Rozkosz (D’Annunzio, tłum. Ruffer, 1906)/I
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Rozkosz |
Wydawca | Księgarnia Polska B. Połonieckiego |
Data wyd. | 1906 |
Druk | Drukarnia Słowa Polskiego |
Miejsce wyd. | Lwów |
Tłumacz | Józef Ruffer |
Tytuł orygin. | Il Piacere |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cała powieść |
Indeks stron |
Rok konał bardzo łagodnie. W dzień św. Sylwestra rozlewało słońce po niebie Rzymu ciepło nieokreślne, przesłonięte, ogromnie miękkie, złote, prawie wiosenne. Wszystkie ulice były zaludnione, jak w majowe niedziele. Przez piazza Barberini, przez piazza di Spagna przejeżdżała pędem moc wozów; a zmieszany i ustawiczny turkot wdzierał się na Trinita de’Monti, na via Sistina i dochodził przyciszony aż do pokojów pałacu Zuccari.
Pokoje te wypełniały się zwolna wonią, którą wyziewały świeże kwiaty, stojące w wazonach. Pełne i wielkie róże były zanurzone w kilku kryształowych subtelnych kielichach, które wznosiły się na pewnego rodzaju złoconej łodydze i rozszerzały w kształt dyamentowej lilii, na podobieństwo owych, które wznoszą się poza Dziewicą w tondo Sandra Botticellego w galeryi Borghese. Żaden inny kształt kielicha nie dorównuje wytworności temu kształtowi; kwiaty w tem przeźroczystem więzieniu zdają się prawie uduchawiać i lepiej wyobrażać religijne lub miłosne ofiarowanie.
Andrzej Sperelli oczekiwał w swych pokojach kochanki. I istotnie wszystkie rzeczy wokoło objawiały osobliwą troskliwość miłosną. Na kominku płonęło jałowcowe drzewo, a mały stolik do herbaty stał był zastawiony filiżankami i podstawkami z majolik z Castel Durante, ozdobionych mitologicznymi historyjkami przez Luzia Dolci. Ich starożytne kształty były pełne nie dającego się naśladować wdzięku, a na każdej pod postaciami widniały wypisane kursywą heksametry Owidyusza. Przez firanki z czerwonego brokatu ozdobionego granatami z kędzierzawego srebra, liśćmi i napisami, wchodziło przytłumione światło. Ponieważ popołudniowe słońce biło w same okna, kwietny wzór koronkowych firanek zarysował się na dywanie.
Zegar Trinita de’Monti uderzył pół do czwartej. Brakło pół godziny. Andrzej wstał z otomany na której był leżał i poszedł otworzyć jedno okno; potem przeszedł się po pokoju; potem otworzył książkę, przeczytał kilka linijek i zamknął; potem szukał czegoś wokoło, wątpiącym wzrokiem. Niepokój oczekiwania dokuczał mu tak dotkliwie, że czuł potrzebę ruchu, roboty, rozerwania wewnętrznej udręki czynem materyalnym. Schylił się ku kominkowi, wziął szczypce żeby ożywić ogień, rzucił na płonący stos nowe polano jałowca. Stos zawalił się, pryskające żarem węgle potoczyły się aż do metalowej płyty, która ochraniała dywan. Płomień rozdzielił się na mnóstwo niebieskawych języczków, które znikały i powstawały; drwa dymiły.
Wówczas powstało w umyśle oczekującego pewne wspomnienie. Właśnie przed tym kominkiem lubiła niegdyś wysiadywać zanim się ubrała po miłośnej godzinie. Umiała bardzo sztucznie układać wielkie polana drzewa na ognisku. Brała ciężkie szczypce oboma rękami i odrzucała głowę nieco wstecz, żeby uniknąć iskier. Na tle dywanu jej znużone nieco ciało zdawało się wskutek ruchów mięśni i falowania cieniów uśmiechać wszystkiemi spojeniami, wszystkimi fałdami, wszystkimi dołkami, całe przesłonione bladą barwą bursztynową, która przywodziła na myśl Danae Correggi’a. I wogóle jej kończyny miały coś correggiowskiego. Ręce i stopy były małe i giętkie, prawie rzecby można drzewiaste, jak w posągach Dafny w samym początku legendarnej przemiany.
Zaledwie skończyła swe dzieło, drwa zapalały się i rzucały natychmiastowy blask. W pokoju owo ciepłe czerwonawe światło walczyło jakiś czas z zimnym mrokiem, wdzierającym się przez szyby. Zapach płonącego jałowca sprawiał lekki zawrót głowy. Helena na widok płomienia zdawała się ulegać rodzajowi dziecinnej, szalonej radości. Miała trochę okrutny zwyczaj obrywania przy końcu każdej miłosnej schadzki wszystkich kwiatów, które były w wazonach. Kiedy wracała do pokoju, już ubrana, nakładając rękawiczki lub zamykając zapinkę, uśmiechała się pośród tego spustoszenia. I nic nie dorównywało wdziękowi ruchu, który czyniła za każdym razem podnosząc nieco suknię i wysuwając najpierw jedną nogę, a potem drugą, żeby pochylony kochanek zawiązał wstążki rozwiązanego jeszcze bucika.
Miejsce w niczem prawie nie zmieniło się. Ze wszystkich rzeczy, na które Helena patrzyła, lub których dotykała, podnosiły się w gwarnym natłoku wspomnienia i obrazy z dawnych czasów. Po dwu prawie latach miała Helena znowu przekroczyć ten próg. Pewnie za pół godziny przyjdzie, usiądzie na tym fotelu i zdejmując z twarzy welon, trochę zadyszana zacznie mówić, jak niegdyś. Wszystkie te rzeczy usłyszą znowu po dwu latach jej głos, a może i śmiech.
Dzień pamiętnego rozstania przypadał na dwudziesty piąty marca tysiąc ośmset ośmdziesiątego piątego roku. Było to za Porta Pia, w karecie. Ta data została w pamięci Andrzeja niezatarta. Teraz, czekając, był w stanie uprzytomnić sobie wszystkie zdarzenia owego dnia z najzupełniejszą jasnością. Widok krajobrazu nomentańskiego objawiał się mu teraz w świetle idealnem, jak jeden z owych śnionych krajobrazów, w których rzeczy zdają się widoczne z oddali z powodu promieniowania, co idzie z ich kształtów.
Zamknięta kareta toczyła się z równomiernym tupotem kłusa: mury starych patrycjuszowskich will mijały przed okienkami powozu, białawe, jakby chwiejące się, ruchem ciągłym i łagodnym. Od czasu do czasu zjawiały się żelazne kraty bram, poprzez które widać było to aleję wysadzaną wysokim bukszpanem, to grotę z zieleni: mieszkanie latyńskich posągów, to portyk z rośli, w którym tu i ówdzie uśmiechały się blade promienie słońca.
Helena milczała, owinięta w obszerne futro z wydry, z twarzą osłoniętą welonem, z rękami w rękawiczkach ze skórki kozicy. On wdychał z rozkoszą subtelną woń heliotropu, idącą od kosztownego futra, wyczuwając przy swojem ramieniu krągłość ramienia onej. Oboje czuli się dalekimi od innych, samotnymi. Lecz czasem znagła przejeżdżał mimo czarny powóz prałata lub koniuch na koniu, albo przechodził tłum kleryków, odzianych fijoletowo, lub też trzoda bydła.
O pół kilometra od mostu rzekła Helena:
— Wysiądźmy.
Zimne i czyste powietrze Kampanii było jak źródlana woda. A falowanie drzew poruszanych wiatrem zdawało się wskutek złudzenia wzrokowego udzielać wszystkiemu naokół.
Tuląc się do niego i potykając na wyboistej ziemi, rzekła:
— Dziś wieczorem odjeżdżam. To ostatni raz...
Potem zamilkła. Potem mówiła znowu, z przerwami, przygnębiona koniecznością odjazdu, koniecznością zerwania, mówiła głosem pełnym smutku. Gwałtowny wiatr porywał słowa z jej warg. Mówiła dalej.
