Rozkosze życia/IV
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Rozkosze życia |
Wydawca | Bibljoteka Powieści i Romansów |
Data wyd. | 1932 |
Druk | "Floryda" |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | Anonimowy |
Tytuł orygin. | La Joie de vivre |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Każdego wieczora w sali jadalnej, gdy Weronika sprzątnęła ze stołu, rozpoczynała się taż sama rozmowa pomiędzy panią Chanteau zi Ludwiką, podczas gdy stary zagłębiony w czytaniu dziennika, pojedyńczemi wyrazami odpowiadał na rzadkie pytania swojej żony. Od przeszło dwóch tygodni, od chwili gdy Lazar zrozumiał niebezpieczeństwo grożące Paulince, nie schodził nawet do stołu na obiad. Teraz obiadował na dole, ale już przy deserze opuszczał stół i wracał do rekonwalescentki i zaledwie był na schodach, gdy pani Chanteau rozpoczynała żale i skargi już dnia poprzedniego wygłaszane.
Z początku bywała czułą.
— Biedne dziecko, wycieńcza się... To istotnie nierozsądnie tak narażać swoje zdrowie, od trzech tygodni nie śpi wcale, znowu pobladł od wczoraj.
I też żałowała: Biedna mała bardzo cierpi, nie można przy niej zostać na minutkę, tak żal serce ściska. Ale powoli, powoli przechodziła do kłopotów, jakie ta choroba sprawiała, wszystko zaniedbane, niepodobna nawet zjeść co gorącego, niewiadomo czy i jak się żyje.
Tu przerywała sobie i zwracała się do męża:
— Czy ci aby Weronika przygotowała ziółka?...
— Są, są — odpowiadał zza dziennika.
Potem, zniżając głos, pocichu mówiła do Ludwiki.
— To dziwne, ta biedna Paulinka nigdy nam szczęścia nie przyniosła i są ludzie, którym się zdaje, że ona jest dla nas aniołem opiekuńczym! Oho! wiem ja dobrze co złe języki gadają... W Caen — nieprawdaż Ludwiniu — opowiadają jedni drugim, żeśmy się przez nią zbogacili... a tak, pysznie zbogacili!... O! można być szczerą — z tych złych języków drwię ja sobie!...
— Dobra pani, plotkują na was, tak jak plotkują na wszystkich — odpowiadała równie szeptem młoda dziewczyna. — Jeszcze w przeszłym miesiącu porządną dałam nauczkę żonie pewnego notarjusza, która plotła o tem niestworzone rzeczy, nie wiedząc nawet od czego się to zaczyna... Prędzejby rzekę zatrzymał w biegu, jak złe języki.
Od tej chwili, pani Chanteau nie powstrzymywała się już. Tak, oni byli ofiarami dobrego serca. Czyż przed przybyciem Paulinki potrzebowali kogo? A gdyby jej byli oni nie wzięli, gdzieżby się teraz poniewierała, pewno w jakim kącie Paryże! I wyborni są ludzie — mówiła — którzy gadają o jej pieniądzach; pieniądze, z których oni osobiście tylko przykrości doznali, pieniądze nieszczęśliwe, które ruinę w dom wniosły. Boć przecież fakta same za siebie mówią, nigdy jej syn byłby nie wlazł w tę głupią eksploatację traw morskich, nigdyby mu nie przyszło na myśl tracić czas na jakieś projekta przeszkodzenia morzu w niszczeniu Bonneville, gdyby nie ta nieszczęsna Paulinka, która mu głowę zawraca. Dobrze jej tak, że sobie w tem pieniądze straciła, on biedny chłopczyna stracił też w tem dużo zdrowia i o przyszłości zapomniał! Pani Chanteau uspokoić się nie mogła w zaciętości przeciw tym stu pięćdziesięciu tysiącom franków, po których jeszcze nie ochłonęło jej biurko. Te wielkie sumy pochłonięte i potem te małe brane codzień i powiększające lukę, wyprowadzały ją z cierpliwości, jakby pojmowała w nich ten zły ferment, w którym rozłożyła się i rozpadła jej uczciwość. Dziś rozkład był już zupełny, niecierpiała Paulinki całą siłą i ilością pieniędzy, które jej roztrwoniła.
— Bo i cóż, można powiedzieć takiemu uparciuchowi jak ona — mówiła dalej. — Jest skąpa w głębi duszy i jednocześnie trwoni pieniądze jak nikt. Rzuca dwanaście tysięcy franków w morze, dla dobra rybaków z Bonoeville, którzy drwią z nas wszystkich. Pasie i odziewa brudne i przez robactwo jedzone dzieciaki z całej wsi, a ja słowo honoru daję, drżę gdy mi przychodzi żądać od niej dwa franki. Pogódź-że to!... To serce twarde jak skała, a pozornie wygląda jakby wszystko oddać chciała.
Czasem Weronika wchodziła, przynosząc talerze lub podając herbatę i wlokąc się powoli słuchała, a nawet pozwalała sobie wtrącić się czasem.
— Panna Paulina, kamienne serce! I pani może tak mówić!
Surowem spojrzeniem pani Chanteau nakazywała jej milczenie. Potem, opierając łokcie na stole, zaczynała skomplikowane rachunki, mówiąc jakby sama do siebie;
— Już Bogu dzięki nie mam obowiązku pilnować jej pieniędzy, ale ciekawa bym była, wiele się jej jeszcze zostało. Pewno już nie ma siedemdziesięciu tysięcy franków, przysięgłabym!... Bo policzmy tak z grubsza: trzy tysiące na te wściekłe doświadczenia, conajmniej dwieście franków jałmużny co miesiąc i dziewięćdziesiąt franków na utrzymanie... to płynie prędko jak woda... Założyłabym się Ludwiniu, że ona się zrujnuje! Tak, jestem przekonana, jeszcze ty ją w biedzie na barłogu zobaczysz... A jak się zrujnuje, to któż ją będzie chciał wziąć i co będzie robiła żeby żyć?...
Weronika nie mogła już wytrzymać.
— Przecież ją pani za drzwi nie wyrzuci, spodziewam się.
— Co ty gadasz, co? — zaczynała pani z wciekłością Słyszałaś, Ludwiniu, co ona gada... kto tu mówi o wyrzuceniu kogokolwie za drzwi... nigdy nikogo za drzwi nie wyrzucałam... Mówię tylko, że niema nic głupszego, jak kiedy się dostanie w spadku majątek, roztrwonić go i spaść potem komu na kark... Usłyszałaś, no to idźże sobie teraz do kuchni.
Służąca odchodziła niezadowolona, pomrukując pod nosem. I zapanowała cisza, podczas której Ludwika podawała herbatą. Nie było już słychać nic, tylko przewracanie kartek dziennika, który Chanteau czytał aż do ostatniej sylaby. Czasami stary zamieniał kilka wyrazów z młodą dziewczyną.
— Skąpa, mogłabyś dołożyć kawałek cukru... A odebrałaś nareszcie list od ojca?...
— Ale, łatwo to pomyśleć i powiedzieć list od ojca! — odpowiedziała, śmiejąc się. — Ale, kochany panie, jeśli tu państwu zawadzam, to mogą sobie pojechać. Już i tak macie dużo kłopotu z chorą Paulinką... Nie moja jednak w tem wina, chciałam uciekać, toście mnie zatrzymali.
Próbował przerwać jej.
— Któż ci o tem mówi, bardzo nam przyjemnie, te nam dotrzymujesz towarzystwa dopóki nasza poczciwa biedaczka zejść nie będzie mogła.
— Uciekam do Arromanches i tam czekam na ojca, jeśli mnie już dosyć macie — mówiła dalej, jakby go nie słyszała, drażniąc go umyślnie. — Ciocia moja, ciocia Ludwisia, ma tam willą wynajętą, a przytem tam jest zakład kąpielowy, ludzi dużo, bale, zabawy... tylko, że ciocia Ludwisia taka nudna!...
Chanteau nakoniec śmiał się z tych pieszczotliwych dokuczań rozkapryszonej dziewczyny, a jednak jakkolwiek nie śmiał tego przed żoną wypowiedzieć, serce jego całe, skłaniało się ku Paulince, która tak delikatnie i umiejętnie pielęgnowała go w chorobie. I zatapiał się znowu w czytaniu, a po chwili żona jego, jakby budząc się z głębokiego zamyślenia, zaczynała znowu tę samą piosenkę.
