Rękopis znaleziony w Saragossie/Dzień czterdziesty pierwszy

<<< Dane tekstu >>>
Autor Jan Potocki
Tytuł Rękopis znaleziony w Saragossie
Redaktor Jan Nepomucen Bobrowicz
Wydawca Księgarnia Zagraniczna (Librairie étrangère)
Data wyd. 1847
Druk F. A. Brockhaus
Miejsce wyd. Lipsk
Tłumacz Edmund Chojecki
Tytuł orygin. Manuscrit trouvé à Saragosse
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tom V
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
Rękopis znaleziony w Saragossie, dzień 41. Nagranie LibriVox w wykonaniu Niny Brown.
Artykuł w Wikipedii Artykuł w Wikipedii
DZIEŃ CZTERDZIESTY PIERWSZY.

Sposób ten zatrzymywania podróżnych wydał mi się nieco dziwacznym, chciałem nawet przełożyć w tym względzie naczelnikowi pewne moje uwagi; ale cygan o wschodzie słońca kazał zwinąć obóz i poznałem po głosie z jakim wydawał rozkazy, że rady moje pozostałyby bez skutku.
Tym razem, posunęliśmy się tylko o kilka staj, do miejsca które musiało było niegdyś uledz trzęsieniu ziemi, gdyż spostrzegliśmy ogromną skałę, prawie na dwoje rozłupaną. Zjedliśmy obiad, poczem każdy odszedł do swego namiotu.
Nad wieczorem, udałem się do naczelnika, posłyszałem bowiem w jego namiocie nadzwyczajną wrzawę. Zastałem tam dwóch Amerykanów i potomka Pizarrów, który z gwałtowną natarczywością dopominał się o oddanie mu wigoni. Naczelnik słuchał go cierpliwie, pokora ta jednak ośmielała Señora Hierro Sangra tak, że coraz głośniej zaczął wrzeszczeć nieszczędząc przydomków: łotra, złodzieja, rozbójnika i tym podobnych. Natenczas, naczelnik gwiznął przeraźliwie i w jednej chwili namiot napełnił się uzbrojonymi cyganami. Na ten widok niespodziewany, Señor Hierro Sangre, coraz zniżał głos, wreszcie tak zaczął drżeć że zaledwie można było dosłyszeć co mówił. Naczelnik widząc go uspokojonego, podał mu przyjaźnie rękę i rzekł: «Wybacz dzielny Peruwianinie, pozory walczą przeciw mnie i pojmuję słuszny twój gniew, ale pójdź tymczasem do margrabiego Torres Rowellas i zapytaj go czyli nie przypomina sobie pewnej pani Dalanosy, której siostrzeniec powodowany jedynie grzecznością, podjął się zostać vice-królową Mexyku, na miejscu panny Rowellas. Jeżeli dotąd nie zapomniał o nim, proś go aby raczył zaszczycić nas swemi odwiedzinami.»
Don Gonzalw de Hierro Sangre zachwycony że nie gorzej skończył się wypadek który zaczynał go mocno niepokoić, przyrzekł co do słowa wypełnić dane mu polecenie. Po jego odejściu, cygan rzekł do mnie: «Dawnemi czasy, margrabia Torres Rovellas szczególne miał upodobanie do romansowości, trzeba zatem przyjąć go w miejscach któreby mogły mu się podobać.» Weszliśmy w rozpadlinę skały, ocienioną z obu stron gęstemi zaroślami i nagle uderzył mnie widok przyrody całkiem odmienny od tych jakie dotychczas widziałem. Ostre skały, tu i owdzie poprzerywane kwiecistemi pagórkami, otaczały jezioro ciemno zielonej i przezroczystej wody. Gdzie tylko skały zachodziły w wodę, drobne ścieżki wykute w kamieniu prowadziły z jednego pagórka na drugi. W innych miejscach woda wpływała do jaskiń podobnych do tych jakie zdobiły wyspę Kalipsy. Były to czarowne schronienia, upał nigdy tam nie dochodził i orzeźwiająca kąpiel zdawała się wzywać przechodnia. Głębokie milczenie oznaczało że oddawna żaden człowiek w te miejsca się nie przedarł. «Oto jest — rzekł naczelnik — mała prowincya mego państwa w której przepędziłem kilka lat życia, jeżeli nie najszczęśliwszych to przynajmniej najmniej burzliwych. Ale wkrótce zapewne przybędą dwaj Amerykanie, zobaczymy czy niema jakiego schronienia gdziebyśmy mogli z przyjemnością ich oczekiwać.» Po tych słowach weszliśmy wszyscy do jednej z najpowabniejszych jaskiń i niebawem spostrzegliśmy zbliżających się obu starców.
