Brak odpowiedniego argumentu w szablonie!

<<< Dane tekstu >>>
Autor Urke-Nachalnik
Tytuł Rozpruwacze
Wydawca Wydawnictwo M. Fruchtmana
Data wyd. 1938
Druk P. Brzeziński
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


ROZDZIAŁ IV.

W wielkim odrapanym gmachu w śródmieściu Warszawy, mieściło się „sysknoje otdelenie“ Przy wejściu do okratowanego gmachu czuwał posterunkowy. Auto policyjne przepełnione ludźmi, zatrzymało się, by tu zostawić ładunek.
Rosyjscy „tajniacy“ czuwali, aby ptaszek nie wyfrunął z klatki. Polowanie tej nocy było bardzo obfite. Agenci z zadowolonymi „twarzyczkami“ wyprowadzili z samochodu, aresztowanych parami, które następnie kolejno kroczyły po schodach na górę. Tam wszystkich wpakowano do ciasnego, okratowanego pokoju.
Byli tu starzy weterani kunsztu złodziejskiego, na czołach których zbrodnia już dawno wyryła swoje piętno; nie brakło „koników“, którzy dopiero kształciły się w fachu. Najróżnorodniejsze typy przestępcze, jakby z „żurnalu mód“ wycięte, oraz ludzie w łachmanach. Wszyscy trzymali się jednak kupy, szepcząc tajemniczo między sobą.
Widać było, że nie byli sobie obcy; znali się z więzienia, gdzie jeden drugiemu udzielał „fachowych“ rad, by udoskonalić edukację; znali się też z wolności, kiedy po społu walczyli o egzystencję złodziejską.
Co chwila przybywały świeże transporty, które wciskano przez wąskie drzwiczki, nie pytając, czy znajdzie się dla gości miejsce.
Policjanci przechadzali się po szerokim korytarzu, rozmawiając o wynikach obławy; każdy wychwalał swój spryt, przedsiębiorczość i energię.
Aresztowani kolejno zostali wprowadzeni do „strasznego“ pokoju, gdzie mieściła się mapa przestępców — archiwum daktyloskopijne odcisków palców i fotografii.. Biada temu, który uwiecznił tu już kiedyś swój „cyferblatt“ i „pacyki“.
Większość gości, wprowadzonych do tego przybytku wiedzy, powędrowała wprost do „ula“; szczęściarze zostali natychmiast zwolnieni.
Gdy pokój się nieco opróżnił, komisarz w towarzystwie wyższych urzędników policyjnych odwiedził pozostałych aresztowanych.
Zmierzył każdego z osobna badawczym wzrokiem i uśmiechał się przyjaźnie do wszystkich, przygadując życzliwie.
Aresztowani odsunęli się z respektem pod ścianę, jakby nie chcieli być spostrzeżeni… Nagle oko komisarza zatrzymało się na jakiejś kobiecie.
— Znowu u nas?
— Przyszłam w odwiedziny, bo się stęskniłam, — odparła cynicznie.
— My także, — odrzekł komisarz i zwrócił wzrok w inną stronę.
— I ty tutaj?
— Nie moja wina. Sam tu nie przyszedłem.
— Naturalnie, — uśmiechnął się życzliwie komisarz. — Najwyższy już czas, abyś się wziął do innego fachu.
— Czyż ja tego nie pragnę? — odparł smutno zagadnięty. — Nie dają „zabastować“.
— Kto? — zainteresował się komisarz.
— Frajery, psia ich mać.
— No, no... pogroził mu palcem Jeden z agentów, aby nie wyrażał się tak w obecności komisarza.
— A co ci robią frajery? — uśmiechnął się komisarz.
— Jak to co? Prześladują nas na każdym kroku. Wytykają palcami: tu idzie złodziej... Złodzieje!... Przecież minęło przeszło cztery miesiące, jak trzymam ręce w kieszeni.
Komisarz poklepał go żartobliwie po ramieniu.
— A w czyjej kieszeni? zapytał.
— We własnej kieszeni? — panie komisarzu.
— O, to długo.
— Jak na mnie to nawet i za długo. — roześmiał się.
— Można wiedzieć, czym się trudnisz teraz? zagadnął go jeden z agentów.
— Handluję.
— Czym?
— To zależy. Jak jest pogoda, chodzę po podwórkach i pokazuję sztuki.
Wszyscy obecni roześmieli się na głos.
— Znany te twoje sztuki, — wyrzucił agent.