— Widzisz, czego ja jej przebaczyć nie mogę... oto tego, że mi syna całkiem zabrała... Zaledwie kwadrans przy stole siedzi, mówić z nim nie można, ledwie kilka słów w potrzebie zamienić zdołam.
— To się przecież skończy — zwraca uwagę Ludwika. — Musi się ktoś nią opiekować w chorobie.
Matka kiwała głową, wargi jej zacinały się. Nareszcie, jakby nie mogąc się powstrzymać od wypowiedzenia słów, które jej się na usta cisnęły, mówiła dalej.
— Może to i być! Ale doprawdy dziwne... chłopiec... tak ciągle z chorą dziewczyną sam-na-sam... Ha! trudno, wyrwało mi się, powiedziałam co myślałam, tem gorzej jeżeli co złego stąd wyniknie.
A zmieszana pytającem i zakłopotanem spojrzeniem Ludwiki, dodawała znowu.
— Zresztą widzisz, powietrze w tym pokoju wcale nie jest dobre do oddychania, może się jeszcze od niej zarazić tą chorobą!... Te dziewczęta co tak zdrowo wyglądają, takie niby tłuste, mają czasem w krwi jakąś wadę i wiesz co, mów co chcesz, a mnie się zdaje, że ona nie jest zdrowa.
Ludwika łagodnie broniła dalej swojej przyjaciółki, mówiła, że jest taka dobra i miła Ii był to jedyny argument jaki przeciwstawić mogła zarzutom złego serca i złego zdrowia przez ciotkę robione. Naturalna potrzeba równowagi przyjaznej skłaniała ją do walki przeciw zbyt silnym napadom pani Chanteau, chociaż znowu z drugiej strony dla spokoju, z uśmiechem słuchała codzień wzrastającej w się nienawiści ciotki ku Paulince. Burzyła się podrażniona gwałtownością wyrazów, ale rumieniła się z radości, czując się preferowaną i niejako panią tego domu. Była jak Minuszka, ocierała się pieszczotliwie o innych bez żadnej złości dopóty, dopóki jej przyjemności na zawadzie nie stawiano.
Nakoniec co wieczór po tym samym przebiegu rozmowy i powtarzaniu tych samych zarzutów, dochodziło się do jednego i tego samego punktu, a mianowicie do powoli przez panią Chanteau rozpoczynanego zdania:
— Nie Ludwiniu, żona jakiejby było potrzeba dla mego syna...
Zaczynając od tego, rozwodziła się szeroko o przymiotach i doskonałościach, jakich od swej przyszłej synowej wymagała i wtedy ani na chwilę nie spuszczała wzroku z oczu Ludwiki, chcąc w nią w ten sposób wlać to, czego dopowiedzieć nie śmiała. Rysowała wówczas dokładny jej portret: młoda osoba, dobrze wychowana, znająca już trochę świat, umiejąca przyjąć, pełna wdzięku raczej niż piękna, a przytem kobieta w całem znaczeniu tego wyrazu, gdyż jak mówiła, nie cierpiała dziewcząt o manierach poł męskich, brutalnych pod pozorem otwartości. Potem wychodziła na stół tak bardzo poważna kwestja pieniężna, której zaledwie dotykała. Rozumie się mówiła, że posag to najmniejsza rzecz, ale syn jej miał mnóstwo cudownych projektów; nie powinienby się zaplątać w małżeństwo, któreby wszystkie te projekta niszczyło.
— Widzisz kochanie, chociażby Paulinka była bez grosza i spadła nam z nieba bez koszuli, małżeństwo byłoby dawno zawarte, ale jakże może kto chcieć, żebym nie drżała ze strachu, widząc jak w jej rękach pieniądze topnieją. Daleko nie zajedzie teraz ze swojemi szęśćdziesięcioma tysiącami frankowi... Nie, Lazar czegoś lepszego wart, nie oddam go nigdy takiej szalonej warjatce, która-by oszczędzała na najkonieczniejszych potrzebach, a rujnowała się na głupstwa!
— O tak! proszę pani, pieniądze nic nie znaczą — odpowiadała Ludwika, spuszczając oczy. — A jednak piemądze są potrzebne...
Jakkolwiek więc kwestia posagu nie była wyraźniej podnoszoną, owe dwakroć sto tysięcy franków, zdawały się być tu obecne, leżeć na stole w kręgu świat a wiszącej lampy. Ta właśnie ich obecność, to że je czuła i widziała, rozgorączkowywało tak dalece panią Cbanteau, że w myśli gestem odtracała biedne sześćdziesiąt tysięcy tamtej, marząc o zdobyciu tej drugiej z majątkiem nienaruszonym. Zauważyła już namiętne porywy swego syna, przedtem nim go ten głupi kłopot na górze uwięził Jeżeli ona też ku niemu jest skłonna, dlaczegóżby ich nie pożenić, myślała sobie. Ojciec by się zgodził tem łatwiej, gdyby skłonność była wzajemną. I tę skłonność rozdmuchiwała przez resztę wieczora, pomrukując drażniące zdania:
— Mój Lazar jest tak dobry! nikt tego nie wie, nikt go nie zna, ty sama, Ludwiniu, przypuścić nawet nie możesz, ile tam jest dobroci i czułości... A! żony jego nikt żałować nie będzie potrzebował!.. Ta dopiero będzie kochana!... A zawsze zdrowi skóreczka jak na kurczęciu! Mój dziadek, kawaler de la Vigniere, miał cerę tak białą, że na balach maskowych swojego czasu, bywał wygorsowany jak kobieta.
Ludwika zarumieniła się z uśmiechem; szczegóły te bardzo ją bawiły. Zaloty jakie matka za syna prowadziła, zwierzenia uczciwej pośredniczki, które miedzy kobietami mogły były zajść bardzo daleko, usuwały zupełne pojęcie óopłynących godzinach. Ale stary zaczynał zasypiać nad dziennikiem.
— Możeby warto iść spać? — pytał, ziewając.
Potem, ponieważ oddawna nie wiedział o czem była mowa, dodawał:
— Gadajcie sobie co chcecie, a ona zła nie jest... Bardzo będę kontent, jak nareszcie nadejdzie dzień, że ją zobaczę siedzącą tu przy stole obok mnie.
— Wszyscy będziemy bardzo kontenci — wykrzykiwała cierpko pani Chanteau. — Mówi się tak, ot co się myśli, ale to swoją drogą nie przeszkadza kochać ludzi.
— Droga biedaczka — odzywała się też i Ludwika. — Połowę jej choroby wzięłabym na siebie chętnie, gdyby to było można. Taka dobra, taka miła!...
Weronika, wniósłszy lichtarze, powoli znowu się do rozmowy wtrącała:
— Ma panienka rację, panno Ludwiko, że ją pani tak chwali. Trzebaby mieć zamiast serca, kamień brukowy w piersiach, żeby przeciw niej knuć co złego.
— Dobrze, ale dosyć, nikt się ciebie o zdanie nie pyta — podchwyciła pani Chanteau.
— Lepiejbyś zrobiła, żebyś pamiętała o tem, aby lichtarze były czyste, patrzajno jaki ten obrzydliwy.
Wszyscy wstawali. Chanteau, uciekając przed tą burzliwą rozprawą, zamykał się w swoim pokoju na dole. Obie kobiety zaś poszedłszy na pierwsze piętro, gdzie ich pokoje naprzeciw siebie się znajdowały, rzadko kiedy spać się zaraz kładły. Prawie zawsze pani Chanteau prowadziła na chwilę Ludwikę do siebie i tam zaczynała znowu rozmowę o Lazarze. Kładła przed nią jego portrety w rozmaitych epokach życia, wydobywała nawet dawne pamiątki: ząbek, który mu wyrwano gdy był dzieckiem, wyblakłe włoski z lat niemowlęcych, a nawet dawne ubrania, szarfy od pierwszej komunji, pierwsze spodenki.
