<<< Dane tekstu >>>
Autor Bruno Winawer
Tytuł R. H. Inżynier
Podtytuł Komedja w 3-ch aktach
Wydawca Spółka Nakładowa „Odrodzenie“
Data wyd. 1922
Miejsce wyd. Lwów
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


AKT II.
Salon w mieszkaniu przy ul. Wspólnej. Drzwi wejściowe, drzwi balkonowe. Wnętrze przypomina zupełnie pokój Heysta w sanaiorjum. Posadzka ułożona z deseczek, które tworzą jakiś deseń: n. p. kwadrat z cieńszym krzyżykiem pośrodku. Na podłodze leży dywan tu i ówdzie zagięty. Meble w pokrowcach, lustro, żyrandol. W kącie nakryte zielonem suknem pudełko z narzędziami wypożyczonemi widocznie u stolarza, młotek, świderek i piła. Profesor PISTJAN siedzi w piżamie i pantofelkach, popija jakiś rumianek i wygląda wogóle nie świetnie. DORDOŃSKI, żywy i energiczny — jak zwykle, wyjmuje papiery z teki i ćmiąc papierosa, objaśnia.

DORDOŃSKI. Rzecz jest, jak widzisz, kochany Jasiu, na najlepszej drodze. Opowiadałem im cuda o tobie, o psychoanalizie. Wywarłem kapitalne wrażenie, reszta do ciebie należy.
PISTJAN (apatycznie). A co ja mam robić?
DORDOŃSKI. Zwołać ich tu wszystkich, zaprosić Naftolej, Piwpol, Spółkę Ziemiańską „Jaje“, Bank nadirowo-zenitowy, wypalić do nich frenetyczną mówkę, zagrzać do czynu. Dadzą, zobaczysz, dadzą. Sam Fyszman i Lifszyc da ze 25 miljonów, oni się ogromnie sprawami psychicznemi interesują. Założymy Towarzystwo akcyjne, ale akcji wcale nie puścimy na giełdę. Ty mnie nie słuchasz, Jasiu?
PISTJAN. Owszem, owszem... (idzie ku drzwiom, zamyka je, naśladując Heysta). Co mówisz?
DORDOŃSKI. Powinieneś wytłumaczyć finansistom, że w naszych czasach taki pensjonat dla warjatów, to poprostu złota żyła. Będziemy mieli komplety, prawdziwsze, niż w teatrze, będziemy mieli ogony przed bramą. Ja sam wezmę kilka udziałów. Mój drogi — tylko nazwa. Pamiętaj — efektowna nazwa. Od tego szalenie dużo zależy. Jak myślisz, żeby tak Psychpol?
PISTJAN (głosem bezdźwięcznym). Psychpol owszem.
DORDOŃSKI. Czy wiesz, co się najbardziej podobało mocodawcom? Nie to, co mówił Abraham, Ferenczi i nie to, co prasa zagraniczna o tobie pisze. Najbardziej ich zainteresował ów tajemniczy R. H. inżynier, te twoje broszurki o nim, referaty. Cóż chcesz muzyka słów. To świetnie brzmi (wyjmuje z teki drukowaną broszurę Pistjana — z tym właśnie tytułem na okładce) R. H. inżynier. Jak w kinie.
PISTJAN (wzdycha głęboko i żałośnie). Tak, tak, tak R. H. Właśnie.
DORDOŃSKI. Co?
PISTJAN (idzie ku drzwiom otwiera, zamyka, wraca). O tem chciałem z tobą pomówić. Chodzi nawet poniekąd o poradę prawną. Właśnie co się tyczy owego R. H. — to,.. zaszły w ostatnich czasach fakty, że tak powiem przykre, i nieoczekiwane.
DORDOŃSKI. Umarł?
PISTJAN. Nie, uciekł.
DORDOŃSKI. Jakto?
PISTJAN. Poprostu przez balkon.
DORDOŃSKI. A nie możesz go sprowadzić przez policję?
PISTJAN. Skąd? To jest zakład prywatny, otwarty, nikogo niewolić nie mam prawa. Po drugie zaś — nawet nie wiem, gdzie on jest. Byłem w biurze adresowem — nie mają pojęcia. Byłem w Stowarzyszeniu Techników — detto.
DORDOŃSKI. Hm.
PISTJAN. A to jeszcze nie wszystko. Wyobraź sobie — dziwny przypadek infekcji psychicznej. On mi zaraził Mary.
DORDOŃSKI. Czem?
PISTJAN (gest). Tem.
DORDOŃSKI. Mary ma fijoła?
PISTJAN. Tak, (ogląda się tajemniczo). Fijoł — to może nie jest definicja ścisła, ale nie spierajmy się o słowa... Którejś nocy, uważasz, Adasiu budzę się — coś dziwnie trzeszczy, zgrzyta, pojękuje, bzz, bzz, kładę pantofle, idę przekręcam kontakt... Tam w kąciku przycupnęła moja córka, Mary i temi oto narzędziami świdruje, boruje...
DORDOŃSKI. Co ty powiadasz?
PISTJAN. Oczywiście sadzam dziewczę na fotelu, przypieram do muru, gadu, gadu od słowa do słowa. Wiesz co robi? szuka pod podłogą kasetki.
DORDOŃSKI. Jezus, Marja. Kalafier — kobryner — kasetka. To samo.
PISTJAN (kiwa głową). Biorę ją na spytki metodą Fajgenblata i Chareeta co się okazuje? On jej nagadał niestworzonych rzeczy...
DORDOŃSKI. Fajgenblat?
PISTJAN. Nie, Heyst. To owo dziesiąte. Tamto umyślnie udawał, a to znów była symulacja. Jakgdyby symulacja też nie była zboczeniem. Słowem dziewczyna się tem przejęła i świdruje mi salon bormaszyną.
DORDOŃSKI. Powiem ci szczerze, że ja wogóle nie mogę pojąć, dlaczego ty takie młode stworzenie trzymasz w klinice. To dobrze, że ona studjuje medycynę. Ale — do licha — są inne specjalności.
PISTJAN. Doszedłem do tego samego wniosku. Dla kobiet istnieją na tym padole tylko dwa zaszczytne posłannictwa? noga i oko. Już żołądek wymaga takiego napięcia inteligencji, do jakiego umysł kobiety zasadniczo nie jest zdolny. Mam teraz asystenta, a Mary praktykuje u kolegi Pocosia.
DORDOŃSKI. Więc all right. Sprawa jest załatwiona.
PISTJAN. I tak i nie... Chciałem, uważasz przekonać Marychnę, ostatecznie, że moja djagnoza była słuszna. Depeszuję tedy do owej firmy w Hamburgu. Pamiętasz? jak to on mówił?
DORDOŃSKI. Przypominam sobie, Mosse Seyfart...
PISTJAN. Tak, nadaję, rozumiesz sam się ze siebie śmiejąc, jeden wyraz awitknojcy. I, wyobraź sobie, otrzymuję odpowiedź: obra-kobra, Mosse Seyfart. jakby mnie kto obuchem uderzył. Nadaję drugą depeszę. Proszę mi odpowiedzieć natychmiast w ludzkim języku, czy panowie znają inżyniera Ryszarda Heysta i co to za człowiek?
DORDOŃSKI. No i?...
PISTJAN (pokazuje mu blankiet). Masz. Czytaj, dwa dni już to noszę przy sobie. Nikomu nie pokazywałem.
DORDOŃSKI (czyta)...inżynier Ryszard Heyst pracował z nami przez rok ostatni przy układaniu międzynarodowego słownika skrótów telegraficznych. Polecić go możemy panu jako człowieka niezwykle inteligentnego, sumiennego, głowę otwartą, umysł światły. „Wiesz, jak na warjata, to referencje są dość pochlebne“. Naczelnik biura kontynentalnego — Cromelingk. hm?
