Rewizor z Petersburga/Akt II
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Rewizor z Petersburga |
Podtytuł | czyli podróż bez pieniędzy |
Wydawca | Adam Kaczurba |
Data wyd. | 1882 |
Druk | Drukarnia Anny Wajdowiczowej |
Miejsce wyd. | Lwów |
Tłumacz | anonimowy |
Tytuł orygin. | Ревизор |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
AKT II.
(Maleńki pokoik w oberży — Łóżko z pościelą, stolik, mała walizka, pusta butelka, buty, miotełka od sukień, fajka z cybuchem, kapczuch i t. p. wszystko w nieładzie).
SCENA I.
Józef (leżąc na pańskiem łóżku.)
Niech djabli porwą! jeść chcę okropnie, a w żołądku trzask, burczenie, jak gdyby w nim cały pułk kawaleryi na trwogę trąbił. Otoż podobno i do domu nie dojedziemy, co tu robić?..... Dwa miesiące już minęło, jak wyruszyliśmy z Petersburga! Mój pan przez drogę pieniążki przehulał, a teraz siedzi skromnie jak gołąbeczek. Jednakże wystarczyłoby mu na prohonne i bardzoby wystarczyło; ale cóż, kiedy w każdem mieście trzeba wystąpić, trzeba się pokazać (przedrzeźniając swego pana) „Ej, Józef!... ruszaj! wybierz pokoje najpiękniejsze, zamów obiad najlepszy; nie mogę jeść ladajakich potraw, rozumiesz? Wprawdzie nie jest to od rzeczy żyć w drodze wygodnie, ale mój pan to istny utracyusz!... Zabiera znajomości z przejeżdżającymi, i nie długo czekając, dalej z nimi w karteczki. Dzisiaj szasta, jutro basta! — Eh, prawdziwie, takie nieregularne życie już mi się sprzykrzyło! Na wsi nie równie lepiej: mała ludność, mniej hałasu i kłopotu; złap jakiego babsztyla, leż sobie spokojnie cały wiek na połatce i jedz pirogi. Jużci mówiąc Bogiem a prawdą, to najlepiej żyć w Petersburgu. Aby tylko pieniądze, to można pędzić czas wesoło i przyjemnie: Teatry, tańcujące pieski, skoki na linach, konne sztuki, słowem wszystko co zechcesz. Każdy przemawia uprzejmie i delikatnie. Wejdziesz naprzykład, między kupców, wołają na ciebie: Szanowny Panie! — Tu stara oficerka zajdzie tobie drogę; tam znowu pokojówka zaglądnie ci w oczy, a take... fiu, fiu, fiu!.. (trzęsie głową uśmiechając się.) Co za galanteryjne obejście! Niegrzecznego słowa nigdy nie usłyszysz, każdy mówi do ciebie: Monsieur. Sprzykrzyło ci się chodzić, bierz dorożkę, siadaj, i jedz sobie jak pan — a nie chesz płacić remiznikowi, zostawia to do twej woli. W każdym domu jest brama na wylot, przez którą można szmygnąć tak bezpiecznie, że i sam djabeł cię nie znajdzie. — Tylko mi się to nie podobało, że jednego dnia podjesz do woli, a drugiego ledwie że nie pękniesz z głodu, jak dziś naprzykład. — A wszystkiemu pan mój winien!... Co z nim robić?... Ojciec przyszle pieniądze, a on zamiast je trochę potrzymać, zamenażować, kręci się z niemi i wierci po wszystkich kątach: piechotą ani kroku nie stąpi, wciąż jeździ remizą — każdego dnia, musisz chodzić do teatru po bilet. Szastum, prastum! a najdalej za tydzień, posyła mnie na tołkuczy rynek sprzedać frak lub tużurek. Czasem wszystko aż do koszuli puści między ludzi i tylko mu zostaje to co na nim, to jest: płaszczyk i surducina.... Nie raz dalibóg! aż za serce ściśnie; sukno najlepsze jakie być może, prawdziwe angielskie, jeden frak półtorasta rubli mu kosztuje, a na rynku każe go sprzedać za dwadzieścia; o pantalonach zaś nie ma co i mówić, te idą za bezcen. A dla czego? oto dla tego, że hultaj, nic nie robi: zamiast pójść do obowiązku, idzie na spacer, lub na szulerkę. O! gdyby o tem nasz stary pan wiedział! bez względu na to, żeś urzędnik, uchyliwszy koszulki, wsypałby ci ze dwieście pomiatałek, ażebyś się poskrobał najmniej dwa tygodnie. Kiedy służysz to służ!... Albo i teraz, gospodarz wyraźnie oznajmił: że nic więcej nie da, dopóki mu nie zapłacimy za to, co się już nabrało. Ah!.... (wzdycha) Mój Boże, żeby tak choć z misę barszczu, albo kapusty!.... zdaje mi się, że w tej jednej chwili pożarłbym samego siebie!... (pukanie) Ktoś puka, to on zapewne — (zeskakuje żywo z łóżka i otwiera drzwi.) SCENA II.