— Patrzaj, to jego włosy — rzekła pewnego wieczora — możesz sobie wziąść trochę, mnie o nie nie idzie wcale, ja mam tego dosyć z różnych lat.
Gdy Ludwika kładła się do łóżka, nie mogła zamknąć oczu pod wpływem wirujących myśli o tym chłopcu, którego matka tak go ku niej gwałtem pchała. Przewracała się niespokojnie na posłaniu, bezsenność ją paliła, w cieniach nocy widziała go, widziała tę białą skórę, której delikatność pani Chanteau tak chwaliła. Często nasłuchiwała, czy ponad nią, piętro wyżej, on nie chodzi, a myśl, że zapewne jeszcze czuwa przy chorej Paulince, zdwajała jej gorączkę, tak iż kołdrę zrzucać z siebie musiała.
Na górze rekonwalescencja postępowała powoli. Jakkolwiek wszelkie niebezpieczeństwo już minęło, chora była jeszcze bardzo osłabioną przez ataki dreszczy febrycznych, które zdumiewały doktora. Jak się Lazar wyrażaj, doktorzy są zawsze zdziwieni wobec choroby. On sam z każdą godziną stawał się coraz bardziej zdenerwowanym i rozdrażnionym. Nagłe rozprężenie nerwowe jakiego doznał w chwili szczęśliwego przesilenia, zdawało się wzrastać i przechodzić w jakąś chorobą ciągłego niepokoju. Teraz gdy już nie było walki ze śmiercią, niecierpliwił go brak powietrza w pokoju, gniewały go łyżeczki lekarstwa, które punktualnie podawać trzeba było i wszystkie inne przykrości choroby, w której z początku tak gorący przyjął współudział. Teraz, gdy ona obejść się bez niego mogła, zapadał w nudą próżnej egzystencji i brak zajęcia, w którem zmieniając bezmyślnie miejsce, z rękami założonemi przechadzał się między czterema ścianami pokoju, lub z wzrokiem rozpacznym stawał przed oknem zapatrując się w nie i nic nie widząc. Zaledwie wziąwszy książkę w rękę, siadał przy niej, chcąc niby coś przeczytać, natychmiast karty przewracając ziewać poczynał.
— Lazarze — rzekła pewnego dnia Paulinka — ty byś powinien przejść się trochę. Weroniką by tutaj zrobiła tymczasem to co potrzeba.
Rozgniewał się na tą propozycją. Więc już nie mogła go znieść przy sobie, już go wypędzał? Toby dopiero było pięknie opuścić ją tak samą, nie postawiwszy jej na nogi. Nareszcie uspokoił się, gdy mu łagodnie tłumaczyła.
— Przecież, żebyś sobie wyszedł trochą na przechadzką, toby się nie mogło nazwać opuszczeniem mnie... Wyjdź dziś popołudniu. Pęknie byśmy wyglądali, gdybyś l kolei ty zachorowali
Niezręcznie jednak dodała:
— Widzą, że ziewasz całemi dniami.
— Ja! ziewam!? — wykrzyknął. — Dla czegóż odrazu nie powiesz, że jestem bez serca... No, pięknej się doczekałem nagrody.
Nazajutrz Paulinka zręczniejszą była. Udała żywe pragnienie widzenia dalszego ciągu prac nad budową grobli i palisad. Wielkie przypływy zimowe nadejdą niedługo mówiła i próbne tamy woda zabierze, jeśli się całego planu obrony nie wykona. Ale Lazar ochłonął już z pierlotnego do tęj sprawy zapału; był niezadowolony z niektórych części swego planu, na które liczył, mówił że potrzeba nowych studjów, nakoniec wyrażał obawy, że kosztorys się przeciągnie, a tymczasem rada jeneralna dotąd jeszcze żadnego na ten cel nie przeznaczyła funduszu. Przez dwa dni pracowała, aby obudzić w nim miłość własną wynalazcy, pytając go, czy pozwoli na to, aby go morze zwyciężyło wobec całej okolicy, która już się śmieje. Co do pieniędzy twierdziła, że pewno będą zwrócone, jeśli on jej pieniądze weźmie, jak to było umówione. Powoli Lazar zdawał się na nowo rozgorączkowywać. Przerobił plany, wezwał cieślę z Arromanches, z którym odbywał długie narady w swoim pokoju, zostawiając drzwi otwarte, aby módz usłyszeć i przybiedz na pierwsze zawołanie.
— Teraz — oświadczył pewnego poranka, całując ją — morze nie złamie nam już nawet takiego drewienka jak zapałka, jestem pewny swego.,. Jak tylko będziesz mogła wyjść, pójdziemy obejrzeć stan robót ciesielskich.
Właśnie Ludwika przyszła na górę dowiedzieć się o zdrowie Paulinki i, gdy ją również całowała, ta ostatnia szepnęła jej do ucha:
— Zabierz go z sobą.
Lazar z początku odmówił; czekał na doktora. Ale Ludwika śmiała się, powtarzała mu, że jest przecie zbyt grzecznym, żeby jej miał pozwolić samej iść do Goninów, u których wybrać miała raki morskie, które chciała posłać do Caen. Przytem dodawała, iż przez drogę będzie miał sposobność rzucić okiem na roboty.
— Idź, zrobisz mi tem prawdziwą przyjemność — rzekła Paulinka. — Weźże go pod rękę, Ludko... Dobrze, teraz kiedy go już trzymasz, to — już go nie puszczaj...
I śmiała się, a oni, żartując, ciągnęli się i popychali, gdy wyszli spoważniała, wychyliła się z łóżka, słuchając odgłosu kroków i śmiechu na schodach.
W kwadrans później weszła Weronika z doktorem 1 zajęła miejsce u węzgłowia Paulinki. Aby nie opuszczać przez to swoich rondli, zbiegała często do kuchni, to znów wracała na górę, spędzając przy łóżku chorej chwile wolne między dwoma sosami. Lazar powrócił wieczorem, lecz wyszedł znowu na drugi dzień, i coraz bardziej dawał siej porywać życiu na zewnątrz, tak, iż nakoniec nie pozostawał w pokoju chorej jak tylko tyle, wiele było potrzeba dla dowiedzenia się o jej zdrowiu. Zresztą Paulinka sama go wypędzała, gdy się zabierał do dłuższego siedzenia. Gdy przychodził z Ludwiką zmuszała ich do opowiadania ich zabaw i spacerów, uszczęśliwiona ich ożywieniem, świeżem powietrzem, które przynosili w fałdach sukien, w zwojach włosów. Zdawali się tak bardzo kolegami, że już ich nie podejrzewała, a gdy spostrzegła Weronikę wchodzącą z lekarstwem, wykrzykiwała wesoło.
— Idź-że sobie, nie dokuczaj mi.
Czasem gdy wychodzili, wołała Ludwiki, polecają je] Lazara jak dziecko jakie.
— Staraj się, żeby się nie nudził. On potrzebuje rozrywki. A idźcie gdzie daleko, nie chcę was dziś widzieć wcale.
Gdy pozostawała samą, zdawała się myślą śledzić ich w dali. Spędzała dni całe na czytaniu, oczekując powrotu sił tak jeszcze osłabiona, że dwie lub trzy godziny siedzenia w fotelu, wyczerpywały ją zupełnie. Często opuszczała książkę na kolana, a marzenie jakieś wiodło ją za kuzynem i przyjaciółką. Jeżeli poszli wzdłuż wybrzeża, myślała sobie, muszą już być około grot, gdzie tak przyjemnie chodzić po piasku w powietrzu słonem po odpływie morza. Książki, które czytała, nudziły ją zresztą; romanse, które w domu się znalazły, historje o miłościach i zdradach upoetyzowane, oburzały jej pewność i raziły to stałe w niej pojęcie, że kto się oddaje, odbierać się nie powinien. Czyż podobna kłamać wobec własnego serca, czyż można przestać kochać to co się obiecało? Odtrącała książkę. Teraz jej zapatrzony wzrok widział tam za murami, daleko, Lazara, prowadzącego jej przyjaciółkę i podtrzymującego jej znużone kroki, widziała ich wspartych o siebie i szepczących coś ze śmiechem.
Lekarstwo panienko — odzywała się nagle Weronika, której gruby głos budził z rozmarzenia Paulinkę.