— Mówiłem, że nie kradnę, to nie kradnę. Akrobatyczne sztuki też potrafię robić.
Nie namyślając się długo fiknął koziołka i począł na rękach chodzić po pokoju.
— Dosyć! — zawołał komisarz. — Możliwe, że młwisz prawdę, gdy nawinie się jakaś robótka, na pewno jej nie odrzucisz. Nie dlatego, że jesteś złodziejem, tylko tak sobie, żeby nie zapomnieć, fachu“...
— Człowiek nie jest przecież świnią, odparł za trzymany cynicznie, ale dzisiaj doprawdy jestem niewinny. Wstąpiłem na Smoczą do znajomego i obława mnie „wychlała“.
— Będziesz wolny, rzekł komisarz — nie ciebie szukamy.
— A wy skąd tutaj, — zagadnął starszego eleganckiego jegomościa. — O ile się nie mylę, mamy ze sobą stare porachunki.
— Nie wiem o niczym, panie Komisarzu, — odrzekł ze zdziwieniem — napewno był ktoś do mnie podobny. To rzekłszy, uśmiechnął się blado.
— Za to ja mam dobrą pamięć. Pamiętam jeszcze włamanie na Placu Teatralnym. Jeżeli się nie mylę, było to przed dziesięcioma laty, nie?
— Pan komisarz ma doskonałą pamięć — spochlebił mu starszy jegomość, — jednak myślę, że nie warto odgrzebywać nieboszczyków.
— Zobaczymy się jeszcze, — odparł komisarz, obrzucając taksującym spojrzeniem aresztowanych.
— Nie o tych myślałem — odezwał się na odchodnym do swoich pomocników. — Nie ma między nimi ani jednego lepszego. Hołota... Nie spocznę, zanim nie wykryję mordercy policjanta.
Zamyślony wszedł komisarz do swego gabinetu. Dłuższy czas siedział bez ruchu w fotelu, zatopiony w myślach.
Agenci patrzyli z szacunkiem na zwierzchnika, żaden nie śmiał nawet głośno odetchnąć. Wszyscy ufni byli w jego energię i przedsiębiorczość. Wierzyli, że genialny pomysł z pewnością zaświta w jego głowie.
Nagle komisarz zerwał się z miejsca i zaczął spacerować po pokoju z rękami założonymi w tył, co czynił zawsze, gdy głowił się nad rozwiązaniem poważnej zagadki.
Wszyscy wynieśli się po cichu za drzwi, by nie rozpraszać jego myśli. Tymczasem rozmyślania nie trwały długo. Komisarz otworzył drzwi, dając znak, aby wszyscy weszli.
— Obława moi panowie, którą uważaliście za udaną. — odezwał się stanowczym tonem, — jest do „luftu“. Opryszka, który włamał się do hrabiny i którew uważam za mordercę policjanta, nie koniecznie trzeba było szukać na Smoczej, Niskiej, Krochmalnej i tym podobnych ulicach...
— Przyzwyczajeni jesteście łapać tych, którzy łatwo wpadają wam w ręce. Zaręczam, że ptaszka można przychwycić tylko tam, gdzie obławy zazwyczaj nie bywają.
Agenci stali zmieszani, nie wiedząc jak zareplikować. Starszy agent, uczestnik obławy przyświadczył:
— Pan komisarz ma rację. Jestem tego samego zdania.
Tu zniżył głos i dodał:
— Jedno tylko trzeba ustalić, panie komisarzu. Czy włamania u hrabiny i mordu dokonała ta sama zbrodnicza ręka.
Na ustach komisarza pojawił się ironiczny grymas. Wyjął coś z szuflady biurka i zapytał:
— Wiecie co to jest?
— Wystrzelony nabój, — padło kilka głosów na raz.
— Naturalnie, — odparł komisarz, — że jest to kula rewolwerowa. Co z was byłaby za policja, gdybyście i tego nie wiedzieli. Ale tutaj chodzi o to, z jakiego rewolweru może pochodzić ten miniaturowy nabój.
Starszy agent znów się odezwał:
— Kulka pochodzi z damskiego browninga, nieznanego pochodzenia.
— Zgadłeś, — uśmiechnął się Komisarz. — Jak widzę, możesz się jeszcze przydać do czegoś. Wiedz zatem, że właśnie kilkoma takimi kulkami został zamordowany wasz kolega.
— Przyznam się szczerze, panie komisarzu, myślałem, że Michał został zamordowany z własnego karabinu. — rzekł, rumieniąc się starszy agent. — Najlepszym tego dowodem jest karabin, który znaleziono nie daleko zamordowanego.
