<<< Dane tekstu >>>
Autor Aleksander Świętochowski
Tytuł Regina
Podtytuł Dramat w 3-ch aktach
Pochodzenie Pisma V.
Utwory dramatyczne
Wydawca G. Gebethner i Spółka
Data wyd. 1899
Druk W. L. Anczyc i Spółka
Miejsce wyd. Warszawa, Kraków
Źródło skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały zbiór
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
AKT I.
(Dzieje się współcześnie w Tamatawie, na Madagaskarze. Niewielki pokój z drzwiami otwartemi na taras, przed którym rozpościera się morze).


SCENA I.
O. Makary, później Dżak.

Makary (w habicie, klęcząc przed krzyżem) Ogarnąłeś mnie, Panie, boleścią, jak drzewo płomieniem... (krzyczy, załamawszy ręce). Aureli... synu mój! (Po chwili — cicho). Dobra ziemia chowa, woda wyrzuca, tylko ogień nie oddaje. (Milknie i potem znowu się modli). Uschłem, jak niedopalona z pożaru głownia. Dogaś, Panie, tlejącą w niej iskrę, albo spopiel ją i rzuć prochy moje w biegnący przez pustynię tuman piasku. Na co mnie życie i na co Tobie moja męczarnia? Opasałeś mi serce podwójnym pierścieniem rozpaczy, ściśnij je tą gryzącą obręczą i uduś. Zdejmij ze mnie cierpieniami podszyty habit i zarzuć mięki całun śmierci, niech owinęty nim usnę na wieki. Jam już gotów odejść, tęsknię do trumny, jak niemowlę do kołyski. Już zerwały się nici, wiążące mnie z osnową świata; kochane dzieci moje, któremi zgrzeszyłem przeciw woli Twojej, starłeś w gniewie jako zmazę z oblicza ziemi. Więcej już nie mam ani złego, ani dobrego... Rozbij tę skorupę, z której życie wycieka, jak woda z popękanego naczynia... Nie mogę od Ciebie wybłagać skonu? Więc jeżeli nie chcesz odprawić sługi Twego, okaż mu łaskę i nie ugódź powtórnie piorunem tej, która mi jak odblask po dwu zdmuchniętych przez Ciebie światłach pozostała... Przecież ona tak czysta, że duszą swoją nie zaćmiłaby źrenicy oka Twego, że gdybyś jej do ramion przypiął skrzydła, godną byłaby między aniołami stanąć na stopniach tronu nieba. Panie bądź miłosiernym, jeśli to Bogu przystoi... (Zamyśla się). Żaden głos nie odpowiada... Czyżby litość była tylko cnotą ludzką? Czyż ja moją prośbę rzucam w bezdenną otchłań próżni? Ukrzyżowany tak samo daremnie błagał... Krzyż był, krzyż jest i będzie, na krzyżu rozpięta boskość człowieka, więc do niego się modlę i na nim konam...
Dżak (wchodzi). Ojcze... (Zbliża się do klęczącego Makarego). Ojcze... widać okręt...
Makary (drgnąwszy). Przyjechała! Podeprzyj mnie, bo osłabłem... chodźmy do portu. Regina jest przy mnie! (Staje wzruszony). Boże, choćby ci miłą była, nie odbierz mi jej, bo ona jest drogą dla mnie pamiątką po moim synu, który na nią nigdy nie spojrzał bez miłości (do Dżaka). Miałeś dzieci?
Dżak (zmieszany). Nie wiem, może... Ale nie spieszcie się, ojcze Makary.
Makary. Nie wiesz?
Dżak. Albo tylko ja! Mój rodzic, którego nie znam, również ani się domyśla, że jestem jego synem, jego rodzic także o nim nie słyszał. Dopiero wy, kochany panie, wynaleźliście najdawniejszego z moich przodków — Adama — i ten mi wystarcza. Wezmę parasol, bo słońce was osmali...
Makary. Nie potrzeba, daj mi tylko ramię.
Dżak. Zaraz, zaraz, przynajmniej włóżcie kapelusz muślinowy.
Makary. Nie szukaj, pójdę z gołą głową. Zmiłuj się Dżaku, nie zwlekaj.
Dżak. Zdążymy, ojcze, okręt jeszcze nie wszedł do portu, może nawet nie wiezie waszej synowej.
Makary (siadając). Po cóż mnie łudziłeś?
Dżak. Wlazłem na maszt i dojrzałem przesuwający się statek z flagą francuską. Majtkowie powiedzieli mi, że płynie z Europy. Nie mogłem ich rozpytać, bo przed nim niedaleko od brzegu dostrzegłem...
Makary. Ona jedzie z pewnością. Przecież Gala wie, jak jej wyglądam.
Dżak. Zaczekajcie tu, ojcze, ja zobaczę z tarasu... (wybiega i wkrótce wraca przerażony). Tak, to on.
Makary (powstawszy gorączkowo). Chodźmy.
Dżak. Nie, ojcze... zostańmy chwilę... Niech on wysiądzie, niech...
Makary. Kto?
Dżak. Poznałem jego okręt, teraz widziałem jego samego... Jeśli nmie tu odkryje... (Pada przed Makarym na kolana). Ojcze najlepszy, nie oddajcie mu wiernego sługi!
Makary. Co ty mówisz?
Dżak. Jeśli każecie, będę zasuwą waszych drzwi, waszym progiem, bydlęciem jucznem, będę za wami jak wielbłąd po pustyni nosił w sobie wodę i nie strawię jej.
Makary. Dżaku, kogo ty się boisz?
Dżak. Jego... najstraszniejszego z ludzi. On mnie skatuje, powieki obetnie, zaraz umrzeć nie pozwoli. On jest chodzącem piekłem ziemi... (Wbiega z krzykiem gromada mężczyzn i kobiet murzyńskich).
Głosy. Ratujcie nas, ojcze! Osłońcie biedne ptaszki, jastrząb spadł! (Kobiety, rzucając dzieci pod nogi Makaremu). Weź je, panie, bo im matki zabierze. Rozdepcz im głowy!...
Dżak (śród ogólnej wrzawy). Kiedy po nim zaraza przechodzi, już nie ma kogo zabijać. On...
Makary (poważnie). Uspokójcie się. Dżaku — wstań. Kto was tak spłoszył?
Dżak. Przyjechał... Tipu-Tip.
Pierwszy murzyn. Od tygodnia czatował na morzu. Jak tylko dziś francuzi ogłosili, że wojna skończona i otworzyli drogę, natychmiast wpłynął do portu.
Makary. Nie lękajcie się, tu mu niewolników łowić nie wolno.
Drugi murzyn. Ale wolno poszukiwać zbiegłych — i tu ich znajdzie.
Dżak. Kiedy kupiony w Kassengo za pięć kubków okowity i przeznaczony na dar dla jego kochanki, uciekłem, powaliwszy go uderzeniem kłody, w którą kazał mi osadzić ręce, krzyczał za mną wściekły: chociażbyś się w lwa schował, i z niego cię wypruję.
Głosy. Broń nas, ojcze jedyny!
Makary. Obroni was królowa Madagaskaru i dowódca floty francuskiej, który po zdobyciu Tamatawy jeszcze tu rozkazuje... (Słychać odgłos trąb).