PISTJAN. A właśnie. Co o tem sądzić?
DORDOŃSKI. Może on w swoim fachu jest zdolny, a prywatnie ma bzika. Są ludzie, którzy po mieście spacerują w jedwabiach, a po domu w cerowanej koszulinie...
PISTJAN. Przypuśćmy. Ale tu powstaje pewna djabelna kwestja prawna, która mi od trzech nocy sen odbiera.
DORDOŃSKI. Prawna? No?
PISTJAN. A tak, (tragicznie). Co, jeżeli i tamto twierdzenie wzmiankowanego osobnika się sprawdzi? Jeżeli się okaże, że i stara Leokadja — mówię Leokadja a mam na myśli cały kompleks — nie była urojeniem? Innemi słowy, jeżeli — pod tą podłogą (tupie nogą) doprawdy coś jest?
DORDOŃSKI. Dajmy na to. Więc co?
PISTJAN. Wyobraź sobie, że w tym domu nagle — wybucha pożar. Straż ogniowa nadbiega z sikawką i wydobywa ze zgliszcza zwęgloną, zniekształconą — kasetkę. Otwierają — papiery procentowe i autograf starej Leokadji. Rozumiesz, co to za skandal. Powiedzą, że ja umyślnie ogłosiłem człowieka za warjata, żeby sobie jego majątek przywłaszczyć. Ja — lekarz. Rozumiesz?
DORDOŃSKI. Jeżeli masz jakieś wątpliwości, to najprościej byłoby zajrzeć...
PISTJAN. Zrywać podłogę? W salonie? A Brysia? Ty nie znasz Brysi, ty wogóle nigdy nie byłeś żonaty. I co to za koszt w tych czasach? Jak się nasi poczciwi rękodzielnicy do roboty wezmą, to mi tu będą obozowali ze trzy miesiące. Gdzie, ja się podzieję z rodziną? Wreszcie — wyobraź sobie, że oni mi tu stąd wydostaną na światło dzienne taką maszynę piekielną, czy ty masz pojęcie co to będzie za katastrofa? Ziemia zadrży w posadach.
DORDOŃSKI. Dlaczego?
PISTJAN. Jakże? Ja trzy miesiące leczę człowieka najnowszemi metodami na neurastenję i schizofrenję — a tu się okazuje namacalnie, że on się w pakował do kliniki, bo nie miał gdzie mieszkać. Jeszcze będę gotówkę pchał w taki kompromitujący interes?
DORDOŃSKI. Wiesz co, dam ci radę: Nic nie rób. Siedź spokojnie.
PISTJAN. A sumienie? Czy to ja prawnik jestem? Ja mam sumienie! Wątpliwości mnie dręczą możeśmy tego biedaka skrzywdzili? Może on doprawdy tam ma majątek — pod spodem!
DORDOŃSKI. No to sprowadź kołodzieja czy cieślę — niech szuka.
PISTJAN. Tak, a jeżeli to były urojenia człowieka chorego?
DORDOŃSKI. Mój drogi! Nie będę ci robił wyrzutów. Ale — do licha. — Przecież ty, jako psychjatra, jako słynny Pistjan, profesor, powinieneś przecież wiedzieć, czy to są majaczenia, czy nie. Cóż ta wasza medycyna jest warta?
PISTJAN. Mniej więcej tyle, co wasze prawo. Czy ty potrafisz odróżnić, porządnego człowieka od rzezimieszka?
DORDOŃSKI. Naturalnie. Rzezimieszek jest to indywidjum, które było karane sądownie, a człowiek porządny to osobnik, który dla braku dowodów pozostaje na wolności.
PISTJAN. A nie zdarzają się wam omyłki sądowe? Nie zamykacie ludzi niewinnych, niepoczytalnych?
DORDOŃSKI. Owszem, dlatego też w trudniejszych wypadkach radzimy się was, psychjatrów.
PISTJAN (zrywa się). Iiii! Uczył Marcin Marcina.
DORDOŃSKI. Hm! słuchaj — a możebyś ty go jeszcze raz zbadał? Może on ma jakie dowody, jakie listy?
PISTJAN. Nic nie ma... Mówił, że testament jest tam, wewnątrz. A zresztą — gdzie go szukać? Uciekł... (krótka pauza), Uważasz, ja tu sobie wynalazłem pewien sposób. Prosty, a jednocześnie ściśle naukowy i niezawodny. Widzisz tę piłkę? (wyjmuje z kieszeni małą dziecinną piłeczkę gumową).
DORDOŃSKI. A-ha?
PISTJAN. Odginam dywan — o! — odbijam ją od podłogi — tak! — objeżdżam systematycznie cały pokój i badam akustycznie odgłos — echo... O! Widzisz? Słyszysz? — Tu — jakby głębszy ton, co? Jak myślisz?
DORDOŃSKI. No, to lepsze od Freuda. Wiesz, jak to się przyjmie, jak każdy lekarz będzie poprostu opukiwał podłogę zamiast pacjenta, to będziemy o wiele zdrowsi...
PISTJAN (chodzi za piłką, przewraca krzesła).
(Kołatanie do drzwi — wpada GABRJELA. Jest to osoba wulgarna, chociaż sili się na dystynkcję. Ma złe spojrzenie i pretensję do ludzi).
GABRJELA (oburzona). Co znów ma być? To porządek? (prostuje dywan). To zachowanie? w salonie?
PISTJAN, Moja Brysiu...
GABRJELA. Brysiu! Ja na to cały dzień haruję, ręce sobie urabiam żeby mi kto takie teremedje wyprawiał? Czy to gdzie u ludzi tak jest, żeby pan domu w piłkę grał? Czy to gdzie kto słyszał?
PISTJAN. Ależ, moje dziecko...
GABRJELA. Dziecko. Pan mecenas jest elegancki, światowy człowiek nie z jednego pieca chleb jada, u ludzi bywa. Niech sam powie, czy to gdzie taka moda panuje, żeby głowa domu w pantoflach w salonie siedziała, rumianek piła i w „berka“ się bawiła? Tu znów jakichś papierzysków naznosił...
DORDOŃSKI Przepraszam panią, pani Gabrjelo. To moja teka. Ważne sprawy — w pośpiechu — popełniłem — faux pas.
GABRJELA. Fopa! Tu znów na fotelu palto leży! Salon jest od paltotów? Niema dwóch wieszaków w przedpokoju? Do salonu się z paltem wchodzi? Pan mecenas przecie nie pod jednym dachem bywa i sam najlepiej wie, jako stary pieczeniarz, jakie są w świecie zwyczaje.
PISTJAN (tupie nogą). Do stu piorunów! przepraszam. Moje dziecko, nie widzisz, że nam przeszkadzasz? Pocoś przyszła?
GABRJELA. Pocoś przyszła! Widział pan mecenas? Traktowanie żony! 38 lat z nim żyję, teraz się pyta, pocoś przyszła. Jakeśmy się pobierali, to o tem mowy nie było. Szłam w swojej sukience szewiotowej, lipy pachniały, ptaszęta ćwierkały wśród drzew...
DORDOŃSKI. Ależ droga pani Gabrjelo...
PISTJAN. Przepraszam cię, Adasiu. Tu trzeba systematycznie, drogą perswazji. Zapytuję cię po raz wtóry, ptaszyno, pocoś tu przyszła? Czego chcesz?
GABRJELA (opryskliwie). Dzwonią.
PISTJAN. Kto? Gdzie?
GABRJELA. Telefon! Mówią, że bardzo pilny.
PISTJAN. Masz! I teraz dopiero mi to mówi (wybiega).
GABRJELA (za nim). Nie bój się. Zaczeka. Nie ucieknie. Jak to mu do niej pilno.
DORDOŃSKI. Do kogo?
GABRJELA. Niby to pan mecenas nie wie? Ja prosta kobieta jestem, ale wiem dobrze, co w trawie piszczy. On ma kobietę na mieście.