Po upływie tygodnia, Lazar nie wchodził już nie zastukawszy wprzód do drzwi. Pewnego ranka uchyliwszy drzwi, ujrzał ją siedzącą na łóżku z obriażonemi ramionami i rozczesującą włosy.
— O! przepraszam — rzekł, cofając się.
— Cóż znowu — rzekła — zląkłeś się mnie?
Wszedł więc, ale z obawy żeby jej swą obecnością nie ambarasować, odwrócił głowę podczas gdy kończyła czesanie.
— O, słuchaj! podaj mi kaftanik — rzekła spokojnie — tam, w pierwszej szufladzie... Już teraz jestem zdrowsza, zaczynam być znowu kokietką.
On. pomieszany nie mógł znaleźć kaftanika, znajdował tylko koszule. Ale gdy nareszcie, odwracając oczy, rzucił jej żądane ubranie, podszedł do okna, czekając aż się zapnie pod samą szyję. Przed dwoma tygodniami, gdy była tak bardzo chorą, przenosił ją na rękach jak dziecię, nie wiedząc nawet, że jest nie ubrana, a teraz nawet nieporządek w pokoju go raził. I jej też udzieliło się to jego zakłopotanie i nie żądała już od niego tych drobnych posług około swojej osoby, które jej niedawno bez namysłu oddawał.
— Zamknij drzwi, Weroniko! zawołała pewnego poranku, słysząc odgłos kroków jego w korytarzu. — Sprzątnij to wszystko i podaj mi tę chusteczkę.
Zdrowie Paulinki jednak polepszało się coraz bardziej, Wielką dla niej przyjemnością było, gdy już się na nogach utrzymać mogła, oprzeć się o okno i zdala patrzeć na roboty około tamy. Słychać było wyraźne uderzenie młota, widać było siedmiu czy ośmiu robotników, których czarne sylwetki rysowały się wyraźnie na żółtym piasku wybrzeża, jakby wielkie mrówki. Między przypływem a odpływem popychali się, mocowali ze sobą, uciekając przed wznoszącemi się wodami. Ale Paulinkę najbardziej zajmował biały surducik Lazara i różowa sukienka Ludwiki, odbijające w jasnem słońcu, śledziła ich oczyma, odnajdywała ich zawsze i mogłaby opowiedzieć do najmniejszego prawie gestu co robili przez dzień cały. Teraz gdy roboty postępowały szybko, nie mogli już odchodzić dalej, aż do grot i miała ich ciągle przed oczyma w odległości najwyżej tysiąca metrów, odległością tą zmniejszeni do rozmiarów lalek pod wielką kopułą niebios. Przy wracających jej siłach, w radości powracającego zdrowia, wielką mimo jej wiedzy część zajmowała rozkosz przebywania ciągle razem z nimi.
— A co! to panienkę bawi patrzeć na tych ludzi — powtarzała codzień Weronika, zamiatając pokój. — Bo i prawda, to lepiej jak czytać. Mnie od książki zaraz głowa pęka. A jeszcze jak idzie o to, żeby sobie krew odświeżyć, to widzi panienka trzeba tak jak indyk otworzyć dziób na słońce i łapać je całem gardłem.
Zwykle nie bywała rozmowna, uważano ją nawet za skrytą, ale z Paulinką gawędziła przez przyjaźń w przekonaniu, że ją to rozweseli.
— Dziwna bo to doprawdy robota! Ale niech-tam, byle się to panu Lazarowi podobało. A jak mówią, żeby się podobało, to jeszcze mi się jakoś zdaje, że on już do tego nie jest tak bardzo wyskoczny! Ale to dumna sztuka, upiera się przy swojem, choćby go to na śmierć zamęczyć miało... A zresztą ma rację że pilnuje, bo jak tylko tych pijaków robotników na jedną chwilę z oka spuścił, to mu zaraz kołki na opak wbijają.
Zamachnąwszy energicznie szczotką pod łóżkiem, mówiła dalej:
— A ta księżniczka?...
Paulinkę, która niezbyt uważnie słuchała, budził ten niezwykły wyraz.
— Jaka znowu księżniczka?
— No, przecie panna Ludwika, przecie się tak puszy, jakby Jowiszowi z żebra wyskoczyła... Gdyby panienka widziała w jej pokoju wszystkie te słoiki, pomadki, likwory! Jak tylko wejść, tak zaraz rżnie w nos jak pięścią ten zapach... A jednak ona nie jest taka ładna jak panienka.
— O! ja, moja Weroniko, już jestem sobie prosta wieśniaczka — mówiła Paulinka z uśmiechem. — Ludwika jest bardzo milutka i wdzięczna bardzo.
— Może, ale ciała na niej co nie ma, to nie ma. Widzę ja dobrze jak się myje... gdybym ja mężczyzną była, nie wahałabym się ani na chwilę.
W zapale rozmowy przychodziła do okna 1 opierała się obok Paulinki.
— Niechno panienka patrzy tam na piasku, czy to nie wygląda tak jak kreweta. Prawda, że to stąd daleko i że nie może nam się wydawać taka duża jak wieża ratuszowa, ale przecież mogłaby być do czegoś podobną... O, o! pan Lazar ją podnosi żeby sobie bucików nie zamaczała. Niema tam co w ręku trzymać... Ale są i tacy mężczyźni co kości lubią...
Weronika umilkła odrazu, czując, że Paulinka tuż obok niej zadrżała. Zawsze wracała do tego samego przedmiotu i widocznie język ją świerzbiał, żeby powiedzieć coś więcej. Wszystko co słyszała, co widziała w domu zostawało jej na ustach i dusiło ją: rozmowy wieczorne, w których Paulinki nie szczędzono, śmiechy i spojrzenia ukradkiem zamieniane między Lazarem i Ludwiką, dom cały niewdzięczny chylący się ku zdradzie. Gdyby tak przyszła na górę narazie, zaraz potem jak jakaś zbyt silna niesprawiedliwość oburzyła jej prosty rozsądek, byłaby wszystko wypowiedziała, ale wstrzymywała ją obawa, aby stan zdrowia rekonwalescentki nie pogorszył się na nowo i zostawała w kuchni, drżąc ze złości, rozbijając rondlami, klnąc i zaprzysięgając, że to tak dalej trwać nie może i że nareszcie raz wybuchnąć będzie musiała. Potem gdy przyszła na górę i gdy jej się wymknęło jakieś słówko niepokojące, starała się je zatrzeć i tłumaczyła je z dziwnie czułą troskliwością.
— Bogu dzięki, pan Lazar ich tam nie lubi... kości! Był w Paryżu, ma dobry gust. Niech panienka patrzy, postawił ją znów na ziemi, jakby zapałkę rzucił.
I Weronika, obawiając się, żeby znów czego niepotrzebnego nie powiedziała, chwytała za pióropusz do ścierania kurzu, podczas gdy Paulinka zapatrzona, aż do wieczora wodziła oczyma po horyzoncie za różową sukienką Ludwiki i białym surducikiem Lazara, pomiędzy czarnemi postaciami robotników.
Gdy rekonwalescencja dobiegała do końca, Chanteau doznał gwałtownego ataku podagry, co zdecydowało Paulinkę do zejścia na dół pomimo osłabienia. Za pierwszem wyjściem ze swego pokoju po chorobie, zasiadła u wezgłowia chorego. Jak mówiła pani Chanteau ze złością, dom był prawdziwym szpitalem. Od pewnego czasu mąż jej nie wstawał ani na chwilę z szezlonga, w następstwie powtarzających się ciągle ataków, całe ciało ogarniała choroba. Ból od nóg przeszedł do kolan, potem do łokci i rąk. Mały gruczołek biały przy uchu zniknął; natomiast pokazały się inne większe, wszystkie stawy nabrzmiewały pod skórą okazywały się białe plamki, podobne do oczu raka. Była to już teraz podagra chroniczna, nieuleczalna, podagra, która powoduje ankilozę, łamie i wykrzywia członki.
— O Boże! jakże ja cierpię! — powtarzał Chanteau. — Lewa noga... ojej! lewa noga jest jak z drzewa, nie mogę nią poruszyć, nie czuję jej od stopy aż do kolana...