SCENA II.
Ciż i Gubernator miejski.

Gubernator (ubrany w dziwaczną mieszaninę wojskowych strojów europejskich, w stosowanym kapeluszu z piórami strusiemi i mieczem dobytym). »W imieniu wszechmocnej Ranawalony III obwieszczam wszystkim i tobie wielebny kapłanie, że miłościwa królowa nasza, wzruszona niepowodzeniem francuzów, zawarła z nimi pokój, zobowiązawszy się zapłacić koszta wojny i dać rezydentowi francuskiemu gościnę w swej stolicy. Skutkiem tej łaski ja, gubernator Tamatawy, powracam do mojego urzędu i władzy. Odzyskawszy zaś godność, poczytuję sobie za obowiązek złożyć naprzód hołd wdzięczności tobie święty ojcze za wszystkie zacne trudy, które poniosłeś podczas oblężenia miasta, pielęgnując z jednaką starannością rannych: czarnych, żółtych i białych. Królowa zapewne wynagrodzi cię sowicie, gdy jej o tem doniosę, a ode mnie przyjm ten róg bawoli (podaje mu go), bo nic lepszego nie mam.
Makary. Dziękuję ci, panie gubernatorze, za dar i przyjazne słowa, ale jeśli chcesz mi dać dowód szczególnej życzliwości, zaopiekuj się tymi biedakami.
Gubernator. Czegóż chce to czarne bydło?
Makary. Nie bydło, ale tacy, jak ja i ty, panie gubernatorze, ludzie. Schronili się w trwodze przed handlarzem niewolników.
Gubernator. Rzeczywiście Tipu-Tip przyjechał, ale jeżeli oni należą do kogokolwiek, to ich nie zabierze.
Makary. Są to niezależni wyrobnicy portowi, a niektórzy z nich od niego zbiegli.
Gubernator. Tych weźmie.
Makary. Nie.
Gubernator. Ma prawo do swej własności.
Makary. Więc pan ich nie zabezpieczasz od tego sępa?
Gubernator. Nie mogę.
Makary. W takim razie poproszę rezydenta fancuskiego...[1]
Gubernator. Ojcze Makary, twoja wola porusza moim mieczem. Żadnego z nich Tipu–Tip nie dotknie.
Makary. Niech ci to Bóg pamięta.
Gubernator. Bądź pozdrowiony. (Wychodzi — słychać znowu odgłos trąb).
Makary (do murzyna). Odejdźcie spokojni.
Pierwszy murzyn. Nie wierz mu, ojcze święty, on kłamie, z Tipu-Tipem jest w zmowie, pomaga mu...
Makary. Jeśli nie dotrzyma obietnicy, znajdę dla was lepszą tarczę.
Drugi murzyn. Dopóki rabuś nie oddali się, pozwól panie, ażebyśmy ściany twego domu obsiedli i wyczekali. (Oddalając się). Boże, daj mu zdrowie, daj mu szczęście, daj mu mocną rękę. (siadają na schodach tarasu).
Makary. Idźmy, Dżaku. Okręt już musiał przypłynąć.
Dżak. Ja jestem twój, panie, twój. On ci mnie nie wydrze?
Makary. Nie bądź płochliwem dzieckiem. (Wchodzi André).