DORDOŃSKI. Jaś?
GABRJELA. Jaś, Jaś.
DORDOŃSKI. Pani Gabrjelo! Co pani mówi? Przecież on jest starszy odemnie. Ma co najmniej 52 lata.
GABRJELA. Ale wygląda na 49. Ona jest w operetce, w chórze.
DORDOŃSKI. Kto? gdzie? Pani Brysiu, przecież to poważny, sędziwy, brzydki człowiek — nie Lowelas.
GABRJELA. Brzydki? Panie ja niedawno odbierałam pieniądze w banku. Tam dwustu urzędników pracuje, a żaden się do Jasia nie umywa. Widział pan to? (wyjmuje z biustu list różowy bez koperty). Listy do niego pisuje na różowym papierze.
DORDOŃSKI (bierze list). „Kochany Ryszardzie dowiedziawszy się“. Przecież to nie do niego.
GABRJELA. Pan jest jego przyjaciel, to pan musi tak mówić.
DORDOŃSKI. Sapristi. Ależ jemu jest Jan na imię. To chyba mi pani przyzna.
GABRJELA. Jan — ona do niego pisze Ryszard. To umówione.
DORDOŃSKI (odwraca list)... „i szczerze ci oddana — Ewa Heyst“. No widzi pani jest nawet podpis „Ewa Heyst“.
GABRJELA. To ta z chóru z operetki. Tak jest między nimi ułożone.
DORDOŃSKI. Gdzie pani ma kopertę? List był napewno adresowany do tego — do Ryszarda Heysta?
GABRJELA. Koperty nie mam, wyrzuciłam. Ale i tak wiem, o co chodzi. Po papierze poznałam. Albo i ten Heyst Ryszard. Taki on Ryszard, jak ja Balbina. Pan myśli, że ja nie wiem, kogo on tam przez trzy miesiące u siebie przyjmował. Prosta kobieta jestem, ale mnie ludzie rozumu uczą.
DORDOŃSKI. Pani Gabryelo. Ręczę pani, że Ryszarda Heysta na własne oczy widziałem tak, jak panią widzę. To jest inżynier.
GABRJELA. Taki on jest inżynier, jak ja wiolonczelistka.
DORDOŃSKI (pada na krzesło. Wchodzi Powsinowski — ma w ręku notesik, dodatek nadzwyczajny „Kurjera“ i laskę).
POWSINOWSKI. Dobry wieczór, dzień dobry. Gabinet upadł! Kochana droga pani Brysia, jak zawsze przy pracy, (tajemniczym szeptem mówi jej na ucho). Pani! Niech pani czeka na mnie w kuchni. Rzecz pierwszej wagi.
GABRJELA (chce coś powiedzieć).
POWSINOWSKI. Pst. Wiem, co pani chce powiedzieć — odpowiadam za wszystko. (Gabryela wychodzi). Nie lubię zwarjowanych kobiet.
DORDOŃSKI (skarży się, pokazuje list). Cudze listy otwiera. Życie zatruwa temu poczciwcowi...
POWSINOWSKI. A propos. Gdzie szanowny poczciwiec? Gdzie profesor? (Wybiega na korytarz, woła, jak w kniei). Profesorze! Profesor! (sprowadza Pistjana). Panowie, są ważne wiadomości. Odnalazłem go. Schował się w mysią dziurę, alem go wyciągnął... Jest.
DORDOŃSKI. Kto?
POWSINOWSKI. Heyst.
PISTJAN, Gdzie?
POWSINOWSKI. W Warszawie. Poruszyłem wszystkie sprężyny, uruchomiłem wszystkie biura adresowe — nic nie mogłem wskórać. Wreszcie wpadam na pomysł genjalny. Zaskarżyłem jego i starą Pobrykalską w wydziale przestępstw politycznych.
DORDOŃSKI. Jezus Marja! Panie Powsinowski.
POWSINOWSKI. Niech się mecenas nie obawia, odpowiadam za wszystko. Defensywa twierdzi, że on w Warszawie jest, ale się ukrywa w miejscach najbardziej niedostępnych i odludnych: w bibljotece uniwersyteckiej, w Zachęcie. Co się tyczy babki jego, Leokadji z Pobrykalskich, to osoba ta ma lat piętnaście i mieszka w Kutnie.
DORDOŃSKI. Panie. Jakiem cudem jego babka może mieć lat piętnaście?
POWSINOWSKI. Skoro ma, to znaczy, że może mieć. Pan usiłuje podkopać autorytet władz państwowych. Panowie, gabinet upadł. Muszę lecieć do domu. Kto wie, czy mi nie przysłano jakiej teki.
Proszę — tu są wiadomości, które zebrałem. Addie: (rzuca jakąś kartkę na stół i wybiega).
DORDOŃSKI. Panie Pow... Słuchaj, czy temu napewno nic nie brak?
PISTJAN.. Za tego ręczę.
DORDOŃSKI. Ha! Więc szukajmy (przegląda kartkę Powsinowskiego). Nie! Ogłosił artykuł w „Wiadomościach matematycznych“.
PISTJAN. Matematycznych? Szukaj wiatru w polu.
DORDOŃSKI. Brysia mi tu dała list, najwidoczniej do niego adresowany.
PISTJAN (czyta) „Gdańsk“. (Data). Dowiedziawszy się przez firmę Mosse, do której depeszował jeden doktor Pistjan, o tobie“... Patrzaj, co to za organizacja. Skąd oni wiedzą w Gdańsku, co ja depeszowałem do Hamburga? „Donoszę ci, że tymczasem owdowiałem, bo drugi mąż mój umarł na skutek jednego zaziębienia...
DORDOŃSKI. Ha: Jak już sam styl wskazuje, list jest od kobiety z Grudziądza.
PISTJAN (czyta) ...nigdy w te twoje głupstwa nie wierzyłem a kochające serce kobiety więcej wie, o tych rzeczach od pięciu specjalistów ...i fachmanów. Właściwie — to nie wypada. Cudzy list.
DORDOŃSKI. Naturalnie, trzeba mu to odesłać, nie czytając. Wiesz co ci powiem? Ona ma rację. Ta z Grudziądza ma słuszność. Tam, gdzie wszelka psychoanaliza zawodzi, kochające serce kobiety stawia właściwą djagnozę.
PISTJAN. Tak. Ale skąd je wziąć na poczekaniu? To nie jest metoda, którą bym mógł zastosować w danym wypadku...
DORDOŃSKI (spaceruje po pokoju i jest właśnie przy oknie balkonowem.) A kto wie? Patrzajno, co się tam dzieje po drugiej stronie ulicy, pod sztachetkami kościółka Barbary.
PISTJAN (zbliża się, przeciera okulary). Mary!! (patrzy), Jakieś indywidjum ją całuje po rękach?... Heyst!!
DORDOŃSKI. Tak jest. Heyst. R. H. inżynier.
PISTJAN (wypada na balkon i krzyczy). Hola tam! Panie Ryszardzie. Ja tu jestem! (głosy z dołu). Co? (Pistjan wraca). No wiesz to jest poprostu bezczelność. Ja tu także mam głos w tych sprawach. (Wybiega).
DORDOŃSKI (za nim). Czekajże, stary: Nie możesz przecie lecieć w szlafroku na ulicę. Zaaresztują cię (wybiega za nim).
(Krótka pauza. Wchodzi pani Brysia. Porządkuje. Spostrzega w kącie pudło z narzędziami, załamuje ręce i rozpacza. Po krótkiej chwili wchodzi Heyst. Angielskie ubranie sportowe, w którem wygląda doskonale. Jest uśmiechnięty, uprzejmy).
HEYST (kłania się). Profesor kazał mi tu czekać. Heyst. Inżynier Heyst. Miałem zaszczyt być pacjentem.
GABRJELA. Niech pan siada na kanapie.
HEYST. Dziękuję.