— Ja takie z początku tak myślałem, — odparł poważnie komisarz. — Ekspertyza lekarska stwierdziła jednak co innego. Wyjęta kula pochodzi z rewolweru hrabiny. który zginął z kasy wraz z pieniędzmi.
— Więc wszystko jest jasne, jak słońce, — zawołał odważniejszy z agentów.
— Właśnie! — uśmiechnął się komisarz. — A jednak...
Obecni spojrzeli pytająco na komisarza, który szybko zapisał coś w notatniku. Raptem zerwał się energicznie z fotela, uderzając pięścią w stół.
— Dosyć tej bezczynności i gadaniny. Trzeba działać na gorąco. Rozkazuję natychmiast wziąć ze sobą najzdolniejszych kolegów. Nie zapomnijcie też o psach. Szukać, działać, przewracać, tylko nie na Smoczej. Zbrodniarz, który zdolny był do zagarnięcia takiej sumki bawi się teraz w przyzwoitszych lokalach, niż nam znane, brudne meliny.
— Rozkaz, panie komisarzu! — zawołali obecni.
— Wobec tego, marsz!...
Gabinet natychmiast opróżnił się a komisarz rozpoczął zwykłą wędrówkę po pokoju.
Komisarz Żarski należał do najsławniejszych detektywów nie tylko w Polsce, ale i w całej Europie. Niemniej znany był w świecie podziemnym. W dowód uznania ludzie nocy ukoronowali go pięknym przezwiskiem „filozof“.
Lubił wdawać się w pogawędki z przestępcami, a nieraz i dowcipkować; tematy rozmówek były najróżnorodniejsze. Starał się jednak zawsze prowadzić je z humorem. Rozmowy te najczęściej poruszały sprawę zajść między ludźmi nocy, a policją. Nigdy nie płosząc i wykorzystując zaufanie, słuchał niekiedy całymi godzinami oryginalnej filozofii życia.
Przestępcy lubili go, a jednocześnie widzieli w nim niebezpiecznego wroga. Więcej się obawiali jego rad ojcowskich i humoru, niż krzyków, tych, którzy obchodzili się z nimi surowo.
Śledztwo prowadził zawsze ostrożnie, z wielkim taktem i umiarem, aby nie urazić „ambicji“ przestępcy. Dobierał dowcipnych słów, by trafić w piętę Achillesową delikwenta. Tak długo manewrował, aż wydobył ze skrytej zazwyczaj i podejrzliwej duszy przestępcy to, na czym mu zależało.
Wiek „filozofa“ trudno było odgadnąć na pierwszy rzut oka. Niewielu mogło dostrzec nieznaczne zmarszczki na wysokim czole, które podkreślało jego inteligencję. Dobrze zbudowany, o „poetyckiej“ czuprynie, imponował przestępcom, którzy też przywykli wyrażać się o nim z największym szacunkiem.
Jego urodziwy wygląd i opanowane ruchy, stanowiły żywy kontrast z przejmującym wejrzeniem stalowo-szarych oczu. Całe jego zachowanie charakteryzowało gentlemana w całym tego słowa znaczeniu.
Zajście z zamordowanym policjantem nie bardzo „kleiło się“ w jego logicznie funkcjonującym umyśle.
Znał dobrze duszę przestępcy. Praktyce, nabytej przez długie lata, przeczyły fakty. Mógłby nawet przysiąc, że włamywacz nieraz woli zrezygnować z łupu i powędrować za kratki, niż wykonać „mokrą“ robotę.
Nie mógł zrozumieć, w jaki sposób karabin policjanta został znaleziony w ogrodzie o kilkaset kroków oddalonym od miejsca zbrodni. Było to najlepszym dowodem, że opryszek miał karabin w swoim posiadaniu.
Tym bardziej głowił się, dlaczego me zrobił on użytku z karabinu i nie strzelał zeń do policjanta, a natomiast oddał strzały z mniej wygodnego damskiego rewolweru. Nie wątpił już wcale, że stróż bezpieczeństwa został zabity z miniaturowej „maszynki“, pochodzącej z kasy hrabiny.
Po dłuższej walce ze sobą doszedł komisarz do wniosku, że mordercy zależało na podkreśleniu łączności mordu z włamaniem.
— Muszę wyświetlić prawdę! — zawołał na gros. Zajście to, związane nielogicznymi domyślnikami, zalatuje grubszą tajemnicą.