SCENA III.
Ciż i André.

André. Dzień dobry, ojcze.
Makary. Właśnie idę dowiedzieć się, czy dla mnie dobry.
André. Dokądże?
Makary. Do portu. Spodziewam się dziś... sieroty, krewniaczki mojej, która ma przyjechać na statku francuskim.
André. Rzeczywiście płynie okręt, ale jest jeszcze tak oddalony, że możemy załatwić sprawę, dla której proszę o chwilkę swobodnej rozmowy.
Makary. Służę... Dżaku, stań na tarasie i pilnuj. Jak tylko statek przybije do brzegu, donieś mi.
Dżak. Słucham (odchodzi).
Makary. Więc traktat podpisany?
André. I nadspodziewanie dla nas korzystny. Po klęskach, jakie ponieśliśmy w nieszczęśliwej wyprawie do wnętrza kraju, nie sądziliśmy, że królowa zgodzi się na tak dogodne dla nas warunki. Nietylko płaci koszta wojny, ale zapewnia rozliczne rękojmie, które, wyzyskane należycie, niedługo pozwolą nam faktycznie zawładnąć całym Madagaskarem.
Makary. Nie znam się na tem.
André. Wątpliwą jest tylko długość czasu. Ale musimy przygotować sobie trwalszą oporę. W tej zaś pracy bardzo skuteczną pomoc okazać nam możecie wy, ojcze Makary.
Makary. Ja? W zdobyciu Madagaskaru?
André. Tak. Z waszego posiewu zebraliśmy już plon nawet bardzo bogaty. Gdziekolwiek przedostały się promienie waszego apostolstwa, tam sięga nasz wpływ. Założone przez was szkoły, domy modlitwy i stacye misyjne dokonały więcej zwycięztw, niż nasze armaty i karabiny.
Makary. To zasługa przeze mnie wcale niezamierzona.
André. Nie mniej jednak dla nas cenna. Ale działalność wasza, szanowny ojcze, ograniczała się do brzegów wyspy i nie przeniknęła w jej głąb, o czem powinniśmy byli wiedzieć, a przekonaliśmy się w omyłkach i porażkach obecnej wojny. Dopóki zaś Madagaskar będzie nieoswojonym lampartem w naszej klatce, przez inne państwa europejskie ciągle łamanej lub otwieranej, dopóty swoim nazwać go nie możemy.
Makary. Jakże ja go mam oswoić?
André. Rezydent Francyi w Antananarivo, donosząc dziś o zawarciu pokoju z królową, między innemi zleceniami zobowiązał mnie do porozumienia się z czcigodnym ojcem w sprawie przesunięcia punktu ciężkości działań misyjnych w środek kraju. Jak rzekłem — ludność wybrzeży nam sprzyja, teraz trzeba opanować jądro wyspy.
Makary. I to ja mam czynić? Ja mam torować drogę dla waszego zaboru? Ja mam być zdrajcą, wkradającym się do cudzego domu, aby uśpić czujność mieszkańców i w nocy wam rygle odsunąć? Panie André, ja nie jestem do tego zdolny i nie po to tu przybyłem.
André. Wolno spytać po co?
Makary. Jako agent Rzeczypospolitej, która najwznioślejsze godła cywilizacyi rozwiesza po wszystkich swoich murach, która ze zgrozą mówi ciągle o ucisku a z zapałem o swobodzie, nie powinieneś o to pytać. Ale jeśli nie rozumiesz mego posłannictwa, to je wytłomaczę: przyjechałem tu, ażeby skromnem światełkiem mojego umysłu i sumienia rozjaśniać ciemne drogi życia tym półdzikim biedakom, ażeby być ich krzewicielem wiedzy i cnoty, opiekunem i dobroczyńcą. Jam apostoł, a wy mnie chcecie zrobić ogarem zdobywczej obławy, przewodnikiem najazdu, trucizną strzały, którą wypuszczacie ze swego łuku w piersi tego ludu! Jeśli pan, jak ja, przechowasz swoją duszę w czystości do sędziwego wieku, to jej przed grobem nie unurzasz w błocie.
André. Wszystko to bardzo piękne, wielebny ojcze, ale w takim razie nie należało brać pieniędzy od rządu francuskiego.
Makary. Myślałem, że Francya dała mi je dla celów cywilizacyjnych, dla oświecania i uszczęśliwienia tych ludzi, z których korzysta.
André. Niestety, na takie zbytki pozwalać ona sobie nie może. Za wielu posiada u siebie nieukształconych i nieszczęśliwych, ażeby miała swe środki poświęcać mieszkańcom Madagaskaru. Byłaby to czułostkowość dziecinna.
Makary. Piękniejsza od tego samolubstwa, które przede mną obnażyłeś, a które mnie zgrozą przejmuje. Nie będę jednak zalecał panu mojego upodobania, tylko powtarzam, że wyznaczonej mi roli nie przyjmuję. Proszę oznajmić rezydentowi, że nie pracowałem i pracować nie będę dla kupieckich worków Francyi, ale dla dobra ludzkości tutejszej, że mi jest całkiem obojętnem, czyj tu wpływ przeważy, aby tylko przeważył uczciwy.
André. Wobec tego, zdaje mi się, że na dalsze zasiłki od mojego rządu, ksiądz liczyć nie może.
Makary. I nie chcę.
André. Żegnam. (Wychodzi).