(Pauza).

GABRJELA. No i co?
HEYST. Nic, jakoś się ociepliło.
GABRJELA. Ociepliło się (mruczy coś). Przecie to pan jest inżynier, Ryszard Heyst. Pacjent pan był u męża na Mokotowskiej.
HEYST. Ja.
GABRJELA. I już? I nic więcej? Niech pan blaguje dalej. Za co panu płacą?
HEYST. A, pani się pyta o moje środki utrzymania? Fabrykuję teraz latarki elektryczne (wyciąga latarkę z kieszeni) jak tu nacisnąć to świeci, jak tu nacisnąć to gaśnie, a w międzyczasie liczy schody i piętra. Patent, składy mamy na Lesznie.
GABRJELA. Na Lesznie. Jak nacisnąć świeci. Dobrze, dobrze. Niby to ja nie widziałam, jak on pana z ulicy wołał. Mnie pan nie oszuka. Prosta kobieta jestem, ale wiem: Oni pana zgodzili, żeby pan przedemną Ryszarda Heysta udawał. Oni panu za to zapłacili.
HEYST. Zaraz, proszę pani, zaraz. Mnie zapłacili za to, żebym był Ryszardem Heystem? To zupełnie nowy punkt widzenia na moją rolę w tem życiu.
GABRJELA. Rola, ładna rola. Pieniądze brać za to, żeby takie sprawki ukrywać. Wstyd, mężczyzna w sile wieku, nie może się pan do uczciwej pracy wziąć.
HEYST. Kiedy ja pracuję, proszę pani. Ja robię lampki...
GABRJELA. Ładne lampki. Niech się panu nie zdaje, że ze mną tak łatwo, wiem gdzie raki zimują. Pan myślał, że pan tu sobie przyjdzie, na kanapie usiądzie, nóżką pokiwa, powie: Jestem Ryszard Heyst, inżynier, to ja siedziałem w klinice nie ona — i dosyć... Brysia uwierzy. Panie jeszcze pan ma za mało tu (gest) żeby mnie w pole wyprowadzić.
HEYST. Mam rzeczywiście za mało tu... ale zato... Proszę pani (sięga do kieszeni) oto jest wyciąg fortepianowy z ksiąg ludności. Poświadczyli mi to w komisarjacie, przybili trzy pieczęcie, z których jedna opiewa: jako dowód osobisty służyć nie może. Wobec tego nie wiem, do czego to ma służyć, ale w każdym razie w stosunkach towarzyskich powinno wystarczyć. Proszę: nazwisko, rok urodzenia, wyznanie, imię ojca, numer hypoteczny. Niewiele, ale coś jest!...
GABRJELA (krzyczy). Nic nie jest. Człowiek inteligentny a takie głupstwa wygaduje. Meldunkiem mi pan będzie oczy mydlił, stara kobieta jestem. Także.

