskiego, traci więc on związek z nią, przestaje rozumieć jej mowę i zapomina o wszystkiem, co w puszczy powstało i do potęgi
doszło. Nikły to już skrawek wielkich kniej, co ongiś całe Mazowsze zalegały, i nie każdy z Mazurów pojmuje, że bronią te bory dostępu do Bugu i dróg do Warszawy, wiernie służąc ojczyźnie do chwili aż z hukiem runie ostatni pion sosnowy i ostatni dąb rozstrzępi się na szczap, gdy w jego głowicę niszczący piorun uderzy.
Od pojezierza pruskiego, od jezior augustowskich do Niemna, Narwi i Bugu stoi na odwiecznej straży ziemi polskiej puszcza — jedyna, aczkolwiek na ostrowy, szmaty, smugi i skrawki przez ludzi i dzieje podzielona, porwana, pocięta. Z prawego brzegu Bugu przerzuca się na drugą jego stronę i tu — staje — najeżona, groźnie zadumana. Jeden jej pas przeciągnął się od Białej Podlaskiej ku Mazowieckiemu Mińskowi, skupiając się w lasach Jata, gdzie na bajorzyskach i torfach jodły, łapy swe i rosochy ku ziemi pochyliły, pieszcząc ją i tuląc. Druga smuga, znaczna zielonym, przerywanym szlakiem, ponad Wisłę od Radomia aż do samej Warszawy, opowiada o świetności królewskiej puszczy Kozienickiej i przerzucając echa swe rozgłośne aż po Bzurę i Utratę, bo tam, na krawędzi wysokiego spychu wiślanego, siostrzyca jej — puszcza Kampinowska słucha, wpierając korzenie swoje w wydmy piasczyste, w porosty białe, w mchy zielone, w runo, zdobne w kiście jagód krwawych i w aksamity darniny łąkowej.
Puszcza — matka! Karmicielka, dobrodziejka i ostatnia ucieczka w biedzie, kiedy już skądinąd ratunku nie było! Tu się kryli Mazurzy z żonami i dziećmi, gdy krwawy najazd szalał w kraju, tu
uwozili i uprowadzali dobytek i chudobę swoją, zasiekami się zasłaniali i ogniem, gdyż „czerwonego kura“ puszczali, a on — szalony i wściekły — miotał się, zżerając smolne iglice i gałęzie żywiczne sosen i świerków, wrogowi drogę zamykał i palił bez miłosierdzia. Puszcza ta przecież ocaliła Mazowsze w dobie nawały mongolskiej. Ledwie umknęły za Dniepr lotne watahy jeźdźców skośnookich, wynurzał się z puszczy lud mazurski, dawne siedziby podnosił ze zgliszcz i rumowisk i ziemię „ruszał“ lemieszem. Głód, zaraza morowa, ucisk nieprawy — wszystko przetrwał Mazur w swych puszczach rodzimych. Umiał on zdobyć w niej pożywienie obfite, boć różnego zwierza tropił i „skradał“ na grzędach żubrowych, turzych i jelenich, ptaki w sidła chwytał, a ryby w sieci, zbierał jagody leśne, orzechy i bedłki — grzyby jadalne; zarazy się nie bał, bo niesporo jej było srożyć się w kniei, gdzie upojne zapachy żywiczne zdrowie niosły i życie; z wroga lub
prześladowcy drwił sobie Mazur puszczański, któż bowiem wyśledzić go i w ręce dostać potrafił w matecznikach, uroczyskach i ostępach nieznanych, wśród moczarów sitowych, na kępach, po trzęsawiskach zdradliwych? Teraz również puszcza żywi i wspiera ludność osad leśnych. Ileż to tysięcy wieśniaków z puszcz żyje? One przecież karmią drwali, smolarzy, kołodziejów, bednarzy, flisaków, węglarzy, leśników, gajowych, plecionkarzy i innych jeszcze bez liku. W mroku kniei biją z piersi ziemi źródła rzek naszych — wartkich potężnych, pełnowodnych. — Państwo, co puszcze swoje opieką mądrą osłoniło, ma w nich skarbiec bogactw wielkich i obronę w dobie wojny i napaści. Ich ściany zielone przegradzają wszystkie drogi wolne ku sercu Polski — Warszawie, zwężają szlaki ataku i dopomagają w zwycięstwie. Gdy wicher przemknie nad ziemią naszą, a rozkiwają się, rozmiotają zielone głowice borów, grondów i rozległych zasięgów puszczańskich, — w rozgwarze konarów, w trwożnym poszumie listowia, w cichych pluskach jezior odzywa się saga tajemna i przemożna, co nie o przeszłości jedynie gaworzy, ale rzuca odważne i mocne hasła na przyszłość promienną, widzialną z podniebnej wyżyny, a w ciszy i skupieniu kniei wyczuwaną tak ostro i tak radośnie.