SCENA IV.
Makary sam, później Dżak.

Makary. Więc ja byłem bezwiednem ostrzem świdra politycznego, sypałem ziarna dla zwabienia dzikich ptaków w sidła, szczepiłem cywilizacyę dla osłonięcia nią kotów, skradających się pod ich gniazda — o, Boże, jak mogłeś nie ostrzedz mnie rozumem, przeczuciem lub snem jasnowidzącym! Regino, przybądź co prędzej i stań przy mnie jako przewodnik zniedołężniałego w cierpieniach starca! (Po chwili). Nic złego ją nie spotkało, Gala wie, kogo strzeże.. (Wbiega Dżak).
Dżak. Okręt dopłynął. Gala idzie z jakąś kobietą!

Makary. Boże... nie powołuj mnie zaraz do siebie... niech ją jeszcze zobaczę... niech ona mi opowie... (Chwiejnym krokiem idzie ku drzwiom, w których ukazuje się Regina a za nią Gala).
SCENA V.
Ciż, Regina i Gala.

Regina. (rzucając się w objęcia Makarego). Ojcze mój!... (Przez chwilę milczą w uścisku).
Makary. Dobrze zrobiłaś, dobrze, żeś przyjechała, może nam lżej będzie dźwigać razem ciężar boleści. Patrzę ci w oczy i szukam w nich odbicia jego obrazu — nie ma!
Regina. Ale w twojej twarzy, ojcze, go widzę. Jakże wy do siebie podobni.
Makary. Czemuż Bóg się nie omylił i mnie za niego nie wziął. Każdem westchnieniem żebrzę śmierci — odmawia. Jeszcze się nie pomścił.
Regina. Nie, ojcze drogi, nie rzucaj obwinień w niebo, bo one zawsze spadają na ziemię.
Makary. Mądrzejsza jesteś ode mnie, rozum mi się zestarzał, oślepł, ani dojść do odległych przyczyn złego, ani ich dojrzeć już nie może. Wszystko jedno — tak czy inaczej — dzieci nie mam. Cecylia przynajmniej istnieje w grobie, ale o Aurelim już nawet natura zapomniała.
Regina. Jego dusza nieśmiertelna.
Makary. Ty wierzysz w nieśmiertelność dusz?
Regina. Tak.
Makary. Dobrze moje dziecię — to lżej. (Do Gali). Przepraszam cię dzielny chłopcze, zapomniałem o tobie (podaje mu rękę, którą Gala całuje). Ale ty wiesz, co mi pamięć rozprzęga.
Regina (do Gali). Ach i ja panu nie podziękowałam za tyle starań, prawdziwie braterskich.
Gala. Nie przepłacaj pani wspaniałomyślnie moich skromnych usług. Wystarczy mi to, że jesteś zadowoloną.
Makary. Jest kupcem i moim gorliwym pomocnikiem. Jechał po mosiądz do Natalu i przyrzekł mi, że cię tam spotka i przywiezie. Skutkiem wojny podróż niepewna, same kobiety rzadko tu jadą. (Podczas tych słów Gala dał znak Dżakowi i wyszedł z nim na taras). Zresztą tak mnie dręczy przesąd, że wszystkich, których kocham, los prześladuje... Zła to i dla ciebie wróżba, mój przyjacielu (ogląda się). Już usunął się — zawsze taki delikatny. Jest to charakter stalowy, ciągle jednak topniejący w żarze najszlachetniejszych uczuć. Bez niego tylko bym tu marzył a niczego nie dokonał. Chociaż teraz, to już i chcieć nie umiem. Wlokę za sobą dwie utkwione w sercu włócznie, jak raniony zwierz, który znaczy swój ślad krwią i ma skonać z jej upływu... Zdaje mi się, że nie mówię, ale żęrzę. Żeby już skończyć .. Ciągle łażę i skomlę za Bogiem, jak pies za stopami rozgniewanego pana... Ale pan nawet nie raczy się na mnie obejrzeć... A może ja chodzę tylko za jego cieniem... Więc ty wierzysz w nieśmiertelność dusz... (zamyśla się). Jakże ja cię ugaszczam, Regino kochana!... Daruj mi... Zmęczona jesteś zapewne bardzo. Nie odpoczywałaś dłużej nigdzie?
Regina. Nie. Od tego strasznego dnia nie odpoczęłam ani razu, bo nie oswoiłam się jeszcze z moją boleścią. Sam na sobie sprawdziłeś, ojcze drogi, że miłość jest bardzo niepojętną i rozum długo napracować się musi, zanim jej okropną prawdę wytłomaczy. Własnemi oczami widziałam, że mój Aureli spłonął, myśl ta tysiąc razy na dzień rozsadza mi głowę a jednak bywają chwile, w których ją odpędzam. Wspomnienie zamienia się na rzeczywistość, otaczają mnie i łudzą mary przeszłości, a gdy one pierzchną i oprzytomnieję, czuję chęć biedz za szczęściem, które ode mnie