«Możeż to być — rzekł jeden z nich — abym po tylu latach znowu spotykał człowieka który w młodości mojej wyświadczył mi tak ważną przysługę? Często dopytywałem się o ciebie, donosiłem ci nawet o sobie podczas gdy znajdowałeś się jeszcze przy kawalerze Toledo, ale odtąd.....»
«Tak jest, odtąd — przerwał stary naczelnik — trudniej było mnie wynaleźć, dziś jednak gdy znowu jesteśmy razem, spodziewam się że uczynisz mi Señor zaszczyt przepędzenia kilku dni w tem schronieniu. Po trudach tak męczącej podróży, sądzę że wypoczynek nie będzie zbytecznym.»
«W istocie, jest to zaczarowana okolica,» rzekł margrabia.
«Za taką przynajmniej uchodzi — odpowiedział cygan. — Za panowania Arabów, nazywano to miejsce: Afrit hamanik, czyli djabelską łaźnią, dziś okolica nosi nazwę: Los Frita. Mieszkańcy Sierra Moreny lękają się do niej zbliżać i wieczorami opowiadają sobie tysiączne o niej dziwaczne przygody. Zdało mi się że niemam przyczyny wyprowadzać ich z błędu, dla tego prosiłbym nawet aby większa część waszego orszaku pozostała zewnątrz doliny, tam gdzie roztasowałem mój własny obóz.»
«Z największą chęcią — odrzekł margrabia — pozwól tylko abym wyjął z pod tego prawa moją córkę i przyszłego mego zięcia.»
Za całą odpowiedź, naczelnik skłonił się głęboko i posłał swoich ludzi dla przeprowadzenia rodziny i kilku służących margrabiego.
Podczas gdy cygan oprowadzał swoich gości po dolinie, Velasquez podjął kamyk i rzekł: «Nie ma wątpienia że w każdej z naszych hut szklannych, możnaby topić ten kamyk bez przymieszania obcej materyi. Jesteśmy tu w kraterze dawno wygasłego wulkanu. Z wnętrza tego przewróconego ostrokręgu, możemy dojść jego głębokości i obrachować siłę zużytą na jego wydrążenie. Warto się nad tem głębiej zastanowić.» Velasquez zadumał się przez chwilę, dobył tabliczek, zaczął coś na nich pisać, poczem dodał: Mój ojciec miał nader jasne pojęcie o wulkanach. Podług niego, siła odśrodkowa rozwijająca się w ognisku wulkanu, jest daleko wyższą od siły bądź pary wodnej, bądź też zapalonej saletry i ztąd wnosił: że ludzie przyjdą kiedyś do poznania płynów, których skutki wytłumaczą im większą część zjawisk natury.»
«Mniemasz pan zatem — rzekła Rebeka — że wulkan wydrążył to jezioro?»
«Nie inaczej — odparł Velasquez — skład kamienia i kształt jeziora dostatecznie nam tego dowodzą. Podług objętości przedmiotów jakie spostrzegam na przeciwnym brzegu, przypuszczam że średnica jeziora wynosi około trzydziestu sążni, pochyłość zaś wewnętrzna mając siedmdziesiąt stopni, wnoszę że ognisko musiało znajdować się na 413 sążni głębokości, z czego wypadnie nam wstrząśnienie dziewięciu milionów, siedmiu kroć trzydziestu czterech tysięcy, czterysta pięćdziesięciu pięciu sążni kwadratowych materyi. Powiedziałem zaś już że siły natury dotąd nam znajome w jakiejkolwiek ilości zebrane nie byłyby w stanie sprawienia podobnego skutku.»