JÓZEF I CHLESTAKOW.
Chlestakow.
Na weź to! (oddaje mu laskę i furażerkę) Jak widzę, znowuś leżał na łóżku? Józef.
Dlaczegóż miałbym leżeć? Nie widziałem łóżka, czy co? Chlestakow.
Kłamiesz, leżałeś, bo pościel zgnieciona. Józef.
Na co mnie pańska pościel? mam nogi, to mogę postać. Chlestakow (chodzi po pokoju.)
Tytuń jest? Józef.
Nie ma ani okruszyny! przecież przed czterema dniami, pan resztkę wykurzył. Chlestakow (chodzi, niecierpliwi się i w rozmaitych kształtach wykrzywia gębę — nakoniec mówi mocnym i stanowczym głosem.)
Ej, Józef! słuchaj.... Józef.
Co pan każe? Chlestakow (mocnym ale nie tak stanowczym głosem.)
Idź, tam.... Józef.
Gdzie? Chlestakow (słabym głosem prawie proszącym.)
Obok, do bufetu... powiedz.. żeby dali objad, dla nas. Józef.
Nie, ja nie pójdę. Chlestakow.
Jak ty śmiesz, łotrze! Józef.
A tak, bo czy ja pójdę czy nie, to wyjdzie na jedno. Gospodarz powiedział, że więcej nie da objadu. Chlestakow.
A toż dla czego? Józef.
Nawet pójdę, mówi, do Horodniczego; trzy niedziele pije, i je, a jeszcze i kopiejki nie zapłacił. Wy z swoim panem, mówi: łotry i oszusty, a to nam nie nowina! Chlestakow.
E! a tyś już i kontent, że możesz to wszystko powtórzyć. Józef.
Przyjedzie, mówi: zamieszka, zadłuży się, potem go i wygnać z domu trudno. Ja, mówi: żartów nie lubię — natychmiast idę ze skargą — i albo pieniądze, albo turma. Chlestakow.
No, no, dosyć! Osioł!... — ruszaj po objad! Józef.
To ja lepiej samego gospodarza do pana poproszę. Chlestakow.
Na co mnie gospodarz? ja chcę objadu. Józef.
Tak panie, ale.... Chlestakow.
Niech cię djabli porwą! idź, już idź! i zawołaj do mnie gospodarza. Józef (odchodzi).
SCENA III.
Chlestakow (sam).