Komisarz żarski był urodzonym detektywem i naprawdę był z niego „kawał“ filozofa. Człowiek z wyższym wykształceniem, pochodzący z dobrze sytuowanej rodziny ziemiańskiej, poświęcił się karierze policyjnej, raczej z zamiłowania, niż z żądzy awanturniczych przygód. Nawet bronił nieraz przestępców, usprawiedliwiając ich okolicznościami, które pchały ich na drogę występku. Twierdził, że dużo niewinnych ludzi siedzi w więzieniach rosyjskich. Starał się choć udowodnić, że przestępca nie zasłużył na tak wielki wymiar kary, jaki otrzymał.
Był człowiekiem uczciwym, co w policji rosyjskiej było rzadkością. Nie przypisywał nikomu winy, zanim nie miał konkretnych dowodów w ręku. Nie podejrzewał, póki nie miał podstaw ku temu.
Koledzy, rodowici Rosjanie okazywali mu szacunek. Nawet ci, którzy w wyniku jego mądrych wywiadów powędrowali do więzienia nie mieli do niego żalu.
— Jak tam się miewa „filozof“, — pytano nowo przybyłego do więzienia. — Porządny chłop, bez winy, nikogo nie oskarża, — mawiał nieraz jego były klient.
Dłuższy czas spacerował komisarz, analizując w myśli zajście. Wtem ktoś dyskretnie zapukał do drzwi.
— Proszę!
Drzwi otwarły się. Elegancka dama nieśmiało przesiliła próg.
— Ach! Pani hrabina. Proszę, niech pani spocznie.
Podsunął Jej krzesło i przyglądał się jej z uwagą.
Hrabina, kobieta w wieku balzakowskim nie sprawiała wrażenia arystokratki, a raczej podobna była do ex-primadonny operetkowej. Ruchy miała sztuczne i zagadkowy błysk w pięknych, trochę przygasłych oczach.
Usiadła, niepewna siebie, lecz prędko odzyskała równowagę, starając się uwydatnić dystyngowane maniery, właściwe arystokratom.
— Pan komisarz wezwał mnie tutaj. Jestem ciekawa w jakiej to sprawie — wymówiła rosyjskim językiem.
— Zapewne domyśla się pani, o co nam chodzi.
Hrabina wyprostowała się, poprawiła czarny welon, który uprzednio zakrywał jej twarz i utkwiła bystry wzrok w twarzy komisarza. Ten odrazu wyczuł, że ma do czynienia z kobietą, która przyzwyczajona jest rozkazywać, a nie słuchać.
— Nie wystarczy, że okradziono mnie, a jeszcze wzywają do urzędu — rzekła, udając obrażoną.
— Nic strasznego, — odparł komisarz poważnie. — Rozumiem zdenerwowanie szanownej pani. Zawezwaliśmy panią we własnym interesie. Chcemy odnaleźć pieniądze, zrabowane u pani hrabiny.
Hrabina zaszlochała.
— Taki majątek!... Zrujnowali mnie!...
— Płacz tu nic nie pomoże. Trzeba działać. Poproszę panią ściśle odpowiadać na moje pytania, — dorzucił służbowo.
— Dajcie mi spokój!... Głowa mnie boli! Nie wiem co się dzieje ze mną, — wybuchnęła jeszcze większym płaczem.
Komisarz starał się uspokoić ją, używając wypróbowanych środków, jakimi dysponował; nalał do szklanki zimnej wody, podsunął jej miękki fotel, poczęstował nawet papierosem. Widząc, że uspakajające środki zawodzą — odezwał się grzecznie:
— Wobec tego, jeszcze raz będę zmuszony fatygować panią hrabinę...
To poskutkowało. Hrabina natychmiast otarła łzy, sięgnęła nawet do torebki po lusterko i puderniczkę, by wyrównać uszczerbek, jakiego doznała jej mocno upudrowana twarz, podczas płaczu.
— Proszę! Może pani hrabina powie mi, ile pieniędzy mogło być w kasie krytycznej nocy?
Hrabina patrzyła dłuższą chwilę na komisarza, nie odpowiadając wcale, jak gdyby nie rozumiała pytania.
Komisarz powtórzył pytanie, akcentując każde słowo.
— Panie komisarzu, skarb... bogactwo... Cały mój kapitał!
— Chciałbym znać cyfrę.
— Co za różnica, to na jedno wychodzi, — odparła z rezygnacją.
Komisarz zrozumiał, że hrabinie zależy na tym, aby prasa nie rozpisała się o jej bogactwie. Przybrał współczujący wyraz twarzy i badał dalej.
