Rozkosze życia/V
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Rozkosze życia |
Wydawca | Bibljoteka Powieści i Romansów |
Data wyd. | 1932 |
Druk | "Floryda" |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | Anonimowy |
Tytuł orygin. | La Joie de vivre |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Gdy Pani Chanteau powróciła wieczorem na kilka minut przed obiadem, nie było już mowy o Ludwice. Weronika zawołana, jakby nigdy nic, zdjęła jej trzewiki. Lewa noga ją bolała.
— Nie dziwota — mruczała służąca — toć przecie spuchnięta.
W istocie, szwy bucików odznaczyły się czerwono na nabrzmiałem i białem ciele. Lazar, który wszedł właśnie obejrzał nogę.
— Musiałaś za dużo chodzić, matko — rzekł.
Odpowiedziała że nie, że zaledwie przeszła przez Arromanches piechotą, zresztą mówiła, tego dnia chodzićby nie mogła wiele, gdyż duszenia, na jakie cierpiała od kilku miesięcy, bardzo się zwiększyły. Wreszcie zaczęła się skarżyć na buciki.
— Ci szewcy nie mogą się zdecydować, żeby zrobić trzewiki dosyć na podbiciu wysokie!... Istna tortura jak tylko jestem tak ściśnięta.
Gdy włożyła pantofle, nie bolało ją już nic i przestano się też niepokoić. Na drugi dzień opuchnięcie ogarnęło kostkę, ale nocy następnej zniknęło zupełnie.
Minął tydzień. Od pierwszego obiadu wieczorem w dniu katastrofy, gdy matka, syn i Paulinka stanęli znów wobec siebie, wszyscy usiłowali powrócić przynajmniej pozornie do swych min codziennych. Do tego co się stało, nikt nie chciał powracać i zdawało się, że wszystko jest tak jak było. Życie rodzinne machinalne toczyło się dalej, z czułościami zwyczajnemi, ze zwykłemi dzień dobry i dobranoc i pocałunkami z roztargnieniem o stałych godzinach zamienianemi. Ulgę jednak wszystkim przyniosło, gdy nareszcie starego Chanteau w fotelu do stołu przywieziono. Po tym paroksyzmie kolana pozostały sztywne i niepodobna mu było stanąć na nogi. Niemniej jednak z rozkoszą używał względnego spokoju, w jakim teraz zostawał i tak dalece był tem przejęty, że go w jego samolubnem zadowoleniu nie obchodziły radości i smutki otaczających. Gdy pani Chanteau chciała mu raz wytłumaczyć przyczynę przyspieszonego wyjazdu Ludwiki, błagał ją, żeby mu nie mówiła o tych smutnych rzeczach. Paulinka, gdy już nie była przykuta do łóżka chorego, starała się być ciągle czemś zajętą, kryjąc z trudem swój niepokój. Wieczory szczególniej były przykre, kwas jakiś wydobywał się z pod maski zwykłego spokoju. Była to niby ta sama dawna egzystencja z powtarzającemi się faktami codziennemi, ale po pewnych gestach nerwowych, nawet po milczeniu przedłużanem mimowoli, wszyscy czuli jakieś zadraśnięcie wewnętrzne, ranę, o której nie mówili, a która się ciągle jątrzyła.
Lazar z początku pogardzał sobą, wyższość moralna Paulinki tak prawej, tak sprawiedliwej, przepełniała go wstydem i gniewem zarazem. Dlaczegóż nie miał odwagi otwarcie wyznać jej wszystkiego i żądać przebaczenia? Byłby jej opowiedział tę historję całą, poryw namiętny dała, powab kobiety zalotnej, który go upił, a ona zanadto miała umysł rozwinięty, żeby zrozumieć tego nie miała. Ale go ciągle wstrzymywało jakieś zakłopotanie, którego pokonać nie mógł. Obawiał się, że się jeszcze bardziej zmniejszy przed nią w tem tłumaczeniu, w którem jak dziecko jąkać się będzie i rumienić. Potem w głębi tego wahania tkwiła obawa popełnienia nowego kłamstwa, gdyż widmo Ludwiki prześladowało go ciągle, stawała mu na oczach nieustannie; odczuwał żal namiętny, że się już nie powtórzy ta chwila, kiedy pod pocałunkami jego z sił opadająca, tuliła się w jego ramionach. Mimowolnie długie jego przechadzki prowadziły go ciągle w stronę Arromanches. Pewnego wieczora dotarł aż do domu cioci Leonji, włóczył się koło parkanu i uciekł nagle na brzęk otwierającego się okna, cały wzruszony złym czynem jaki chciał popełnić. To właśnie poczucie swej niegodności zwiększało jego zakłopotanie, sądził się surowo, a zabić żądzy nie zdołał. Nigdy jeszcze jego chwiejność tyle mu cierpienia nie zadała. Pozostało mu tylko tyle uczciwości i siły, że unikał Paulinki, aby oszczędzić sobie ostatniego upadku, fałszywych przysiąg. Może kochał ją jeszcze, ale wyzywający obraz tamtej, stawał ciągle między niemi, mażąc przeszłość, zawalając drogę do przyszłości.
Paulinka ze swej strony czekała, czekała żeby się wytłumaczył. W pierwszej chwili gniewu przysięgała sobie, że mu nie przebaczy, później płakała w skrytości, że on przebaczenia nie potrzebuje. Dlaczegóż milczał, dlaczego zgorączkowany, był ciągle poza domem, jakby nie chciał z nią zostać sam na sam? Była gotową wysłuchać go, zapon nieć o wszystkiem, gdyby okazał chociaż trochę żalu. Oczekiwane tłumaczenie nie nadchodziło jednak i z każdym dniem zdawało się, że zerwanie jest zupełniejsze. Pracowała myślą, przechodziła z jednego przypuszczenia w drugie, a tymczasem duma trzymała ją w odosobnieniu i w miarą jak przykre dni upływały, starała się być coraz zimniejszą, jakby wyższą nad niedole, które trapiły dom cały. Niezadługo przezwyciężyła się tak dalece, że odzyskała pozory dawniejszej ruchliwej panienki bez żadnego cierpienia wewnętrznego, może tylko zbyt poważnej. Ale ten piękny spokój i powaga, kryły męczarnie bezustanne. Płakała wieczorem w swoim pokoju, łkania swe w poduszkach głusząc. Nikt nie mówił o ślubie, chociaż wszyscy widocznie o nim myśleli. Jesień się zbliżała. Cóż się teraz stanie? Nikt nie chciał wyrażać zdania swego, zdawało się jakby wszyscy odkładali decyzję na później, gdy będą śmieli o tem mówić znowu.
Była to właśnie ta epoka życia pani Chanteau, w której traciła ona zewnętrzny swój spokój. Od dawnych czasów staczała ze sobą walki wewnętrzne, ale głucha praca, która mroczyła wszystkie najlepsze jej uczucia, zdawała się dobiegać najwyższego perjodu zniszczenia i nigdy nie była tak nierówną w postępowaniu, tak zdenerwowaną, tak wzburzoną jakąś nerwową wściekłością. Konieczność panowania nad sobą potęgowała jej rozdrażnienie. Cierpiała na pieniądze; była to jakby gorączka pieniędzy wzrastająca ciągle, w końcu niebezpieczna, pochłaniająca sobą wszystko, głowę i serce. Ciągle irytowała się na Paulinkę, teraz oskarżała ją o wyjazd Ludwiki jak o kradzież wyrządzoną jej synowi. Była to rana krwawiąca się ciągle i nie gojąca się. Najmniejsze fakta nabierały ogromnego znaczenia, nie mogła zapomnieć tego gestu Pauliny, tego krzyku „precz“ i wyobrażała sobie, że ją samą tak wypędzano, że wyrzucono na ulicę rozkosz i majątek rodziny, w nocy gdy wpół senna i zgorączkowana rzucała się w łóżku, dochodziła do tego, iż żałowała, że śmierć nie uwolniła ich od tej przeklętej Pauliny. Rozmaite plany w głowie jej walczyły, to gwałtowne środki, to hypokryzja, skomplikowane obliczenia i nie mogła znaleźć rozsądnego środka pozbycia się młodej dziewczyny. Jednocześnie przez reakcję zwiększała się jej czułość dla syna, uwielbiała go więcej niż kiedykolwiek, więcej może nawet niż wtedy, gdy był w kolebce, gdy cały do niej należał, gdy się cały w jej mieścił ramionach. Od rana do wieczora śledziła go niespokojnemi oczyma. Potem, gdy zostawali sami, całowała go, błagała żeby się nie martwił.
— Nieprawdaż, — mówiła, — nie ukrywasz nic przedemną jak jesteś sam, nie płaczesz — i zaklinała mu się na wszystko, że to się ułoży, że ona raczej podusi innych własnemi rękami, aby on tylko był szczęśliwy.
Po dwóch tygodniach tych walk okrutnych, twarz jej przybrała bladość wosku, chociaż jednak nie schudła. Dwa razy już opuchlina nóg wracała i znowu znikała.
Pewnego ranka, gdy odgłosem dzwonka zawołana Weronika przyszła, pokazała jej obrzękłe przez noc nogi powyżej kolan.
— Patrz co się dzieje! to dopiero przyjemność!... A ja dziś właśnie chciałam wyjść... i teraz będę musiała leżeć, ale nie mów nic, nie trzeba niepokoić Lazara.
Nie zdawała się wcale przerażoną, mówiła o tem jak o prostem zmęczeniu i cały dom sądził, że jest to jakaś chwilowa niedyspozycja. Lazar wyszedł z domu na wybrzeże, a Paulinka czując obecność swoją nieprzyjemną, nie wchodziła na górę. Chora więc, leżąc w łóżku, przed służącą wylewała całą żółć oskarżeń przeciw młodej dziewczynie; już wytrzymać nie mogła. Nieruchomość na jaką była skazaną, bicie serca, które ją dusiło za każdem poruszeniem, zdawały się powiększać szaloną jej wściekłość.
— Co ona tam robi na dole!... Znowu nam jakieś nieszczęście gotuje... Ona by mnie w łyżce wody utopiła... zobaczysz, że choćbym umierała, to mi łyżki napoju nie poda.
— Przecież ją pani sama od siebie odpycha — od powiedziała Weronika.
— Nie gadaj, ty jej nie znasz! niema gorszej hypokrytki na świecie. Wobec ludzi udaje dobre serce, a w gruncie toby cię zjadła!... Tak, tak poczciwa Weroniko, tyś jedna jasno widziała w dniu kiedym ją przywiozła. Gdyby była jej noga tu nie postała, nie byłoby z nami tak jak jest... i ona nas dobije; pan cierpi jak potępieniec od czasu jak ona się nim opiekuje, we mnie się krew w kwas zmieniła tak mną pomiata, a już mój syn, ten głowę traci...
— Jak to można mówić, proszę pani!... Ona taka dla państwa wszystkich dobra i grzeczna.
Do wieczora tak pani Chanteau, dając wolę językowi, ulgi w tem szukała. Wszystko w tych skargach przebiegła i wypędzenie Ludwiki, a pieniądze przedewszystkiem. toteż gdy Weronika po obiedzie zejść mogła i gdy zastała Paulinkę w kuchni zajętą myciem i wycieraniem naczyń, z kolei ona też wypowiedziała co jej na sercu ciężyło. Od dawna już zwierzenia swe i całe oburzenie jakiem była przejęta powstrzymywała jak mogła, ale tym razem wyrazy płynęły jakby własną siłą.