On przerwał jej, biorąc ją za rękę i szukając palcami pod rękawiczką tętniącego ciała:
— Przestań! przestań!
Postępowali naprzód, walcząc z uderzeniem nastającego wiatru. I on, u boku tej kobiety, wśród uroczystej i podniosłej samotności, uczuł nagle, że mu w duszę wstępuje jakby duma życia pełniejszego swobody, duma przeobfitości sił.
— Nie odjeżdżaj! Nie odjeżdżaj! Ja pragnę ciebie wciąż, zawsze...
Obnażył jej rękę i wsunął palce w rękaw, dręcząc jej skórę niespokojnym ruchem, w którym mieściła się żądza rozkoszniejszych posiadań.
Ona zwróciła nań jedno z owych spojrzeń, co upajały go, jak wino. Most, jasnoczerwony w oświetleniu słonecznem, był niedaleko. Rzeka wydawała się nieruchomą i metaliczną przez cały ciąg swego krętego biegu. Łozy gięły się na brzegu, a wody uderzały lekko o kilka palów, wbitych w glinę, może być na podporę dla wędek.
Tedy on zaczął podniecać ją przypomnieniami. Mówił jej o pierwszych dniach, o balu w pałacu Farnese, o polowaniu w Kampanii Boskiego Amora, o porannych spotkaniach na piazza di Spagna wzdłuż wystaw złotniczych, albo na spokojnej i pańskiej via Sistina, kiedy ona wychodziła z palazzo Barberini, ścigana przez kwieciarki, które jej ofiarowywały róże w koszykach.
— Przypominasz sobie? Przypominasz sobie?
— Tak.
— A ów wieczór kwiatów, na początku, kiedym to przyszedł z takiem mnóstwem kwiatów. Byłaś sama w kącie okna, czytałaś. Czy przypominasz sobie?
— Tak, tak.
— Ja wszedłem. Tyś się zaledwie odwróciła; przyjęłaś mnie szorstko. Co ci było? Nie wiem. Położyłem bukiet na stoliku i czekałem. Tyś zaczęła mówić o rzeczach błahych z przymusem i niechętnie. Myślałem strapiony: „Już mnie więcej nie kocha“. Lecz woń kwiatów była wielka: wypełniła już cały pokój. Widzę cię jeszcze, jak porwałaś bukiet i zanurzyła w nim całą twarz, wdychając. Twarz twoja, po podniesieniu się, zdawała się bezkrwista, a oczy zamącone, jakby rodzajem upojenia...
— Mów dalej! mów! — rzekła Helena głosem omdlałym i przechyliła się poprzez balustradę, oczarowana urokiem pomykających wód.
— Potem, na otomanie: przypominasz sobie? Zasypałem ci kwiatami piersi, ramiona, twarz, gwałtem. Tyś się ustawicznie wynurzała, nadstawiając pocałunkom usta, szyję, przymknięte powieki. Między twoją skórą a swoimi wargami czułem chłodne i miękkie płatki. Gdym całował twoją szyję, drżałaś na całem ciele i wyciągałaś ręce, odpychając mnie. A potem... utonęłaś głową pośród poduszek, z piersią ukrytą pod różami, z ramionami obnażonymi aż po łokcie. I nie było nic rozkoszniejszego i słodszego nad lekkie drżenie twoich bladych rąk na moich skroniach. Przypominasz sobie?
— Tak. Mów dalej...
On mówił dalej, ze wzrastającą tkliwością. Upojony swoimi słowy, prawie zatracał świadomość tego, co mówił. Helena, zwrócona plecami ku światłu, nachylała się powoli ku kochankowi. Oboje wyczuwali poprzez ubrania niewyraźne zetknięcie ciał. Pod nimi wody rzeki mijały powolne i zimne. Wysokie subtelne łozy, chylały się niby włosy ku wodom pod każdym podmuchem wiatru i falowały szeroko.
Potem nie mówili już nic więcej; lecz patrząc w siebie słyszeli ustawiczny rozgwar, który wydłużał się w nieskończoność, unosząc ze sobą część ich istoty, tak, jakby coś dźwięcznego wymknęło się z tajemnego wnętrza ich mózgu i rozszerzyło się, wypełniając wszystką okalającą Kampanię.
Prostując się, rzekła Helena:
— Chodźmy. Chcę pić. Gdzie możnaby dostać wody?
Zwrócili się ku rzymskiej gospodzie, co była po drugiej stronie mostu. Kilku woźniców wyprzęgało muły pośród głośnych przekleństw. Blask zachodu uderzał z żywą siłą w gromadę ludzi i koni.
Kiedy weszli do gospody, obecni tam ludzie nie objawili cienia zadziwu. Trzej czy czterej zgorączkowani mężczyźni stali wokół czworogrannego piecyka na węgle, milczący, żółtawi. Rudy wolarz drzemał w kącie, trzymając jeszcze w zębach wygasłą fajkę. Dwa wyrostki, chude i zawistne, grały w karty, rzucając na siebie od czasu do czasu spojrzenia, pełne zwierzęcej zapalczywości. A gospodyni, kobieta otyła, trzymała w ramionach dziecię, kołysząc je z trudem.
Gdy Helena piła wodę ze szklanki, kobieta pokazywała jej dziecko, skarżąc się:
— Niechno pani popatrzy! Niechno pani popatrzy!
Wszystkie członeczki biednego stworzenia były rozpaczliwie chude; fijoletowe wargi okrywały białe plamki; wnętrze ust było pokryte jakby gródkami mleka. Zdawało się prawie, że życie już dawno uciekło z tego małego ciała, pozostawiając materyę, na której teraz wegetowała pleśń.
— Proszę spróbować, moja pani, jaki rączęta zimne. Nie może już pić, nie może przełykać, nie może spać.
Kobieta zaszlochała. Zgorączkowani mężczyźni patrzyli oczyma pełnymi niezmierzonego przygnębienia. Wyrostki przyjęły płacz gestem zniecierpliwienia.
— Pójdź, pójdź! — rzekł Andrzej do Heleny zostawiwszy na stole pieniądze i biorąc ją za ramię. Pociągnął ją na dwór.
Zwrócili się razem ku mostowi. Bieg Anienu zaczynał się właśnie zapalać od ogniska zachodzącego słońca. Błyskotliwa linia światła przecinała jego łuk; a w oddali wody przybierały barwę ciemną ale bardzo świecącą, tak, jakby na nich połyskiwały plamy oliwy lub oleju skalnego. Omroczona Kampania, podobna do niezmierzonego ruiniska była powleczona tonem liljowym. Niebo w stronę miasta stawało się coraz czerwieńsze.
— Biedne stworzenie! — szeptała Helena tonem głębokiej litości, tuląc się do andrzejowego ramienia.
Wiatr urastał w zaciekłość. Stado wron przeleciało przez rozpłomienione powietrze, wysoko, z wrzaskiem.
Wówczas, znagła, w obliczu samotności, zawładnął duszami obojga pewnego rodzaju podniosły nastrój uczucia. Zdawało, się, że coś tragicznego i bohaterskiego przeniknęło ich namiętność. Szczyty ich uczuciowości zapłonęły pod wpływem burzliwego zachodu słońca. Helena stanęła.
— Nie mog
ę iść dalej — rzekła bez tchu. Powóz był jeszcze daleko, nieruchomy, na miejscu, na którem go zostawili.
— Jeszcze trochę, Heleno! Jeszcze trochę! Czy chcesz, żebym cię zaniósł.
Porwany przez nieukrócony nawał tkliwego uczucia, dał folgę potokowi słów.
— Czemu chciała odjechać? czemu chciała zburzyć urok? Czyż ich przeznaczenia nie były związane na zawsze? Wszakże potrzebował jej koniecznie do życia, jej oczu, jej głosu, myśli o niej... Był wszystek przenikniony tą miłością; miał wszystką krew przetworzoną jakby od trucizny, na którą niemasz środka. Czemu chciała uciekać?