Jeść mi się chce zawzięcie. Przeszedłem się cokolwiek, sądząc, że apetyt przejdzie — djabła tam, nie przechodzi. Gdybym był moich pieniążków w Penzie nie przeszastał, wystarczyłoby na odjechanie do domu. — Jednakże ten piechotny kapitan zręcznie mnie podchwycił; ale bo też do zadziwienia, jak cudnie stosika przerzyna. — Wciągu kwadransa ograł mnie do szeląga — Ślicznie gra! ah, żebym go mógł jeszcze spotkać, ale jak? na to trzeba czasu, zdarzenia, a ja chciałbym co prędzej dojechać do domu: bo mi ta droga do żywego dojadła. — W rzeczy samej, takie nędzne miasteczko; nie ma w niem nic, co się zowie: nic. — Tu w pobliskim handlu jesiotry jeszcze dość znośne, ale te przeklęte kupczyki mało ich dają na spróbowanie, (prześpiewuje sobie coś z Roberta, potem poświstuje: „Nie szej ty mnie matuszka“ nareszcie ani to ani owo.) Nikt nie przychodzi. SCENA IV.
CHLESTAKOW, JÓZEF I KELNER.
Kelner.
Gospodarz kazał mi się zapytać, czego pan potrzebujesz? Chlestakow.
A, to ty bracie! czyś zdrów, czyś wesół? Kelner.
Chwała Bogu. Chlestakow.
Cóż tam słychać u was, czy wszystko idzie dobrze? Kelner.
Tak, chwała Bogu — wszystko dobrze. Chlestakow.
Czy dużo przejeżdżających? Kelner.
Dosyć dużo. Chlestakow.
Słuchaj no, mój kochany: mnie dotychczas jeszcze obiadu nie przynieśli; otóż bądź łaskaw popędzaj ich, żeby prędzej dawali; bo widzisz, zaraz po obiedzie muszę się czemś zająć. Kelner.
Ale gospodarz mówił, że już więcej nic na kredyt nie da. Nawet chciał dzisiaj iść do Horodniczego, ze skargą na pana. Chlestakow.
Na co ta skarga, osądź sam mój kochany — przecież jeść muszę. Inaczej mógłbym śmiertelnie zachorować. Djabelnie dziś jestem głodny, mówię to nie żartem. Kelner.
Tak w istocie! Ale on powiedział wyraźnie, że nie da objadu, dopóki pan nie zapłacisz za to, co już zjadłeś. Takie są jego własne słowa. Chlestakow.
A więc go przekonaj, staraj się mu wmówić.... Kelner.
I cóż ja mu powiem?.... Chlestakow.
Zastrasz go — powiedz mu otwarcie, że ja bez jedzenia żyć nie mogę, że muszę jeść koniecznie. Pieniądze, rozumie się, będą zapłacone.... On może myśli, że każdemu tak łatwo być głodnym, jak jemu prostakowi! he? Widzisz go! Kelner.
Dobrze, ja mu powiem. (odchodzi z Józefem). SCENA V.
Chlestakow (sam).
Jednakże to będzie szkaradnie, jeżeli on ze wszystkiem nic nie da. A mam wilczy apetyt, jakiego w życiu niedoświadczyłem. Mamże co z moich sukien puścić między żydki? Nie, nie chcę; lepiej bydź głodnym, a przyjechać do domu w Petersburgskim kostiumie. Szkoda że mój Nochym nie dał mi na kredyt karety, nie źleby było zajechać do domu w karecie. A jeszcze lepiej wstąpić po drodze do jakiego obywatela, sąsiada; otożbym ich przestraszył!... zawracam pod ganek domu, wyglądają z okna i szepczą do siebie. Co to jest? kto to taki? mój Józef w szamerowanej złotem liberyi, wchodzi do pokoju i melduje: „Pan Aleksander Chlestakow z Petersburga, panowie przyjmują?“ Te prostaki, nie wiedzą nawet co to znaczy: „panowie przyjmują“ stoją z rozdziawionemi gębami; bo do nich jeżeli i przyjedzie jaki niedźwiedź obywatel, to zaraz wyłazi z bryczki, a nie mówiąc ani słowa, wali prosto do pokoju — wchodzę więc, witam gospodynię i gospodarza, zbliżam się do ślicznej córeczki i mówię: ah! pani, jakżem“... Tfu! (pluje) aż mi ckliwo, tak jeść chcę. SCENA VI.