HEYST. Ma pani słuszność. To rzeczywiście nic nie jest. Ja pani przyniosę mój paszport krajowy. Tylko, że to potrwa ze trzy miesiące. Trzeba latać z Pelcowizny na Wolę... Ale dla pani, pani Gabrjelo (ściska ją za rękę) czegobym ja dla pani nie zrobił...
(Mary w kostjumie tennisowym)
(Gabrjela obrzuca ich, spojrzeniem nieprzyjaznem, mruczy coś i wychodzi).

HEYST. Jakaż to miła, przyjemna osoba. Romantyczna, pełna fantazji. Ogromnie się cieszę, żem ją poznał. Nigdzie, lepszej teściowej nie znajdę!
MARY. Pan znów ciągle w kółko, to samo?
HEYST. Znów. To moja idee fixe. Mary! Doszedłem do litery M. Ogromnie mi się moje przyszłe stosunki rodzinne podobają; ojciec mnie ma za warjata, mama za wynajętego szantażystę, córka mi też nie sprzyja. Tak jest najlepiej. Nie zawiodę przynajmniej niczyich oczekiwań, bo nikt się po mnie niczego nie spodziewa...
MARY. Kochany panie...
HEYST. Dziękuję za to jedno cieplejsze słowo.
MARY ...nietylko panu sprzyjam, ale oto jest dowód oczywisty, że o panu myślałam (uderza nogą w skrzynkę z narzędziami).
HEYST. A co to jest, proszę pani?
MARY. „Motyka, świder, piłka, kleszcze“... Pożyczyłam od znajomego stolarza, chciałam panu wyświadczyć przysługę i wydostać tę nieszczęsną kasetkę.
HEYST. Poco? niech sobie leży, gdzie leżała. Z każdym dniem jestem bogatszy (wyjmuje gazetę). Widzi pani?
MARY. Co?
HEYST (czyta). Żyrardów — 57 tysięcy. Mam tego dwadzieścia sztuk, Lilpopy po cztery, a ja tego mam dwieście. Starachowice pięć. Wie pani, na dobrą sprawę, to pani ma szalone szczęście. Ja jestem jedną z najlepszych partji w kraju.
MARY. Żałuję bardzo — mówiąc stylem handlowym, że z łaskawej oferty pańskiej skorzystać, niestety, nie mogę.
HEYST. Dlaczego?
MARY. Firma moja tego rodzaju przedsięwzięciami się nie zajmuje i woli raczej piłkę nożną w „Agrykoli“ niż polowanie na męża. Prócz tego zaś...
HEYST. Co „Prócz tego zaś“? Czekam: czekam z biciem serca.
MARY. Proszę pana — ja nie mogę sobie rekwirować małżonka z kliniki mojego ojca. Coby ludzie na to powiedzieli?
HEYST. Ludzieby powiedzieli, że metoda Pistjana tworzy cuda. Po trzech miesiącach pacjent daje dęba, a po czterech żeni się nawet z córką lekarza.
MARY. I to, że się żeni ma być dowodem, że jest normalny? Dziwne rozumowanie. Nie panie Ryszardzie. Papa, jak panu wiadomo, stosuje w niektórych wypadkach hypnozę. Ludzieby powiedzieli, że pan mi się oświadczył pod wpływem sugestji w śnie hypnotycznym.
HEYST. To żarty, panno Marjo: Ja i hypnoza. Niech pani spojrzy uważnie w te oczy (patrzy na nią mocno). Czy pani to sobie wyobraża? Ja i sugestja? Ja dziką bestję potrafię ujarzmić. Nocnego stróża raz uśpiłem spojrzeniem.
MARY. Proszę na mnie nie patrzeć tym wzrokiem. Nie jestem wcale wrażliwa, a zresztą... choćby nawet... To nie są sposoby uczciwe.
HEYST. Dobrze. Będę się oświadczał, patrząc w sufit. (Patrzy w sufit). Kocham panią, panno Mary, i proszę o jej rękę. Czy wolno mi pomówić z papą?
MARY, Nie trzeba, ja mówiłam już z papą?
HEYST (ściska mocno jej dłoń). Dziękuję: Cóż papa?
MARY. Papa ma zupełną słuszność. Papa powiada, że gdyby pan nawet to i owo udawał, to już sam pociąg w tym kierunku świadczy o pańskiej insanity. Ganser i Krawuczke twierdzą, że symulacja wogóle nie istnieje...
HEYST. Ganser i Krawuczke tak twierdzą? Ciekawe.
MARY. Tak. Piszą wyraźnie, że symuluje zawsze i jedynie tylko neurastenik, schizoferenik albo debil.
HEYST. Debil to pewne jest skrót wyrazu demobil? Panno Marjo, jeżeli Ganser i Krawuczke tak piszą, to tylko dowód, że ci ludzie mają gdzie mieszkać. Ja nie miałem mieszkania i dlatego wkwaterowałem się swego czasu do zakładu dla nerwowych. Gdybym wiedział co mnie czeka, tobył się udał gdzieindziej i kazał sobie chlasnąć ślepą kiszkę — pardon. Krótko mówiąc, pani mnie ma za debila czyli idjotę?
MARY. Nie ja, tylko papa i Krawuczke. Mnie te rzeczy już nie obchodzą bo ja się przerzuciłam na okulistykę. Papa twierdzi stanowczo, że gdyby pan nawet niektóre symptomy podrabiał, to tem większa jest pewność, że inne są istotne.
HEYST. Które naprzykład?
MARY. Urojenia, obsesje. — Kasetki niema!
HEYST. Niema? Niech mi pani w oczy spojrzy.
MARY. Nie spojrzę.
HEYST. Przecież pani się zajmuje okulistyką?
MARY. Ale nie w życiu prywatnem.
HEYST. Zatem — niema? A jeżeli niema, to ja jestem debil, demobil i Krawuczke? Tak? Dobrze (zdejmuje marynarkę). Gdzie pani ma świderek?
MARY. Panie Ryszardzie, co pan chce robić?
HEYST. Skoro mi pani nie ufa. — Muszę się postarać o dowody rzeczowe. (Coś wymierza, manipuluje tem i owem z narzędzi). Wydobędę spadek po poczciwej Leokadji.
MARY. Ależ panie, nie teraz. Boże drogi — mama.
HEYST. Co mi tam mama, proszę pani. Tam gdzie o szczęście mego życia chodzi, nie mogę mieć względów dla mam. (Liczy coś, wymierza krokami). Raz, dwa, trzy, cztery...
MARY. Panie, pan znów chodzi jak konik szachowy.
HEYST. Żadna praca nie hańbi. (Pochyla się, siada puka).
MARY. Panie ciszej, panie Ryszardzie. Ja umywam ręce, ja wychodzę.
HEYST. Trudno, tam gdzie chodzi o zwycięstwo prawdy, ofiary być muszą.