Owinąłby się wokoło niej i przedtem ją udusił na swojej piersi. Nie, to nie może stać się. Nigdy! nigdy!
Helena utrudzona od wiatru, słuchała z głową opuszczoną, bez odpowiedzi. Po chwili podniosła rękę, dając woźnicy znak, żeby zajechał. Konie ruszyły z kopyta.
— Przy Porta Pia stanąć rozkazała, wsiadając wraz z kochankiem do powozu.
I nagłym ruchem oddała się jego pożądaniu. Całował jej usta, czoło, włosy, szyję, chciwie, gwałtownie, bez tchu.
— Heleno! Heleno!
Żywy czerwonawy blask odbity od ceglastych domów, wypełnił powóz. Ulicą zbliżał się głośny tupot mnogich koni.
Helena rzekła, kłoniąc się na ramię kochanka z niezmierzoną słodyczą poddania się:
— Żegnaj, kochanie! Żegnaj! żegnaj!
Kiedy się podniosła, przecwałowało po prawej i lewej stronie dziesięć, albo dwanaście szkarłatnych jeźdźców, wracających z polowania na lisa. Jeden z nich, książę Beffi, przejeżdżając tuż obok, przegiął się w siodle, by zajrzeć do pojazdu.
— Andrzej nie mówił nic więcej. Czuł, że cała jego istota rozluźnia się w nieskończonem przygnębieniu. Chłopięca słabość jego natury, po uśmierzeniu się pierwszego wzburzenia, zapotrzebowała łez. Chciałby był pochylić się, poniżyć, błagać, poruszyć litość tej kobiety łzami. Miał bezładne i tępe uczucie zawrotu; lekkie zimno przeszło mu po karku i zjęło korzenie włosów.
— Żegnaj, — powtórzyła Helena.
Pod łukiem Porta Pia powóz się wstrzymał i on wysiadł. Tak tedy pośród oczekiwań, oglądnął Andrzej znowu w pamięci ów dzień daleki, widział wszystkie gesty, słyszał wszystkie słowa. Co on uczynił, ledwo powóz Heleny zniknął w kierunku Quattro Fontane? Zaprawdę, nic szczególniejszego. Także teraz, jak zawsze, zaledwie oddalił się bezpośredni powód jego egzaltacyi, odzyskał prawie odrazu spokój, świadomość życia codziennego, równowagę. Wsiadł do powozu najemnego, by wrócić do domu; wieczorem wdział czarne ubranie, jak zazwyczaj, nie zapominając o żadnym szczególe elegancyi i poszedł na obiad do swojej kuzynki do palazzo Roccagiovine, jak w każdą inną środę. Wszystkie sprawy zewnętrznego życia miały nad nim wielką władzę zapomnienia, zajmowały go, podniecały do gwałtownego używania światowych rozkoszy.
Owego wieczora zastanowienie przyszło mu istotnie późno, mianowicie, kiedy wróciwszy do domu zobaczył na jednym stole błyszczący grzebień szyldkretowy, zapomniany przez Helenę, dwa dni przedtem. Lecz zato wówczas, przecierpiał był całą noc, licznymi sztuczkami myśli zaostrzając swój ból.
Umówiona chwila zbliżała się. — Zegar Trinita de’Monti uderzył trzy na czwartą. Pomyślał z głębokiem zaniepokojeniem: „Za kilka minut Helena będzie tu. Jak ja ją przyjmę? Co jej powiem?“
Ten tęskny niepokój był w nim szczery i miłość ku owej kobiecie odrodziła się w nim naprawdę; lecz wyraz słowny i plastyczny jego uczuć był zawsze tak sztuczny, tak daleki od szczerości i prostoty, że z przyzwyczajenia przygotowywał się nawet wśród najgłębszych wzruszeń umysłu.
Usiłował wyobrazić sobie scenę; ułożył kilka zwrotów; wybrał oczyma z okoła miejsce najstosowniejsze do rozmowy. Potem wstał także, by zobaczyć w lustrze, czy twarz jego była bladą, czy odpowiadała chwili. I wzrok jego zatrzymał się w lustrze na skroniach, na nasadzie włosów, gdzie Helena ongi zwykła była składać delikatny pocałunek. Otworzył wargi, by zbadać doskonały blask zębów i świeżość dziąseł, przypominając sobie, że niegdyś Helenie nadewszystko podobały się jego usta. Jego próżność młodzieńca zepsutego i zniewieściałego nie pomijała nigdy w miłości żadnego efektu wdzięku lub formy. Umiał w uprawianiu miłości wyciągi ze swojej piękności możliwie jaknajwiększą rozkosz. To właśnie szczęśliwe ukształcenie ciała i to natarczywe poszukiwanie rozkoszy zyskiwały mu umysły kobiet. Miał w sobie coś z Don Juana i z Cherubina; umiał być mężczyzną herkulesowej mocy i kochankiem trwożnym, czystym, prawie dziewiczym. Powód jego siły leżał w tem, że w sztuce miłosnej, nie wypierał się udawania, fałszu, kłamstwa. Wielka część jego siły leżała właśnie w hipokryzyi.
„Jak ja ją przyjmę? Co jej powiem?“ Wikłał się, a minuty umykały. Nie miał najmniejszego pojęcia o obecnem usposobieniu Heleny.
Spotkał ją w poprzedni poranek we via de’Condotti, kiedy oglądała wystawy. Wróciła do Rzymu przed kilku dniami, po długiej, tajemniczej nieobecności. Nie spodziewane spotkanie sprawiło obojgu żywe wzruszenie; lecz jawność ulicy zmusiła ich do dwornej, ceremonialnej, prawie zimnej powściągliwości. Powiedział jej z poważnym, nieco smutnym wyrazem, patrząc w oczy: — Mam pani do powiedzenia tyle rzeczy. Przyjdzie pani do mnie jutro? Nic nie zmieniło się w buen retiro. — Ona odrzekła po prostu: — Dobrze, przyjdę. Proszę mnie czekać około czwartej. Ja mam panu także coś powiedzieć. Teraz proszę mnie opuścić.
Przyjęła zaproszenie natychmiast bez najmniejszego wahania, bez podawania warunków, wyraźnie nie przywiązując wagi do tej sprawy. Taka gotowość zrazu rozbudziła w Andrzeju jakieś nieokreślone zakłopotanie. Czy przyjdzie jako przyjaciółka, czy jako kochanka? Czy przyjdzie nawiązać znowu miłość, czy też zburzyć wszelką nadzieję? Co w czasie tych dwu lat mogło zajść w jej duszy? Andrzej nie wiedział; lecz trwało w nim jeszcze uczucie, którego doznał od jej wzroku, na ulicy, kiedy ukłonił się, pozdrawiając ją. Był to zawsze ten sam wzrok, tak słodki, tak głęboki, tak uwodny, z pośrodka długich rzęs.
Do godziny brakło dwu czy trzech minut. Niepokój czekającego urósł do tego stopnia, że zdawało mu się, iż go udusi. Podszedł znowu ku oknu i spojrzał ku schodom Trinita. Helena przychodziła niegdyś tymi schodami na schadzki. Stawiając nogę na ostatnim stopniu zatrzymywała się na chwilkę; potem przechodziła szybko ową część placu, co leży przed domem Casteldelfino.
Kiedy plac był pogrążony w milczeniu słychać było oddźwięk jej falistego trochę chodu po bruku.
Zegar uderzył czwartą. Z piazza di Spagna i z Pincia dochodził turkot powozów. Mnóstwo ludzi przechadzało się popod drzewami przed Willą Medici. Pod kościołem, na kamiennej ławce siedziały dwie kobiety, dozorujące kilkorga dzieci, co biegały wokoło obelisku. Obelisk był cały różowy, ustrojony przez zachodzące słońce i rzucał cień długi, ukośny, trochę turkusowy. Powietrze chłodło, im bardziej zbliżał się zachód słońca. W głębi zabarwiało się miasto złotem w przeciwieństwie do nieba ogromnie bladego na którem już zarysowywały się czarne cyprysy Monte Mario.