CHLESTAKOW, JÓZEF, potem KELNER.
Chlestakow.
A co? Józef.
Już niosą. Chlestakow (klaszcze w dłonie i podskakując na krześle.)
Niosą, niosą, niosą!... Kelner (z serwetą i talerzami.)
Gospodarz mówił, że już ostatni raz daje panu obiad. Chlestakow.
Gospodarz, gospodarz... ja drwię z twojego gospodarza! — A co tam takiego? Kelner.
Zupa i pieczyste. Chlestakow.
Tylko dwa dania? Kelner.
Tylko. Chlestakow.
A to co ma znaczyć, he? — Ja tego nie przyjmuję. Powiedz mu mój kochany, że to w samej rzeczy za mało. Kelner.
Nie, gospodarz mówi, że to za wiele. Chlestakow.
A to dla czego niema potrawy? Kelner.
Bo nie ma. Chlestakow.
Jakto niema! przecieżem widział, przechodząc koło kuchni, jak gotowano ryby i kotlety. Kelner.
Być może, dla tych, którzy coś znaczą. Chlestakow.
Ah ty, łotrze! gamoniu! głupcze! Kelner.
Tak panie! Chlestakow.
Capie! nic dobrego!... Czy oni nie tak jedzą jak ja?... dlaczegożbym więc nie miał jeść tego co i oni?.... albożem nie taki pasażer jak drugi? Kelner.
Wiadomo, że nie taki. Chlestakow.
Jakiż, jaki? Kelner.
Jak zwyczajnie!... tamci płacą gotówką. Chlestakow.
Z tobą ośle niema co i gadać, (nalewa zupę i je.) Co to za zupa? to woda, żadnego smaku, stęchła, przysmalona. Niechcę takiej zupy przynieś inną. Kelner.
Dobrze panie. Gospodarz mówił, że jeżeli pan zechcesz to nic nie da. Chlestakow (zasłania rękami jedzenie.)
No, no, no... zostaw! przywykłeś obchodzić się niegrzecznie z drugimi, to myślisz że i zemną tak można; ja bracie jestem innego rodzaju, nie radzę tobie... (zajada) Tfu! co za szkaradna zupa! (przestaje jeść.) Ręczę, że żaden człowiek w świecie nie jadł takiej zupy. Jakieś pióra pływają w miejscu masła, (kraje kuraka) Aj, aj, aj, jakaż twarda kura!... Daj pieczyste!... Tam na dnie jest jeszcze cokolwiek. Józefie, dokończ za mnie. (kraje pieczyste) Cóż to za potrawa? to ma być pieczyste. Kelner.
A cóż? Chlestakow.
Djabli wiedzą co, dość że nie pieczenia — kawał drzewa zgotowanego, (zajada) Oszusty! Szalbierze! czem ludzi karmią! — wszystkie zęby wylecą, nim zjesz jeden kawałek, (dłubie palcem w zębach) Łajdaki! wydrwigrosze! zupełnie jak kora od drzewa, niczem wyjąć nie można — złodzieje! (wyciera gębę serwetą) Więcej nie ma nic? Kelner.
Nie! Chlestakow.
Rozbójniki!... żeby też choć powąchać jakiegokolwiek melszpajzu... Rzezimieszki! obdzierają tylko przejezdnych. (Kelner z Józefem sprzątają i wynoszą talerze.) SCENA VII.
CHLESTAKOW, później JÓZEF.
Chlestakow.
W istocie, jakbym nic w gębie niewidział; tylko się rozłakomiłem. Ah! żebym miał drobne, natychmiast posłałbym na rynek, chociaż po bułki. Józef (wchodząc.)
Tam przyjechał Horodniczy, rozpytuje się o panu i chce się nim widzieć. Chlestakow (przelękniony.)