— Co to panience po tem! Jeszcze się panienka troszczy o ich talerze! Żebym tak ja na panienki miejscu była, toby tu już nie było nic, tylko same skorupy!
— Dlaczego? — zapytała młoda dziewczyna ze zdziwieniem.
— Dlatego, że żeby tu panienka nie wiem co robiła, to i tak tyle nie narobi złego, ile oni bez tego gadają.
I zacząwszy od tego, cofała się aż do najdawniejszych czasów.
— Bo by to sam najcierpliwszy Pan Bóg wpadł w gniew! Wyssała pieniądze panienki grosz po groszu i to w taki brzydki sposób, że już gorzej nie można. Ktoby patrzył, toby słowo daję pomyślał, że ona panienkę żywi i utrzymuje. Jak te pieniądze kładła do biurka, to wyprawiała z niemi dziwne nabożeństwa, jak gdyby panieństwa swojej córki strzedz miała, co jej jednak nie przeszkadzało, że swoje haczykowate palce, często w szufladkę pakowała. A szelmostwo dopiero! to ci grała komedję, żeby panience w głowę wsadzić tę głupią fabrykę! A potem przy pieniądzach panienki rosół gotowało! Oho! to panienka nie wie, gdyby nie to, byliby z głodu pozdychali! Toteż drżała jak mysz pod miotłą, jak tamci z Paryża zaczęli się czepiać rachunkowi i miała czego drżeć, do kryminału mogłaby ich panienka wsadzić... i to ją nie poprawiło nawet, do dziś panienkę żre i wydrze do ostatniego grosza... Panienka myśli, że kłamię? Niech panienka patrzy, oto rękę do przysięgi podnoszę, na własne uszy słyszałam i jeszcze tego co najlepsze nie mówię przez szacunek dla panienki... Tak jak i to... jak tam panienka bez duszy leżała na łóżku, co się ona wściekała, że grzebać w szufladzie nie może.
Paulinka słuchała, nie mogąc znaleźć słowa, którymby przerwała ten potok oskarżeń. Często myśl, że rodzina żyje jej kosztem i mimo niechęci ku niej, ją ogałaca, psuła jej dni najszczęśliwsze, ale nie pozwalała sobie nigdy myśleć o tem głąbiej, wolała żyć w nieświadomości, oskarżając się o skąpstwo. Tym razem dowiadywała się o wszystkiem niechcący, a gwałtowność oskarżenia zdawała się jeszcze bardziej powiększać fakta. Z każdem zdaniem sługi budziła się jej pamięć i odbudowywała dawne historie, których znaczenia narazie dokładnie niegdyś nie rozumiała, w myśli odtwarzała sobie dzień za dniem, całą pracą pani Chanteau około jej pieniędzy. Powoli osunęła się na krzesło, jakby nagle wielkiemu zmęczeniu uległa, bolesny uśmiech skrzywił jej usta.
— Przesadzasz — szepnęła.
— Jakto!? ja przesadzam! — krzyknęła gwałtownie Weronika. — To jeszcze nie najgorsza rzecz te pieniądze, to nie to, co mnie najwięcej oburza; ale czego ja jej nie daruję, to tego, że panience odebrała pana Lazara, którego jej wprzód sama podsunęła... ha! ha! już dla niej panienka była za biedna, jej potrzeba dziedziczki! Co? cóż panna na to? najprzód rabują, a potem pogardzają bo więcej obrabować nie mogą. Nie! nie będę milczała, nie ćwiartuje się ludziom serca, jak im się wprzódy kieszenie wypróżniło. Kiedy panienka kochała swojego kuzyna i kiedy powinien był przynajmniej swojem przywiązaniem zapłacić za wszystko, to obrzydliwość bierze! to podle okraść i na tem panienkę... A to wszystko ona zrobiła, tak, ona, ja widziałam i słyszałam. Tak, co wieczór napompowywała małą, rozpalała ją do swojego gagatka rozmaitemi gadaninami... Tak prawda, jak się ta lampa tu przed nami pali, że to mu ją ona na szyję rzuciła! Co to zresztą gadać, byłaby im dopomogła we wszystkiem, byle tylko małżeństwo między niemi stało się koniecznem. Oho! nie jej to wina, że się na tem tylko skończyło. Broń-że ją teraz panienka, kiedyś przez nią obdarta i kiedy przez nią płaczesz po nocach jak jaka Magdalena, bo ja to dobrze słyszę ze swojego pokoju i już się chyba rozchoruję z tych wszystkich niegodziwości i niesprawiedliwości.
— Milcz! błagam cię — wyszeptała młoda dziewczyna z trudnością. — To mnie zanadto boli.
Grube łzy spadały jej po policzkach. Czuła że dziewczyna nie kłamie, wszystkie jej podeptane uczucia krwią się broczyły, każda przypominana scena stawała jej wyraźnie przed oczyma; widziała jak Lazar ściskał w objęciach Ludwikę i jak pani Chanteau czatuje pode drzwiami.
— Mój Boże — myślała — cóżem czyniła żeby mnie wszyscy zdradzili, kiedy ja wszystkim im tak wierną jestem! Zdawało jej się, że przepaść jakaś przed nią się otwiera, w którą zapada się jej pragnienie życia, rozkosze jej i nadzieje.
— Błagam cię, milcz! to mnie zabija.
Weronika zaniepokojona, ale wstrzymać się nie mogąca, mruczała jeszcze:
— Nie dla nich, dla panienki to robię, że nie mówię więcej... I teraz leży tam od rana i użera jak pies na panienkę! Cierpliwości mi się przebrało nakoniec, krew mi się w żyłach gotuje jak słyszę, jak zawraca na złe to wszystko dobre, co panienka dla nich zrobiła... Słowo honoru daję, ona szczeka żeś ich panienka zrujnowała, żeś jej panienka syna zabiła!... Może panienka nie wierzy, to można iść pode drzwi i słuchać.
Potem, gdy Paulinka wybuchnęła głośnym płaczem, Weronika przestraszona chwyciła ją za głowę, poczęła włosy jej całować.
— Już nie, nie panienko, już nic nie powiem, już milczę... A jednak trzeba, żeby panienka wiedziała, bo to doprawdy głupio tak się dać zwodzić... Już cicho, już ani słówka, niech się panienka uspokoi.
Przez chwilę panowała cisza. Służąca gasiła niedopalone węgle na kominie, ale nie mogła się powstrzymać i rzekła jeszcze:
— Już ja wiem od czego ona pęcznieje, to jej złość wlazła w kolana.
Paulinka, która oszołomiona tem wszystkiem, co słyszała, siedziała z ociężałą od bolesnych myśli głowa, utkwiwszy oczy w dwie tafle posadzki, usłyszawszy ostatnie słowa, podniosła oczy. Dlaczego Weronika to mówi, czyżby puchlina znowu wróciła!?
Służąca zakłopotana musiała zdradzić tajemnicę pani. Pozwoliła ona sobie sądzić ją, ale posłuszną jej zwykle bywała. Teraz powiedzieć musiała, że z nocy obiedwie nogi były spuchnięte i, że pani nie kazała tego mówić przed panem Lazarem. Podczas, gdy służąca dawała te objaśnienia, wyraz twarzy Paulinki zmienił się, rodzący się niepokój spędzał wyraz przygnębienia i smutku. Pomimo to wszystko co słyszała, przerażała się symptomatem, którego znała doniosłość.
— Nie można jej tak zostawić! — zawołała, zrywając się z miejsca. — To niebezpieczne!
— Ale ba, niebezpieczne; — wykrzyknęła brutalnie Weronika. — Wcale nie wygląda na niebezpiecznie chorą i o niebezpieczeństwie ani myśli, kontenta, że może źle mówić o innych i że się w pościeli wylęga jak jaki basza turecki... Zresztą teraz śpi, trzeba poczekać do jutra, właśnie jutro doktór będzie w Bonneville, to jego dzień...
Nazajutrz niepodobna było już ukryć przed Lazarem stanu jego matki. Całą noc Paulinka nadsłuchiwała, budząc się co chwila i badając uchem, czy niedosłyszy przedzierających się z dolnego piętra jęków. Potem o brzasku zasnęła tak ciężkim snem, iż dopiero około dziewiątej rano jakieś trzaskanie drzwiami postawiło ją nagle na nogi. Gdy odziawszy się naprędce, zbiegła dla dowiedzenia się co się dzieje, napotkała właśnie przy schodach pierwszego piętra Lazara, który wychodził od chorej. Puchlina dosięgała brzucha; Weronika pomimo zakazu, zdecydowała się zawiadomić o tem Lazara.
— No i cóż? — spytała Paulinka.
Lazar, na którego twarzy malowało się okropne przerażenie, blady jak śmierć, z początku nie odpowiedział ani słowa. Zwykłym sobie gestem pochwycił podbródek w konwulsyjnie drżące palce. Gdy nareszcie wargi mu się rozwarły, pierwszemi wyrazami jakie mógł wyjąkać były:
— Przepadło!... zgubiona!
Poszedł do siebie na górę jakby nie wiedząc gdzie idzie, Paulinka szła za nim. Gdy się znaleźli w wielkim pokoju drugiego piętra, w którym ona nie była od owej pamiętnej chwili, gdy go tu z Ludwiką w namiętnym szale znalazła, zamknęła drzwi i starała się go uspokoić.
— Cóż znowu!? sam nie wiesz co jej jest! Poczekaj przynajmniej na doktora... Ona taka silna... do ostatnie] chwili przy tej sile jest nadzieje.
Ale on uporczywie, jakby jakiemś przeczuciem wiedziony, powtarzał tylko:
— Zgubiona! zgubiona.
Był to cios nieprzewidziany, który go przygnębił. Rano, gdy wstawał, jeszcze jak zwykle patrzył na morze, ziewając i skarżąc się na to, jak próżną i głupią jest egzystencja człowieka. Potem, gdy matka pokazała mu swoje nogi, widok tych nieszczęsnych członków nabrzmiałych, grubych i bladych zarazem, podobny do pnia ściętego drzewa, przepełnił go rozrzewnieniem i przerażeniem zarazem. Jakto? więc nieszczęście tak nieostrzegając, niespodziewanie w jednej chwili wchodzi do domu! Teraz jeszcze, siedząc na rogu swego wielkiego stołu i drżąc cały, nie śmiał nazwać choroby, którą zdawało mu się, że rozpoznał. Zawsze przerażała go myśl o chorobie serca dla swoich i siebie, a dwa lata studjów medycznych nie przekonały go o równości chorób wobec śmierci. Być dotkniętym w serce, w źródło życia, była to w oczach jego śmierć najstraszniejsza, bezlitosna i tą właśnie śmiercią umrzeć miała jego matka, a w następstwie później pewno i on.
— Nie martw że się tak jeszcze — rozpoczynała znów Paulinka — bywają chorzy na wodną puchlinę, którzy z tą chorobą żyją lat dziesiątki. Pamiętasz panią Simonnot chorowała, chorowała i potem umarła na zapalenie płuc.