Andrzej zadrżał. Zobaczył cień zjawiający się na szczycie małych schodów, które biegą wzdłuż domu Casteldelfino i schodzą na piazzetta Mignanelli. Nie była to Helena, lecz jakaś pani, co idąc powoli skręciła na via Gregoriana.
„Gdyby nie przyszła?“ zaczął wątpić i rozmyślać cofając się od okna. 1 cofającemu się od zimnego powietrza wydało się ciepło pokoju o wiele łagodniejszem, ostrzejszym zapach jałowca i róż, bardziej tajemniczym cień firanek i portyer. Zdawało się, że w tej chwili pokój był cały gotów do przyjęcia pożądanej kobiety. Myślał o wrażeniu, jakie Helena odbierze wchodząc. Z pewnością ulegnie tej słodyczy tak pełnej wspomnień; odrazu straci wszelką świadomość rzeczywistości, czasu; uwierzy, że się znajduje na jednej ze zwykłych schadzek, że nie przerwała nigdy tego rozkosznego stosunku, że jest zawsze Heleną z niegdyś. Jeśli widownia miłości była niezmieniona, czemużby miała zmienić się miłość? Z pewnością uczuje głęboki urok rzeczy niegdyś miłowanych.
Teraz zaczęła się w oczekującym nowa męczarnia. Umysły zaostrzone zwyczajem fantastycznej kontemplacyi i poetycznych snów użyczają wszystkim rzeczom duszy wrażliwej i zmiennej, jak dusza ludzka i czytają w każdej rzeczy, w kształtach, w barwach, dźwiękach, we woniach przejrzysty symbol, przeobrażenie jakiegoś uczucia lub jakiejś myśli. Zdaje się im, że w każdem zjawisku, w każdym zespole zjawisk zgadują jakiś stan duchowy, jakieś znaczenie moralne. Czasami ono widzenie jest tak jasne, że sprawia im niepokój: zdaje się im, jakgdyby je dusiła pełnia objawionego życia i trwożą się swoich własnych tworów wyobraźni.
Andrzej widział w wyrazie okalających go rzeczy odbicia swego niepokoju. Jak jego pożądanie traciło się bezużytecznie na oczekiwaniu, a nerwy jego słabły, tak zdawało się mu, że erotyczna istota, rzecby prawie można, rzeczy także ulatniała się i rozpraszała marnie. Wszystkie owe przedmioty, wśród których tylekroć kochał i radował się i cierpiał, w jego oczach nabrały, czegoś z jego wrażliwości. Nie tylko były świadkami jego miłości, jego rozkoszy, jego smutków, lecz także uczestnikami. W jego pamięci każdy kształt, każda barwa zespalała się z jakimś obrazem kobiecym, była miłą w akordzie piękności, była pierwiastkiem w ekstazie namiętności. Wskutek natury swojego smaku szukał w miłości wielorakiej rozkoszy: złożonej rozkoszy wszystkich zmysłów, wysokiego wzruszenia umysłowego, oddania się uczuć, porywów brutalności. A ponieważ, jako esteta, szukał na drogach sztuki, znachodził, rzecz naturalna, w świecie okalających rzeczy wielką część swojego upojenia. Ten subtelny histrjon nie pojmował komedyi miłości bez inscenizacyi.
Dlatego też dom jego był doskonałym teatrem; a on był ogromnie zręcznym reżyserem. Lecz w tę sztukę wkładał prawie zawsze całego siebie. Wlewał w nią hojnie bogactwo swego umysłu; zapamiętywał się w niej tak, że nierzadko ulegał złudzeniu swych własnych łudzeń, popadał w swoje własne zasadzki, odbierał rany od swej własnej broni, na podobieństwo czarodzieja, co popadł w krąg swoich własnych czarów.
Wszystko wokoło przybrało dla niego ów nieokreślny wygląd życia, którego nabywają naprzykład święte narzędzia, znaki jakiejś religii, przybory kultu, wogóle każdy przedmiot, na którym skupia się ludzkie rozmyślanie, lub z którego ludzka wyobraźnia wstępuje na jakąś idealną wyżynę. Jak flakon oddaje po długich latach woń treści, którą ongi zawierała, tak niektóre przedmioty zachowywały jakąś nieokreśloną część miłości, którą je oświetlił i przepoił ten fantastyczny kochanek. I jemu udzielała się od nich tak silna podnieta, że był tem nieraz zmięszany, jakby obecnością jakiejś nadprzyrodzonej potęgi.
Zdawało się, prawdziwie, że znał rzecby można moc afrodyzyjską, leżącą w każdym z tych przedmiotów i że ją czuje, jak w pewnych chwilach wyzwala się z więzów i rozwija i tętni wokoło niego. Wówczas, skoro się znachodził w ramionach ukochanej, sprawiał sobie i ciału i duszy onej jedno z tych najszczytniejszych świąt miłości, których samo wspomnienie wystarczyłoby do rozjaśnienia całego życia. Lecz, kiedy był sam, gnębił go ciężki niepokój i jakiś niewyrażalny żal, na myśl, że ten rzadki aparat miłości tracił się bezużytecznie.
Bezużytecznie! W wysokich kielichach florenckich róże, i one także czekające, tchnęły wszystką swoją wewnętrzną słodyczą. Na otomanie, pod ścianą, w wyraźnym kącie, zakreślonym przez okno, błyskały dotknięte zachodem słońca srebrne wiersze na chwałę kobiety i wina, wmięszane harmonijnie w nieokreślne barwy jedwabnego perskiego dywanu z XVI. wieku i czyniły przejrzystszym sąsiedni cień, rozlewały światłość po rozrzuconych poduszkach. Cień był wszędzie przejrzysty i bogaty, prawie rzekłbym ożywiony nieokreślonem tętnem świetlanem, które mają tajemne sanktuarya, a kryjące jakiś skarb. Na kominku trzaskał ogień, i każdy z jego płomieni był, wedle obrazu Percy Shelley’a, jakby drogim kamieniem przechodzącym we wiecznie ruchliwe światło. Zdawało się kochankowi, że w tej chwili każdy kształt, każda barwa, każda woń zakwitała najsubtelniejszym kwiatem jego istoty. A ona nie przychodziła! A ona nie przychodziła!
Wówczas, po raz pierwszy, zbudziła się w nim myśl o mężu.
Helena już nie była wolna. Wyrzekła się pięknej wolności wdowieństwa, wychodząc powtórnie za mąż za arystokratę z Anglii, niejakiego lorda Humphrey Heathfield, w kilka miesięcy po niespodzianym wyjeździe z Rzymu. Andrzej przypomniał sobie w istocie, że widział ogłoszenie tego małżeństwa w kronice światowej w październiku, roku tysiąc ośmset ośmdziesiątego piątego; i że słyszał o nowej lady Helen Heathfield po wszystkich willegiaturach w ową rzymską jesień nieskończoną moc komentarzy. Także przypomniał sobie, że spotkał z dziesiątek razy, w poprzednią zimę, owego lorda Humphrey na sobotnich przyjęciach księżnej Giustiniani Bandini i na publicznych licytacyach. Był to człowiek czterdziestoletni, blondyn barwy popielistej łysy na skroniach, prawie bezkrwisty, z dwojgiem jasnych i przenikliwych oczu, z wielkiem, wystającem czołem pooranem żyłami. Jego nazwisko, Heathfield, było nazwiskiem jenerała porucznika, który był bohaterem sławnej obrony Gibraltaru (1889-83), także unieśmiertelnionym przez pędzel Joshua Reynolds’a.
Jaki był udział tego człowieka w życiu Heleny? jakimi związkami, oprócz małżeńskiego była z nim związana? Jakich przemian dokonały w niej materyalne i duchowe stykanie się z mężem?