Otóż masz! — Dalibóg, tego się nie spodziewałem... To bestya traktyernik! może w samej rzeczy zawlecze mię do turmy?.. To i cóż? jeżeli tylko grzecznie poprosi, to jeszcze pół biedy i owszem, pójdę... ale nie, co ja mówię?... Wczoraj tak mile spoglądały na mnie dwie kupieckie córeczki, oficerowie także bezustannie chodzą po ulicy... Nie, za nic nie pójdę. On nie może tego żądać odemnie; tak się postępuje tylko z mieszczaninem, albo jakim rzemieślnikiem... Nie ja się wziąść niedam! (nabiera odwagi i rezonu) Powiem mu wyraźnie: jak pan śmiesz!... ja niechcę... (drzwi się poruszają, Chlestakow blednieje.) SCENA VIII.
CHLESTAKOW, HORODNICZY i DOBCZYŃSKI.
(Horodniczy wszedł i zatrzymał się — oba z Chlestakowem patrzą na siebie wytrzeszczywszy oczy.)
Horodniczy (poprawiając się nieco i wyciągając rękę ku szpadzie.)
Mam honor złożyć panu Dobrodz. moją uniżoność. Chlestakow (kłaniając się.)
Ja nawzajem. Horodniczy.
Przepraszam, że..., Chlestakow.
Nic to, nic!.... Horodniczy.
Obowiązek mój nakazuje mi jako naczelnikowi miasta, troszczyć się o to, ażeby przejeżdżające i wszystkie dystyngowane osoby, nie doznawały w mojem mieście żadnego prześladowania. Chlestakow (z początku się jąka, a pod koniec kwestyi mówi głosem donośnym.)
Cóż robić!.... jam temu nie winien.... ale na honor zapłacę.... mnie przyszlą z majątku. (Bobczyński przez drzwi wygląda) On bardziej winien, pieczyste dał tak twarde jak drzewo, a zupę.... djabeł wie co to było na miejscu zupy, zmuszony byłem wylać ją przez okno. On mnie głodem po całych dniach morzył... herbata najgorsza, trąci rybą, a nie herbatą. Za cóż więc mam? Horodniczy (z tchórzostwem.)
Daruj pan dobrodziej, ja prawdziwie, nic nie jestem winien. Na rynku mięso zawsze dobre. Przywożą je Chołmogorscy kupcy, ludzie trzeźwi i dobrego prowadzenia. Nie wiem zkąd tutejszy traktyernik bierze takie złe mięso. — Jeżeli pan pozwoli, możemy się przejechać do innego mieszkania. Chlestakow.
Nie, ja niechcę, rozumiem, co znaczy to inne mieszkanie, to jest turmą. Za cóż mnie.... pan nie możesz.... nie masz na to prawa... ja pokażę podorożne.... jestem urzędnikiem, jadę do własnego mojego majątku w Saratowskiej Gubernii, służę w ministerium..... pan się nie ośmielisz... ja będę się skarżył. Horodniczy (n. s.)
O! Boże, już wie o wszystkiem.... A jaki złośnik! Wszystko mu już powiedzieli ci przeklęci kupcy. Chlestakow (odważnie.)
Jak pan śmiesz!... mnie zna sam minister.... Nie, nie pójdę! dalibóg nie pójdę, chociażby tu cała pańska komenda przyszła..... (n. s.) Nie dam się wziąść, słowo honoru, nie dam się wziąść!.... a jeśliby broń Boże!... to!... (bierze w tyle ręką stojącą na stole butelkę.) Horodniczy (wyciągnąwszy się trzęsie całym korpusem.)
Panie! zmiłuj się, nie gub mnie!.... Żona, maleńkie dziatki... nie rób nas nieszczęśliwemi. Chlestakow.
Nie, ja nie chcę. Co mnie tam! dla tego że pan masz żonę i dzieci, mam iść do turmy, doskonale! — (Bobczyński przez drzwi wygląda i ze strachem chowa się) Nie, bardzo dziękuję, nie chcę. Horodniczy (drżąc.)