Ale on wstrząsał głową odpowiadając, że nie jest dzieckiem, któreby tak łudzić można. Nogi jego zwieszone bezwiednie poruszały się, drżenie całego ciała nieustawało, podczas, gdy oczy miał utkwione w okno. Żywe światło słoneczne wprost w to okno bijące, oślepiało go. Jakby litując się nad nim, pierwszy raz od chwili owego zajścia, pocałowała go w czoło jak dawniej. Byli oto znowu sami w tym wielkim pokoju, w którym wzrośli i gniew wszelki topniał wobec wielkiego nieszczęścia jakie im groziło. Ona otarła oczy, on nie mógł płakać, powtarzał tylko ciągle:
— Jest zgubiona!... zgubiona, tak, zgubiona!
Około jedenastej wszedł doktór Cazenove, jak to zwykł był robić co tydzień, gdy odwiedziwszy chorych swoich w Bonneville, zabierał się do domu. Zdziwił się bardzo znalazłszy panią Chanteau w łóżku.
— Cóź się to stało? kochana pani. Pytał i żartować nawet zaczął. Bo to cały wasz dom taki rozpieszczony, niedługo ambulans z niego zrobicie!
Ale gdy ją zbadał, dotknął, osłuchał, spoważniał bardzo i potrzeba było całej siły przyzwyczajenia jaką posiadał, aby nie okazać przerażenia swojego, zresztą pani Chanteau zupełnie nie miała pojęcia o niebezpieczeństwie w jakiem się znajdowała.
— Spodziewam się, że mnie, doktorze, prędko stąd podniesiesz — rzekła wesoło. Ja się tylko tego boje, żeby to obrzmienie, tak się prędko podnosząc do góry, nie udusiło mnie nareszcie.
— Bądź pani spokojna, to się tak prędko nie podnosi — odpowiedział również, śmiejąc się. Zresztą od czegóż my jesteśmy, nie pozwolimy na to, Lazar, który po ukończeniu oględzin lekarskich, powrócił do pokoju, słuchał tej rozmowy drżąc z niecierpliwości, chcąc z doktorem sam na sam porozmawiać i dowiedzieć się czegoś na pewno.
— Tak, kochana pani — mówił doktór dalej — nie kłopocz się pani, przyjdą jutro, to znów pogadamy, a tymczasem na dole zapiszą lekarstwo.
Gdy zeszli, Paulinka nie wpuściła ich do sali jadalnej, staremu bowiem mówiono ciągle o prostem nadwichnięciu nogi. Przygotowała ona atrament, pióro i papier na stole w kuchni. Wobec ich niecierpliwości i niepokoju doktór Cazenove musiał wyznać, że choroba jest bardzo poważna, ale wyraził to w zdaniach długich i skomplikowanych, z których ostateczny wniosek nie był widoczny. Ten nagły objaw i postąp choroby wprowadzał go w zakłopotanie tak, iż sam wahał się z wydaniem sądu.
— A więc jest zgubiona! — krzyczał Lazar w najwyższem rozdrażnieniu. To serce doktorze, nieprawdaż?
Paulinka rzuciła na doktora błagalnie spojrzenie, które on zrozumiał.
— Serce — rzekł — wątpią... Zresztą chociażby nawet wyleczyć ją z tego zupełnie nie było można, to przy staraniach może pożyć długo.
Młody człowiek niecierpliwie wzruszył ramionami i gestem rozgniewanego dziecka, które chce okazać, że opowiedzianym bajkom nie wierzy.
— I pan nas nie uprzedziłeś, doktorze — mówił. Pan, któryś ją ciągle leczyli... Te straszne rzeczy nie przychodzą przecież tak nagle, niepodobna, żebyś pan nic nie widział!...
— No tak, tak, teraz rozumiem to, na co wprzód wcale uwagi nie zwracałem, nie przypuszczając nic złego.
Lazar uśmiechnął się drwiąco i pogardliwie.
— Słuchaj, mój chłopcze, zdaje mi się, że nie jestem tak głupi jak wielu innych, a jednak nie pierwszy raz mi się zdarza nie przewidzieć choroby z pierwszych nieznacznych jej symptomów i nie pierwszy raz głupieję wobec nagłego rozwoju choroby... Dziwny jesteś i irytujący z twojem żądaniem, żeby wiedzieć wszystko, gdy już i tak dobrze jest, jeżeli można odczytać choć pierwsze litery tych hieroglifów, które mechanizm człowieka opisują. Był rozgniewany, napisał receptę silnemi pociągnięciami pióra, które dziurawiły cienki papier. Widać w nim było w tej chwili dawnego chirurga marynarki. Ale gdy wstał i zobaczył przed sobą Lazara i Paulinkę zrozpaczonych, stojących ze spuszczonemi głowami, twarz jego, pomarszczona od wiatrów na szerokich oceanach, złagodniała.
— Dzieciaki, moje biedne — rzekł — zrobimy co będzie można dla uratowania jej, wiecie, że przed wami wielkiego nie udaję, zupełnie szczerze wam mówię, że nic stanowczego w tej chwili powiedzieć nie można, zdaje mi się jednak, że natychmiastowego niebezpieczeństwa dotychczas niema.
Odjechał, upewniwszy się, że w aptece domowej Lazara znajduje się tinctura digitalis. Recepta nakazywała po prostu nacieranie nóg tą tynkurą i tejże tynktury kilka kropel w wodzie ocukrzonej. Wystarczało to na tymczasem; nazajutrz doktór miał przywieźć pigułki. Mówił też, że może zdecyduje się na puszczenie krwi.
Jednakże Paulinka odprowadziła doktora aż do stopni jego powoziku, chcąc się od niego dowiedzieć istotnej prawdy; ale istotną prawdą było, iż doktór nie mógł stanowczego wyrazić zdania. Gdy powróciła do kuchni zastała Lazara jeszcze odczytującego receptą. Sam wyraz digitalis nowemi przejął go obawami.
— Nie kłopoczcie się państwo tak bardzo — odezwała się Weronika, która chcąc pozostać w kuchni i słyszeć rozmowę z doktorem, wzięła się do skrobania kartofli.
— Doktorzy to wszystko rzeźnicy, kiedy ten nie wie sam co powiedzieć, to pewno nie musi być nic wielkiego.
Tak odbyła się krótka konsultacja nad półmiskiem, na którym kucharka krajała kartofle. Paulinka okazywała się również uspokojoną. Rano, gdy była u ciotki powiedzieć jej dzień dobry, znalazła ją wesołą i dobrze wyglądającą, nie umiera się z takiemi rumieńcami na twarzy. Ale Lazar milczał, obracając receptę w febrycznie drżących palcach. Wyraz digitalis zdawał mu się wypisany ognistemi zgłoskami, matka była zgubiona.
— Pójdę na górę — rzekł nareszcie.
Potem przy drzwiach odwrócił się i z wahaniem zapytał:
— Przyjdziesz tam na chwilkę?
I w jej odpowiedzi jakieś wahanie czuć się dało.
— Boję się zrobić jej przykrość — szepnęła.
Kłopotliwe milczenie zapanowało na chwilę i Lazar poszedł sam, nie dodawszy już ani słowa.
Przy śniadaniu, aby nie niepokoić starego, Lazar bardzo blady usiadł do stołu. Od czasu do czasu odgłos dzwonka wołał Weronikę, która nosiła na górę talerze rosołu, przez chorą zaledwie dotykane. Gdy wracała, opowiadała Paulince, że nieszczęśliwy młody człowiek traci głowę tam na górze. Mówiła, że litość bierze patrzyć jak drży gorączkowo tam przy niej, jak mu się ręce trzęsą, jak jest zmieniony na twarzy, jak gdyby w każdej chwili kiedy jej dotyka, obawiał się, że mu skona w rękach. Około trzeciej służąca znowu poszła na górę i z drugiego piętra, przechylając się przez poręcz schodów zawołała Paulinki, a gdy ta weszła na schody, rzekła jej;
— Powinna by panienka wejść i pomódz mu trochę, a ona niech się tam gniewa jeśli chce! żąda, żeby ją odwrócił na drugi bok, a on się tylko trzęsie i boi się jej dotknąć!... A mnie ona się nawet zbliżyć nie da.
Paulinka weszła. Siedząc szeroko między trzema podusszami pani Chanteau zdawała się jakby rozleniwiałą i przez lenistwo tylko w łóżku leżącą, tylko krótki i trudny oddech zdradzał jej stan chorobliwy. Przed nią stał Lazar, jąkając:
— Więc chcesz mamo, żebym cię przewrócił na prawy bok?
— No tak, posuń mnie trochę... Ach! biedny mój chłopcze, jak ty trudno pojmujesz.
Ale już w tej chwili młoda dziewczyna podnosiła ją i przesuwała.
— Pozwól mnie to zrobić, ciociu, ja się tego przy wuju nauczyłam... No, teraz dobrze?
Pani Chanteau zagniewana pomrukiwała cicho, że ją potrącają. Nie mogła ona zrobić najmniejszego poruszenia bez utrudnienia oddechu i teraz przez chwilę ledwie dyszała, zieleniejąc prawie na twarzy. Lazar cofnął się za firanki łóżka dla ukrycia swojej rozpaczy. Oparł się o ścianę prawie omdlały, dając znak Paulince, że wszystko w nim się rwie i że już więcej nie ma odwagi. Jednak pozostał jeszcze, podczas gdy Paulinka nacierała nogi chorej tynkturą. Odwracał głowę, ale potrzeba widzenia zwracała ciągle jego oczy na te potwornie grube nogi jakby bezwładne masy ciała blado zielonawego, których widok dopełniał miary jego rozpaczy. Toteż, gdy Paulinka zobaczyła go tak zmienionym, uważała za konieczne oddalić go. Zbliżyła się, i podczas gdy pani Chanteau bardzo znużona tem jednem tylko przesunięciem z miejsca na miejsce zasypiała, szepnęła do ucha młodemu człowiekowi:
— Idź ty stąd lepiej.
Walczył z sobą przez chwilę, łzy oczy mu napełniały. Potem ustąpić musiał i, wstydząc się sam za siebie, wyszedł, przerywanym od łkania głosem, mówiąc:
— Boże mój! Boże! nie mogę, nie mogę!...
Gdy pani Chanteau obudziła się, nie zauważyła z początku nawet nieobecności swego syna, umysł jej opanowała jakaś ociężałość, skupiała się sama w sobie przejęta jedyną myślą, egoistyczną potrzebą życia. Jedynie tylko obecność Paulinki ją niepokoiła, chociaż ta ostatnia starała się schodzić jej z oczu, siadała zdaleka, poruszała się i mówiła jak najmniej. Ale gdy ciotka na wszystkie strony głowę wyciągała, uważała potrzebne objaśnić ją kilkoma słowami.
— To ja ciociu, nie niepokój się... Lazar poszedł do Verchemont, gdzie się potrzebował z cieślą widzieć.
— Dobrze, dobrze — mruknęła chora.
— Cioteczka nie jest przecież tak cierpiąca, żeby on miał przez to interesa swoje zaniedbywać, nieprawdaż?
— Rozumie się.
Od tej chwili rzadko już tylko mówiła o swoim synu, mimo uwielbienia jakie jeszcze dnia poprzedniego mu okazywała. Był on przyczyną i celem całej jej egzystencji, obecnie zapominała już o nim. Rozkład sił mózgowych, który już się w niej rozpoczynał, dozwalał już tylko na troskę fizyczną o swoje zdrowie. Przyjęła opiekę siostrzenicy i nie wydawało się, żeby sobie z tego podstawienia sprawę zdawała, zajęta ciągle śledzeniem jej oczyma, jakby w ciągle wzrastającej nieufności wobec krążenia jej około łóżka.