Naraz podniosły się tłumnie w umyśle Andrzeja zagadki? Pośród tego tłumu okazał się mu jasny i dokładny obraz fizycznego skojarzenia tych dwojga. Ból z tego powodu był tak nieznośny, że zerwał się instynktownym podskokiem człowieka, który nagle uczuł, że go zraniono w żywe ciało. Przeszedł pokój, wyszedł do przedpokoju, nadsłuchiwał u drzwi, które zostawił niedomknięte. Było około trzech na piątą.
Po chwili usłyszał na schodach kroki, szelest sukien, zmęczony oddech. Z pewnością wchodziła jakaś kobieta. Wszystka jego krew wzburzyła się z taką gwałtownością, że, zdenerwowany długiem oczekiwaniem, myślał, iż straci siły i upadnie. A jednak słyszał odgłos niewieściej stopy na ostatnich stopniach, dłuższy oddech, kroki w korytarzu, na progu. Weszła Helena.
— Ach, Heleno! Nareszcie.
Był w tych słowach tak głęboki wyraz tęsknego, długiego niepokoju, że na jej ustach zjawił się nieokreślony uśmiech, zmięszany ze współczucia i rozkoszy.
On wziął ją za prawą rękę, która była bez rękawiczki i pociągnął ku pokojowi. Ona jeszcze dyszała, a po całej jej twarzy pod czarnym welonem rozlał się lekki płomień.
— Proszę mi przebaczyć, panie Andrzeju. Nie mogłam uwolnić się wcześniej. Tyle wizyt... tyle biletów do oddania. Prawdziwie nużące dnie. Nie mogę już więcej. Jakże tu ciepło! Jaka woń!
Stała jeszcze, pośrodku pokoju; trochę chwiejna i zakłopotana, chociaż mówiła prędko i lekko. Płaszcz z karmelitańskiego sukna Carmelite, z rękawami w stylu cesarstwa skrojonymi u góry w szerokie bufy Bausch, zwężonymi i spiętymi na pulsie, z olbrzymim kołnierzem z niebieskiego lisa, jako jedyną ozdobą, pokazywał jej postać, nie pozbawiając jej wdzięku smukłości. Patrzyła na Andrzeja oczyma pełnymi nieokreślonego, drżącego uśmiechu, który pokrywał ich przenikliwą badawczość. Rzekła:
— Jest pan trochę zmieniony. Nie umiem powiedzieć w czem. Ma pan teraz, naprzykład w ustach coś z goryczy, czego przedtem nie znałam.
Wymówiła te słowa tonem serdecznej poufałości. Głos jej, rozbrzmiewając w pokoju, sprawiał Andrzejowi tak żywą rozkosz, że zawołał:
— Proszę mówić, pani Heleno; jeszcze mówić!
Zaśmiała się. I zapytała:
— Czemu?
On odrzekł, biorąc ją za rękę:
— Pani wie.
Cofnęła rękę i spojrzała młodzieńcowi aż w samą głąb oczu:
— Już nic nie wiem.
— Zatem jest pani zmieniona.
— Bardzo zmieniona.
Już oboje brał „sentyment“. Odpowiedź Heleny rozjaśniła odrazu cały problem. Andrzej zrozumiał; i wskutek zjawiska intuicyi nierzadkiej u umysłów wykształconych w analizie spraw wewnętrznego bytu, przewidział nagle lecz dokładnie stanowisko moralne przybyłej w odwiedziny i rozwój sceny, która miała nastąpić. Mimo to już go przejął urok tej kobiety; jak niegdyś. Pozatem mocno go dręczyła ciekawość. Rzekł:
— Nie usiądzie pani?
— Dobrze, na chwilkę.
— Tam, na fotelu.
— Ach, mój fotel — miała już powiedzieć, z mimowolnem poruszeniem, gdyż rozpoznała go; lecz powstrzymała się.
Było to krzesło szerokie i głębokie, wybite starożytną skórą, pokrytą blademi chimerami w płaskorzeźbie, w rodzaju owej, która pokrywa ściany jednego z pokojów pałacu Chigi. Skóra nabrała owej ciepłej i pełnej barwy, co przypomina pewne tła wenecyańskich portretów, lub piękny bronz, co zachował zaledwie ślad złocenia, lub cienką płytkę szyldkretu, przez którą prześwieca złoty liść. Wielka poduszka, wykrojona z dalmatyki, barwy mocno wypłowiałej, owej barwy, którą jedwabnicy florentyńscy zwali szafranowo różową, czyniła podpiecze miękkiem.
Helena usiadła. Położyła na kraju stolika do herbaty prawą rękawiczkę i portfel, subtelne etui z gładkiego srebra, na którem były wycięte dwie spojone podwiązki mieszczące napis. Następnie zdjęła welon, podnosząc ramiona dla rozwiązania węzła z tyłu głowy. Ten wytworny ruch utworzył kilka fal w aksamicie: w pachwinach, wzdłuż rękawów, wzdłuż biustu. Ponieważ gorąco kominka było dokuczliwe, zasłoniła się obnażoną ręką, która zajaśniała jak zaróżowiony alabaster. Przy tym ruchu zabłysnęły pierścienie. Rzekła:
— Niech pan zasłoni ogień; proszę pana. Zanadto gorąco.
— Nie lubi pani już więcej płomienia? A kiedyś była pani salamandrą. Ten komin pamięta....
— Niech pan nie tyka wspomnień — przerwała. — Proszę zasłonić ogień i zapalić światło. Ja zrobię herbatę.
— Nie zdejmie pani płaszcza?
— Nie, gdyż muszę niebawem odejść. Już późno.
— Ależ udusi się pani.
Ona podniosła się ruchem lekkiego zniecierpliwienia.
— Więc proszę mi pomódz.
Andrzej uczuł, zdejmując płaszcz, woń idącą od niej. Nie była to już ta sama, co niegdyś; lecz była tak miła, że dotarła mu aż do osierdzia.
— Używa pani innej perfumy — rzekł szczególniejszym akcentem.
Odpowiedziała poprostu:
— Tak. Podoba się panu?
Andrzej, trzymający jeszcze płaszcz w rękach, zanurzył twarz we futrze, które zdobiło kołnierz, i które wskutek tego było bardziej przepojone wonią jej ciała i włosów. Potem zapytał:
— Jak się nazywa?
— Jest bez nazwiska.
Usiadła znowu na fotelu, wchodząc w blask płomienia. Miała ubranie czarne, całe z koronek, pośród których błyszczały niezliczone, czarne i stalowe perełki.
Na szybach zamierał zmierzch. Andrzej zapalił świeczniki żelazne wprawione w kilka kręconych świec, barwy mocno pomarańczowej. Potem rozciągnął przed kominkiem parawan.
Oboje w czasie tej przerwy byli zakłopotani. Helena nie miała dokładnej świadomości chwili, ni pewności siebie. Mimo wysiłku nie udawało się jej przeprowadzić swego postanowienia, skupić swych zamiarów, odzyskać swej woli. Wobec tego człowieka, do którego niegdyś przywiązywała ją była tak głęboka namiętność, w tem miejscu, w którem przeżyła była najgorętszą część swego życia, uczuwała powoli, że wszystkie jej myśli chwieją się, rozluźniają, przepalają.
I oto duch jej zaczynał wchodzić w ów rozkoszny stan, uczuciowej rzekłbym prawie, płynności, w którym każdy ruch, każda postawa, każdy kształt ulega wpływowi zmian rzeczy zewnętrznych, jak para powietrzna zmianom atmosfery. Ociągała się, zanim poddała się temu stanowi.
Andrzej rzekł cicho, prawie pokornie:
— Czy tak dobrze?
Uśmiechnęła się doń, nie odpowiadając, gdyż te słowa sprawiły jej niewymowną rozkosz, jakby słodkie drżenie w piersiach. Zaczęła swoją delikatną pracę. Zapaliła lampkę pod naczyniem z wodą; otworzyła szkatułkę powleczoną japońskim lakiem, w której była przechowana herbata i wrzuciła w porcelanowy czajnik odmierzoną ilość aromatycznego ziela. Potem przygotowała dwie filiżanki. Jej ruchy były powolne i trochę niepewne, jej białe i przeczyste ręce miały w ruchach lekkość prawie motylą, zdawały się prawie nie dotykać przedmiotów. Z jej ruchów, z jej rąk, z każdego lekkiego falowania jej ciała wychodziły nieokreślone, ulotne promienie rozkoszy i pieściły zmysły kochanka.