Rebeka chciała odpowiedzieć na to dowodzenie, gdy wtem wszedł Margrabia z swoją rodziną; ponieważ zaś rozmowa ta nie byłaby równie dla wszystkimi zajmującą, naczelnik przeto, chcąc położyć koniec matematycznym zagłębianiom Velasqueza, rzekł do swego gościa: «Kiedym cię znał, Señor, byłeś piękny jak anioł i tkliwy jak młoda dziewczyna. Związek twój z Elwirą, musiał być pasmem niewypowiedzianych rozkoszy. Zrywałeś róże na drodze życia, nie tykając wcale cierni.»
«Nie zupełnie — odrzekł margrabia. — Wprawdzie uczucia tkliwe może pochłoniły zbyt wielką część mego życia, ale z drugiej strony, ponieważ nie zaniedbałem żadnego obowiązku uczciwego człowieka, mogę zatem śmiało przyznać się do moich słabości. Usiedliśmy w miejscu nader przyjaznem do romansowych opowiadań i jeżeli chcecie, dam wam poznać historyę mego życia.»
Całe towarzystwo z rozkoszą przyjęło oświadczenie margrabiego, który zaczął w te słowa:

HISTORYA MARGRABIEGO TORRES ROVELLAS.

Gdy wszedłeś do Teatynów, mieszkaliśmy jak wiesz niedaleko ciotki twojej Dalanosy. Matka moja często chodziła odwiedzać siostrzenicę swoją Elwirę, ale nigdy mnie z sobą nie brała. Elwira wstąpiła do klasztoru, udając chęć zostania zakonnicą i nie wypadało aby przyjmowała odwiedziny młodego chłopca. Tak, wystawieni byliśmy na wszystkie dolegliwości rozłączenia, którą o ile możności osładzaliśmy sobie jak najczęstszemi listy. Matka moja zwykle je odnosiła, chociaż zawsze wzdragała się, utrzymując że nie tak łatwo było otrzymać dyspensę z Rzymu i że według zasad, dopiero po uzyskaniu takowej, mieliśmy prawo pisywania do siebie. Pomimo jednak tych skrupułów, nie zaprzestała noszenia listów i przynoszenia mi odpowiedzi. Co się tyczy majątku Elwiry, nikt nie śmiał go ruszyć, gdyż od chwili jej obłóczyn miał przejść na poboczną linię rodziny Rovellas.
Ciotka twoja mówiła mojej matce o swoim wuju Teatynie jako o biegłym i rozsądnym człowieku, który mógł jej poradzić względem pozyskania dyspensy. Matka moja z wdzięcznością podziękowała twojej ciotce i napisała do ojca Santez, który znalazł sprawę tę nader ważną i zamiast odpowiedzi sam przybył do Burgos z pewnym radcą nuncjatury.
Ten ostatni przybrał zmyślone nazwisko z powodu tajemnicy jaką chciano osłonić całą tę sprawę. Postanowiono że Elwira przez sześć miesięcy zostanie w nowicyacie, po których gdy pokaże się że ominęła ją chęć do powołania zakonnego, będzie tylko mieszkała w klasztorze jako osoba wysokiego stanu z przyzwoitym orszakiem, to jest z kobietami wraz z nią zamkniętemi, nadto że będzie miała osobny dom zewnątrz klasztoru, zbytkownie urządzony, osadzony służbą zupełnie tak jak gdyby go zamieszkiwała. Osobne pokoje przeznaczone były dla mojej matki, która wkrótce się do nich przeniosła, i dla kilku prawników zajmujących się szczegółami opieki. Ja tymczasem miałem udać się z nauczycielem do Rzymu, radca zaś niebawem miał wyjechać za nami. Ten ostatni jednak zamiar nie przyszedł do skutku, gdyż uznano mnie za młodym abym śmiał prosić o dyspensę, i dwa lata upłynęły za nim opuściłem Burgos.