Tymczasem Lazar zszedł do kuchni zrozpaczony, znękany, osłabły. Bał się wszystkiego w domu całym: nie mógł siedzieć w swoim pokoju, którego obszar i pustka przerażały go, nie śmiał przejść przez salę jadalną, gdzie widok ojca czytającego spokojnie dziennik, do łez go wzruszał. Toteż wracał ciągle do kuchni, jedynego kącika, w którym panowało ciepło i życie, pewny, że znajdzie tu Weronikę, jak w dni największego spokoju zajętą swojemi rondlami. Gdy go widziała tak siedzącego przy kominie na krześle wyplatanem i nieustannie na to samo miejsce wracającego, powiedziała mu otwarcie co myśli o tym jego braku odwagi.
— Doprawdy, panie Lazarze, nie wiele pan się możesz przydać w trudnej chwili. Znowu to wszystko spada na barki tej biednej panienki... Myślałby kto, że tu w tym domu nikt nigdy nie chorował; a przecie, żeś pan tak doskonale pielęgnował panienkę, jak niedawno temu dwa tygodnie leżała na górze chora na gardło, cośmy myśleli, że już nie wstanie... co? przecie temu pan zaprzeczyć nie może. Całe dwa tygodnie obchodziłeś się z nią jak i dzieckiem.
Lazar słuchał sam się dziwiąc. Nie pomyślał nawet o tem przeciwieństwie i nie mógł zrozumieć tej niewytłumaczonej rozmaitości sensacji jaką w sobie odkrywał.
— To prawda — powtarzał — to prawda.
— Nie wpuszczałeś pan nikogo do pokoju — ciągnęła dalej służąca, a panienka straszniej cierpiała i jeszcze smutniej było patrzyć na nią jak na panią. Ja jak od niej schodziłam po półgodzinie, to miałam wszystko w sobie przewrócone tak, że kęsa chleba przełknąć nie mogłam... A teraz, kiedy pańska matka leży w łóżku, jakoś inaczej jest, inaczej! Nie możesz jej pan zanieść filiżanki ziółek... Jaka tam jest pańska matka, to jest, ale to zawsze pańska matka.
Nie słuchał już tych ostatnich słów zapatrzony przed siebie w próżnię. Nakoniec szepnął:
— Cóż chcesz, nie mogę... Może właśnie dlatego, że to mama... nie mogę... Gdy ją widzę tak z temi nogami napuchniętemi i mówię sobie, że już jej nic nie pomoże, coś we mnie pęka i krzyczałbym jak zwierzę jakie, żebym nie uciekł z pokoju.
I znowu drżenie całego ciała go porwało. Podniósł z ziemi nóż spadły ze stołu i wpatrywał się w niego bezmyślnie pełnemi łez oczyma. Panowała cisza, Weronika zagłębiała się w garnki swoje dla ukrycia wzruszenia, które i ją ogarniało, nakoniec rzekła:
— Wiesz pan co, panie Lazarze, idź pan sobie trochę na wybrzeże, zawadzasz mi pan tutaj ciągle, kręcąc się pod nogami... A zabierz pan z sobą Maćka, nieznośny pies, nie wie też co z sobą robić i muszę go ciągle pilnować, bo się wydziera na górę.
Nazajutrz jeszcze doktór Cazenove okazał się niepewnym. Nagła katastrofa była możliwą, ale też i przeciwnie, mogło nastąpić polepszenie na czas mniej lub więcej długi, gdyby puchlina się zmniejszyła. Przestał już mówić o puszczeniu krwi, kazał zażywać tylko pigułki, które przywiózł i nieustawać nacierań tynkturą. Jego zachowanie się jakieś smutne, humor gniewny, okazywały, że sam mało ma zaufania do lekarstw w jednym z tych dziwnych wypadków organicznych, których nagły rozstrój wszystkich organów nieudolną i niepotrzebną czynił wiedzę doktora. Mógł tylko konstatować postęp choroby, zresztą zapomniał, że kochana pani Chauteau nie cierpi wcale. W istocie chora nie skarżyła się na żaden ból, nogi tylko były ciężkie jakby ołowiane i przy każdym ruchu tchu jej brakło, ale leżąc na wznak nieruchomo, była jak dawniej spokojna, głos miała jak dawniej silny, spojrzenie żywe wszystkich, a nawet ją samą łudziło.
Dokoła niej nikt jeszcze oprócz jej syna nie przewidywał nieszczęścia, widząc ją tak jakoś silną i odważną. Gdy doktór wsiadł do powoziku odjeżdżając powiedział im, aby się na los swój nie skarżyli, gdyż i to już jest łaską dla otaczających i dla niej samej, że nie czuje, iż umrzeć może.
Pierwsza noc była bardzo przykrą dla Paulinki. Napół leżąc na fotelu nie mogła spać, w uszach jej tętnił ciężki oddech chorej. Gdy się na chwile zdrzemnęła, zdawało jej się, że oddech ten wstrząsał domem całym i że się wszystko zawali. Potem, z otwartemi już oczyma, nowych doznawała niepokojów, przebiegając myślą smutne przejścia, jakie od kilku miesięcy życie jej tak przykrem czyniły. Nawet przy tem łożu śmierci, spokój nie wstępował w nią, nie mogła jej jeszcze przebaczyć. W tem półsennem marzeniu cierpiała nadewszystko z powodu zwierzeń Weroniki. Dawna jej gwałtowność, zazdrosne zawiści budziły się znowu wobec myśli, które z trudnością i bólem prawie przetrawiała. Nie być kochaną, o Boże! widzieć się zdradzoną przez tych, których się kocha, nagle zostać na świecie samą, z wzgardą tylko i goryczą dla wszystkich! Otwarta jej rana krwią się broczyła. Nigdy jeszcze tak głęboko nie czuła wyrządzonej jej przez Lazara krzywdy. Kiedy on ją zabił, to teraz wszyscy umierać mogli. I bezustannie rabunek jej pieniędzy i jej serca odtwarzał się w jej umyśle przy równym i ciężkim oddechu ciotki, który jej samej piersi rozrywał.
Nad ranem Paulinka jeszcze walczyła. Uczucie nie wracało i jedynie tylko obowiązek trzymał ją w tym pokoju. Nieszczęśliwą ją to czyniło; czyż i ona złą stać się miała!? Dzień minął w tym niepokoju; krzątała się niezadowolona z siebie, odpychana ciągle nieufnością chorej. Pani Chanteau przyjmowała jej troskliwą opieką mrucząc, śledziła ją okiem podejrzliwem i oglądała się ustawicznie, aby widzieć co ona robi. Jeśli żądała od niej chustki obwąchiwała ją, zanim jej użyła; gdy jej przynosiła butelką z wodą gorącą, dotykała najprzód butelki.
— Co to znaczy? — pytała pocichu młoda dziewczyna służącej. Czy ona sądzi, żebym była zdolna zrobić jej coś złego?
Po odjeździe doktora, gdy Weronika podawała jej łyżką lekarstwa, pani Chanteau, nie widząc swej siostrzenicy, która w szafie szukała bielizny, szepnęła:
— Czy to doktór przygotował to lekarstwo?
— Nie, proszą pani, to panienka.
Skosztowała końcem języka i skrzywiła się.
— To miedzią czuć.. nie wiem co ja piją... do czego mnie ona zmusza, od wczoraj czują w żołądku smak miedzi.
I nagłym gestem rzuciła łyżeczką na łóżko. Weronika stała chwilą ogłupiała z otwartemi ustami.
— No, co to jest! co znowu, co za myśli?
— Nie mam jeszcze ochoty umierać — rzekła pani Chanteau, opierając znowu głową o poduszki. Słuchaj tylko, płuca mam zdrowe. Ona prędzej niż ja może się na tamten świat wynieść, bo to nie jest zdrowe ciało.
Paulinka słyszała wszystko, odwróciła się jakby rażona w serce i patrzyła na Weroniką. Zamiast iść naprzód, cofnęła się jeszcze bardziej, wstydząc się za ciotką i za jej wstrętne podejrzenie. Dziwna reakcja w niej się odbyła; ogarnęła ją wielka litość wobec tej nieszczęśliwej, którą nienawiść i obawa dobijały i zamiast większej nabrać ku niej niechęci, uczuła w sobie serdeczne rozrzewnienie. Do wieczora okazywała jak największą słodycz i łagodność, zdawała się nie widzieć nawet niespokojnych spojrzeń, które badały jej ręce. Gorącem jej pragnieniem było troskliwością swoją przezwyciężyć niepokój i podejrzenie i nie pozwolić jej konać z temi strasznemi myślami. Zakazała Weronice przerazić Lazara, opowiadając mu o tem. Raz tylko od rana pani Chanteau pytała o swego syna i zadowolniła się pierwszą lepszą odpowiedzą, nie dziwiąc się już, że go nie widzi. Zresztą, mniej jeszcze mówiła o swoim mężu i nie udawała się zupełnie zajmować tem, co on tam robi sam, w sali jadalnej. Wszystko dla niej niknęło, zimno jej nóg zdawało się z każdą minutą więcej ogarniać serce i trzeba było, żeby do każdego obiadu i do każdego śniadania schodziła Paulinka, aby kłamać przed wujem. Tego wieczora nawet Lazara oszukała zapewniając go, że opuchnienie zmniejsza się.
Ale w nocy choroba straszny zrobiła postęp. Nazajutrz, gdy się rozwidniło obiedwie i służąca i młoda dziewczyna uderzone zostały dziwnym wyrazem oczu chorej. Twarz nie zmieniła się i gorączki nie było, tylko inteligencja zdawała się ginąć, jedna myśl stała wyniszczała do reszty ten mózg. Była to faza ostatnia; istota moralnie wyniszczona stopniowo przez jedną, jedyną i wyłączną namiętność dochodziła do szaleństwa.
Ranek przed przybyciem doktora Cazenove był straszny.
Pani Chanteau nie pozwalała już zbliżyć się siostrzenicy swojej do łóżka.
— Pozwól się pielęgnować, ciociu, błagam cię — powtarzała Paulinka. — Podniosę cię, przesunę, tak źle leżysz.
Chora broniła się jakby ją zabijano.
— Nie, nie, masz w ręku nożyczki, zagłębiasz mi je w ciało umyślnie... czuję je doskonale, krew zewsząd mi broczy.
Z sercem żalem przepełnionem, młoda dziewczyna musiała trzymać się zdaleka; upadała ze zmęczenia i bólu serdecznego zarazem, niemożność spełnienia tego, co jej wrodzona dobroć nakazywała, zabijała ją. Aby jakiekolwiek z jej troskliwych zabiegów przyjęte zostały, znosić musiała opryskliwość chorej i oskarżenia, od których łzami się zalewała. Czasem zwyciężona upadała na krzesło, płakała, pracując myślą nad tem, aby wynaleźć sposób przywrócenia dawnego uczucia ciotki dla siebie, dawnej serdeczności, która w szaloną nienawiść się zmieniła. Potem wracała rezygnacja i zdwajając troskliwość, Paulinka jeszcze słodszą, jeszcze łagodniejszą się stawała. Ale tego dnia, ta właśnie zwiększona troskliwość spowodowała wybuch, po którym biedna dziewczyna długo do siebie przyjść nie mogła.
— Cioteczko — mówiła, przygotowując łyżkę lekarstwa już pora zażyć. Wiesz, że doktór nakazywał brać to lekarstwo bardzo regularnie.