Andrzej, siedzący blizko, patrzył na nią oczyma nieco przymkniętymi, pijąc źrenicami rozkoszny urok, który szedł od niej. Było to tak, jakby każdy ruch stawał się dlań dotykalnym. Któryż zakochany nie doznawał tej niewyrażalnej radości, w której zdaje się prawie, że zmysł dotyku wydoskonala się do tego stopnia, iż doznaje wrażenia bezpośredniego cielesnego zetknięcia.
Oboje milczeli. Helena spuściła się na poduszkę i czekała, aż woda zakipi. Patrząc na niebieski płomień lampki, ściągała ustawicznie pierścionki z palców i wkładała je znowu, jakby zabłąkana we śnie. Nie był to sen, lecz coś jak błędne, falujące, zmięszane, ulotne przypomnienie. Stanęły w jej umyśle wszystkie wspomnienia minionej miłości, lecz niejasne: i sprawiały jej niepewne wrażenie, o którem nie wiedziała czy jest rozkoszne, czy bolesne. Było to podobnie, jak zdarza się że z wielu zwiędłych kwiatów, których każdy straci odrębność barwy i woni, powstaje zapach wspólny, co w nim nie można rozróżnić poszczególnych pierwiastków. Zdawało się jej, że miała w sobie ostatni dech wspomnień, którymi już odetchnęła, ostatni ślad radości już znikłych, ostatnie echo szczęścia już umarłego, coś podobnego do niepewnego oparu, z którego wynurzały się obrazy bez imienia, bez konturu, porozrywane. Nie wiedziała, czy to była rozkosz, czy ból; lecz zwolna zwolna to tajemnicze wzruszenie, ten nieokreślony niepokój wzrastał i przepełniał jej serce słodyczą i goryczą. Mroczne przeczucia, ukryte zaburzenia, tajemne żale, zabobonne lęki, pognębione dążenia, zdławione bole, dręczące sny, niezaspokojone pragnienia, wszystkie owe posępne pierwiastki, które składały się na jej wewnętrzne życie, teraz się rozmięszały i rozburzyły.
Milczała, cała skupiona w sobie. Podczas gdy jej wezbrane serce przelewało się prawie, sprawiało jej rozkosz dalszem gromadzeniem wzruszeń wśród tego milczenia. Mówiąc, rozprószyłaby je.
W naczyniu zaczynała woda cicho wrzeć.
Andrzej, siedzący na nizkiem krześle, z łokciem opartym na kolanie, a brodą na dłoni, patrzył na tę piękną istotę z takiem natężeniem, że ona, nie odwracając się, czuła na sobie jego wzrok i doznawała prawie fizycznej dolegliwości. Patrząc na nią, myślał: „Kiedyś posiadałem tę kobietę“. Powtarzał sobie samemu to twierdzenie, żeby siebie przekonać. I, żeby siebie przekonać, dokonywał umysłowego wysiłku, przywoływał na pamięć tę i ową jej postawę w czasie rozkoszy, usiłował zobaczyć ją znowu w swych ramionach. Pewność posiadania wymykała się mu. Helena wydała się mu kobietą nową, której nigdy nie używał, nigdy nie obejmował.
Była ona teraz w istocie bardziej godną pożądania, niż niegdyś. Plastyczna, rzekłbym prawie, zagadka jej piękności była jeszcze bardziej mroczna i pociągająca. Jej głowa o czole nizkim, nosie prostym, o brwiach łuczystych, w rysunku tak czysta, tak pewna, tak starożytna, że zdawała się wyszłą z krążka syrakuzańskiego medalu, miała w oczach i ustach szczególniejsze przeciwieństwo wyrazu: ów wyraz namiętny, natężony, dwuznaczny, nadludzki, który tylko jakiś umysł nowożytny, przeniknięty całem głębokiem zepsuciem sztuki był zdolen wlać w typy kobiet nieśmiertelnych, jak Monna Lisa i Nelly O’Brien.
„Inny posiada ją teraz“, myślał Andrzej, patrząc na nią. „Inne ręce dotykają jej, inne wargi ją całują“. I, podczas gdy nie udawało się mu odtworzyć w wyobraźni obrazu swojego z nią zjednoczenia się, widział natomiast nowy, inny obraz, z nieubłaganą wyrazistością. I zdjęła go gwałtowna szalona żądza wiedzenia, odkrywania, wypytywania.
Helena pochyliła się ku stolikowi, gdyż para już unosiła się z naczynia. Wylała zaledwie odrobinę wody na herbatę; potem wrzuciła dwa kawałki cukru do jednej tylko filiżanki; potem dolała do herbaty więcej wody: potem zgasiła niebieski płomyk. Robiła to wszystko z czułą prawie troskliwością, lecz ani razu nie odwróciła się do Andrzeja. Jej wewnętrzne wzburzenie przechodziło teraz w tak miękkie roztkliwienie, że uczuła, jak jej zapiera gardło i zwilża oczy; i nie miała siły oprzeć się. Tyle sprzecznych myśli, tyle sprzecznych wzruszeń i wzburzeń umysłu skupiło się teraz w jedną łzę.
Strąciła swym ruchem srebrny portfel, który upadł na dywan. Andrzej podniósł go i spojrzał na dwie wycięte podwiązki. Na każdej było wyciśnięte sentymentalne motto: From Dramland — A stanger hither; Z Krainy Snów — Obca tutaj.
Kiedy podniósł oczy, Helena podała mu dymiącą filiżankę z uśmiechem, przesłonionym nieco tą łzą.
Zobaczył tę przesłonę i wobec tego niespodziewanego znaku czułości naszedł go taki poryw miłości i wdzięczności, że postawił filiżankę, ukląkł, wziął rękę Heleny i złożył na niej gorący pocałunek.
— Heleno! Heleno! Mówił do niej po cichu, na kolanach, z tak blizka, że zdawał się chcieć wypić jej oddech. Zapał był szczery, chociaż słowa czasami kłamały. „On ją kochał, kochał ją zawsze, nie mógł jej nigdy nigdy zapomnieć! Uczuł, spotykając ją, że cała jego namiętność powstała z taką gwałtownością, iż się jej prawie przeraził: było to przerażenie takie, jak gdyby przejrzał, w świetle błyskawicy, przewrót całego swojego życia“.
— Niech pan milczy! Niech pan milczy! — rzekła Helena z twarzą boleściwą, całkiem blada.
Andrzej mówił dalej, zawsze na kolanach, zapalając się w wyobrażonem uczuciu.