(Mary po chwilowem wahaniu, wychodzi rzeczywiście).
(Heyst pracuje w pocie czoła. Z rozmachem zawodowego cieśli i stolarza).

N. B. nie przypuszczam, żeby nawet w skromniejszym teatrze — bez zapadni i urządzeń specjalnych — reżyser miał jakie trudności z tą sceną. Można okno salonu umieścić we wnęce, w wykuszu do którego prowadzi stopień, i na tym stopniu posadzić Heysta. Można — w najgorszym razie — poprostu zamaskować meblami czy dywanem — jego robotę. Pozostawiając tylko jej efekty akustyczne, t. zw. naśladować — za sceną — piłowanie, świdrowanie, trzask desek etc..

(Po pauzie — Dordoński).
DORDOŃSKI (do H. który stoi właśnie na środku pokoju coś obliczając). Panie, Dordoński jestem.

HEYST. A, wiem, mąż pani Córuś.
DORDOŃSKI. Ale skąd: adwokat Dordoński. Przyjaciel mój, dr. Pistjan, ma właśnie dłuższą konsultację telefoniczną. Prosił, żeby pan zaczekał. Mam panu dotrzymać towarzystwa.
HEYST. Dobrze niech pan siada, nie tu, tam na fotelu.
DORDOŃSKI. Usiądę, gdzie będę uważał za stosowne, mam panu wręczyć ten list.
HEYST. Aha: bez koperty?
DORDOŃSKI. Niestety, List został przez omyłkę otworzony.
HEYST. Szkoda, bo ja to zwykle odsyłam, nie czytając. (Chowa list do kieszeni).
DORDOŃSKI. Panie, to list od żony.
HEYST. Nie mam żony. Sąd uznał, że małżeństwo z kobietą z Grudziądza jest nieważne, (pogwizduje i bierze się do roboty).
DORDOŃSKI. Panie, co tam pan właściwie robi?
HEYST. Nic, coś mi upadło i chcę to wydostać (piłuje, tnie).
DORDOŃSKI. Pan rujnuje posadzkę? Pan niszczy podłogę.
HEYST. Istotnie. Przy tej okazji muszę — jak to pan zauważył zniszczyć cośkolwiek podłogę.
DORDOŃSKI. W cudzem mieszkaniu? Bez zgody właściciela? Bez zgody lokatora? Bez koncesji? To gwałt! To samowola. Pan będzie odpowiadał sądownie.
HEYST. Sąd mi nic zrobić nie może. Ja mam świadectwo dwóch największych powag lekarskich, że jestem niepoczytalny (znów trzask i rumor).
DORDOŃSKI. Panie jako prawnik i przyjaciel domu nie mogę na to pozwolić. Jeżeli pan nie przestanie, to zawołam o pomoc będę krzyczał.
HEYST (wyjmuje z kieszeni mały rewolwer-browning). Nie radzę. Gdyby pan mecenas usta szerzej otworzył, gdyby pan mecenas głos zechciał podnieść — strzelam.
DORDOŃSKI (odważnie, ale ciszej). Niech pan nie myśli, że ja się pańskiej głupiej pukawki boję. Też pomysły, to z kina na Marszałkowskiej.
HEYST. Pomysł jest rzeczywiście z kina na Marszałkowskiej (groźnie). Ale ja będę strzelał naprawdę! Pan zapomina, że nie odpowiadam za swoje czyny. Mam to na piśmie. Niech pan siada tam. Chcę mieć pana na oku. (Wodzi za nim rewolwerem). Tak, teraz niech mi pan dotrzymuje towarzystwa. Rozmawiajmy.
DORDOŃSKI (siada na krześle). Siedzę, ale to niczego nie dowodzi. Jestem bądź co bądź jurystą, mój panie. Pan sobie powinien był wybrać kogo innego na świadka swoich bezprawi.
HEYST. Dlaczego pan to ciągle nazywa bezprawiem? Pan wie, co tu jest pod temi deskami?
DORDOŃSKI. Słyszałem, stary kawał.
HEYST. Tu leży majątek proszę pana. Muszę to wydobyć, bo mnie sumienie gryzie. Jako solidny obywatel kraju, chciałbym zapłacić skarbowi daninę majątkową.
DORDOŃSKI. Daniny od przewidzeń warjackich, może pan nie płacić, zwalniam pana.
HEYST. Trzymam mecenasa za słowo. Co u licha — czyżbym się pomylił tu nic niema (świdruje rozpaczliwie).
DORDOŃSKI (śmieje się ironicznie). Doszedł pan do tego wniosku. Panie ja wstaję i idę.
HEYST (rewolwer). Chwileczka. Czyżby stara Leokadja pod koniec życia zapadła na delirium tremens? Tym kobietom nigdy ufać nie można. Zaraz — raz, dwa, trzy, cztery.
DORDOŃSKI. Chy, pan już znów wędruje na ukos, no sam pan przecie widzi, że pan ma bzika. Eee.
HEYST (w mgnieniu oka jest przy nim, okręca go kilka razy dookoła osi, sadza go lekkiem pchnięciem na krześle). Mecenas zmusza mnie, w tych ponurych czasach do jakichś farsowych wybryków. Ja pana zwiążę.
DORDOŃSKI. Czem?
HEYST. Tem. (Chwyta palto mecenasa, które wciąż jeszcze leży w salonie na fotelu — owija Dordońskiego, zapina guziki z tyłu za poręczą tak, że biedak skrępowany jest jak dziecko w poduszce). Dziwne! Ludzie mnie zmuszają do szaleństw jakby im na tem zależało, co to ma za sens.
DORDOŃSKI. To ma ten sens, że pan jest warjat, nikt pana do niczego nie zmusza. Proszę mnie natychmiast stąd puścić.