Pani Chanteau chciała zobaczyć flaszeczkę, wzięła ją w rękę i powąchała.
— To ta sama co wczoraj?
— Tak, cioteczko.
— No, to ja nie chcę.
Jednakże prośbami i pieszczotami siostrzenica wymogła, że chora zgodziła się zażyć jeszcze jedną łyżkę.
Na twarzy pani Chanteau widoczną była wielka nieufność i jak tylko lekarstwo wzięła w usta, wypluła je natychmiast, w ataku gwałtownego kaszlu, jąkając z trudnością:
— To witriolej! to mnie pali.
Nienawiść ta i obawa Paulinki zwiększały się od dnia, w którym wzięła jej pierwszą sztukę dwudziesto-frankową i wybuchały nakoniec w ostatecznym rozwoju jej choroby w potokach słów szalonych. Nieszczęśliwa Paulinka przerażona tem, czego pojąć nie była w stanie, słuchała, nie znajdując ani jednego słowa na swoją obronę.
— Myślisz, że ja tego nie czuję! Dodajesz miedzi, witriolu do wszystkiego... to mnie właśnie dusi. Dziś rano byłabym wstała, żeby nie to, żeś wczoraj wieczór rozpuściła trochę grynszpanu w buljonie, któryś mi podała. — Tak, już ci zawadzam, jużbyś mnie chciała pogrzebać. Ale poczekaj, jeszcze nie, ja jestem silna, ja jeszcze ciebie pochowam.
Wyrazy te wychodziły z jej ust coraz bardziej zagmatwane. Dusiła się, a wargi jej czerniały tak, że obawiać się trzeba było natychmiastowej katastrofy.
— Ciociu, ach! ciociu — szeptała Paulinka przerażona — gdybyś wiedziała jaką mi boleść sprawiasz!
— Tak, tego chcesz! Może nie!? Oho! znam ja cię dobrze, dawnoś taki plan ukuła. Weszłaś do tego domu jedynie po to, żeby nas wszystkich wymordować i ograbić! Zachciało ci się tego domu, a ja ci przeszkadzam. — A łajdaczko! Powinnam cię była zgnieść pierwszego dnia!... Nienawidzę cię... nie cierpię!...
Paulinka, stojąc nieruchomie, płakała cicho. Jeden, tylko jeden wyraz ciągle wymawiały jej usta, jakby nim zarzuty odeprzeć chciała:
— Boże mój! Boże!
Ale pani Chanteau wycieńczała się, po takim gwałtownym ataku wściekłości, następował przystęp dziecięcej obawy. Głowa jej opadała na poduszki:
— Nie zbliżaj się!... nie dotykaj mnie!... Będę wołała ratunku jeśli się zbliżysz jeszcze na krok. Nie, nie, nie będę piła!... to trucizna!
Chwytała konwulsyjnie w ręce kołdrę, zasłaniała się poduszkami, odwracała głowę, zatykała usta. Gdy jej siostrzenica, nie wiedząc prawie co robi, postąpiła ku niej, chcąc ją uspokoić, krzyczeć zaczęła jak szalona:
— Zastanów się, cioteczko, przecież cię nie zmuszę do picia jak sama nie zechcesz.
— Ty zmusisz, masz w ręku butelkę. O boję się! ja się boję!...
W przestrachu tym i obronie, głowa jej Spadła za nizko, na twarz występować zaczęły, plamy fioletowe, zdawała się konać. Paulinka, widząc to, przestraszona, zadzwoniła na służącą. We dwie z wielką trudnością zdołały podnieść ją i ułożyć na poduszki.
Cierpienie osobiste Paulinki, katusze zazdrości i miłości, wszystko utonęło w tej wspólnej dla całego domu boleści. Nie myślała już o ranie serca swego, która wczoraj jeszcze żywą krwią broczyła; wobec tego strasznego nieszczęścia nie czuła już gniewu ani zazdrości. Wszystko to ogarnęła bezgraniczna litość, chciałaby móc kochać więcej jeszcze, poświęcić się, oddać się cała, znosić niesprawiedliwość i obelgi, byleby tylko ulżyć innym w cierpieniu. Było to odważne pragnienie wzięcia na siebie najgorszej części z życia wszystkich. Od tej chwili cała temu oddana okazywała przy tem łożu śmierci ten sam spokój i rezygnację, jaką miała wówczas, gdy jej samej śmierć groziła.
Ciągle na wszystko gotowa, niczem się nie zrażała. Powróciła nawet jej czułość, przebaczała ciotce swojej jej uniesienia i podejrzenia, żałowała jej tylko i myślą wolała widzieć ją taką, jaką była dla niej dawniej przed laty dziesięciu, owego wieczora, gdy w burzę i zawieja przywiozła ją do Bonneville.
Dnia tego, doktór Cazenove przybył dopiero po śniadaniu, jakiś wypadek, złamanie ręki jednego z dzierżawców w Verchemont zatrzymało go nieco dłużej. Gdy zobaczył panią Chanteau i powrócił do kuchni, nie ukrywał złego wrażenia jakie na nim zrobiła. W kuchni, jak zawsze od początku choroby, przy kominie siedział Lazar w bezczynności, która go rozgorączkowywała i pożerała.
— Już niema żadnej nadziei, nieprawdaż? — zapytał. Czytałem właśnie tej nocy dzieło Bouillauda o chorobach serca!
Paulinka, która właśnie w tej chwili weszła też do kuchni za doktorem, spojrzała znów błagalnie na niego. Pod wpływem tego spojrzenia Cazenove przerwał szorstko młodemu człowiekowi. Zawsze, gdy choroba źle się rozwijała, doktór się gniewał.
— Co tam serce! mój kochany, u ciebie tylko serce na ustach!... Co to można twierdzić!? Mnie się zdaje, że wątroba jest jeszcze bardziej chora! To tylko pewna, że jak się maszyna psuje, to wszystkim kółkom czegoś brak! Płuca, żołądek... no i serce!... Zamiast czytać Bouiilauda po nocach, co się zupełnie na nic nie zda, chyba na to jedynie żebyś sam zachorował, lepiej byś zrobił żebyś spał!..
Jakby się wszyscy w domu zmówili — wszyscy przekonywali Lazara, że matka jego chora jest na wątrobę. On nie wierzył temu, w godzinach bezsenności przerzucał swoje dawne książki; symptomata przeróżne mięszały się w jego niedouczonej głowie, a to tłumaczenie doktora, że organa wszystkie jedne od drugich chorobą są dotknięte, przerażało go jeszcze bardziej.
— Ale ostatecznie, panie doktorze — zapytał z wysiłkiem — jak długo, wedle pańskiego zdania pociągnąć jeszcze może?...
Cazenove zawahał się.
— Dwa tygodnie, może miesiąc... Nie dopytuj się, omylić się mogę i potem będziesz miał podstawę do wyśmiewania się z doktorów, że nic nie wiedzą i nic nie mogą... Straszna rzecz jednak, jak wielkie postępy choroba zrobiła od wczoraj!...
Weronika, która stała obok, wycierając szklanki, spojrzała niedowierzająco na doktora. Jakto, więc to prawda, więc pani jest tak niebezpiecznie chora, że umrzeć może!? to jej się w głowie nie mieściło. Do tej chwili, nie przypuszczała tego wcale, pomrukiwała po kątach, ciągle opowiadając o nieprzetrawionej złości i o tem, że pani chora jest na to, że wściekłości swej usprawiedliwić i wywrzeć na nikim nie może. Wiadomość o istotnem niebezpieczeństwie ogłupiła ją i gdy Paulinka kazała jej iść na górę, aby chorej samej nie pozostawiać, wyszła chwiejnym krokiem, wycierając ręce fartuchem i powtarzając:
— A to dopiero! a to dopiero!
— Doktorze — odezwała się Paulinka, która sama jedna w całym domu przytomność umysłu dochowała — trzebaby też pomyśleć i o wuju moim. Możeby go należało przygotować?!... Niech pan będzie łaskaw wstąpić do niego przed odjazdem.
W tej właśnie chwili wszedł i ksiądz Horteur. Dopiero rano dowiedział się o tem, co nazywał „niedyspozycją pani Chanteau.“ Gdy się dowiedział, że ta niedyspozycja była wistocie groźną chorobą, twarz jego opalona, wiecznie do słońca uśmiechnięta, przybrała wyraz istotnego smutku.
— Poczciwa pani! kochana! Czyż to być może!? Ona, którą jeszcze przed dwoma dniami tak żywą i zdrową widziałem...
Potem, po chwili milczenia zapytał:
— Czy mogę ją zobaczyć?
Rzucił on na Lazara spojrzenie, wiedział bowiem o jego niereligijności i obawiał się odmowy. Ale młody człowiek, przygnębiony nie zdawał się nawet rozumieć, co się dokoła niego robi i mówi. Natomiast Paulinka odpowiedziała mu stanowczo:
— Nie, nie dziś, księże proboszczu. Ciocia nie wie sama jak groźnym jest jej stan, przyjście księdza zatrwożyłoby ją. Jutro może... zobaczymy...
— Dobrze, bardzo dobrze — odpowiedział pospiesznie ksiądz — miejmy nadzieję, że niema nic pilnego. Ale każdy powinien pełnić swój obowiązek, nieprawdaż... Tak oto doktór, który w Boga nie wierzy...
Od paru chwil doktór wpatrzył się w nogą stołu, cały pochłonięty w wątpliwościach, w które zapadał gdy mu się natura wymykała... Usłyszał jednak i ostro przerwał księdzu Horteur.
— Kto proboszczowi powiedział, że ja w Boga nie wierzą! Bóg jest możliwy... nie ma nieprawdopodobieństwa!... Tyle się widzi rzeczy dziwnych, niepojętych!... Kto wie... może?...
Wstrząsnął głową jakby się budził.
— Wie ksiądz co! — mówił dalej — pójdźmy razem odwiedzić poczciwego starego Chanteau... Niezadługo będzie on biedak miał ciężką chwile do przebycia!
— Jeżeli go to rozerwać może — rzekł przyjaźnie proboszcz — zagram z nim parą partji w warcaby.
Obaj przeszli do pokoju jadalnego, a tymczasem Paulinka pośpiesznie pobiegła do chorej. Lazar pozostawszy sam, powstał też, zawahał się, postąpił ku schodom, jakby chciał iść na górę, potem stanął pode drzwiami sali jadalnej, chcąc usłyszeć głos ojca i nie mając odwagi wejść, wreszcie wrócił i oparł sieę o to samo wyplatane krzesło, w rozpaczliwej swej bezczynności!
Doktór i ksiądz zastali pana Chanteau zajętego popychaniem po stole kulki z papieru, zrobionej z jakiegoś prospektu znalezionego w dzienniku. Minuszka, leżąc przy nim, goniła za kulką ową lśniącemi swemi zielonemi oczyma. Gardziła ona tą zbyt prostą zabawką i skurczywszy łapki pod brzuch, nie uważała za potrzebne wysunąć pazurków. Kulka zatrzymała się przez jej nosem.
— A! to wy — rzekł Chanteau. — Poczciwi jesteście, kochani panowie!... ja się tu sam niebardzo bawię. No i cóż doktorze: jej tam pewno lepiej? O! ja się tam nie niepokoję, ona najmocniejsza z całego domu, ona nas wszystkich pochowa.