„Czuł był, że ona w owej swojej nagłej ucieczce uniosła największą i najlepszą część jego. Zresztą nie umiał opowiedzieć jej całej nędzy swoich dni, tęsknego niepokoju swych żalów, ustawicznego, nieubłaganego, trawiącego wewnętrznego cierpienia. Smutek wzrastał, zrywając wszelkie tamy. Owładnął nim zupełnie. Smutek tkwił dlań na dnie wszystkich rzeczy. Ucieczka czasu stała się dlań nieznośną męczarnią. Nie tyle było mu żal dni szczęśliwych, ile go bolały dnie, które teraz mijały bezużytecznie dla szczęścia. Owe zostawiły mu przynajmniej wspomnienie: te zostawiały mu głęboki żal, prawie wyrzuty sumienia... Jego życie trawiło się samo w sobie, podsycając w sobie nieugaszalny płomień jedynego pragnienia, nieuleczalny wstręt do wszelkiej innej radości. Czasami napadały go prawie gniewne porywy żądzy, zrozpaczone ognie ku rozkoszy. Było to jakby bunt niezaspokojonego serca, jakby obronny podryw nadziei, która nie chciała umierać. Czasem zdawało mu się także, że stał się niczem; i zdejmował go dreszcz lęku przed wielkimi, pustymi przepaściami jego istoty: z całego pożaru jego młodości nie ostało się nic prócz garści popiołów. Czasami też, na podobieństwo owych snów, co znikają o jutrzence, cała jego przeszłość, cała jego teraźniejszość rozluźniała, odrywała się od jego świadomości i odpadała jak krucha łupina, jak czcza obsłonka. Nic już sobie więcej nie przypominał, jak człowiek, co wyszedł z długiej choroby, jak oszołomiony rekonwalescent. Na końcu zapomniał; uczuł, że dusza jego wchodzi łagodnie w progi śmierci... Lecz znagła, z tego rodzaju spokojnego zapomnienia wytrysnął nowy ból i opalone bożyszcze powstało i urosło jeszcze wyższe, jak niezniszczalne nasienie. Ona, ona była bożyszczem, które uwodziło w nim wszelką wolę serca, rwało w nim wszystkie siły umysłowe, zajmowało wszystkie najtajniejsze drogi duszy, zamknięte dla wszelkiej innej miłości, wszelkiej innej boleści, wszelkiego innego snu, na zawsze, na zawsze...“
Andrzej kłamał; lecz jego słowa były tak ciepłe, jego głos był tak przejmujący, dotknięcie jego rąk było tak miłosne, że Helenę przepełniła nieskończona słodycz.
Milcz! — rzekła ona. — Nie powinnam ciebie słuchać; nie jestem już więcej twoja; nie będę już nigdy mogła być twoją. Milcz! Milcz!
— Nie, słuchaj mnie.
— Nie chcę. Bądź zdrów. Muszę iść. Bądź zdrów, Andrzeju. Już późno, puść mnie.
Uwolniła rękę z uścisku młodzieńca i pokonując wszelką wewnętrzą tęsknotę, zaczęła podnosić się.
— Więc czemuś przyszła? — zapytał on głosem nieco ochrypłym, przeszkadzając jej w tym ruchu.
Chociaż jego natarczywość była łagodna, ona zmarszczyła brwi i zawahała się, zanim odpowiedziała.
— Przyszłam — odrzekła z pewną odmierzoną powolnością, patrząc kochankowi w oczy — przyszłam, boś mnie zawołał. Dla dawnej miłości, dla sposobu, w jaki ta miłość została zerwaną, dla długiego mrocznego milczenia rozłąki nie byłabym mogła odmówić zaproszeniu bez okrucieństwa. A potem, chciałam ci powiedzieć to, com ci powiedziała: że już nie jestem więcej twoja, że nie będę mogła nigdy więcej być twoją. Chciałam ci to powiedzieć rzetelnie, żeby uniknąć i dla siebie i dla ciebie jakiegoś bolesnego złudzenia na przyszłość, jakiegoś niebezpieczeństwa, jakiejś goryczy. Czyś zrozumiał?
Andrzej skłonił głowę w milczeniu prawie na jej kolana. Ona dotknęła jego włosów, ruchem niegdyś tak poufałym.
— A potem — mówiła dalej głosem, który napełnił drżeniem wszystkie jego włókna — a potem... chciałam powiedzieć ci, że cię kocham, że cię kocham nie mniej, niż niegdyś, żeś jest jeszcze duszą mojej duszy, i że chcę być twoją najdroższą siostrą, twoją najmłodszą przyjaciółką. Czyś zrozumiał? Andrzej nie ruszył się. Biorąc jego skronie między swe ręce, podniosła mu czoło; zmusiła go do patrzenia w oczy.
— Czyś zrozumiał? — powtórzyła głosem jeszcze bardziej czułym, bardziej uległym.
— Jej oczy, w cieniu długich rzęs, zdawały się jakby zanurzone w jakimś przeczystym i przesubtelnym olejku. Górną wargę jej nieco otwartych ust, zdjęło lekkie drżenie.
— Nie; tyś mnie nie kochała, ty mnie nie kochasz! — wybuchnął w końcu Andrzej, odrywając od swych skroni jej ręce i cofając się wstecz, gdyż czuł już jak w żyły wnikał mu ten żar, który wypromieniały jej źrenice nawet mimowolnie i doznał jeszcze dotkliwszej boleści, że stracił materyalne posiadanie tej przepięknej kobiety. — Tyś mnie nie kochała! Tyś miała wówczas serce zabić, swoją miłość, nagle, prawie zdradziecko, kiedy ona dawała ci najmocniejsze upojenie. Uciekłaś mi, opuściłaś mnie, zostawiłaś mnie samego, przerażonego, pełnego boleści, oślepionego niedawnymi obietnicami. Tyś mnie nie kochała, ty mnie nie kochasz! Po tak długiej rozłące, pełnej tajemnic, niemej i nieubłaganej; po tak długiem oczekiwaniu, wśród którego strawiłem kwiat swego życia, żywiąc w sobie smutek, drogi mi, ponieważ pochodził od ciebie; po tak wielkiem szczęściu i tak licznych cierpieniach, oto wracasz w miejsce, w którem każda rzecz chowa dla nas żywe wspomnienie i mówisz mi słodko: „Nie jestem już twoją. Bądź zdrów“. Ach, ty mnie nie kochasz!
— Niewdzięczny! Niewdzięczny! — zawołała Helena, zraniona gniewnym prawie głosem młodzieńca. — Co ty wiesz o tem, co zaszło, o tem, com ja wycierpiała? Co ty wiesz?
— Nie wiem nic, nie chcę nic wiedzieć — odrzekł Andrzej twardo, obejmując ją nieco posępnym wzrokiem, na którego dnie przeświecały jego zrozpaczone pragnienia. — Wiem, żeś kiedyś była moja, cała, oddaniem się bez zastrzeżeń, rozkoszą bez miary, jak nigdy żadna kobieta; i wiem, że ani mój umysł ani moje ciało nie zapomną nigdy owego upojenia...
— Milcz!
— Cóż mi z twojego siostrzanego współczucia? Ty mi je ofiarujesz wbrew swojej woli, patrząc na mnie oczyma kochanki, dotykając mnie rękoma nazbyt niepewnymi. Za często widziałem twoje oczy przygasające wśród radości; za często twoje ręce wyczuwały mój dreszcz. Ja ciebie pragnę.
Podniecony swymi własnymi słowy, ściskał ją mocno za ręce i zbliżył swą twarz tak do jej twarzy, że uczuła jego gorący oddech na swych ustach.
— Pragnę ciebie, jak nigdy — mówił on dalej, usiłując przyciągnąć ją do pocałunku, obejmując ją ramieniem wpół. — Przypomnij sobie! Przypomnij sobie.
Helena wstała, odpychając go. Drżała na całem ciele.
— Nie chcę. Rozumiesz?
On nie rozumiał. Zbliżył się znowu, z wyciągniętymi ramiony, żeby ją ująć; ogromnie blady, gotowy na wszystko.
— Czy tybyś zniósł — krzyknęła ona głosem nieco zdławionym, nie mogąc oprzeć się jego natarczywości — czy tybyś zniósł podział mojego ciała z kim innym?
Wymówiła to okrutne pytanie, nie myśląc. Teraz, z oczyma szeroko rozwartymi, patrzyła na kochanka: pełna lęku i prawie przerażona, jak ktoś, co dla ocalenia się wymierzył cios nie obliczywszy jego siły i boi się, że zranił za głęboko.
Zapał Andrzeja opadł odrazu. A na jego twarzy odmalował się tak ciężki ból, że aż jej zakrwawiło się serce.
Andrzej rzekł po chwili milczenia:
— Bądź zdrowa.
W tych dwu słowach mieściła się gorycz wszystkich innych słów, które stłumił w swem wnętrzu.
Helena odrzekła słodko:
— Bądź zdrów. Przebacz mi.
Oboje czuli potrzebę zakończenia na ten wieczór, niebezpiecznej rozmowy. On przybrał przesadną prawie formę zewnętrznej dworności. Ona stała się jeszcze słodszą, prawie pokorną, i drżała bez ustanku.