uciekło, choć wiem, że go nie doścignę, bo zniknęło, jak czas. Jechałam do ciebie ojcze z takim pośpiechem, jak gdybym tu Aurelego ujrzeć miała, a jeśli nie jego, to coś, co mi ulgę sprawi. Niemal wierzyłam, że powiesz mi jakieś słowo, które rozbłyśnie gwiazdą na otaczającej mnie nocy, że przestanę wisieć nad bezdenną otchłanią i oprę się na czemś trwałem, że cierpiąc razem, odnajdziemy go pod jakąś postacią i że on w niej między nami na zawsze zostanie. Dopiero teraz rozumiem, że nastąpiło to, co jedynie nastąpić mogło: spotkały się dwie boleści i nic więcej. Nic więcej. Gdybyś ojcze rzekł: podążmy stąd gdzieindziej, pojechałabym natychmiast i łudziła się, że tam jakąś pociechę dościgniemy.
Makary. I mnie tak rozpacz rwała, i ja chciałem lecieć do miejsca, gdzie go płomienie zżarły, i ja sądziłem, że go jeszcze zobaczę. Ale niemoc skrępowała stare ciało i rzuciła na pastwę chorobie, nie odebrawszy nawet pamięci nieszczęścia. Maligna wysiekła mnie widziadłami i na dalszą katuszę odstąpiła świadomości, która chłoszcze bezustannie. Och, przybądź śnie długi, nieprzerwany, nieskończony!
Regina. Utuli cię ojcze niedługo, ale nade mną nie prędko się ulituje.
Makary. Nie znam dotąd szczegółów. Nie udręczysz mnie już bardziej żadnym, więc opowiedz, jak Aureli zginął.
Regina. Donosiłam ojcu, że nienawykłszy do surowości stosunków europejskich, zaczął marzyć o wytworzeniu dla nich uczciwego przykładu i założył fabrykę, której dochody i zyski miały być rozdzielane między robotników. Rzeczywiście pokochali oni go i widzieli w nim swego dobroczyńcę. Przedsięwzięcie szło dobrze, ale ponieważ szkodliwie oddziaływało na interesy innych przemysłowców i budziło niepożądane roszczenia w ich gromadach roboczych, więc usiłowano go odwieść od zamiaru, następnie odstraszyć, a wreszcie, gdy to niepomogło, pozbawiono kredytu i doprowadzono do niemożności pokrycia zobowiązań pieniężnych. Jednocześnie rozniecano w robotnikach naprzód przesadne nadzieje, a potem nikczemne podejrzenia. Ciemni, rozłakomieni, poduszczeni przez intrygantów, nie otrzymawszy spodziewanych i lichwiarzom sprzedanych zysków, wybuchnęli buntem i podpalili fabrykę. Aureli, oburzony niewdzięcznością i zbrodnią, wpadł do papierni, gdzie go paru łotrów i sprawców pożaru zamknęło w gorejącej szuszarni. Przybiegłam, kiedy... Nie, ojcze, nie mogę, może innym razem starczy mi sił na odmalowanie tego potwornego obrazu i moich uczuć... Odnieśli mnie bezprzytomną. Już go nie widziałam...
Makary. Wcale? Nawet...
Regina. Tylko ogień i dym, który odtąd rozpostarł się dla mnie po całym widnokręgu życia, jak wielka, czarna chmura. (Na tarasie słychać krzyk i zamęt śród murzynów — wchodzi Gala).
Gala. Nie trwożcie się państwo. Przed domem przystanął Tipu-Tip, który poszukuje w Tamatawie zbiegłych od niego niewolników. On zawsze między murzynami budzi wielki popłoch.
Makary. Śród nich są tacy, nawet mój Dżak. Ale kto mu pozwolił tu grasować? Gubernator miasta upewnił mnie...
Gala. Gubernator jest jego tajemnym wspólnikiem. Zresztą powiada, że francuzi przyznali Tipu-Tipowi prawo odzyskania swojej własności.
Makary. To niepodobna. Sumienie całego świata chrześciańskiego napiętnowałoby ich za to Kainową hańbą. Galo kochany, idź do agenta francuskiego, albo do dowódcy okrętów wojennych, które jeszcze nie odpłynęły i poproś go ode mnie o pomoc. Takiego rozboju dopuścić nie powinien, bo przecież tam w Europie jego Rzeczpospolita mieni się orędowniczką uciśnionych i ochrypła od krzyku na handel niewolnikami.
Regina (do Gali). Idę z panem. (Wychodzą).
Makary. (patrząc na nią wzruszony). Przyjęła chrzest apostolski. Może Bóg tylko czekał, aż ona mnie zastąpi w straży około jego dzieła i teraz wysłużonego żołnierza odwoła... (wchodzi Morton).


SCENA VI.
Makary i Morton.