Niedoświadczenie!.... niemożność utrzymania się.... pensya za szczupła, ledwie na cukier i herbatę wystarcza. Jeżeli więc czasem wzięło się jaki datek lub podarek, to prawie nic nieznaczący drobiazg, naprzykład: coś do zjedzenia, albo z odzieży. — Co zaś do podoficerskiej żony, trudniącej się kupiectwem, która jakoby z rozkazu mojego została wychłostaną, to jest potwarz, dalibóg, potwarz!! Wszystko to wymyślili moi nieprzyjaciele. Ci złośliwi ludzie, nawet na życie moje nastawać gotowi. Chlestakow.
Tak zapewne... (z namysłem) Nie wiem jednakże, dla czego pan mówisz mi o złośliwych ludziach, o jakiejś podoficerskiej żonie?.. nie mam z nią żadnej znajomości. Podoficerska żona a ja, to wielka różnica, mnie pan nieodwarzysz się chłostać. To byłoby za wiele!... Ja należność zapłacę, tylko w tej chwili nie mogę tego uczynić, bo nie mam ani grosza przy duszy. I oto właśnie przyczyna, dla której muszę siedzieć tu tak długo. Horodniczy (n. s.)
Co za przezorność!.... Widzisz go gdzie skoczył! jak zgrabnie oczy zamydlił!.... Proszę go tu zrozumieć. Nie wiem teraz z jakiej beczki zacząć. E, spróbujmy, może się uda. (głośno) Jeżeli pan dobrodziej w istocie potrzebujesz pieniędzy, lub czego innego, to ja gotów natychmiast tem mu się przysłużyć. Moim obowiązkiem jest pomagać przejeżdżającym. Chlestakow.
Więc pan mi pożyczasz?.... o jeżeli tak, to będę mógł natychmiast rozpłacić się z traktyernikiem — a na to jakie ze dwieście rubelków aż nadto wystarczy; — które za przybyciem moim do majątku, zwrócę panu z podziękowaniem.... a to jak najprędzej! Horodniczy.
Ach panie! gotów jestem czekać wiele się jemu podoba, mógłżebym się odwarzać naznaczać termin wypłaty. — Oto tu, jest jak raz dwieście rubli, nawet i liczyć niepotrzeba. Chlestakow. (biorąc pieniądze)
Bardzo dziękuję — mocno mu jestem obowiązany. Przyznam się, że mnie to niezmiernie ucieszyło; bo niemiałem już ani grosza. Pan jak uważam, jesteś człowiek grzeczny, dostojny; a z początku myślałem że... (kładzie pieniądze do kieszeni.) Horodniczy. (n. s.)
No, chwała Bogu! wziął pieniądze. Teraz wszystko pójdzie dobrze. Zamiast dwiestu, wetknąłem mu czterysta. Chlestakow.
Ej! Józef! (Józef wchodzi) Siadaj pan! (do Horodniczego i Dobczyńskiego) Dla czegóż panowie stoicie? zmiłujcie się siadajcie. (do Dobczyńskiego.) Siadaj pan, bardzo proszę. Horodniczy.
Nic to postojimy. Chlestakow.
Ależ siadajcież panowie, ja proszę, bardzo proszę! — (do Dobczyńskiego) Siadaj pan! (Horodniczy z Dobczyńskim siadają; Bobczyński przez drzwi zagląda.) Horodniczy. (n. s)
Trzeba się ośmielić. Chce jak widzę obstawać przy swojem incognitto. Dobrze, utwierdźmy go w tem mniemaniu i udajmy, jakbyśmy go nieznali, i o niczem nie wiedzieli. (głośno) Ja z Piotrem Iwanowiczem Dobczyńskim, tutejszym obywatelem, przechodząc tędy za interesem mojej służby, umyślnie wstąpiliśmy do oberży, dla przekonania się czyli przejeżdżający są dobrze usłużeni, bo nie jestem z rzędu tych Horodniczych, którzy o niczem nie wiedzą; nie, ja extra obowiązku jedynie z chrześcijańskiej miłości bliźniego, chcę żeby każdy podróżny był tu dobrze przyjmowanym; i o to w nagrodę za gorliwe moje zajęcie, przypadek zrządził mi przyjemność poznania jego zacnej osoby. Chlestakow.