Aj! i łokieć! łokieć mnie palii... Zobacz no...
Paulinka obejrzawszy, znalazła na łokciu lewym nabrzmienie mocno zaognione. Skarżył się przedewszystkiem na ten staw w łokciu, w którym ból stał się niezadługo niepodobnym do zniesienia. Wyciągnąwszy ramie, wzdychał i jęczał nie spuszczając z oka ręki, ręki litość wzbudzającej, z palcami w stawach rozdętemi i skrzywionym wielkim palcem jakby rozbitym uderzeniem młota.
— Nie mogę już wytrzymać, musisz mi pomódz... A już miałem taką wygodną pozycję! I oto znowu zaczyna... tak jakby mi kto przecinał kości piłą... Podnieś-że mnie choć trochę!...
Dwadzieścia razy na godzinę trzeba mu było pomagać zmieniać pozycję. Niepokój ciągły ruszał nim, nieustannie spodziewał się ulgi jakiejś. Ona czuła się jeszcze zbyt słabą, żeby mogła sama go podnieść. Szeptała za jego plecami:
— Weroniko, weź go delikatnie, pomóż mu.
— Nie, nie! — krzyczał. — Weronika nie, niech mnie nie rusza. Ona mną rzuca jak tłomokiem.
Paulinka więc musiała robić wysiłki, pod któremi upadała i chociaż jak najlżej go przesuwała, jęczał tak strasznie, że służąca uciekała. Przysięgała ona, że trzeba być świętą jak panienka, żeby się nie zniechęcić i nabrać wstrętu do takiej usługi, gdyż sam Pan Bóg by uciekł, gdyby usłyszał jak pan wrzeszczy.
Ataki jednak stawały się mniej gwałtownemi, ale nieustawały, trwały dnie i noce, doprowadzając do rozpaczy i przechodząc w torturę przez samą swoją ciągłość i nieustępność. Nietylko już nogę toczył jakiś robak nieznany, całe ciało było jakby pod bezmyślnem tłuczeniem żaru. I nie było już ulgi możliwej, a Paulinka zostawała tylko przy nim, nie mogąc mu nic pomóc, uległa jego kaprysom, ciągle gotowa przesunąć go i poprawić, nie przynosząc mu tem ulgi ani na chwilę. Wreszcie cierpienie czyniło go niesprawiedliwym i brutalnym, krzyczał na nią z wściekłością jak na niezręczną sługę.
— O ty, niezdaro! Jesteś zupełnie tak głupia jak Weronika. Jakże można tak mi wtłaczać palce w ciało! Ręce masz twarde jak żandarmi... Idź precz! daj mi pokój, nie dotykaj mnie już?
Ona nie odpowiadając, z rezygnacją, której nic nadwyrężyć nie mogło, zdwajała łagodność swoją. Gdy go widziała nadto rozgniewanym, chowała się za firanki, żeby się uspokoił, nie widząc jej. Często tak ukryta płakała nie z powodu szorstkości biednego chorego, ale z litości nad strasznem jego męczeństwem, które go tak złym czyniło. I słyszała jak wśród jęków półgłosem mówił sam do siebie:
— I poszła ta bez serca... niepoczciwa... Ach! zdechnę i tylko Minuszka chyba oczy mi zamknie. Przecież to niemożliwe u Boga Ojca, żeby człowieka chrześcijanina tak opuszczano na barłogu... Pewno poszła do kuchni, tam się najada, buljon pije...
Potem, walcząc tak z sobą chwilę, jęczał coraz głośniej i nakoniec decydował się wołać:
— Paulinko! czy jesteś tu gdzie blisko?... Pójdź-że, pójdź-że! sprobój mnie podnieść trochę, już tak dłużej nie wytrzymam... Sprobójmy na lewy bok, co, dobrze?
Rozczulał się chwilami i przepraszał ją za to, że nie był dla mej grzeczny. Czasem znów chciał, żeby wpuściła Maćka, żeby był mniej samotny, wyobrażając sobie, że obecność psa jest mu przyjazną. Ale miał nadewszystko wierną towarzyszkę w Minuszce, która szczególniej lubiła pokoje chorych i teraz spędzała dni na fotelu naprzeciw łóżka. Zbyt gwałtowne jęki zdawały się ją jednak dziwić. Gdy krzyczał, podnosiła się, siadała na ogonie i wytrzeszczała na niego okrągłe swoje oczy, w których malowało się zdziwienie i oburzenie osoby rozsądnej, w swym spoczynku zaniepokojonej. Poco robił tyle hałasu nieprzyjemnego i niepożytecznego zarazem.
Za każdym razem Paulinka, wyprowadzając doktora Cazenove, błagała go za chorym.
— Czybyć pan nie mógł ulżyć mu czemkolwiek... Może kropelka morfiny?... Serce mi się kraje, jak go słyszę.
Doktór odmawiał. Bo i na cóż? Ból uśmierzony chwilowo, gwałtowniejszym się tylko stanie. Kiedy sole salicylowe zdawały się pogarszać stan rzeczy, nie chciał już próbować żadnego lekarstwa nowego. Wspominał tylko, iż spróbuje może leczenia mlekiem jak atak przeminie. Tymczasem zalecał djetę zupełną, napoje chłodzące i nic więcej.
— Tak naprawdę — powtarzał z pewną złością — łakomieć pakuje za dobre kąski. Jadł zwierzynę... O! ja wiem, widziałem pierze!... Sam sobie winien nareszcie, dosyć go przestrzegałem. Niech cierpi, kiedy wiedząc co go czeka, ryzykuje i obżera się!... Ale coby było gorsze i mniej zasłużone, moje dziecko to to, żebyś ty się napowrót musiała do łóżka położyć. Będziesz ostrożna, nieprawdaż? Przyrzecz mi to. Zdrowie twoje wymaga jeszcze wielkiej troskliwości.
Ona jednak nie oszczędzała się wcale, oddawała wszystkie swoje chwile i pojęcie o czasie, o życiu nawet niknęło dla niej w ciągu dni, które spędzała u łoża wuja, mając głowę i uszy przepełnione ciągłym jękiem, od którego drżały ściany zamkniętego pokoju. To przejęcie się było tak wielkie, iż wskutek tego zapomniała o Lazarze i Ludwice, zamieniając z niemi w przelocie tylko pojedyńcze wyrazy i spotykając się z niemi tylko w rzadkich chwilach, gdy w godzinach śniadania lub obiadu przechodziła przez salę jadalną. Zresztą roboty około tamy były już ukończone, deszcze ulewne zatrzymywały młodych ludzi w domu od tygodnia, a gdy jej na myśl nagle przychodziło, że są razem, szczęśliwą była, że ich czuje blisko siebie.
Nigdy pani Chanteau nie wydawała się tak bardzo zajętą. Korzystała, jak mówiła, z zamieszania w jakie paroksyzmy jej męża rzucały cały dom i przeglądała papiery swoje, regulowała rachunki, doprowadzała do porządku korespondencje. Toteż po południu zamykała się w swoim pokoju, opuszczając Ludwikę, która też zaraz szła na drugie piętro do Lazara, gdyż samotność była jej wstrętną, ponieważ sama żadnego dla siebie zajęcia znaleźć nie umiała. Weszło to w zwyczaj, zostawali sami aż do obiadu w tym wielkim pokoju, który tak długo służył Paulince za salę prac i zabaw. Wązkie łóżko żelazne Lazara było tam ciągle ukryte za parawanem, fortepian jak dawniej bielał pod grubą warstwą kurzu, a wielki stół niknął pod masą papierów, książek, broszur. Po środku stołu pomiędzy dwoma zwojami zeschłych traw morskich stała grobla, jakby zabawka z drzewa, wycięta nożykiem z cienkich desek sosnowych i przypominała arcydzieło dziadka, most skomplikowanej konstrukcji w klatce szklannej zdobiący salę jadalną.