— O której mniej więcej godzinie dokonano włamania?
— Obudziłam się już po północy.
— Kto panią zbudził?
— Gabinet, gdzie stoi kasa, mieści się obok sypialni. Zbudził mnie nagle ze snu silny huk. Niestety było już za późno...
Tu poczęła znów manewrować chusteczką. Komisarz uspakajał ją grzecznie.
— Niech pani odpocznie. Proszę zebrać myśli i Wszystką sobie przypomnieć. Dla nas, najmniejszy szczegół ma wielką wagę i może naprowadzić na ślady przestępcy.
— Czy jest jakaś nadzieja? — ożywiła się hrabina.
— Owszem, jest.
— I pieniądze odzyskam?
— Wszystko jest możliwe, — uśmiechnął się dobrodusznie komisarz. — Czy pani wie, że nam bardzo zależy na tym, aby wykryć morderstwo policjanta?
— A co to za morderstwo? — zawołała wystraszona.
Komisarz ostrożnie wyjaśnił.
— Czy pani posiada rewolwer?
— Owszem.
— Gdzie go pani przechowywała?
— Tym razem leżał w kasie i został zabrany wraz z pieniędzmi.
— Czy pani poznaje tę kulkę?
— Mój Boże!... To nabój z mojego rewolweru.
— Właśnie tym rewolwerem został zastrzelony stójkowy.
— Jakam ja nieszczęśliwa! — wybucnnęta znów płaczem hrabina. — Moje pieniądze przyczyniły się do zamordowania niewinnego człowieka!...
— Trudno! Proszę się uspokoić, to nie pani wina. Pani pozwoli, że wrócę jeszcze do tego huku, o którym pani wspomniała. Co to właściwie był za huk i skąd pochodził?
— Któryś ze złodziejów nogą, widać, zaczepił o marmurową figurę, którą przewrócił.
— Co zaszło dalej?
— Podniosłam krzyk. Widziałam z daleka, jak uciekali.
— Kto pierwszy przybył na pomoc?
— Andrzej, mój lokaj.
Komisarz zamyślił się, po czym zawołał:
— Pani hrabino, proszę mi z góry wybaczyć pytanie, które pani teraz zadam, ale spełniam tylko obowiązek. Może będę niedyskretny, ale to jest konieczne.
— Proszę bardzo.
— Z wielu osób składa się służba?
— Z siedmiu; czterech mężczyzn i trzech kobiet.
— Czy nie podejrzewa pani nikogo ze służby?
— Nie! Wykluczone! Ręczę za swoją służbę!
— Czy pani sama mieszka w pałacu?
— Przed trzema laty owdowiałam. Mieszkam ośmioletnią córeczką.
— Ile pokojów zajmuje pani?
— Nie dużo. Pałac posiada dwadzieścia sześć pokojów. Trzy pokoje zajmuje służba, resztę ja z córeczką. Zapomniałam zupełnie, ze Rex ma też własny pokój.
Komisarz Żarski uśmiechnął się.
— Dziękuję bardzo, na dziś wystarczy. Jak zajdzie potrzeba, przyjdę do szanowanej pani.
Hrabina zupełnie już uspokojona podniosła się majestatycznie, z uśmiechem lekkiej kokieterii.
— Będzie pan mile widzianym gościem. Myślę, że to włamanie przysporzy panu jeszcze więcej sławy, jako genialnemu detektywowi — uśmiechnęła się. — Nie wątpię wcale, że uda się panu wykryć zbrodniarzy.
— Proszę tylko nie pokładać za dużo nadziei w moich zdolnościach. My, policjanci, jesteśmy zwykły mi ludźmi.
— Naturalnie — roześmiała się hrabina. — Ale od was można się spodziewać czegoś niezwykłego.
Musiała być kiedyś bardzo piękna — pomyślał komisarz. Ukłonił się szarmancko i odparł:
— Dziękuję za komplement.
— Nie przywykłam prawić komplementów. W dowód uznania proszę pana jutro do siebie na obiad.
— Bardzo dziękuje. Chętnie skorzystałbym z zaproszenia, niestety jestem obecnie zajęty.
Hrabina utkwiła w komisarzu hypnotyczny wzrok, od którego ciarki przeszły mu po całym ciele.
— Więc jutro o czwartej oczekuję pana komisarza u siebie.
Nie czekając wcale na odpowiedź, skinęła mu głową na pożegnanie i opuściła pokój.