Mnie również, bez pana bowiem, przymuszony byłbym siedzieć tu Bóg wie jak długo, nie widzę nawet sposobu wywdzięczenia się za tak ważną przysługę. Horodniczy. (n. s.)
Tak, tak, gadaj zdrów! (głośno) Wolnoż mi zapytać, gdzie, i w jakie miejsce odbywasz pan swoją podróż? Chlestakow.
Jadę do Saratowskiej Gubernii, do własnego mojego majątku. Horodniczy (n. s. z ironią.)
Do Saratowskiej guberni! o to zmyśla! (głośno) Tak przyjemna przejażdżka dla umysłu i serca. W podróży rozwijają się zdolności... I pan pewnie z własnej woli, tak dla satysfakcyi tylko przedsięwziąłeś tę podróż. Chlestakow.
Nie, ojciec mnie wzywa — a ja mówiąc prawdę, wolałbym mieszkać w Petersburgu. Horodniczy. (n. s.)
Ojciec go wzywa... Co za wybieg! — (głośno) A jak długo pan myślisz tam bawić? Chlestakow.
Nie wiem. Chociaż nieprzyjemnie jest siedzieć w domu, i nudzić się z wieśniakami, bo nasi sąsiedni obywatele są to nieokrzesani ludzi bez żadnej formy; jednakże podałem się do dymissyi. Horodniczy. (n. s.)
I do dymisyi się podał! Brawo! co raz lepiej! (głośno) Bardzo pięknie pan zrobił. Co za korzyść ze służby? same kłopoty: nocy nie dośpisz, tracisz zdrowie dla dobra kraju, a nagroda niewiadomo jaka i kiedy. — (rzucając wzrokiem na ściany pokoju). Co to za wilgoć!... ściany zupełnie mokre... Mnie się zdaje, że to mieszkanie jest dla pana za ciasne i niewygodne. Chlestakow.
Prawda — najgorsze jakie być może, zimne, wilgotne, ciemne. Horodniczy.
Mogęż się ośmielić, najpokorniej upraszać pana dobrodzieja, o jedno najłaskawsze zezwolenie, którego być może, nie jestem godzien... Chlestakow.
Cóż takiego? Horodniczy.
Oto.. czy nie raczyłbyś pan dobrodziej przenieść się do mojego domku: mam dla niego bardzo wygodny pokój. Chlestakow (z namysłem)
Jakto do pana? Horodniczy.
Tak, prześliczny pokoik. Stół również choć nie wytworny, ale gospodarski — produkta świeże, nietakie jak w traktyerni. Nie chciej pan odmawiać: mocno mnie tem uszczęśliwisz... Gościność jest moim żywiołem, wszystko co mam, gotów jestem oddać; a zwłaszcza dla tak dostojnogo gościa. Nie myśl pan dobrodziej, żebym to mówił z pochlebstwa — Nie, tej wady ja nie mam i mówię to co czuję. Chlestakow.
Dziękuję najpokorniej. Ja także pokochałem pana za pierwszem wejrzeniem, SCENA IX.
CIŻ i KELNER wprowadzony przez JÓZEFA, BOBCZYŃSKI wygląda ciągle przez drzwi.
Kelner.
Kazałeś pan mię przywołać? Chlestakow.
Tak — Daj mi twój rejestr. Kelner.
Już dawno, podałem panu niejeden, ale dwa rejestra. Chlestakow.
Jest o czem pamiętać, o twoich głupich rejestrach. A co się należy? Kelner.