Lazar od jakiegoś czasu okazywał się zdenerwowanym. rozdrażnionym. Robotnicy doprowadzili go do rozpaczy; uwolnił się od robót tych jak od zbyt ciężkiego obowiązku, niedoznając wcale radości z tego, że widzi projekt swój urzeczywistniony. Teraz inne zajmowały go projekta, niewyraźne projekta przyszłości, zamiary pozyskania jakiego miejsca w Caen, pomysły dzieł, które go wsławiać miały. Ale wśród tego wszystkiego, nie czynił ani jednego poważnego kroku, zapadając ciągle w bezczynność, która odbierała mu humor i z każdą godziną czyniła go mniej silnym, mniej odważnym. Niepokój ten wewnętrzny zwiększył się jeszcze z powodu wstrząśnienia jakiego doznał wskutek choroby Paulinki. Uczuwał ciągle potrzebę świeżego powietrza; trapiła go jakaś dziwna ekscytacja fizyczna jakby konieczność powetowania minionych cierpień. Obecność Ludwiki zwiększała jeszcze jego gorączkę. Nie mówiła do niego inaczej, jak opierając się na jego ramieniu, a wdzięcznym swym śmiechem w twarz mu parskała. Jej pieszczotliwa kocia układność, powab kobiety zalotnej, całe to przyjacielskie obejście się bez ceremonji i nieufności, drażniło go i upajało do reszty. Doprowadzało go ono do żądzy chorobliwej wobec mnóstwa skrupułów, które w umyśle jego stawały. Przyjaciółka od dziecka, w domu matki, to niepodobna; poczucie uczciwości odtrącało mu ramiona, gdy bawiąc się chwytał ją namiętnie, i gdy krew wrząca do głowy mu uderzała. W tych niby zabawach nie wstrzymywał go nigdy obraz Paulinki. Ona nie wiedziałaby nigdy nic, wszakże mąż nieraz zdradza żonę dla jakiejś służącej. W nocy snuły mu się po głowie dziwne historje, że oddalono Weronikę, która już stała się nieznośną i że służącą została Ludwika, którą znajdował w kuchni, boso, do usług gotową. Jakże życie ile się składa! Toteż od rana do wieczora w okrutnych wybuchach rozwijał swój pesymizm przeciw kobietom i miłości Wszystko złe pochodziło od kobiet głupich, lekkich, uwieczniających ból przez wzbudzanie ciągłego pragnienia, a miłość była oszukaństwem, egoizmen, mającym na celu przyszłe generacje, które żyć nie pragnęły, Cały Schoppenhauer w tych się wyskokach przejawiał z brutalnościami swojemi, które rumieniejącą się panienkę bawiły bardzo i powoli przywiązywał się do niej coraz więcej, prawdziwa namiętność wyradzała się z tych szalonych wzgard, rzucał się w tą nową miłość ze zwykłym sobie zapałem, ciągłe szukając szczęścia, które go zawodziło.
Ze strony Ludwiki były to przez długi czas naturalne manewry kokieterji. Lubiła, żeby się o nią troszczono, lubiła pochlebstwa do ucha szeptane, zachwycały ją uściski rąk uprzejmych mężczyzn; brakowało jej czegoś gdy się nią zajmować przestano. Dziewicze jej zmysły drzemały, trzymała się w granicach zalotnych rozmów i żartów dozwolonych przy każdej bliższej znajomości. Gdy Lazar zaniedbywał ją na chwilę dla napisania listu lub gdy go napadała melancholja, co dość częstem u niego, nawet bez przyczyny bywało, czuła się w jednej chwili tak nie szczęśliwą, że zaczynała go drażnić, wyzywać, przekładając niebezpieczeństwo nad zapomnienie. Potem jednak przejęła ją obawa, gdy razu jednego gorący oddech młodzieńca we włosach poczuła. Długie lata pobytu na pensji nauczyły ją dosyć, aby wiedziała co jej grozi i od tej chwili żyła w oczekiwaniu zarazem rozkosznem i bojaźliwem możliwego nieszczęścia; nie dlatego, żeby go chociaż cokolwiek pragnęła, ani też dlatego, żeby je sobie wyraźnie w umyśle uprzytomniła, gdyż spodziewała się, że go uniknie — nie przestawała się jednak ciągle na nie narażać, tak dalece jej kobiece szczęście złożone było z tych walk drobnych zalotnych obietnic i oporu.
Na górze w wielkim pokoju sami Lazar i Ludwika, czuli się tembardziej jakby do siebie wzajem należący. Rodzina cała zdawała się wspólnemi siłami popychać ich do zguby, jego chorego z bezczynności i samotności i ją zaniepokojoną szczegółami, jakie pani Chanteau o swym synu jej rozpowiadała. Chowali się oni tam niby dlatego, aby mniej słyszeć krzyki starego, męczonego tam na dole przez podagrę i żyli, nie dotykając książki, nie otwierając fortepianu, jedynie sobą zajęci w ciągłych, bezustannych gawędkach.
W dniu, w którym atak podagry doszedł do swego zenitu, dom cały trząsł się od krzyków chorego. Były to jęki długie, urywane, podobne do ryku zwierzęcia, które zabijają. Po śniadaniu szybko połkniętem w rozpacznem zdenerwowaniu, pani Chanteau uciekła, mówiąc:
— Ja nie wytrzymam, sama krzyczeć chyba zacznę. Gdyby kto o mnie pytał, to jestem u siebie w pokoju zajęta pisaniem... A ty Lazarze zabierz prędko Ludwikę do siebie. Zamknijcie się, staraj się ją rozweselić, bo niech Pan Bóg broni od takich przyjemności, jakich ta biedna Ludwinia tu używa.
Za chwilę słyszano, jak o piętro wyżej zatrzasnęła za sobą drzwi gwałtownie podczas gdy syn jej i młoda dziewczyna szli jeszcze wyżej.
Paulinka powróciła do łoża wuja swojego. Ona jedna była spokojną w współczuciu swem dla jego cierpień. Jakkolwiek tyle tylko mogła zrobić, żeby być przy nim, jednakże, czując, że mu cierpieć łatwiej gdy ją widzi przy sobie chociaż z nią nie mówi, chciała mu przynajmniej tę ulgę przynieść. Godzinami całemi siadywała tak przy łóżku i wzrokiem swoim pełnym litości o ile mogła uspakajała cierpienie. Ale tego dnia z głową przechyloną na poduszce, z rękami opuszczonemi w łokciach przez ból powykręcanemi, leżał tak, nie widząc jej nawet i krzyczał coraz bardziej.
Około czwartej po południu, Paulinka zrozpaczona z sercem ściśnionem poszła do kuchni do Weroniki, pozostawiając drzwi uchylone. Spodziewała się wrócić za chwilą.
— Trzebaby jednak coś zrobić — szeptała. — Mam ochotą spróbować kompresów z zimnej wody. Doktór mówi że to niebezpieczne, ale że czasami pomaga... Trzeba poszukać płótna...
Weronika zdawała się być w strasznym humorze.
— Płótna! a! panienka chce płótna... Dopiero com chodziła na górą po ścierki, to mnie tam przyjęto... Widać, że im nie trzeba przeszkadzać! To niegodziwość!
— Możebyś poprosiła pana Lazara toby ci dał — odpowiedziała Paulinka, nie rozumiejąc jeszcze.
Służąca z wściekłą złością podparłszy się pięściami pod boki wykrzyknęła bez namysłu:
— Co tu z panem Lazarem gadać! Oni tam na górze zanadto są zajęci oboje! Oblizują sobie buzie i o niczem więcej nie wiedzą!
— Jakto? co mówisz! — zawołała młoda dziewczyna, blednąc jak ściana.
Weronika sama zdziwiona tem co powiedziała, chcąc choć już było za późno, powstrzymać słowa, które jej oddawna usta paliły, szukała jakiegoś tłumaczenia, kłamstwa nie mogąc narazie znaleźć nic prawdopodobnego. Pochwyciła Paulinkę za ręce prawie bezwiednie, ale ona gwałtownie jednem szarpnięciem wyrwała jej się z rąk i jak szalona wpadła na schody. Z gniewu i oburzenia drżała konwulsyjnie tak, że służąca nie śmiała iść za nią, strwożona wobec tej twarzy jak marmur białej i zmienionej do niepoznania. Dom cały zdawał się spać, jedne tylko jęki starego rozlegały się wśród martwej ciszy, jaka zalegała górne piętro. Młoda dziewczyna jednem skokiem prawie była na pierwszem piętrze, gdzie wpadła na ciotkę. Ta ostatnia, stojąc w sieni jakby na straży, zastępowała drogę. Wydawało się, jakby tam stała oddawna milcząca i bez ruchu.