Doktorowi zdawało się, że nadeszła właśnie dobra chwila do objaśnienia go i przygotowania.
— No tak, stan jej nie zdaje mi się bardzo groźnym. Jednakże, znajduje ją wielce osłabioną.
— Ależ, mój doktorze — wykrzyknął Chanteau — ty jej nie znasz! Ona jest jak stal. Zanim trzy dni upłynie, zobaczysz jak się będzie po domu krzątała.
I w żaden sposób stary zrozumieć nie chciał, potrzebując jak najgłębiej wierzyć w zdrowie swojej żony. Doktór, nie chcąc mu brutalnie powiedzieć jak się rzeczy mają — musiał milczeć. Zresztą było to wszystko jedno można było jeszcze poczekać. Podagra na szczęście pozostawiała go w pokoju relatywnym, bez zbytnich bólów, nogi tylko coraz bardziej były bezwładne tak dalece, iż go było potrzeba przenosić z łóżka na fotel.
— Gdyby nie te przeklęte nogi — mówił — poszedłbym przynajmniej na górę ją odwiedzić.
— Nie myśl o tem, mój kochany panie — rzekł ksiądz Horteur, który ze swej strony myślał o tem jakby swój obowiązek religijny spełnić. — Każdy swój krzyż dźwigać musi.. Wszystko jest w ręku Boga...
Spostrzegł się jednak, że te sło’a zamiast ulgę przynieść staremu, nudziły, a nawet niepokoiły go trochę. To też jako poczciwy człowiek, zaprzestał swych szablonowych pocieszeń i zaproponował rozrywkę bardziej realną.
— Może zagramy partyjkę! To panu w głowie rozjaśni trochę.
I wziął sam warcabnicę ze szafy. Chanteau zachwycony, uścisnął z roztargnieniem rękę doktora, który odjeżdżał. Już ksiądz ze starym podagrykiem zatopili się w grze, zapominając o świecie całym, gdy Minuszka zapewne zdenerwowana długiem patrzeniem na kulkę z papieru leżącą jej przed samym nosem, zerwała się nagle, uderzeniem łapki podrzuciła kulkę i gonić ją poczęła w szalonych podskokach po całym pokoju.
— A to djabelska kapryśnica! — krzyknął Chanteau, któremu to przeszkodziło. — Nie chciała się bawić ze mną przed godziną, a oto teraz bawi się sama i nam tylko przeszkadza!
— Daj jej pan pokój — rzekł ksiądz pełen łagodności! wspaniałomyślności — koty się bawią dla swojej a nie dla naszej przyjemności.
Gdy powracając z pokoju starego, doktór Cazenove przechodził znowu przez kuchnię, wzruszony mocno został widokiem Lazara, siedzącego ciągle na tem samem krześle. Nie mówiąc ani słowa, porwał go w objęcia i po ojcowsku pocałował w czoło. Właśnie Weronika wracała z góry, pędząc przed sobą Maćka. Włóczył on się ciągle po schodach z dołu na górę i z góry na dół, sapiąc bezustannie, a sapanie to przypominało jakiś przytłumiony świst, podobny do ptasiego jęku. Jak tylko spostrzega otwarte drzwi pokoju chorej, wbiegał tam i siadając naprzeciwko łóżka, świstał tak ciągle, a monotonność tego odgłosu roztrajała nerwy wszystkich.
— Pójdziesz, ty stary! — mruczała służąca. — Twoje świstanie jej nie pomoże.
Potem zobaczywszy Lazara, dodała:
— Wyprowadź go pan gdzie, to i panu dobrze zrobi nam kłopotu umniejszy.
Mówiła to z rozkazu Paulinki, która jej zaleciła wyprawić Lazara z domu i zmusić go do dłuższej przechadzki. Ale młody człowiek odmawiał, na nogach tylko z trudnością mógł się utrzymać. Jednakże pies, jakby rozumiał co się mówi, usiadł przed nim i zaczął żałośnie skomleć.
— Biedne psisko i on już jest stary, nie wiele mu się należy — rzekł doktór.
— A jużci, toć ma czternaście lat — odpowiedziała Weronika, — a pomimo to szalony lata za myszami... Patrzcie państwo, ma nos zadrapany i oczy czerwone, musiał poczuć mysz pod kamieniem przeszłej nocy i całą noc oka nie zmrużył, kuchnię mi do góry nogami nosem przewrócił... Taki duży pies za takiem małem zwierzątkiem się ugania, nie śmieszneż to... Zresztą nie koniecznie ma to być mysz, aby to było małe i aby piszczało, to jemu wszystko jedno: jednodniowe cielę, dzieci Minuszki, to go wszystko tak rozgrzewa, że ani żre, ani śpi! Czasami godzinami całemi ze łbem na ziemi dmucha pod jakiś mebel... teraz zresztą, prawdę powiedziawszy, czuje niezwykłe rzeczy w domu...
Zamilkła, widząc łzy, płynące po twarzy Lazara.
— Idź się przejść, idź na powietrze moje dziecko — zaczął znowu doktór. — Tutaj nie jesteś potrzebny, a to ci dobrze zrobi.
Lazar nareszcie podniósł się z trudem.
— Cóż robić — rzekł — chodź Maćku poczciwy!
Wsadziwszy doktora do powoziku, poszedł dalej i psem wzdłuż wybrzeża. Od czasu do czasu musiał się zatrzymywać i czekać na Maćka, który wistocie starzał się bardzo, tylna cześć jego ciała była jakby sparaliżowaną, tylne nogi ledwie powłóczył za sobą. Nie wygrzebywał już dołów w sadzie i jeżeli mu się kiedy zdarzyło puścić się w pogoń za swoim ogonem, prędko dostawał zawrotu głowy i padał. Męczył się bardzo prędko. Gdy czasem rzucił się do wody, wracał zaraz, kładł się i chrapał, po godzinie chodzenia ruszyć się już nie mógł, na wybrzeżu szedł oparty prawie o nogi swego pana.
Lazar stał przez chwilę nieruchomie i przypatrywał się statkowi rybackiemu z Port-en-Bessin, którego szary żagiel muskał wodę jak skrzydła mewy. Potem poszedł dalej... Matka jego umierał... myśl ta krążyła w nim i pulsowała wraz z krwią. Gdy przestawał rozmyślać nad tem, myśl sama wracała z nową gwałtownością i wstrząsała nim całym. Była to jakby coraz nowa niespodzianka, myśl, do której przyzwyczaić się nie mógł, coś, co go całego wprawiało w odrętwienie i osłupienie, i nie pozostawiało miejsca na inne wrażenia. Chwilami nawet myśl ta traciła jasność i wyraźność swoją, dusiła go jakby zmora jakaś nieokreślona, w której pewną tylko była obawa nadchodzącego groźnego nieszczęścia. Na minuty całe, wszystko co go otaczało, niknęło mu z oczów; potem, gdy po chwili spostrzegał znowu piasek, trawy morskie, w dali morze, ten horyzont olbrzymi, dziwił się i rozglądać się musiał dla rozpoznania, gdzie się znajduje. Czyż to być może iżby to były te same miejsca, które tylekroć przebiegał!? Znaczenie i, jeżeli tak się wyrazić można, sens rzeczy wszystkich, zdawał mu się zmienionym, nigdy mu się one w tych kształtach i kolorach nie przedstawiały. Matka umierał... i szedł dalej i dalej, jakby chciał uciec przed tą jedną myślą, która mu w uszach szumiała.
Nagle posłyszał za sobą jakiś ciężki oddech i chrapanie, obejrzał się i zobaczył psa z wywieszonym ozorem, wlokącego się już bez sił prawie. Zaczął do niego mówić głośno:
— Już nie możesz iść, poczciwy Maćku! No to już wrócimy do domu! Dobrze!... Nic nie pomaga... człowiek się niby rozrywa, a myśli wciąż o tem samem!...
Wieczorem jadano pospiesznie. Lazar, którego ścieśniony żołądek znosił zaledwie kilka kęsów chleba, wstawał pierwszy od stołu i biegł do swego pokoju, dając ojcu za pretekst jakąś pilną robotę. Przechodząc wstępował do matki, gdzie zmuszał się do zostawania kilku minut przed pocałowaniem jej i życzeniem dobrej nocy. Ona zresztą zapominała o nim zupełnie i nie troszczyła się wcale, co się z nim dzieje przez dzień cały. Gdy się pochylaj nad nią, podawała mu policzek, zdając się uważać za bardzo naturalne to pobieżne dobranoc, pochłonięta cała z każdą godziną więcej w instynktownym egoizmie ostatnich chwil życia. On uciekał; Paulinka umyślnie skracała jego wizyty, znajdując zawsze jakiś pretekst do oddalenia go.
Ale przyszedłszy do siebie, do wielkiego pokoju na drugiem piętrze, Lazar w tem większą wpadał rozpacz. Szczególniej trudną do przebycia i przytępiającą jego umysł była noc, brał ze sobą po kilka świec, gdyż nie mógł siedzieć po ciemku, zapalał je jedną po drugiej, aż do rana, przejęty obawą ciemności. Kiedy się kładł, napróżno usiłował czytać, jedynie tylko zajmowały go dawne jego książki medyczne, lecz i te w końcu odtrącał od siebie, strachem go bowiem przejmowały. Wówczas leżał nawznak z oczyma otwartemi, jedynego tylko doznając wrażenia: że tuż przy nim za ścianą dzieje się coś strasznego, coś co go przygnębia i zabija. Uszy miał przepełnione odgłosem oddechu swojej matki, tego oddechu, który stał się tak ciężkim; oddechu, który rozlegał się po całym domu, a wskutek dźwięczności klatki schodowej stawał się u niej tak silnym, że Lazar schody owe pędem przebiegał, chcąc uciec ód niego. Zdawało mu się, że go oddech ten na łóżku przewraca, a chwilowe cisze przerażały go jeszcze bardziej, biegł boso do sieni i podsłuchiwał, przechylając się przez poręcz. Na dole Paulinka i Weronika, które czuwały razem, zostawiały drzwi otwarte dla odświeżania powietrza w pokoju. Zaglądający więc Lazar dostrzegał o piętro niżej kwadracik światła, które lampka nocna na korytarz rzucała, i odnajdywał tu na chwilę zgubiony oddech ów ciężki, głośny, ginący w ciemnościach. Wracał więc do swego pokoju, kładł się znów ha łóżko i zostawiał swoje drzwi otwarte, potrzebował bowiem słyszeć to chrapanie i ono tylko w końcu nad ranem na pół uśpić go zdołało.
Jak w epoce choroby kuzynki, przestał obawiać się śmierci. Matka miała umrzeć, wszystko miało umrzeć i on zapadał w to zniszczenie życia, bez żadnego innego uczucia, jak tylko głuchą rozpacz nad bezsilnością swoją i niemożnością zmienienia czegokolwiek w biegu rzeczy.