Podczas tych dwóch lat, każdego dnia widywałem za klauzurą Elwirę, resztę zaś czasu obracałem na pisanie do niej listów lub czytanie romansów, z których po większej części czerpałem myśli do moich oświadczeń miłosnych. Elwira czytywała te same książki i w tymże duchu mi odpowiadała. W ogóle do całej tej korrespondencyi, nie wiele zużyliśmy naszych własnych myśli, ale nasze uczucia były prawdziwemi, albo raczej prawdziwie mówiąc, czuliśmy silny, wzajemny ku sobie pociąg. Krata dzieląca nas, podniecała naszą miłość, krew wrzała w nas całym ogniem młodości tak, że mogę powiedzieć, iż oboje byliśmy na pół obłąkani.
Nadszedł czas do wyjazdu. Chwila pożegnania była okropną. Nie wyuczyliśmy się ani też udawali naszej boleści. Elwira zwłaszcza była w przerażającym stanie; lękano się o jej zdrowie. Ja z większą odwagą znosiłem moje cierpienia, które rozrywki podróży więcej jeszcze uśmierzały. Wiele także byłem winien mojemu mentorowi, który wcale nie zakrawał na pedanta wydobytego z pyłu szkolnego, ale przeciwnie był dawnym wojskowym i jakiś czas nawet przepędził na dworze Madrytu. Nazywał się Don Diego Santez i był blizkim krewnym Teatyna tegoż nazwiska. Człowiek ten, równie przenikliwy jak obeznany ze zwyczajami świata, starał się tysiącznemi sposoby sprowadzić mój umysł na drogę prawdy, ale usiłowania jego nie bardzo mu się udawały. Przybyliśmy do Rzymu i natychmiast udaliśmy się do Signora Ricardi, wysokiego urzędnika, mającego znaczny wpływ, szczególniej zaś dobrze widzianego od OO. Jezuitów, którzy pod ówczas rej wodzili w Rzymie. Signor Ricardi, człowiek dumnej i wyniosłej postaci, z wielkim krzyżem djamentowym na piersiach, przyjął nas dość uprzejmie i oznajmił że znał powód dla którego przyjechaliśmy do Rzymu, że sprawa nasza wymagała tajemnicy i że nie powinniśmy byli zbyt słaniać się po towarzystwach: «Wszelako, dodał, słusznie uczynicie często do mnie przychodząc. Zajęcie jakie wam będę okazywał zwróci powszechną na was uwagę, unikanie zaś rozrywek światowych pokaże skromność, której powszechny widok będzie mógł wiele wam pomódz. Ja tymczasem wybadam usposobienie umysłów ś. kollegium dla waszej sprawy.»
Poszliśmy za radą Ricardego. Z rana zwiedzałem starożytności Rzymu, wieczory zaś przepędzałem w willi, którą nasz opiekun posiadał niedaleko pałacu letniego Barberinich. Margrabina Baduli przyjmowała gości. Była to młoda wdowa która mieszkała u Ricardego nie mając bliższych krewnych. Tak przynajmniej ludzie mówili, prawdy bowiem nikt nie wiedział, gdyż Ricardi był rodem z Genui, mniemany zaś margrabia Baduli, umarł w zagranicznej służbie.