Morton. Nie przeszkadzam?
Makary. Proszę.
Morton. Wolno mi spytać, wielebny ojcze, czy prawdą jest, ze związek wasz z rządem francuskim zerwany?
Makary. Istotnie pan André zapowiedział cofnięcie dalszej zapomogi na moją misyę. Prawdopodobnie był do tego upoważniony.
Morton. Co ojciec zamierzasz robić?
Makary. Zostać tu.
Morton. Bez pomocy i opieki żadnego rządu?
Makary. Jeżeli żaden mi jej na uczciwych warunkach nie da.
Morton. Może mój będzie tyle szczęśliwym.
Makary. Rząd pański nie jest katolickim.
Morton. Wyznaje on tę religię, w której wszystkie się spotykają i godzą — jest rozsądnym i praktycznym. Modli się co niedzielę, a przez sześć dni w tygodniu myśli o interesach. Religia zatem stanowi tylko siódmą część jego starań: odpowiednio do tego stosunku potrzebujemy w naszych koloniach posiadać siedem razy więcej faktoryj handlowych, niż kościołów anglikańskich.
Makary. Ani do jednych, ani do drugich nie mogę panu być przydatnym.
Morton. Ja tego wcale nie żądam.
Makary. A czego?
Morton. Tylko życzliwości dla nas. Rząd mój wyznaczy wam, wielebny ojcze, zasiłek stały na potrzeby misyi i zapewni opiekę, jeżeli za to otrzyma moralne poparcie dla swych interesów — mówię wyraźnie — moralne.
Makary. Cóż ja mam robić.
Morton. Madagaskar jest poważnym zbiornikiem wielu produktów, przywożonych z wnętrza i wybrzeży Afryki, nadto posiada własne — zaznaczę nawiasowo, że chodzi nam głównie o jego skóry. Budzić tedy w ludności sympatyę do nas, nakłaniać ją, ażeby nam sprzedawała swoje materyały surowe i od nas kupowała towary — oto będzie całe zadanie księdza.
Makary. Nie nazywaj mnie pan przynajmniej księdzem, jeśli to ma być moje zadanie.
Morton. Alboż duchowni nie są zarazem ludźmi i nie zajmują się sprawami ziemskiemi? Trzeba być sprawiedliwym, ojcze Makary. My ofiarujemy wam pomoc i pozostawiamy wam swobodę działania w kierunku religijnym, a wzamian wymagamy szerzenia ku nam ufności handlowej. Przecież to układ rzetelny.
Makary. Boże, czemu złym duchom tak mnie kusić każesz! Nie chciałem faktorować polityce, wynajmuje mnie handel, potem przyjdzie inna spekulacya, w każdym razie mój czysty napój apostolski muszę zaprawiać jakąś domieszką, która spragnionych odurzy i nieprzytomnych w chciwe ręce zatoczy. Ach, panie Mortonie, gdybyś wiedział, jak to ciężko przerobić szkołę na karczmę i być w niej werbownikiem lub przekupniem!
Morton. Jako konsul handlowy, szanujący obowiązki, które spełniam, nie mogę odczuć tych skrupułów.
Makary. Nie, dobry panie, nie będę szynkarzem waszych interesów, zwłaszcza że one nie są dla mnie tak czyste, jak dla pana. I na wasze ręce patrzę od dawna, widziałem je w różnych miejscach czynne i pokalane krzywdą mieszkańców wyzyskiwanych i znieprawianych. Może taka robota godzi się z waszem sumieniem kupieckiem, ale nie godzi się z mojem kapłańskiem. Zresztą nie mielibyście ze mnie wielkiego pożytku. Jestem stary, zmordowany tułactwem i nieszczęściami, poszukajcie sobie kogoś innego.
Morton. Pozwól sobie powiedzieć, ojcze Makary, że jesteś nie z tego świata. Ani słowa namowy już nie dodam. Zwrócę wszakże uwagę przyjacielską, że zerwawszy łączność z jakimkolwiek rządem europejskim, nietylko ksiądz pozbawisz się środków do dalszej działalności apostolskiej, nietylko zaryzykujesz siebie, ale również tych, których nawróciłeś i strzegłeś. Oprócz poddanych królowej Madagaskaru masz w swej owczarni wielu murzynów z całego pobrzeża Afryki, niewolników, którzy uciekli handlarzom lub swym panom. Kto tych ludzi osłoni przed zemstą, napadem, wreszcie przed żądaniem wydania, według tutejszych ustaw prawnem?
Makary. Stacya misyjna jest nietykalną.
Morton. O ile pozostaje pod opieką jakiegoś państwa.
Makary. Prawa międzynarodowe...
Morton. Ojcze Makary, jesteśmy za poważni ludzie, ażeby mówić o tej pajęczynie.
Makary. Więc bez mojego poniżenia niema dla tych biedaków rachunku?
Dżak (wchodzi). Ksiądz Feliks.
Makary. Może go niebo zsyła. Proś. (Dżak wychodzi).
Morton. Ojcze wielebny, ja cię jednak rozumiem i szanuję (podaje mu rękę).
Makary (wzruszony). A mówiłeś pan, że jesteś tylko konsulem handlowym (Morton wychodzi).


SCENA VII.
Ksiądz Feliks i O. Makary.

