Sādhanā/V
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Sādhanā |
Podtytuł | Urzeczywistnienie życia |
Wydawca | Instytut Wydawniczy „Bibljoteka Polska“ |
Data wyd. | 1924 |
Druk | Zakłady graficzne Instytutu Wydawniczego „Bibljoteka Polska“ |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | Andrzej Gawroński |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Znany jest szereg przeciwieństw w przyrodzie, po sanskrycku dvandva, takich jak: biegun dodatni i ujemny, siła dośrodkowa i odśrodkowa, przyciąganie i odpychanie[1]. I to są tylko nazwy, nie objaśnienia. Używając ich, stwierdzamy tylko w rozmaity sposób, że świat w istocie jest wyrównaniem parami działających, przeciwnych sił. Siły te, niby lewa i prawa ręka stwórcy, działają w bezwzględne] harmonji, chociaż wychodzą z przeciwnych kierunków.
Między dwojgiem oczu zachodzi więźba harmonji, sprawiająca, iż działanie ich jest zgodne. Podobnie w świecie fizycznym mamy nieprzerwaną ciągłość stosunku miedzy ciepłem a zimnem, światłem a ciemnością, ruchem a spoczynkiem, jak między niskiemi a wysokiemi tonami fortepianu. Dlatego to przeciwieństwa te nie zamieszanie wnoszą we wszechświat, lecz harmonje, Gdyby świat stworzony był chaosem, nie moglibyśmy wyobrazić sobie dwóch przeciwnych zasad inaczej, jak w walce o pierwszeństwo. Ale we wszechświecie nie rządzi prawo wojenne, samowolne i przejściowe. Niema w nim żadnej siły, któraby mogła miotać się jak szalona, albo gonić niewstrzymana, gdzie ją oczy poniosą, niby bezdomny wygnaniec, zrywając wszelką harmonje z otoczeniem; przeciwnie, każda siła opisywać musi krzywą, która ją przywraca do punktu równowagi. Fale piętrzą się, każda jak chce wysoko, jakgdyby w nieubłaganem współzawodnictwie, a jednak jest granica falom i jest wielki spokój morza, z którem są one wszystkie zespolone i do którego wszystkie muszą wracać w cudownie pięknym rytmie.
W istocie całe to falowanie i wirowanie, wszystkie wzloty i opady, nie są wynikiem błędnego miotania się sił niewspółmiernych, ale są tańcem rytmicznym. Rytm nigdy nie zrodzi zgiełku zmagań się na chybił-trafił. Zasadą leżącą w jego osnowie musi być jedność, nie przeciwieństwo.
Ta zasada jedności.to tajemnica nad tajemnice. Istnienie dwójności odrazu budzi w umysłach naszych wątpliwość i szukamy rozwiązania jej w Jednem. Akiedy wkońcu wykryjemy związek miedzy obojgiem i widzimy już, że w istocie stanowią jedno, wówczas czujemy, iżeśmy doszli do prawdy. I wówczas wygłaszamy ów najdziwniejszy z paradoksów, że Jedno ma wiele postaci, że pozór jest przeciwieństwem prawdy, a jednak nierozdzielnie z nią skojarzony.
Rzecz ciekawa, są ludzie, którzy tracą owo poczucie tajemniczości, leżące u podstaw wszelkiej rozkoszy, z chwilą kiedy w różnolitości przyrody odkryją jednolitość prawa. Jakgdyby ciążenie nie było więcej tajemniczą zagadką, niż upadek jabłka, jakgdyby ewolucja od jednego szczebla bytu ku drugiemu nie była czemś, co wiece] jeszcze urąga objaśnieniu, niż następstwo aktów stworzenia. Kłopot w tem, że często bardzo przystajemy przy takiem prawie, jakby to ono było ostatecznym celem naszych poszukiwań, aż przystanąwszy postrzegamy, że się z niem nawet nie zaczyna wyzwolenie ducha naszego. Zadowala ono tylko nasz umysł, lecz nie przemawia do całego jestestwa naszego, a przeto zagłusza w nas zmysł nieskończoności.
Wielki poemat, jeśli go rozłożyć, okaże się szeregiem luźnych dźwięków. Czytelnik, który pojął znaczenie poematu, ów podkład wewnętrzny pośredniczący w łączeniu dźwięków zewnętrznych, znajdzie w całości prawo doskonałe i nie zmącone nigdy ni na jotę, prawo rozwoju pojęć, prawo muzyki i formy.