(GABRJELA)

DORDOŃSKI. Chwała Bogu, nareście jest ktoś.
GABRJELA (jest tym razem uśmiechnięta i uprzejma). Proszę panów na obiadek, zupka na stole.
DORDOŃSKI Pani Gabrjelo, proszę rozpiąć te guziki, mnie tu pozbawiono wolności osobistej. Proszę mnie rozplątać.
GABRJELA (załamuje ręce). No, i widział to kto? Najpierw w piłkę grali, teraz się do stołków przywiązują. A ten mi podłogę rąbie w salonie. Powiedzcie to komu, to nie uwierzy. Panie mecynasie, pan jest światowy obyty człowiek, pan w najlepszych rodzinach na rautach bywa — niech pan powie czy to tak się gdzie goście bawią, żeby jeden deski z posadzki wyrywał, a drugi na stołku w palcie siedział i krzyczał? Czy to pan u Lanckrońskich na przyjęciu widział?
DORDOŃSKI. Pani Gabrjelo, żądam natychmiastowej pomocy! Proszę powiedzieć mężowi, że mnie tu uwięziono.
GABRJELA. Powiedzieć? Ja z nim od trzech miesięcy nie rozmawiam, gdybym mu chciała powiedzieć, co mu mam do powiedzenia, tobyśmy długo rozmawiali. A ten znowu nic, tylko deski łamie. I niech wszystko djabli biorą, ja sobie z tymi warjatami rady nie dam. (Macha ręką i wychodzi).
HEYST (który przez ten czas pracował spokojnie). Cóż to za miła i rozsądna kobieta. Ileby tu inna wrzasku narobiła niepotrzebnie. (Znów sprawdza coś, zapala ów browning, który był poprostu lampką elektryczną i oświetla ścianę). Cóż u licha!
DORDOŃSKI. Panie więc to była latarka elektryczna?
HEYST. Tak, za miesiąc będę panu mógł takich, dostarczyć cały wagon. To model.
DORDOŃSKI (krzyczy). Hola tam! Hej Jasiu!

HEYST. Pan jest uparty i przekorny człowiek. Czego pan hałasuje?
(MARY — PISTJAN)

MARY (uwalnia Dordońskiego, potem wdziewa rękawice bokserskie. Do Heysta). Raz mnie pan pokonał. Ale teraz mi się pan nie wymknie. Dziś mam rękawice. Pierwsze starcie.
HEYST (powiewa chustką). Poddaję się. Nie mam już ochoty do walki.
PISTJAN (oszołomiony, bezradny). Co to? Co to było Adasiu?
DORDOŃSKI (biega wzburzony, zgarnia papiery). Mój drogi. Dosyć. Mente captus! Szaleniec! Godził na moje życie! Do widzenia.
PISTJAN. Czekajże co się stało?
DORDOŃSKI. To się stało, że nikogo na twoje sanatorjum namawiać nie myślę. Gadu, gadu, perswazje rozmówki, a tu furjaty po mieście latają. Jedna jest tylko metoda: kaftan bezpieczeństwa (wybiega).
PISTJAN. Panie, co tu zaszło?
HEYST (gestem rozpaczy wskazuje mu wyważone deski). Niech profesor patrzy, katastrofa!
PISTJAN. Aha! Aha! Zaczynam rozumieć. No i co? Jakiż rezultat?
HEYST (melancholijnie). Nic.
PISTJAN (radośnie). Niema? Quod erat demonstrandum. Spodziewałem się drogi Panie Ryszardzie spodziewałem się. Widzi pan! I po co to panu było?
HEYST. Blamaż i klapa... Teraz się boję pani w oczy spojrzeć panno Marjo. Któż mógł przypuścić u licha, że stara Leokadja, osoba stateczna, leciwa, miała bzika.
PISTJAN. Nie bzika, tylko nerwicę. Pseudologja phantastica. To nie był jedyny wypadek w pańskiej rodzinie!
HEYST. Może nie jedyny, ale najgorszy, w ładną kabałę się dostałem. Sapristi. Jakiem prawem taka babina zapada na uwiąd starczy i bredzi od rzeczy. To nasz przywilej, ludzi młodych. Komu ufać profesorze, jeżeli nawet stara Leokadja zawiodła. Czy jest na świecie człowiek któryby miał klepki w porządku?
PISTJAN (odzyskał zupełnie równowagę). Wedle nowszych badań naukowych niema. Każdy z nas spycha pewne pragnienia do podświadomości i gromadzi w sobie stopniowo ognistą lawę, która przy sprzyjających okolicznościach wybucha.
HEYST. Ale ja nie pozwalam na wybuchy starej Leokadji. Veto, przecież spisałem sobie na kartce to, co mi mówiła w Wiedniu.
PISTJAN. Nie, drogi panie Ryszardzie. Panu nikt nic nie mówił w Wiedniu. To są majaki pańskiej wyobraźni. Niechże pan zrozumie wreście, że pan to sobie ubrdał, uroił. To są tak zwane zjawy depresyjno-manjakalne... Pański przekrój psychiczny jest zlekka uszkodzony.
HEYST. Może profesor ma rację, sam czuję, że mi w głowie coś kołem chodzi i że mi w mózgu chlupie.
PISTJAN. To dobry znak. (Wyjmuje książeczkę z kieszeni). Widzi pan to mi w tej chwili przysłano z drukarni. Odbitka mojej pracy — mogę ją panu śmiało dać do przeczytania.
HEYST (czyta). „R. H. inżynier — fakty i wnioski. Szkic nowej metody“.
PISTJAN. Tak, cała rzecz traktuje o panu, wyłącznie o panu. Na stronicy 30-tej znajduje pan ustęp: Patogeneza. Dowie się pan, jak tego rodzaju manja w panu powstała. Pewien sen, mocniejszy od innych, stał się dla pana jawą, rzeczą realną, pewną namacalną...
HEYST. A więc Leokadja mi się przyśniła?
PISTJAN. Bezwątpienia, stanowczo, to znaczy — Leokadja nie, ale kasetka tak! Dowód pan znajdzie na stronicy 30-ej: aż, do 45-ej.

(Z przedpokoju głos Dordońskiego)

PISTJAN. Przepraszam pana, zdaje mi się, że to Dordoński wrócił (wybiega).
HEYST (stoi zadumany). Przyśniło się...
MARY (która przez ten czas z pewnym żalem — oglądała smutne pobojowisko). No i cóż, panie Ryszardzie? Słyszał pan?
HEYST. Słyszałem. (Wzdycha). Tam, w ten pusty otwór, zapadły się wszystkie moje marzenia o szczęściu. Pani przecież nie może za mnie wyjść ze względu na — atawizm...
MARY. Atawizm? nie rozumiem.
HEYST. Tak, bo jeżeli już ja podlegam takim halucynacjom, to cóż będą robiły nasze dzieci? Nie mogą przecie wszystkie — co do nogi — zajmować się reformą teatru.
MARY. Widzi pan, igrał pan z ogniem, aż się pan doigrał... Zostaniemy przyjaciółmi, prawda?
HEYST. Przyjaźń? Owszem, skoro nie może być inaczej...