Ks. Feliks. Niech będzie Chrystus pochwalony.
Makary. Na wieki.
Ks. Feliks. Bóg mnie udarował szczególną łaską, pozwalając poznać swego znamienitego sługę, którego praca rozszerzyła tak znacznie granice panowania Kościoła i doniosła swą sławę aż do uszu Ojca świętego.
Makary. Jestem za małym robakiem, ażeby władca Kościoła, nawet schyliwszy się w swej dobroci, mógł mnie dojrzeć.
Ks. Feliks. Skromność ta was zdobi, ale prawdą nie jest. Przybywam z Watykanu, dokąd mnie wezwano dla przedstawienia stanu i rozwoju misyj katolickich w Afryce wschodniej. Sądziłem, że jako blizki w Zanzibarze świadek waszych działań, powiozę nieznaną w Europie a radosną o nich nowinę. Tymczasem przekonałem się, że Watykan oddawna bacznem okiem śledził wasze apostolstwo na Madagaskarze, wyspach sąsiednich i wybrzeżu, że o niem wie i wysoko je ceni. Otrzymałem niespodziewany i niezasłużony zaszczyt związania ściślejszymi węzłami wszystkich misyj wschodnio-afrykańskich, założenia nowych i dopasowania ich do zmienionych stosunków politycznych. Przypuszczam, że tylko z przyczyny sędziwego wieku waszego i osłabionego zdrowia, zadanie to powierzono nie wam, lecz mnie. Ale Ojciec święty na pożegnalnem posłuchaniu kazał mi wyrazić wam serdeczną wdzięczność, przelać pasterskie błogosławieństwo i życzyć równych powodzeń w miejscu nowego przeznaczenia.
Makary. Jakiego przeznaczenia?
Ks. Feliks. Pojmuję, że ojciec przywiązałeś się do tego kraju, który był polem wieloletnich twoich trudów i świetnych zwycięztw apostolskich. Ale jest to już pole uprawione, że tak powiem — nasze.
Makary. Nasze?
Ks. Feliks. Ojciec nazywasz je zapewne francuskiem gdyż materyalnie należysz od rządu francuskiego, ale...
Makary. Już nie należę.
Ks. Feliks. Jakto?
Makary. Dziś podziękowałem za służbę, bo wymagano ode mnie polityki, a ja mogę zobowiązać się tylko do szczepienia oświaty.
Ks. Feliks. Nic nie wiedziałem. Dopiero wysiadłem z okrętu i zaraz tu przyszedłem. Ale to doskonale wypadło — sam Bóg zrządził — nic wam już teraz nie przeszkadza przenieść się do Witu i przyjąć opiekę niemiecką.
Makary. Kto mnie tam posyła?
Ks. Feliks. Ojciec święty.
Makary. Nie usłucham.
Ks. Feliks. Ojcze Makary, wy tak mówicie?
Makary. Ja.
Ks. Feliks. Dlaczego?
Makary. Dlatego, że tam panują niemcy.
Ks. Feliks. Nie panują, dopiero osiedli, a zresztą co to was ojcze obchodzi?
Makary. Ksiądz jesteś włochem a ja polakiem.
Ks. Feliks. A raczej wy bernardynem a ja jezuitą. Mniej nas różni narodowość, niż zakon. Mój każe mi uznawać jedno tylko państwo — kościół i jednego władcę — papieża.
Makary. Do tej doskonałości jeszcze nie doszedłem i prawdopodobnie już nie zdążę.
Ks. Feliks. Umysł wasz za zbyt przywykł patrzeć w słońce prawdy, ażeby mrużył swe oczy przed jakimś jej promieniem. Nawet mądrość świecka, mówiąc o zbrataniu się ludzi i o połączeniu ich we wspólną rodzinę, powtarza tylko naukę Chrystusa o jednej owczarni i jednym pasterzu, a jeżeli tak ma być, to gdzie powstanie ta owczarnia i kto będzie jej pasterzem? Wielkie to dziecię czasu dojrzewa w łonie przyszłości, która je kiedyś zrodzi, a my powinniśmy tę chwilę zbliżać, ideał nasz urzeczywistniać. Nie chcecie ojcze, pracować dla niemców, ale któż z nas pracuje dla jakiegokolwiek rządu ziemskiego? Odziewamy się w pozory, formy, stosunki i tytuły narodowe dlatego, ażeby mieć puklerz bezpieczny i drogę otwartą do naszego własnego celu. Ojcu świętemu, na którego Bóg zlewa swoje natchnienia, wypadło też połączyć się z niemcami i ofiarować im pomoc z misyonarzów katolickich. Cieszmy się, że ją przyjęto i korzystajmy ze sposobności. Nie zrażajcie się gorzką łupiną i pamiętajcie o słodkiem ziarnie. W mundurze cesarskim bądźcie żołnierzem papieskim i pod przybraną chorągwią słuchajcie komendy swojego wodza.
Makary. Wszystko to jest mi tak obcem, jak kłamstwo, tak wstrętnem, jak zdrada. Nie werbujcie mnie daremnie, bo nawet w szeregach papieskich nie stanę.
Ks. Feliks. Wygląda z duszy waszej bunt, którego nie oczekiwałem. Powiedzcie mi szczerze, co wy apostołujecie?
Makary. Wszechkapłaństwo. Staram się o to tylko, ażeby każdy człowiek był kapłanem prawdy i moralności, ażeby dom jego był świątynią, serce ołtarzem, rozum — zakonem, a życie — nabożeństwem.
Ks. Felias.[2] O ile ta nauka nie jest ciemną, wydaje mi się zuchwałą.
Makary. Więc pocóż ja mam tym kąkolem zanieczyszczać niemieckie, czy papieskie łany w Witu? Niech on tu zostanie, gdzie już się rozplenił i dalej zarazy nie rozpościera.
Ks. Feliks. A więc dobrze — głoście swoje wszechkapłaństwo, ale tam... Ja niemal zobowiązałem się papieżowi, że was nakłonię.
Makary. I mnie tu zatrzymuje obowiązek...
Ks. Feliks. Jaki?
Makary (po chwili wahania). Miałem dzieci...
Ks. Feliks. I wstąpiliście do klasztoru? Czy umarły?
Makary. Miałem je jako ksiądz.
Ks. Feliks. O! Wypadek bardzo przykry. Biorę to wyznanie za spowiedź, której tajemnicę zachowam.
Makary. Nie żądam, tajemnicą ono nie jest, bo dzieci moje kochałem.
Ks. Feliks. O! Tego już usprawiedliwić nie umiem. Grzech ojcowstwa jest w księdzu błędem, który zrozumieć i przebaczyć można, ale ujawnianie i miłowanie grzechu...
Makary. Dzieci te kochane umarły.
Ks. Feliks. Dzięki Bogu.
Makary. Bluźnierstwo! Podarte serce ludzkie rzucasz w kadzielnicę Bogu? On dymem z krwi się brzydzi.
Ks. Feliks. Za wszystko mu dzięki. (Po chwili). Uspokójcie się ojcze Makary, ja nie chciałem obrazić was, tylko uczcić Boga.
Makary. Przyjechała dziś tu wdowa po moim synu. Ani nie opuszczę jej, ani na tułactwo z sobą nie wezmę. Dosyć o tem! (Wchodzi Regina z Galą).