W czasach wszystkich trzech wojen naszych z Rosją w r. 1831, 1863 i wreszcie w r. 1920-ym napastnicy i zaborcy dotkliwie odczuwali obronną moc „zielonego pancerza“ ziemi polskiej. Jakżeż często małe nawet oddziały powstańcze i wojsk regularnych stawiały skuteczny opór nieprzyjacielowi, opierając się o opiekuńcze ramiona puszczy. W historji wojny r. 1920-go kilka dobrze przez Tuchaczewskiego, Budennoja i Gaj-chana pomyślanych manewrów strategicznych rozbiło się o wierną pierś rodzimej puszczy. Każde drzewo w kniei, każde bajorzysko, gąszcz podszytu i zdradliwe halizny bagienne, gdzie na okrytej rzęsą powierzchni jeziorek puszczańskich kwitną grążele i śmiga po ich liściach kulik samotnik, — cała puszcza od skraju i do skraju broniła ziemi naszej i jej krwią zdobytej wolności.
Ten tom „Cudów Polski“ ogarnia części różnych ziem, wchodzących w skład naszej Ojczyzny, a to dlatego, że ma za zadanie dać opis największego kompleksu puszcz, które przetrwały do naszych czasów, jako resztki wielkich puszcz Mazowieckich, wchłaniając w siebie różne dzielnice historyczne. Autor, studjując zagadnienia puszcz i zwiedzając je, widział przed sobą potężny wał zielony, broniący naszej, niczem nie osłoniętej od wschodu i północy, Ojczyzny.
Opisane w tym tomie puszcze Białowieska, Świsłocka, Augustowska, Knyszyńska, Zielona i Biała w r. 1920-ym — jak ongiś za czasów Leszka Czarnego i Jagiellonów — ta prawdziwa zielona granica obronna odegrała znowu wielką rolę. Pozatem bogactwa, zgromadzone w nich, malowniczość i potężny wpływ puszcz na wyobraźnie zwiedzających je i na poznanie piękna krajobrazu ojczystego z jego borami, jeziorami, wartami rzek i zielenią łąk pobudza również do zamknięcia tych najrozleglejszych puszcz naszych w osobnym tomie.
Autor zwiedzał puszcze niejednokrotnie i wyczuł je, jako pisarz, podróżnik i myśliwy, ale poza autopsją wykorzystał również niezmiernie poważny materjał naukowy, do różnych odnoszących się dziedzin. Fachowcom, władzom administracyjnym i leśnym i wszystkim sprzyjającym jego pracy, autor wyraża szczerą wdzięczność.
Jeżeli młodzież nasza, turyści i sportowcy znajdą w tym tomie bodziec do głębszego poznania i umiłowania puszcz polskich, do zrozumienia znaczenia ich dla państwa i szlachetnej dumy, iż wszędzie tu przetrwała polskość, uosobiona w cichych dworkach i chatkach ludzi pracowitych, a niezłomnych jak stare rozłożyste dęby puszczańskie — autor będzie się czuł całkowicie wynagrodzonym za swoją pracę, z miłością i zapałem wykonaną.
BAHAN Piotr w Sopoćkiniach: 39, 64, 66g, 85gd, 89gd, 104.
BUŁHAK Jan w Wilnie: 10, 34g, 65d, 92, 108, 109, 216, 217gd, 235.