Nazajutrz rozpoczęło się konanie pani Chanteau, konanie gadatliwe, które trwało dobę całą. Uspokoiła się, obawa trucizny nie doprowadzała jej już do szału i, nie zatrzymując się, ciągle mówiła, jakby sama do siebie, wyraźnie i czysto, zdaniami szybkiemi bez końca, nie podnosząc głowy z poduszki. Nie była to rozmowa, nie zwracała się do nikogo, zdawało się, jakby w rozstroju całej maszyny, mózg spieszył się wypełnić to, co jeszcze ma do zrobienia. Jak w psującym się zegarze waga szybko spadająca, tak ten potok słów pospiesznie wymawianych zdawał się być ostatnim wysiłkiem inteligencji dobiegającej swego kresu. Tak przebiegała całą przeszłość, nie przychodził jej na usta ani jeden wyraz teraźniejszości o mężu, o synu. o siostrzenicy, o domku tym w Bonne ville, gdzie duma jej przez dziesięć lat cierpiała. Była jeszcze panną de la Vigniere i dawała lekcje na bilety w domach dystyngowanych w Caen; wymawiała familjnie nazwiska, których ani Paulinka, ani Weronika nigdy nie słyszały; opowiadała długie jakieś historje bez związku nie trzymające się siebie i rozmaite wypadki, których szczegółów nie pamiętała nawet służąca, tak dawna je towarzyszka. Jak te skrytki w biurkach z których wyrzucają się czasami zżółkłe dawne listy, tak głowa jej wypróżniała się z wspomnień młodości przed skonaniem.
Paulinka mimo całej swej odwagi, drżała wobec tej mimowolnej spowiedzi, która wydobywała się z ust konającej, jakby pod naciskiem zbliżającej się śmierci. Teraz już nie odgłosem oddechu, ale tą przerażającą gadaniną dom cały był przepełniony. Lazar, gdy przechodził przez korytarz chwytał pojedyńcze zdania. Zastanawiał się nad niemi, a nie widząc w nich sensu, przerażał się, jakby słyszał jakąś historję nieznaną, którą matka jego z drugiej strony grobu opowiada, już jakimś ludziom niewidzialnym.
Gdy doktór Cazenove przyjechał, zastał pana Chanteau i księdza Horteur grających w warcaby. Możnaby było mniemać, że nie ruszyli się z miejsca i że prowadzą dalej grę wczoraj rozpoczętą. Siedząca przy nich na tylnych łapkach Minuszka, zdawała się być zagłębioną w stujdjach nad warcabnicą. Proboszcz przyszedł od samego rana pełnić obowiązki pocieszyciela. Paulinka teraz już nie uważała za potrzebne stawiać przeszkód wejściu księdza po pokoju i po wizycie doktora, proboszcz wstał od gry razem z nim poszedł na górę, mówiąc przy wejściu, że jako przyjaciel i sąsiad, przyszedł dowiedzieć się o stanie jej zdrowia.
Pani Chanteau poznała ich jeszcze, chciała aby ją podniesiono na poduszki i zaczęła rozmowę jak dama przyjmująca gości. Zdawała się być przytomną i uśmichała się.
— Kochany pan doktór jest pewno ze mnie bardzo zadowolony, nieprawdaż? — mówiła, a zwracając się do księdza, zaczęła grzecznie wypytywać go o stan jego zdrowia.
Proboszcz, który szedł na górę z myślą spełnienia obowiązków księdza, nie śmiał ust nawet otworzyć, smutnie zdziwiony tą gadatliwą agonią. Zresztą Paulinka sama nie byłaby mu pozwoliła rozpocząć rozmowy, chorą przestraszyć mogącej. Sama miała tyle sił, że potrafiła udawać wesołość pełną ufności. Gdy odchodzili, wyprowadziła ich do sieni, gdzie doktór dał jej po cichu instrukcje na ostatnie chwile. Wyrazy: szybki rozkład ciała, fenol, powracały w zaleceniach doktora, a z pokoju słychać było jeszcze ciągłe gadanie, niewyczerpany potok słow konającej.
— Więc pan sądzi, panie doktorze, że nie dożyje do wieczora? — zapytała młoda dziewczyna.
— Może pociągnie do jutra — odpowiedział Cazenove — ale nie podnoś jej już, mogłaby ci skonać na ręku, zresztą powrócę jeszcze wieczorem.
Umówiono się, że ksiądz Horteur pozostanie z panem Chanteau i będzie się starał przygotować go do katastrofy. Weronika na progu pokoju słuchała tych układów i rozporządzeń, z wyrazem osłupienia na twarzy. Po chwili, gdy nareszcie uwierzyła w możliwość śmierci swojej pani, nie odezwała się ani jednym wyrazem, pielęgnując ją z przywiązaniem i pracowitością bydlęcia pociągowego.
W jednej chwili wszyscy umilkli, gdyż na schodach usłyszeli kroki Lazara, włóczącego się po domu i niemającego siły dosyć, aby być obecnym przy wizytach doktora i poznać dokładnie rozmiary niebezpieczeństwa. To nagłe milczenie, jakiem go przyjęto, objaśniło go dostatecznie, zbladł bardzo.
— Mój chłopcze kochany — rzekł doktór — może pojedziesz ze mną. Zjadłbyś ze mną śniadanie i wrócilibyśmy razem wieczorem.
Młody człowiek pobladł jeszcze bardziej.
— Nie, dziękuję — szepnął — nie myślę oddalać się z domu.
W tej chwili Lazar czekał z piersią bólem ściśnioną, zdawało mu się, jakby pas żelazny ściskał mu boki. Dzień wydawał mu się wiecznością, a jednak upływał, choć biedny nie wiedział na czem przechodziły godziny. Nigdy później przypomnieć sobie nie mógł, co robił wchodząc na górę, schodząc na dół, patrząc na morze, którego wieczne kołysanie się oszołomiało go do reszty. Niczem niewstrzymany bieg minut, chwilami w umyśle jego zmaterjalizowywał się, widział w myśli ruch ciągły granitowego bloku zamiatającego bezdenną przepaść. Potem wpadał w rozpacz, chciałby był żeby się już wszystko skończyło i żeby mógł wiecznie spocząć po tem strasznem wyczekiwaniu. Około godziny czwartej, gdy raz jeszcze szedł bezmyślnie po schodach na górę do swego pokoju, nagle jakby popchnięty został do pokoju matki; chciał widzieć, czuł potrzebę ucałowania jej raz jeszcze, gdy się pochylił nad nią, ona nie przerwała potoku bezsensownych zdań, nie podała już policzka tym ruchem zmęczonym, jak to robiła zwykle od początku choroby. Może nie widziała go nawet. Ta twarz zielonkawa, te wargi już czarne, to już nie była jego matka.
— Wyjdź stąd... idź sobie... wyjdź gdzie z domu... — mcwila Paulinka łagodnie. — Zaręczam ci, że godzina jeszcze nie nadeszła.
I zamiast iść na górę, Lazar uciekł. Wybiegł, unosząc w sobie obraz tej twarzy zbolałej, której już nie poznawał. Paulinka skłamała, mówił sobie, godzina nadeszła, ale dusił się, potrzebował przestrzeni i biegł jak szalony. Ten pocałunek był ostatni. Myśl, że nie zobaczy matki już nigdy, nigdy, wstrząsała nim gwałtownie. Zdawało mu się, że ktoś go ściga i obejrzał się, a gdy poznał Maćka, który na swych niepewnych nogach dążył za nim, wpadł w wściekłość i bez żadnej racji chwytał kamienie i rzucał niemi, krzycząc i wymyślając psu i odpędzając go do domu. Maciek zdziwiony tem dziwnem przyjęciem cofał się trochę i wracał i patrzył na niego wzrokiem łagodnym, w którym błyszczało coś jakby łzy. Lazar nie był w stanie odpędzić tego zwierzęcia, które choć z daleka towarzyszyć mu chciało, jakby czuwając nad jego rozpaczą. Morze niezmierzone gniewało go także; zawrócił w pole, szukał ścieżek zarosłych, kącików zapomnianych, chciał być sam przez nikogo nie widziany. Włóczył się tak do nocy, przechodząc przez pola zorane, skacząc przez ploty i rowy. Nareszcie zwrócił się ku domowi zmęczony, gdy w tem widok, jaki ujrzał przed sobą, przesądny strach w nim obudził, była to na skraju pustej drogi wysoka topola odosobniona i czarna, z poza której jakby żółty płomień wychylało się światło wschodzącego księżyca. Można to było wziąść za olbrzymią gromnicę palącą się w zmierzchu u wezgłowia jakiejś wielkiej zmarłej, leżącej w poprzek przez pola.
— Maciek, śpieszmy się! chodź — krzyknął drżącym głosem.
— Wracał biegnąc tak samo jak wyszedł. Pies ośmielił zbliżyć się do niego i lizał go po rękach.
Mimo to, że noc już zapadła, w kuchni nie było jeszcze światła. Duża ta izba była ciemna i pusta, na suficie tylko w jednem miejscu igrał odbłysk czerwony od jednego z ognisk kuchni, w którem żarzyły się węgle. Ciemności te, nowym przestrachem przejęty Lazara; nie miał odwagi iść dalej i stał tak bez myśli wpośród całego nieładu garnków i ścierek, słuchając różnych głosów rozlegających się po domu. Tuż obok słyszał suchy i krótki kaszel ojca swego i stłumiony a ciągły głos rozmawiającego z nim księdza Horteur. Najbardziej pożerało go to, iż na schodach słyszał kroki pośpieszne, szeptania i tam wyżej na piętrzę szmer jakiś ciągły, jak gdyby przytłumiony, hałas jakiejś pracy pospiesznej. Nie śmiał rozumieć, czyżby już wszystko się skończyło? Stał nieruchomie, nie mając odwagi iść na górę dowiedzieć się co jest rzeczywiście, gdy zobaczył schodzącą Weroniką: zbiegła, zapaliła świecę i pędem zawróciła na górą z takim pośpiechem, że nietylko nie wyrzekła do niego ani słowa, ale nawet nie spojrzała na nieco. Kuchnia oświetlona na jedną chwile, zapadła znowu w ciemności. Na górze bieganina ustawała. Jeszcze raz zobaczył służącą, która zbiegła po garnek czy miskę, równie jak poprzednio milcząca i nic dokoła siebie niewidząca. Lazar nie wątpił już, wszystko było skończone. Wtedy nie mogąc już utrzymać się na nogach, usiadł na rogu stołu i czekał wśród tych ciemności, nie wiedząc na co czekał, a w uszach szumiało mu od tej wielkiej ciszy, która nagie w domu całym zapanowała.
W pokoju na pierwszem piętrzę, konanie trwało od dwóch godzin, straszne, okrutne, przejmujące grozą Paulinką i Weroniką. Obawa trucizny wróciła w ostatniej chwili; pani Chanteau zrywała się ciągle, mówiąc szybko i wpadając stopniowo w szał. Chciała wyskoczyć z łóżka i uciekać z domu, w którym ją chciano zamordować. — Młoda dziewczyna i służąca, całych sił swoich musiały użyć aby ją zatrzymać.
— Puśćcie mnie... bo mnie tu zabiją... Muszą jechać... natychmiast... wyjeżdżam natychmiast...
Weronika starała się ją uspokoić.
— Pani, ależ pani, niechże pani spojrzy na nas... Przecież pani nie sądzi, żebyśmy były zdolne, zrobić jej co złego.
Chora wycieńczona odpoczywała chwilą, zdawała się szukać czegoś po pokoju oczyma zamglonemi, które zapewne już nic nie widziały. Potem zaczęła znowu:
— Zamknijcie biurko... to tam w szufladzie... Słyszycie, już idzie po schodach... Ach! ja się boją... mówię wam, że ją słyszę! Nie dawajcie jej klucza!... Puszczajcie mnie, pojadę natychmiast... natychmiast...