SCENA VIII.
Ciż, Regina i Gala.

Regina. Ach, ci europejczycy są ohydni, dziksi, niż te nieokrzesane gromady, które stają się ich pastwą. Byłam u dowódcy floty francuskiej. Bezczelny rabuś oburzony na ciebie ojcze za to, że odmówiłeś agentowi zdradzieckich usług. Prosiłam go o opiekę nad nawróconemi murzynami, którzy zbiegli od Tipu-Tipa. Szkoda pani żalu dla tych małp — odrzekł. Odparłam mu, że tę jego odpowiedź poślę do Paryża, ażeby tam przywiązali u wielkiego dzwonu Rzeczypospolitej i rozgłosili światu. Roześmiał się bezwstydnie i oświadczył: Jestem paryżaninem, grzecznym dla dam, zwłaszcza pięknych, więc wolę pani spełnię, ale tylko z grzeczności... Słyszysz ojcze? Ten cywilizator przyrzeka obronić ludzi od śmierci i niewoli tylko z grzeczności dla pięknej damy.
Makary. Tacy oni...
Ks. Feliks. Przepraszam panią, że się do tej sprawy wtracę, bo ona mnie również zajmuje. Ojciec Makary samoistnie tu się nie utrzyma, bo każdy misyonarz musi być osłonięty tarczą jakiegoś państwa europejskiego. Współzawodnictwo interesów i potęg europejskich zetrze go. Widziałaś pani francuzów, dotychczasowych jego protektorów; cóż dopiero inni, przeciwnicy lub wrogowie. Wiem, że niemcy, którzy torują sobie wpływ na Madagaskarze, pragną zeń wyrwać ojca Makarego, jak ząb, który ich kąsa.
Makary. A ksiądz radbyś mnie położyć na ich zębach, w Witu, gdzie ich szczęki już kawał zdobyczy rozmiażdżyły.
Ks. Feliks. Dlaczegoż nie chcecie rozedrzeć paszczy lwa, kiedy macie do tego siłę? Czy wymagam, ażebyście im pomagali? Zresztą, ojcze Makary, co to jest Witu, Wakufi, Usukuma, Sudan — to knieja Tipu-Tipa, gdzie on swe główne obławy urządza, to wielki gościniec, którym pędzi na sprzedaż tysiące niewolników! Czy zapasy z tym potworem was nie nęcą, czy walczylibyście w nich za niemców, czy apostoł może podjąć zadanie świętsze i szczytniejsze?
Makary. Regino... odpowiedz mu...
Dżak (a za nim murzyni wpadają z tarasu). Tipu-Tip siadł na okręt, odpłynie.
Regina. Ojcze... pojedziemy za nim. Godniej zbolałego naszego życia poświęcić nie możemy.
Makary. Prowadź mnie mój aniele. (Do Gali). Galo poczciwy — rozstaniesz się ze mną?
Gala. Wszakże koło Witu leży Gala — moja ojczyzna. Pojadę z wami — wyżyję.
Ks. Feliks. Za wszystko dzięki Bogu.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Aleksander Świętochowski.
  1. Przypis własny Wikiźródeł błąd w druku — francuskiego
  2. Przypis własny Wikiźródeł błąd w druku — Feliks