Wzięła z krzesła swój płaszcz. Andrzej pomógł jej z uprzejmą grzecznością. Kiedy nie mogła włożyć jednego ramienia w rękaw, Andrzej jej pomógł, zaledwie dotykając jej; następnie podał jej kapelusz i welon.
— Zechce pani podejść tam, do lustra?
— Nie, dziękuję.
Podeszła ku ścianie, z boku kominka, gdzie wisiało małe starożytne lustro w ramach ozdobionych postaciami wyrzeźbionymi sposobem tak lekkim i śmiałym, że zdawały się raczej wyrobione w kutem złocie niźli w drzewie. Była to rzecz bardzo miła, wyszła z pewnością z rąk jakiegoś subtelnego kwatroczentysty dla jakiejś Mona Amorrosisca lub jakiejś Laldomine. Często, za czasów szczęśliwych, Helena ubierała welon przed tą przymgloną i poplamioną szybą, która miała wygląd mętnej, nieco zielonawej wody. Teraz przypomniała sobie to wszystko.
Obaczywszy swój obraz na tem tle, doznała osobliwszego wrażenia. Jeszcze gęstsza fala smutku przeszła przez jej duszę. Lecz nie mówiła nic.
Andrzej patrzył na nią natężonym wzrokiem.
Kiedy już była gotowa, rzekła:
— Musi być bardzo późno.
— Niebardzo. Będzie może szósta.
— Odesłałam swój powóz — dodała. — Byłabym panu bardzo wdzięczna, gdyby mi kazał sprowadzić kryty powóz.
— Pozwoli pani, że ją zostawię tu na chwilkę samą? Mego służącego niema w domu.
Przyzwoliła.
— Niech pan sam poda woźnicy adres: Hotel Quirinale.
On wyszedł, zamykając za sobą drzwi pokoju. Ona została sama.
Gwałtownie obejrzała się wokoło, objęła jednem nieokreślnem spojrzeniem cały pokój, zatrzymała się na kielichach z kwiatami. Ściany wydały się jej przestronniejsze, sklepienie wyższe. Patrząc, miała wrażenie jakby początku zawrotu głowy. Już nie czuła woni; lecz powietrze musiało być z pewnością parne i ciężkie jak w cieplarni. Obraz Andrzeja ukazywał się jej w rodzaju przerywanych błyskawic; w uszach brzmiała jej jakaś błędna fala jego głosu. Czy zaczynało jej być źle? A przecie, co za rozkosz zamknąć oczy i oddać się temu roztęsknieniu!
Otrząsnąwszy się, podeszła ku oknu, otworzyła je, odetchnęła wiatrem. Odświeżona, zwróciła się znowu ku pokojowi. Płomienie świec chwiały się, poruszając na ścianach lekkie cienie. Na kominku już nie było ognia, lecz żar oświetlał po części święte postacie na parawanie, sporządzonym z kościelnego witrażu. Filiżanka herbaty stała na kraju stolika, zimna, nietknięta. Poduszka fotelu zachowała jeszcze odcisk ciała, które na niej spoczywało. Wszystkie rzeczy wokoło tchnęły jakąś nieokreśloną melancholją, która napływała w serce tej kobiety i w niem się zgęszczała. Ciężar, gnębiący to wątłe serce, urastał, zmieniał się w okrutne przygnębienie w nieznośny smutek.
— Mój Boże! Mój Boże!
Chciało się jej uciekać. Żywszy dech wiatru wydął firanki, rozsunął płomyki, rozbudził szelest. Wstrząsnęła się i prawie mimowolnie zawołała: Andrzeju!
Jej głos i to imię, pośród milczenia, sprawiły jej osobliwy dreszcz, tak, jakby ten głos, to imię, nie wyszły z jej ust. — Czemu Andrzej ociągał się? — Zaczęła słuchać. Dochodził tylko głuchy, niewyraźny, zmięszany hałas życia miejskiego we wieczór św. Sylwestra. Przez piazza della Trinita Dei Monti nie przejeżdżał żaden powóz. Ponieważ wiatr czasami dął mocniej, zamknęła okno: zobaczyła czarny szczyt obelisku na gwiaździstym niebie.
Może Andrzej nie znalazł zaraz krytego powozu na piazza Barberini. Czekała, siedząc na otomanie, starając się uspokoić szalone wzburzenie, unikając wejrzenia w głąb swej duszy, zmuszając swą uwagę do zajęcia się rzeczami zewnętrznymi. Pociągały jej oczy postacie parawanu, zaledwie oświetlone przez półwygasły żar. Powyżej, na gzymsie kominka, opadały z jednego kielicha płatki wielkiej białej róży, która rozsypywała się powoli, omdlała, miękka, mająca w sobie coś niewieściego, prawie rzekłbym, cielesnego. Wklęsłe płatki układały się delikatnie na marmurze, podobne do spadających płatków śniegu.
„Jakże niegdyś wydawał się palcom słodki ten wonny śnieg!“ pomyślała. „Wszystkie osypane róże pokrywały dywany, otomany, krzesła; a ona śmiała się, szczęśliwa, pośród tego zniszczenia; a kochanek, rozradowany, był u jej stóp.“
Wtem usłyszała powóz, wstrzymujący się na ulicy, przed bramą; i wstała, potrząsając biedną głową, jak żeby odrzucić ów rodzaj oszołomienia, które ją omotało. Zaraz potem wszedł Andrzej zadyszany.
— Niech mi pani przebaczy — powiedział. — Lecz, nie znalazłszy portyera, zszedłem aż na piazza di Spagna. Powóz czeka na dole.
— Dzięki — rzekła Helena, patrząc nań lękliwie po przez czarny welon.
Był poważny i blady, lecz spokojny.
— Mumps przyjedzie może jutro — dodała cichym głosem. — Napiszę panu bilet, kiedy go będę mogła zobaczyć.
— Dzięki — rzekł Andrzej.
— Zatem do widzenia — odpowiedziała, podając mu rękę.
— Czy mam panią odprowadzić aż na dół, na ulicę? Nie ma nikogo.
— Tak, proszę mnie odprowadzić.
Oglądnęła się naokoło, z pewnem ociąganiem.
— Nic pani nie zapomniała? — zapytał Andrzej.
Ona spojrzała na kwiaty. Lecz odrzekła:
— Ach, tak, portfel.
Andrzej pobiegł wziąć go ze stolika do herbaty. Podając go jej rzekł:
— A stranger hither!
— No, my dear. A friend.
Helena wymówiła te słowa głosem mocno podnieconym, pełnym życia. Potem, naraz, z uśmiechem na pół błagalnym, na pół uwodnym, zmięszanym z lęku i czułości, na którym drżał brzeg welonu, sięgającego aż do górnej wargi i zostawiającego wolnymi całe usta.
— Give me a rose.
Andrzej szedł od kielicha do kielicha i wyjmował wszystkie róże, układając je we wielki bukiet, który zaledwie mógł utrzymać w rękach.
— Były wszystkie przeznaczone dla pani — rzekł, nie patrząc na kochankę.
I Helena zwróciła się ku wyjściu, z głową pochylną, a kochanek postępował za nią.
Schodzili po schodach w milczeniu. On widział jej świeży i subtelny kark, na którym, popod węzłem welonu mięszały się z popielistem futrem małe czarne kędziory.
— Heleno! — zawołał głosem cichym, nie mogę dłużej opanować rozbierającej namiętności, która i przepełniła serce.
Ona odwróciła się, kładąc palec na wargach, by mu nakazać milczenie, z gestem bolesnym i błagalnym, a oczy jej płonęły. Przyspieszyła kroku, wsiadła do powozu, uczuła, że jej położono na kolanach róże.
— Bądź zdrów! Bądź zdrów!
I, kiedy powóz ruszył, opuściła się w głąb i, zmożona, wybuchła niepohamowanym płaczem, szarpiąc konwulsyjnie biednymi rękoma róże.