Pierwszego dnia: Pan kazał dać cały obiad; drugiego tylko zakąskę z łososia, i tak dalej, a wszystko na kredyt. Chlestakow (chcąc dobyć pieniądze.)
Milcz gapiu!... jeszcze wylicza. — Wiele się należy w ogóle? Horodniczy.
Nie masz nic pilnego, on zaczeka. (do Kelnera) Precz ztąd! później wam się odeszle. Chlestakow.
Tak, w samej rzeczy. (chowa pieniądze. Kelner z Józefem odchodzi. — Bobczyński wygląda.) SCENA X.
HORODNICZY, CHLESTAKOW, DOBCZYŃSKI.
Horodniczy.
Czy nie raczy pan dobrodziej, obejrzeć teraz niektóre zakłady naszego miasta, jako to: Szpitale i inne? Chlestakow.
A to na co? Horodniczy.
Tak, dla rozmaitości — przekonać się o porządku i biegu naszych zatrudnień... a to dla badawczego umysłu, koniecznie jest potrzebnem; z tego czerpać można wiele przyjemnych i pożytecznych wiadomości. Chlestakow.
Z największem ukontentowaniem, gotów jestem służyć panu. Horodniczy.
Także, jeśli to będzie jego życzeniem, udamy się stamtąd do powiatowej szkółki, dla obejrzenia i przekonania się o postępie nauk i sposobie ich wykładania. Chlestakow.
I owszem, i owszem. Horodniczy.
W końcu, jeżeli się podoba, zwiedzimy ostróg i inne miejskie więzienia — zobaczysz pan, jak u nas utrzymują winowajców. Chlestakow.
A, do ostrogu — nie — obejrzemy lepiej szpitale. Horodniczy.
To zależy od jego rozkazu. — Jakaż jest pana wola, jechać własnym ekwipażem, czy razem ze mną na drążkach. Chlestakow.
Tak, lepiej na drążkach. Horodniczy (do Dobczyńskiego.)
No, panie Pietrze, musisz zostać; nie ma dla ciebie miejsca. Dobczyński.
Nic to, ja tak... Horodniczy.
Oto zajdź lepiej do mnie, i powiedz mojej żonie... albo nie, dam ci karteczkę, (do Chlestakowa) Mogęż się ośmielić, prosić pana dobrodzieja o łaskawe pozwolenie napisania w jego obecności, kilku wierszy do mojej żony, ażeby się przygotowała z przyjęciem tak zacnego gościa. Chlestakow.
Na co te ceremonije; wreszcie pisz pan, bardzo proszę, oto atrament i pióro... tylko nie ma papieru, nie wiem... chyba na tym rejestrze. Horodniczy.
Dobrze, gdziekolwiek. (pisze i oddaje Dobczyńskiemu, który idzie do drzwi, w tym momencie drzwi się wywracają i podsłuchujący Bobczyński, leci razem z drzwiami na scenę i pada na ziemię. Wszyscy wydają krzyk, Bobczyński wstaje.) Chlestakow.
Cóż to? skaleczyłeś się pan? Bobczyński.
Nic to, nic; tylko na wierzchu nosa maleńka rana. Zajdę do naszego doktora, on da mi plaster, a wszystko przejdzie. Horodniczy (grozi Bobczyńskiemu i mówi do Chlestakowa.)
Proszę pana dobrodz: niech pan raczy!... A pański służący, może zanieść walizkę. (do Józefa) Słuchaj mój kochany, przeniesiesz wszystkie rzeczy do mnie, do Horodniczego rozumiesz? każdy ci moje mieszkanie pokaże. Proszę pana dobrodz. (przypuszcza naprzód Chlestakowa i idąc za nim, obraca się do Bobczyńskiego i mówi z nieukontentowaniem.) E! nie mogłeś znaleść innego miejsca do upadnięcia!... rozciągnął się, jak djabeł wie co! (wybiega — za nim zwolna Bobczyński. Zasłona spada.). Koniec Aktu II.
|