— Gdzie idziesz? — zapytała.
Paulinka, dusząc się z gniewu jeszcze bardziej napotkaną przeszkodą, zirytowana nie mogła głosu dobyć.
— Puść mnie, ciotko — zdołała wyjąkać nakoniec.
Wściekłość, malująca się na jej twarzy i gest jaki zrobiła, sprawiły, że pani Chanteau cofnęła się. Usunąwszy tę przeszkodę, z tą samą szybkością puściła się na drugie piętro. Ciotka przerażona podniósłszy w górę ręce patrzyła na nią, ze strachu krzyknąć nawet nie mogąc. Był to nowy atak nerwowej złości, która burzą wybuchała czasami wpośród łagodności charakteru dziewczyny i która, gdy jeszcze dzieckiem była, od zmysłów ją odwodziła. Oddawna już ataków podobnych nie było i ciotka uważała ją za wyleczoną. Ale tchnienie zazdrości obudziło w niej na nowo tę furję i pędziło ją z taką gwałtownością, że chcąc nawet, zatrzymać by się była nie mogła.
Na górze dobiegłszy do drzwi pokoju Lazara, rzuciła się na nie gwałtownie. Klamka się urwała, drzwi otworzyły się z taką siłą, iż z łoskotem uderzyły o ścianę. To co zobaczyła dopełniło miary jej szaleństwa. Lazar trzymał Ludwikę opartą plecami o szafę i namiętnie całował ją po twarzy i szyi; ona tymczasem, tracąc widać siły, osuwała mu się bezbronnie na ramiona.
Nastąpiła chwila osłupienia. Wszyscy troje oniemieli, stali bez ruchu, patrząc się na siebie. Nakoniec Paulinka krzyknęła:
— Ty łajdaczko!
Zdrada kobiety najbardziej ją drażniła. Gestem pogardy odtrąciła Lazara jak dziecko, którego słabość znała. Ale ta kobieta, ona jej przyjaciółka, która jej „ty“ mówiła i która męża jej kradła, korzystając z chwili, gdy ona na dole chorego pielęgnuje!... Schwyciła ją za ramiona, wstrząsała nią, zdawało się, że ją bić będzie.
— Powiedz dlaczegoś to zrobiła!? Popełniłaś nikczemność, rozumiesz!
Ludwika w przerażeniu, nie śmiejąc jej w oczy spojrzeć szeptała:
— To on.. on mnie złapał... on mnie trzymał... ściskał aż mi kości trzeszczały...
— Oni? nie kłami on by się jak dziecko rozpłakał, gdybyś go była choć jednym palcem popchnęła.
Widok miejsca, w którem się to stało, pokoju w którym i ona czuła wrzącą krew w żyłach swoich, pod gorącem tchnieniem młodzieńca, potęgował jeszcze jej zawziętość. Cóż zrobić miała tej kobiecie dla zaspokojenia zemsty swojej. W zakłopotaniu swem, ogłupiały Lazar chciał nareszcie wtrącić się między nie, gdy wtem Paulinka wypuściła z rąk Ludwikę, wstrząsnąwszy nią z taką siłą, że ta ostatnia padła plecami na szafę.
— Słuchaj! nie wiem co się ze mną dzieje! Boje się siebie samej!... Idź precz! wynoś się! precz!
I od tej chwili, miała na ustach tylko ten jeden wyraz; tym wyrazem goniła ją przez cały pokój, wypchnęła do sieni i spędziła ze schodów, policzkując ją tym ciągłym krzykiem:
— Precz! precz! zabieraj rzeczy!... precz!... precz!...
Pani Chanteau tymczasem stała ciągle w tem miejscu, gdzie ją biegnąca Paulinka zestawiła, na pierwszem piętrze nad schodami. Szybkość z jaką odbyła się powyższa scena, nie pozwoliła jej wdać się w sprawę. W tej chwili jednak głos jej powrócił, jednym gestem nakazała synowi, żeby się zamknął u siebie, potem udając zdziwienie, starała się najprzód uspokoić Paulinkę. Ta ostatnia, goniąc Ludwikę aż do drzwi pokoju w którym sypiała, krzyczała ciągle;
— Precz!... precz!...
— Jakto precz? gdzie ona ma iść? głowę straciłaś czy co?
Wtedy młoda dziewczyna głosem przez gniew dławionym, opowiedziała co się stało. Wstręt ją ogarniał, dla jej natury prawej był to czyn najpodlejszy, niegodzien przebaczenia. Czem więcej o tem myślała, tembardziej się unosiła oburzona w swem zamiłowaniu prawdy i wierności uczuć. Kto się oddaje, ten się nie odbiera.
— Precz! pakuj się natychmiast! precz!...
Ludwika przerażona, nie znajdując ani słowa na swoją obronę, już otworzyła szufladę i zaczęła wyjmować swoją bieliznę. Ale pani Chanteau zaczęła się gniewać.
— Zostań Ludwiniu!... Ja tu przecież jestem panią w moim domu! Kto śmie rozkazywać tutaj i wypędzać odemnie moich gości!?... To ohyda, nie jesteśmy przecież przekupkami.
— Więc nie słyszałaś, ciotko!? — krzyknęła Paulinka. — Zaszłam ich tam na górze z Lazarem... całowali się!
Matka wzruszyła ramionami. Cała zawiść jaka się oddawna gromadziła, w jednem nikczemnem podejrzeniu.
— Bawili się, cóż w tem złego? Jakeś była chora i jak cię on pielęgnował, nie wtrącaliśmy nosa w to coście tam mogli robić.
Pod tym ciosem gniew młodej dziewczyny nagle uppadł. Stanęła nieruchoma, blada pod tem oskarżeniem, które przeciw niej się zwracało. Teraz oto ona winną się stawała i ciotka straszne rzeczy zdawała się przypuszczać.
— Co chcesz prze to powiedzieć, ciotko? — szepnęła. — Gdybyś była coś podobnego myślała, niepozwoliłabyś przecież na to tu, pod twoim bokiem.
— E! tożeście przecież już dorośli. Ale wcale nie myślę pozwalać, żeby mój syn trwonił życie w złem prowadzeniu się...
Paulinka na chwilę oniemiała. Wielkie czyste oczy utkwione były w panią Chanteau, która swoje odwróciła. Potem, nagle odwróciła się, idąc do swego pokoju i rzekła głosem krótkim i stanowczym:
— Dobrze, więc ja odjadę.
Cisza znowu zapadła, cisza głucha, przykra, w której dom cały zdawał się pogrążony. A w tym nagłym spokoju, jęk wuja rozległ się znowu, jakby ryk zwierza konającego i opuszczonego. Bezustannie ciągle jęk ten się wzmagał, potężniał, wyrywał się z pośród innych szmerów, które nakoniec całkiem opanował.
Teraz pani Chanteau żałowała wyrazów, które jej się wymknęły, czuła, że ta obraza jest nie do przebaczenia i doznawała wielkiego niepokoju na myśl, że Paulinka wprowadzić może w wykonanie groźbę swego natychmiastowego wyjazdu. Z taką jak ona, wszelkie awantury stawały się możliwe. A cóż powiedzą o niej i o jej mężu, gdy wychowanka ich po drogach, które przebiegać będzie rozpowiadać zacznie historje swego zerwania. A może zechce się schronić do doktora Cazenove. Toby dopiero był skandal na całą okolicę. W głębi tego całego zakłopotania pani Chanteau, tkwiła jednak głucha bojażń przeszłości, strach wobec utraty pieniędzy, która przeciw nim świadczyć może.
— Nie płacz, Ludwiniu — powtarzała w nowym gniewu przystępie. — Widzisz jak nas znowu urządziła ta niewdzięczna! I to ciągle takie gwałtowności, niepodobna tyć w spokoju... Poczekaj, postaram się uspokoić to wszystko.
— Błagam panią — przerwała Ludwika — puść mnie ja pojadę... Cierpiałabym nadto gdybym została... Ona ma rację, ja pojadę.