Młoda wdowa posiadała wszelkie przymioty jakich potrzeba było do uprzyjemnienia domowego pożycia. Z ujmującą postacią, łączyła grzeczność dla wszystkich, niewystępującą jednak z granic najściślejszej godności. Wszelako zdało mi się że spoglądała na mnie bardziej przyjaznem okiem niż na drugich i okazywała mi pewną przychylność, która zdradzała się w szczegółach niepostrzegalnych dla reszty towarzystwa. Poznałem te tajemne spółczucia, jakiemi wszystkie romanse są przepełnione, i żałowałem panią Baduli że zwracała swoje zapały do człowieka który żadnym sposobem nie mógł jej odpłacać wzajemnością. Pomimo to, chętnie wdawałem się w rozmowę z margrabiną i rozprawiałem z nią o ulubionym moim przedmiocie, to jest o miłości, o różnych sposobach kochania, o różnicy między uczuciem a namiętnością, między stałością a wiernością. Zgłębiając jednak ważne to zagadnienie z piękną Włoszką, nigdy myśl mi nie przyszła żebym mógł jakimkolwiek sposobem stać się niewiernym Elwirze. Listy moje do Burgos zawsze ten sam cechował zapał.
Pewnego dnia udałem się do willi bez mego mentora. Niezastawszy Ricardego, zwróciłem kroki do ogrodu i zaszedłem do jaskini osłonionej gęstemi drzewami jaśminu i akacyi. Zastałem tam margrabinę pogrążoną w głębokiem dumaniu z którego wyrwał ją szelest jaki wchodząc sprawiłem. Żywe zadziwienie, które za mojem wejściem wybiegło jej na lica, dało mi prawie do zrozumienia, że ja byłem jedynym przedmiotem jej marzeń. Ocknęła się jednak, posadziła mnie obok siebie i zaczęła zwykłem we Włoszech zapytaniem: Lei a girato questa matina? Czy chodziłeś pan na przechadzkę tego poranku?» Odpowiedziałem że byłem na Corso, gdzie widziałem wiele pięknych kobiet, między któremi najpiękniejszą była margrabina Lepari.
«Nieznasz więc pan piękniejszej?» zapytała moja sąsiadka?
«Wybacz pani — odpowiedziałem — znam w Hiszpanji pewną młodą osobę daleko piękniejszą.»
Odpowiedź ta, musiała sprawić przykrość margrabinie, gdyż znowu utonęła w dumaniach, spuściła piękne oczy i wzrok pełen smutku utkwiła w ziemi. Dla rozerwania jej, zacząłem zwykłą rozmowę o uczuciach miłosnych, natenczas podniosła na mnie omdlewające spojrzenia i rzekła: «Doświadczyłeś pan kiedy tych uczuć które tak wybornie umiesz malować?»
«Bezwątpienia — zawołałem — stokroć nawet żywszych, stokroć bardziej tkliwych i to właśnie dla osoby, o której nadzwyczajnej piękności pani wspominałem.»
Zaledwie domówiłem tych słów gdy twarz margrabiny pokryła się śmiertelną bladością, padła na ziemię jak gdyby bez duszy. Nigdy dotąd nie zdarzyło mi się widzieć kobiety w podobnym stanie i sam niewiedziałem co począć, szczęściem spostrzegłem dwie służące na drugim końcu ogrodu, pobiegłem więc i przysłałem je na ratunek ich pani.
Następnie wyszedłem z ogrodu, rozmyślając nad szczególnem mojem zdarzeniem, podziwiając nadewszystko potęgę miłości i jak jedna jej iskierka padając na serce, mogła stać się przyczyną nieopisanych męczarni. Żal mi było margrabiny, wyrzucałem sobie że stałem się powodem jej cierpień, wszelako nigdy sobie nie wyobrażałem abym mógł, tak dla Włoszki jako dla jakiejkolwiek innej kobiety w świecie, zapomnieć o Elwirze.
Nazajutrz, poszedłem do willi, ale mnie nie przyjęto. Pani Baduli była mocno cierpiącą; jakoż w Rzymie głośno mówiono o jej chorobie, lękano się nawet o jej życie, ja zaś znowu dręczyłem się myślą: że stałem się niewinną przyczyną jej nieszczęścia.