CENTRALNE BIURO INWENTARYZACYJNE ZABYTKÓW SZTUKI M. W. R. i O. P. w Warszawie: 82, 83, 123gśd, 136, 139, 140, 143, 149gd, 190, 222, 226, 227, 231lśp, 234.
GABINET RYCIN BIBLJOTEKI UNIWERSYTECKIEJ w Warszawie: 124/125.
ILUSTROWANY KURJER CODZIENNY w Krakowie: 32d, 164, 221d.
JARMOŁOWICZ Jan w Wołkowysku: 131d, 189g, 195.
KARPIŃSKI J. J. Dr. w Białowieży: 8, 9, 16, 24/25, 35, 37g, 152, 154, 155, 156, 159, 160gśd, 165gd, 162, 163gd, 166, 169, 170, 176, 180g, 181d, 184, 185, 186, 196.
KILARSKI Jan w Poznaniu: 200, 201gd.
„KŁOSY“ — roczniki czasopisma z lat 1875 do 1882: 7g (1882), 47 (1882), 50 (1875), 51d (1875), 72d (1873), 207d (1875).
LATANOWICZ St. w Poznaniu: 22, 189d, 206d.
ŁUBIŃSKI Jan w Wołkowysku: 132, 133gd, 134, 135, 144, 145gd, 146g, 150, 193d, 194g, 199gd.
ŁUNIEWSKI St. w Białowieży: 20, 29, 30, 33gd, 151g, 153, 173, 174, 175gd, 179, 180d, 181, 193g, 194d.
PARDO St., ks. w Sejnach: 96, 97.
PARK NARODOWY w Białowieży: 1, 6, 27, 161, 187.
PHOTO-PLAT w Warszawie: 31, 34d, 36, 37d, 54, 60, 69, 77, 89ś, 90g, 101.
POL. TOW. TURYST. KRAJOZNAWCZE — Zarząd Główny w Warszawie: 40/41, 76gd, 90d, 123, 146d, 203g, 204gd, 205, 208, 209, 210, 211gd, 212/213, 215ś, 218, 219, 220, 221g, 225, 228.
POL. TOW. TURYST. KRAJOZNAWCZE — Oddział w Suwałkach: 53gd, 65g, 78g.
„PRZYJACIEL LUDU“, czasopismo, rocznik 1835: 42g, 72g, 111.
RAKOWSKI Wiesław, Dr. w Poznaniu: 188.
ROTSZTEJN J. w Augustowie: 13, 38gd, 57, 63, 66d, 70, 71gd, 75, 78d, 79g, 80/81, 84, 95, 98, 99, 100, 102gd.
RYBOTYCKI Tomasz w Przemyślu: 32g, 103, 115.
SAWICKI Kazimierz w Białymstoku: 79d, 86gd, 91, 112, 113, 118, 119gd, 120, 121, 122, 127d, 128gd, 129, 130, 131g, 203d, 214gd, 215gd.
SUNDERLAND J. w Warszawie: 202.
TOW. PRZYJACIÓŁ NAUK w Poznaniu: 7d, 19, 23, 26, 27d, 43g, 44, 45, 58g, 182gd.
„TYGODNIK ILUSTROWANY“ — roczniki czasopisma z lat 1863—1898: 3 (1863), 14 (1879), 15 (1867), 20 (1887), 21 (1882), 42d (1863), 43d (1863), 46 (1877), 48 (1866), 49 (1866), 51g (1891), 52 (1882), 58d (1865), 59 (1865), 105gd (1888), 106 (1885), 107 (1885), 110 (1866), 114 (1863), 116/117 (1887), 127g (1898), 151 (1860), 183 (1881), 206g (1870), 207g (1870), 232 (1865), 233g (1873), 233d (1867).
ZAKŁAD HISTORJI SZTUKI UNIWERSYTETU IM. MARSZAŁKA PIŁSUDSKIEGO w Warszawie: 141gd, 142gd.
niewymienieni w podpisach pod ilustracjami:
- ↑ by upiększyć ten leśny pałac