I rzucała się na poduszkach, a Paulinka podtrzymywała ją.
— Ciociu, tu niema nikogo, tylko my.
— Nie!... nie... nie chcę! Słuchajcie... oto ona!... O Boże! umieram! Łajdaczka zmusiła mnie wypić wszystko... Umieram!... umieram!...
Zęby jej szczękały, głowę kryła w objęciach swojej siostrzenicy, której nie poznawała. Paulinka tuliła ją do swego zbolałego serca, nie starając się już pokonać strasznego podejrzenia i zgadzając się z myślą, że ją ona do grobu uniesie. Nie mogła zrobić nic więcej, jak tylko być obecną aż do końca temu rozkładowi moralnemu, który się skończył niepojętą trwogą. Ale czas już było, żeby ten obowiązek się skończył, gdyż czuła, że opuszczają ją siły moralne do zniesienia tego wszystkiego.
Na szczęście Weronika czuwała. Wyciągnęła ona ręce szepcząc:
— Ostrożnie panienko!
Była to ostatnia chwila. Pani Chanteau nagłym wysiłkiem zdołała wyrzucić z łóżka swe opuchłe nogi i gdyby nie pomoc Weroniki, byłaby padła na ziemię. Obłęd ją ogarnął, wydawała już tylko krzyki bez wyrazów, zacisnęła pięści jakby do walki, zdawało się jakby się broniła przeciw jakiemuś widmu, które ją za gardło ściska. W tej ostatniej minucie, musiała widzieć śmierć swoją, gdyż otworzyła jeszcze raz oczy, już znów jasne i widzące szeroko, rozwarte przez grozę. W strasznem cierpieniu podniosła na jedną sekundę ręce do piersi. Potem padła na poduszki i w jednej chwili twarz jej zczerniała. Już nie żyła.
Głęboka zapanowała cisza. Paulinka już ledwie na nogach utrzymać się mogąca, zamknęła jej oczy. Był to kres sił jej, kres, do którego dotrwać postanowiła. Gdy nareszcie opuściła pokój, zostawiając na straży z Weroniką żonę Proczana, po którą posłała po ostatniej wizycie doktora — omało nie zemdlała w sieni i musiała usiąść na schodach, nie czuła bowiem w sobie dosyć odwagi, aby zawiadomić o śmierci, Lazara i starego Chanteau. Zdawało się jej, że ściany dokoła niej się obracają. Kilka minut tak upłynęło, nareszcie trzymając się poręczy zeszła na dół. Stanąwszy w sieni, usłyszała w sali jadalnej wychodzący głos księdza Horteur i wolała wejść do kuchni. Ale tu spostrzegła Lazara, którego czarna sylwetka rysowała się na czerwonym odbłyskiem z komina oświetlonej ścianie. Nie mówiąc ani słowa, postąpiła ku niemu i rozwarła ramiona. Zrozumiał i padł głową na ramię dziewczyny, a ona długo i serdecznie uścisnęła go. Potem pocałowali się. Ona płakała po cichu, on zaś nie mógł znaleźć ani jednej łzy, dusiły go one, oddychać nie mógł. Puściła go z objęć i wymówiła pierwsze lepsze zdanie, jakie jej się na ustach znalazło.
— Dlaczego siedzisz tak po ciemku?
Zrobił gest jakby chciał odpowiedzieć, iż w cierpieniu swem nie potrzebuje światła.
— Trzeba zapalić świecę — rzekła znowu.
Lazar padł znowu na to samo krzesło, nie mogąc ustać na nogach. Maciek bardzo niespokojny wybiegł na podwórze, wciągając nozdrzami wilgotne powietrze nocy.
Powrócił i przypatrywał się im obojgu po kolei i nareszcie położył łeb na kolanie swego pana i tak stał nieruchomie, jakby go pytał, patrząc mu oko w oko. Lazar wobec tego wzroku psa drżeć począł. Nagle łzy wytrysnęły mu z oczów, wybuchnął głośnym płaczem, rękami objąwszy głowę tego poczciwego zwierzęcia domowego, które matka jego kochała od lat czternastu. Przerywane i niezrozumiałe wymawiał wyrazy.
— Ach! poczciwy stary, biedny Maćku. Już jej więcej nie zobaczymy...
Paulinka, pomimo oszołomienia swego, znałazła nakoniec świecę i zapaliła ją. Nie potrzebowała pocieszać go, kontenta już, że widzi jego łzy. Pozostawał jej jeszcze jeden smutny obowiązek do spełnienia: zawiadomić wuja. Ale właśnie wtedy, gdy się już decydowała wejść do sali jadalnej, gdzie Weronika zaniosła lampę o zmierzchu, ksiądz Horteur, zapomocą długich frazesów ostrożnych — jak to księża mają zwyczaj, doprowadził starego do pojęcia, iż żona jego jest bez nadziei, i że życie jej zaledwie na godziny jest policzone. To też, gdy starzec ujrzał wchodzącą siostrzenicą, z twarzą zmienioną, oczyma czerwonemi, odrazu zrozumiał, że to już koniec. Nie potrzebowała nic więcej mówić.
— Mój Boże! — zawołał — niczegobym więcej nie pragnął, jak choć raz jeszcze zobaczyć ją żyjącą: Ach! te podłe nogi, te nikczemne nogi.
Na tyle tylko się zdobył. Płakał łzami szybko schnącemi, wzdychał słabo i krótko jak chory, a potem wracał znów do swoich nóg, wymyślał im w końcu żałował sam siebie, jakby się obawiał zbliżającego się nowego ataku podagry. Przez chwilę myślano nad tem, czyby nie można było zanieść go na pierwsze piętro, aby mógł przynajmniej pożegnać zmarłą; później zaniechano tej myśli, raz dla trudności jej wykonania, powtóre dlatego, iż uważano za niepotrzebne wzruszać go tą pośmiertną wizytą, której się już zresztą nie domagał. Został więc w sali jadalnej przed warcabami rozrzuconemi na warcabnicy i odepchniętemi na drugi koniec stołu, nie wiedząc co zrobić ze swemi rękami podagrycznemi i nie mając — jak mówił — na tyle nawet głowy, aby mógł przeczytać i zrozumieć swój dziennik. Gdy go położono do łóżka, wspomnienia dawniejsze przyszły zapewne, gdyż płakał długo.
Potem minęły dwie długie noce i dzień bez końca godziny straszne, w ciągu których śmierć mieszka pod dachem. Cazenove nie przybył nawet dla skonstatowania śmierci, setny raz zdziwiony tak szybkim rozwojem choroby i tak nagłą katastrofą. Lazar, który pierwszej nocy nie położył się wcale, pisał do białego dnia listy zawiadamiające do dalszych krewnych. Zwłoki miały być przewiezione do Caen i złożone na cmentarzu w grobie familijnym. Doktór wziął na siebie obowiązek załatwienia tamże wszelkich formalności; jedna tylko z nich była nadzwyczaj przykra i bolesna. Chanteau, jako mer Bonnevilie a zatem i urzędnik stanu cywilnego, musiał przyjąć i wciągać do ksiąg akt zejścia swojej żony. Paulinka, która nie miała przyzwoitej sukni czarnej, zajmowała się przygotowaniem jej sobie z dawnej spódnicy i szala czarnego wełnianego, z którego wykonała sobie stanik. Pierwsza noc i dzień następny minęły wśród tych zajęć gorączkowych, ale szczególniej ciągnęła się noc druga w bolesnem dnia oczekiwaniu, skończyć się nie mogąca. Nikt nie mógł spać, drzwi stały otworem, zapomniane świece paliły się na schodach i w pokojach. Przykry zapach fenola wnikał do najodleglejszych zakątków domu. Wszyscy byli złamani boleścią, zgorączkowani, patrzyli oczyma zamglonemi, mówić nie mogli i czuć było między niemi głuchą potrzebę jakąś, jakby pochwycenia uciekającego życia.
Nakoniec, nazajutrz o dziesiątej rano, po drugiej stronie drogi jęknęły dzwony. Przez wzgląd na księdza Horteur, który tyle przyjaźni i życzliwości w tych trudnych chwilach okazał, postanowiono ceremonję religijną odprawić w Bonneville, przed wysłaniem zwłok do Caen. Jak tylko usłyszał dzwony Chanteau, niezmiernie wzruszony zaczął się rzucać na swoim fotelu.
— Chcę ją przynajmniej widzieć odchodzącą — zawołał. Ach! nikczemne nogi, to dopiero nieszczęście mieć nogi takie podle!
Napróżno chciano oszczędzić mu tego bolesnego widoku. Jęk dzwonów stawał się coraz głośniejszym, stary gniewał się i krzyczał.
— Zatoczcie mnie z fotelem do sieni! Słyszę, że ją znoszą... Prędzej! spieszcie się!... Chcę widzieć... chcę ją widzieć!...
Paulinka i Lazar w grubej żałobie już ubrani, musieli mu być posłuszni. Jedno z prawej strony, drugie z lewej popychając, wywieźli starego do stóp schodów. Wistocie czterech ludzi znosiło zwłoki, upadając pod ich ciężarem. Gdy ukazała się trumna błyszcząca politurą jak nowy mebel, świecąca metalowemi antabami z blachą miedzianą i świeżym na niej napisem, Chanteau instynktownie zrobił wysiłek chcąc powstać, ale ołowiane jego nogi nie pozwalały na to i został jakby przykuty do fotelu, drżąc tylko tak silnie na całem ciele, że szczęki wydawały cichy szelest, jak gdyby coś mówił sam do siebie. Wązkie schody utrudniały zniesienie trumny, stary patrzył więc jak się powoli zbliżała żółta paka, potem gdy już była tuż przy nim. pochylił się, aby zobaczyć co było napisane na blasze. Teraz sień była już szerszo, ludzie prędzej ruszyli ku noszom stojącym u stóp schodków przedsionka, a on patrzył ciągle, patrzył na oddalającą się przeszłość swoją, lat czterdzieści swego życia, rzeczy dawne, dobre i złe, wszystko czego niewypowiedzianie żałował, tak jak się żałuje minionej młodości. Za fotelem Paulinka i Lazar stali płacząc.
— Nie!... nie!... dajcie pokój — wołał gdy go chcieli odwieźć napowrót do sali jadalnej. Idźcie sobie — chcę widzieć!...
Złożono trumnę na noszach; inni ludzie je ponieśii. Pochód żałobny organizował się na podwórzu przepełnionem ludźmi z okolicy. Maciek zamknięty od rana, wył pode drzwiami wozowni, a wycie to rozlegało się wśród głębokiej ciszy. Minuszka tymczasem, siedząc na oknie w kuchni, ciekawie przyglądała się tym wszystkim ludziom i tej pace, którą wynoszono. Gdy długo jakoś nie ruszano z miejsca, znudzona kotka przystąpiła do swej zwykłej toalety i zaczęła sobie lizać sierść na brzuchu.
— A ty nie idziesz? — zapytał Chanteau Weroniki, którą spostrzegł stojącą przy sobie.
— Nie panie — odpowiedziała służąca, bardzo blada. — Panienka mi kazała zostać przy panu.
Dzwony kościoła biły ciągle, trumnę wynoszono za bramę, a tuż za nią w pełnem słońcu szli Lazar i Paulinka, oboje w grubej żałobie. A w otwartych drzwiach sieni w fotelu swym siedział stary, niedołężny Chanteau i patrzył za odchodzącemi.