(Podają sobie ręce)

Jedno mnie tylko zastanawia...
MARY. Co, panie Ryszardzie?
HEYST. Wiedeń mi się przyśnił — dobrze, babkę Leokadję widziałem okiem chorej wyobraźni? — zgoda (sięga do kieszeni). Ale jakim cudem mógł mi się przyśnić taki kluczyk?
MARY. Kluczyk?
HEYST. Kluczyk? zaczyna się również od litery k — ale to jest przecie solidny, ogniotrwały, żelazny kluczyk.
MARY. Więc co?
HEYST. Wręczyła mi go właśnie Leokadja z Pobrykalskich w Wiedniu. To jest kluczyk od kasetki.
MARY. Panie Ryszardzie! Pan mi zupełnie przypomina mamę.
HEYST. Mamę? przepraszam. Ja nie jestem zazdrosny o Faustynę Córuś i o biuro transportowe „Syrena“.
MARY. To drobna różnica. Jak można się tak upierać. Najzdolniejsi ludzie dowodzą panu metodą Pistjana, Freuda, Ferenczego, Bżonsa, Strusia i Kieliszka, że kasetka nie istnieje — papa o tem całą broszurę napisał. — A pan ciągle swoje.
HEYST (wzdycha). Ma pani rację. I wogóle — wszyscy mają rację prócz mnie. Zupełnie, jakbym pracował w polityce zagranicznej. Do widzenia, panno Mary. Sam widzę, że się coś we mnie poplątało. Któż mógł przewidzieć, że się ta rzecz tak wykręci.
MARY. Do widzenia panie Ryszardzie. Niech pan uprawia sporty niech pan wstąpi do „Varsovie“, niech pan gra w piłkę nożną, zobaczy pan, że będzie lepiej.
HEYST. Nożną? Powiada pani? Dobrze. Będę kształcił wolę i kończyny dolne. (Całuje ją w rękę). O Boże! nie wypada źle mówić o nieboszczykach, ale co mi ta Leokadja narobiła. Tracę panią teraz bezpowrotnie.

(We drzwiach DORDOŃSKI zanim PISTJAN).
DORDOŃSKI. (Chce się cofnąć). Pardon.

HEYST. Proszę, proszę, — niech mecenas wejdzie. Nic panu nie grozi. Jestem spokojny, cierpliwy, ugłaskany (usuwa się skromnie pod ścianę).
DORDOŃSKI. Otóż na ulicy spotkałem doktora Faustynę Córuś i wracam. Faustyna chce ci coś, kochany Jasiu powiedzieć czy wyznać. Ale dla łatwo zrozumiałych powodów boi się wejść na górę.
PISTJAN. Gdzież ona jest?
DORDOŃSKI. Biega od godziny po tamtym trotuarze i patrzy w okna.
PISTJAN. A to zaraz... w tej chwili (biegnie na balkon, daje znaki woła). Hola! Córuś! Żona jest w kuchni.
DORDOŃSKI (z wyrzutem). Doktór Faustyna Córuś ma jeszcze tu i ówdzie ślady lekkich obrażeń. Widocznie każdy w tym domu trafia na mola, co go gryzie...
HEYST. Mecenas nie chce mi darować tego jednego króciutkiego ataku...
DORDOŃSKI. Ja panu nie mogę darować tego, że pan się maskuje. Gdyby pan krzyczał i przewracał oczami — to człowiek wiedziałby przynajmniej czego się trzymać.
HEYST. Nie mogę przewracać oczami. Związek zawodowy warjatów uchwalił, że przewracanie oczami należy pozostawić wyłącznie aktorom scen prowincjonalnych.

(Pistjan przebiega przez pokój i wprowadza zadyszaną Faustynę Córuś)

PISTJAN. Tu... Tędy... Proszę bardzo... Sami swoi...
CÓRUŚ (uroczyście). Czcigodny kolego... (ogląda się z przerażeniem na drzwi).
PISTJAN. Nic. Nic. Żona jest w kuchni.
CÓRUŚ. Wracam z posiedzenia. Kolego. Towarzystwo psychoanalityczne oddział warszawski z siedzibą przy ul. Miodowej 23... (ogląda się).
PISTJAN. Nic, nic. Ona robi kanapki...
CÓRUŚ (tonem uroczystym). Otóż z prawdziwą radością chcę wam oznajmić pierwsza, że na plenarnem posiedzeniu Towarzystwa, po odczytaniu pracy waszej: „R. H. Inżynier wnioski i fakty, szkic nowej metody“.
HEYST. Znów ja?
CÓRUŚ ...zwłaszcza zaś po wysłuchaniu mistrzowskim piórem skreślonego rozdziału „Patogeneza“ na stronicy 30 — 45 zgromadzeni postanowili jednogłośnie... (obecni prócz Heysta, który gdzieś się ukrywa pod ścianą tworzą półkole i słuchają) wystosować do was adres opatrzony podpisami wszystkich członków i mianować was...
HEYST (wypada raptem z kąta, chwyta jakieś narzędzie, biegnie roztrącając obecnych pod ścianą).
CÓRUŚ ...dożywotnim, honorowym członkiem korespondentem Towarzystwa imienia Banasikowskiego i Franaszka, oddział warszawski siedziba Miodowa 23. Jeżeli zważymy, że zaszczyt ten... to doprawdy trudno o lepszy wybór... bo nikt w samej rzeczy... cały świat przyklaśnie... winszuję.
PISTJAN. Koleżanko Córuś. Jestem szczerze wzruszony. Doprawdy i tym razem niezasłużony bierze ale szczęśliwy. Przypadek zwykły przypadek pchnął w moje ręce prześwietny materjał kliniczny. Co do mnie — zrobiłem tylko to, co każdy by zrobił na mojem miejscu. Jeżeli patogeneza na stronicy 30-ej do 45-ej wypadła tak dobrze, to zasługę przypisać należy ślepemu trafowi, który sprawił, iż R. H. Inżynier właśnie w moje ręce...

(tu słychać raptem niesamowity rumor i trzask z kąta, w którym tkwił Heyst)

HEYST (wielkim głosem). Jest, a co? jest...

(poruszenie Dordoński i Córuś rozbiegają się w przeciwne rogi pokoju)

MARY. Panie Ryszardzie.
HEYST (ciągle z trudem i jakąś niemożliwie zakurzoną płaską szkatułkę ogniotrwałą. Dźwiga ją na front. Stawia na stole. Jest sam przy tem strasznie omurusany, ale szczęśliwy).
Voilla! rzeczownik rodzaju żeńskiego, który tu oto widzimy zaczyna się od litery „k“, ale mi się nie przewidział. Istnieje, kluczyk, który w tym otworze pogrążam — jest na „k“ ale jest (otwiera). Papiery na „p“ ale są (wyrzuca paczki na podłogę). Lilpopy, Rudzkie, Starachowice, Żyrardów, Zawiercie, Tomaszów, Firleje, Bank Handlowy, Półimperjały, Kolczyki.
Panie profesorze R. H. Inżynier, prosi pana o rękę pańskiej córki Mary.

(KURTYNA)





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Bruno Winawer.