Piątego dnia po tym wypadku, ujrzałem wchodzącą do mnie młodą dziewczynę, osłonioną mantylą, która jej całą twarz zakrywała. Nieznajoma rzekła mi tajemniczym głosem: «Signor forestiere, pewna umierająca kobieta pragnie koniecznie cię widzieć, pójdź za mną.» Domyśliłem się że chodziło o panią Baduli, nie śmiałem jednak opierać się życzeniom konającej. Powóz czekał na mnie na końcu ulicy, wsiadłem z osłonioną dziewczyną i przybyliśmy do willi.
Tylnemi ścieżkami dostaliśmy się do ogrodu, weszliśmy do jakiejś ciemnej alei, z tamtąd przez długi kurytarz i kilka równie ciemnych pokojów przybyliśmy do komnaty margrabiny. Pani Baduli podała mi śnieżną rękę, powiodła po mnie łzawemi oczyma i drżącym głosem przemówiła kilka słów, których z początku dosłyszeć nawet nie mogłem. Spojrzałem na nią. Jakże jej pięknie było z tą bladością. Wewnętrzne cierpienia konwulsyjne łamały jej rysy, na ustach jednak ulatywał anielski uśmiech. Ta sama kobieta, przed kilką dniami tak zdrowa i wesoła, dziś chyliła się już do grobu. Ja więc byłem owym niegodziwym który podciął ten kwiat w samym rozkwicie, ja miałem wtrącić w przepaść tyle wdzięków — na tę myśl serce ścięło mi się lodem, niewypowiedziany żal mnie ogarnął, pomyślałem że może kilkoma wyrazami mogę jej życie ocalić, padłem więc przed nią na kolana i przycisnąłem jej rękę do moich ust. Margrabina pochyliła głowę na moją szyję, krucze pierścienie jej włosów rozsypały się po mojej twarzy, pędzony niepojętem uczuciom wyznałem że ją kocham. Sam nie wiem kiedy, zapomniałem o Elwirze, a chociaż myśl o niej czasami wracała do mego serca, z drugiej jednak strony nie mogłem pozwolić umrzeć margrabinie. W istocie, nie widziałem w życiu tak czarującej kobiety.
«Boże miłości — zawołała Włoszka — ten którego kochałam powraca mi życie.» Uszczęśliwiony nadzieją powrotu do zdrowia, już sam nie wiem co mówiłem, duma z wszechmocności moich uczuć ogarnęła całą moją istotę, jedne oświadczenia ścigały drugie, odpowiadałem nie pytany i pytałem nie czekając odpowiedzi. Margrabina widocznie odzyskiwała siły. Tak przepędziłem cztery godziny, gdy służąca przyszła nam dać znać że czas było się rozłączyć. Odeszłem do powozu przeprowadzony przez moją przewodniczkę, która rzucała na mnie równie jak jej pani, płomienne wejrzenia. Byłem przekonanym że dobra dziewczyna tym sposobem wyrażała mi swoją wdzięczność, za przywrócenie zdrowia jej pani i uszczęśliwiony mojem powodzeniem, uściskałem ją z całego serca. W istocie wdzięczność młodej dziewczyny musiała być bez granic, gdyż oddała mi równie serdeczny uścisk.
Zaledwie jednak wsiadłem do powozu, gdy myśl że zdradzam Elwirę zaczęła niewypowiedzianie mnie dręczyć. «Elwiro — zawołałem — moja luba Elwiro, zdradziłem cię!.. nie jestem ciebie godnym!.. Przeklętą niech będzie chwila w której dałem się namówić na powrócenie zdrowia margrabinie!.» Tak wypowiedziałem wszystko co się zwykle mówi w podobnych wypadkach i wróciłem do domu z mocnem postanowieniem nie powracania więcej do margrabiny. —
Gdy gość nasz domawiał tych słów, cyganie przyszli po rozkazy do naczelnika, który poprosił dawnego przyjaciela aby raczył odłożyć na jutro dalszy ciąg opowiadania i sam odszedł.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autorów: Jan Nepomucen Bobrowicz, Jan Potocki i tłumacza: Edmund Chojecki.