— W każdym razie nie dziś, muszę cię przecież oddać ojcu.. Poczekaj, zostań w twoim pokoju, pójdę ja na górę dowiem się czy się naprawdę wybiera.
Pocichutku pani Chanteau poszła podsłuchiwać pode drzwi Paulinki. Słyszała ją przebiegającą pokój szybkiemi krokami, otwierającą i zamykającą szuflady. Przez jedną chwilę miała myśl wejść i wywołać scenę wzajemnych tłumaczeń, po której wszystko utonęłoby we łzach. Ale bała się; czuła, że jąkać się będzie i rumienić wobec tego dziecka i to zwiększało jej nienawiść. Zamiast zastukać więc, zeszła do kuchni jak najciszej, starając się przygłuszyć odgłos swoich kroków. Nowa myśl przyszła jej do głowy.
— Słyszałaś jaką nam scenę panienka wyprawiła znowu? — zapytała Weroniki, która zapamiętale poczęła szorować rondle.
Służąca jakby zagłębiona w swojej czynności nie odpowiadała ani słowa.
— Staje się nieznośna. Ja już nic z nią poradzić nie mogę... Wyobraź sobie, że jej się teraz zachciało opuścić nas... Tak, teraz tam na górze pakuje się... A możebyś poszła do niej, ty Weroniko? możebyś spróbowała jej przeperswadować?
A gdy ciągle nie odbierała żadnej odpowiedzi, zapytała;
— No cóż, czyś ogłuchła?
— Co miałam ogłuchnąć, słyszę dobrze, a jeśli nie odpowiadam, to dlatego, że nie chcę odpowiadać! — krzyknęła nagle Weronika, hamując się jeszcze, ale już trąć lichtarz z taką siłą, że sobie palce kaleczyła. — Ma rację, że chce wyjechać! gdybym ja była na jej miejscu, dawno by mnie tu nie było.
Pani Chanteau słuchała z otwartemi ustami, oszołomiona tym niespodziewanym potokiem słów.
— Ja tam proszę pani nie lubię gadać, ale mnie za język nie trzeba ciągnąć, bo już jak gadam to gadam... To tak... kiedyście ją tu przywieźli tę małą, byłabym ją do morza rzuciła, to prawda, ale nie mogę ścierpieć jak się dokucza ludziom, a wy ją męczycie tutaj tak, ze nareszcie przyjdzie do tego, że którego dnia, pierwszy kto jej dotknie po łbie odemnie dostanie... Aha! ja sobie z was drwię! możecie mnie służbę wymówić, ale się ona odemnie pięknych rzeczy dowie! Tak, tak, powiem, wszystko jej powiem, wszystko coście jej zrobili, wy niby poczciwi!...
— Milcz-że już ty szalona — szepnęła pani zaniepokojona tą nową sceną.
— Nie! nie będę milczała... To już zanadto podle, rozumie pani! Już od kilku lat w gardle mnie to piecze. Czy to nie dosyć dla was, żeście jej pieniądze zabrali, jeszcze wam było potrzeba serce jej poćwiartować... Ho! ho! nie głupiam ja, widziałam dobrze jakeście to mechanizowali!... A i tamten, pan Lazar, może tam i nie tak bardzo chytry, ale nie wiele więcej wart i on by ją uśmiercił przez samolubstwo... dla tego tylko, żeby się nie nudził... Oj, nędza, nędza! Już się tak czasem ludzie rodzą na to, żeby ich drudzy pożerali.
Czyszczony lichtarz wypadł jej z ręki; schwyciła rondel, który pod uderzeniami jej ścierki huczyć zaczął jak bęben. Pani Chanteau przez chwilę myślała, czyby jej odrazu nie wyrzucić za drzwi, ale zdołała się przezwyciężyć i zapytała jej o ile mogła najspokojniej.
— A więc nie chcesz iść na górę pomówić z nią... To dla jej dobra, żeby jej przykrości oszczędzić.
Weronika znowu milczała. Nakoniec mruknęła:
— Dlaczego nie mam iść, co rozsądek to rozsądek, co się robi w złości to zawsze nie wiele warto.
Umyła sobie ręce, potem odwiązała brudny fartuch. W chwili, gdy nareszcie zdecydowała się otworzyć drzwi do sieni dla wyjścia na schody, rozległ się krzyk płaczliwy. Był to bezustanny jęk chorego, bolesny i denerwujący. Pani Chanteau, która szła za nią, korzystając z tego, dla poddania jej myśli, dodała półgłosem z naciskiem.
— Powiedz jej, że przecie nie może opuszczać pana w takim stanie w jakim się znajduje, rozumiesz?
— O! co to, to prawda — przyznała Weronika — wrzeszczy to wrzeszczy.
Poszła na górą, podczas gdy pani wyciągnęła głowę, nadsłuchując w kierunku pokoju męża, ale drzwi otworzyć nie chciała. Jęki biedaka rozbijały się w klatce schodowej, potęgowane jeszcze bardziej jej próżnią. Na górze służąca znalazła panienkę już prawie do drogi gotową. Zawiązała ona w mały pakiecik trochę niezbędnej bielizny, zdecydowana przysłać nazajutrz ojca Malivoira z wózkiem. Była uspokojoną, jeszcze bardzo blada, zrozpaczona, z sercem zbolałem, ale rozumiejąca rozsądnie bez uniesień gniewu.
— Ona, albo ja — odpowiadała na wszystko co jej mówiła Weronika, unikając nawet wymówienia imienia Ludwiki.
Gdy Weronika przyniosła tę odpowiedź pani Chanteau, ta ostatnia była właśnie w pokoju Ludwiki, która ubrała się i uparcie chciała odjeżdżać natychmiast, drżąca, przerażona, trzęsąca się za każdem skrzypnięciem drzwi w domu. Nie było rady, pani Chanteau musiała się zdecydować. Posłała do Verchernont wynająć wózek piekarza i postanowiła sama odwieźć młodą dziewczynę do jej ciotki Leonji, która mieszkała w Arromanches. Przygotowywała Ludwikę, że ciotce opowie się jakąś zmyśloną historję, biorąc za pretekst gwałtowność paroksyzmu pana Chanteau, którego krzyki są nie do zniesienia.
Po wyjeździe obu kobiet, które Lazar wsadził do bryczki na podwórzu, Weronika z przedsionka pełnym głosem wykrzyknęła:
— Już można zejść, panienko! już niema nikogo!
Dom zdawał się opróżniony, głęboka cisza znowu zapadła, a jęki chorego tem głośniejszemi się zdawały. Gdy Paulinka znajdowała się na ostatnim stopniu schodków, Lazar który wchodził do sieni z podwórza, znalazł się z nią oko w oko. Drżenie nerwowe wstrząsnęło całem jego ciałem. Zatrzymał się sekundę, chciał zapewne wyspowiadać się, prosić o przebaczenie, ale łzy głos mu zatamowały, rzucił się gwałtownie na schody, nie mogąc wymówić ani słowa. Ona z oczyma suchemi, z powagą na twarzy weszła do pokoju wuja.
Na poprzek łóżka leżąc, Chanteau wyciągał ręce, a głowę na poduszki miał wywróconą. Nie śmiał się już ruszyć, może nawet nie spostrzegł nieobecności siostrzenicy, leżał bowiem z zaciśniętemi powiekami i otwartemi ustami, z których ciągły krzyk wychodził. Żaden hałas z domu nie dochodził do niego, jedyną jego myślą było krzyczeć i jęczeć dopóki tchu stanie. W końcu krzyk ten rozpaczliwy i dla Minuszki stał się nieznośnym. Dzieci jej czworo wyrzucono właśnie tego ranka, a ona niepomna mruczała, siedząc poważnie na fotelu.
Gdy Paulinka zajęła swoje miejsce przy łóżku, wuj krzyczał tak strasznie, że kotka wstała, strzygąc niespokojnie uszami. Wpatrzyła się w niego z oburzeniem osoby rozsądnej, której mącą spokój. Jeżeli mruczeć już spokojnie nie można, to życie staje się niemożliwe! I zadarłszy ogon do góry, wyniosła się z pokoju.