Ale prawo jest samo przez się granicą. Wskazuje ono tylko, że cokolwiek jest, nigdy nie może być inaczej. Kiedy człowiek poświęci się wyłącznie dochodzeniom ogniw przyczynowych, umysł jego, uchodząc przed tyranją szczegółów, ulega gniotącej tyranji prawa. Kiedy ucząc się języka, od prostych słów przejdziemy do praw; które niemi rządzą, zdobyliśmy dużo. Ale jeżeli staniemy na tem i poświęcimy uwagę tylko dziwom tworzenia się języka, dochodząc ukrytej przyczyny wszystkich jego pozornych kaprysów, nie dojdziemy do celu — gramatyka bowiem nie jest literaturą ani prozodje poezją.
Przechodząc do literatury, spostrzegamy, że chociaż słucha ona przepisów gramatyki, jednak jest sprawą radosną, jest wcieleniem wolności. Piękność poematu związana jest ścisłemi prawami, a przecie sięga poza nie. Prawa są mu skrzydłami, nie gniotą go ku ziemi, lecz unoszą ku wolności. Formą jego — prawo, lecz duchem — piękno. Prawo jest pierwszym krokiem ku wolności, piękno zaś uwolnieniem zupełnem, opartem na podstawie prawa. Piękno kojarzy w sobie zgodnie granic i przestwór poza nią, prawo i swobodę.
Ów poemat, którym jest świat, ma też swoje prawo rytmiczne, zdolność prężności kurczliwości, ruchu i spoczynku, rozwój form charakterów; ich odkrycie, wymierzenie i śledzenie, to prawdziwe zdobycze umysłu ludzkiego. Ale nie możemy się na nich zatrzymać. Są one jak przystanek kolejowy: a wszakże peron nie jest domem naszym. Ten tylko doszedł prawdy ostatecznej, kto wie, że cały świat jest twórczem dziełem radości.
To mię naprowadza na myśl, jak tajemniczym musi być stosunek serca ludzkiego do przyrody. Nazewnątrz, w świecie czynu, przyroda rysuje się w jeden sposób, ale w sercach naszych, w świecie wewnętrznym, daje obraz zgoła odmienny.
Weźmy przykład — kwiat. Jakże się zdaje wiotki i wdzięczny, a przecie kwitnie pod naporem oddanie wielkich usług, barwy zaś jego i kształty stoją w służbie zadania. Winien jest wydać owoc, inaczej pryśnie ciągłość życia roślinnego i ziemia wnet się zamieni w pustynie. Ani barwa kwiatu ani jego zapach nie są tedy bez powodu; zaledwie zapłodni go pszczółka, a już nadchodzi pora dojrzewania, jeszcze chwila, a rozsypie swe płatki przepyszne i zniewolony okrutną oszczędnością utraci miodną woń. Nie ma czasu roztaczać przepychu, zajęty pracą nad miarę. Jeżeli spojrzymy od strony zewnętrzne], jedynym czynnikiem w przyrodzie wydaje się być konieczność, dla niej we wszystkiem wre praca i ruch. Oto pączek rozwija się w kwiat, kwiat w owoc, owoc w nasienie, nasienie w nową roślinę, i znów to samo, ten sam nieprzerwany łańcuch czynności. Niech się wyłoni zamęt czy przeszkoda, a nie popłacą żadne wymówki, na nieszczęsne] rzeczy wstrzymanej tym sposobem w ruchu swoim, wyciska się odrazu piętno nieużyteczności i odrzuca ją na bok, gdzie musi zginąć i zniknąć co rychlej. Wielki warsztat przyrody rozpada się na niezliczone oddziały, w których wre praca bez końca, a ów piękny kwiat, świetnie, jak widzisz, odziany i woniejący niby złoty młodzieniec, bynajmniej nie jest tem czem się wydaje, przeciwnie. to robotnik uznojony w spiekocie i burzach, który zdać winien dokładną sprawę z pracy swojej i nie ma chwili wytchnienia, aby się oddać wesołej zabawie.
Ale z chwilą, kiedy ten sam kwiat zostanie zawarty w sercu ludzkiem, traci cały wygląd skrzętnej pracowitości i przeistacza się w godło wczasów i spokoju. Ten sam przedmiot, który nazewnątrz jest wcieleniem czynności bez końca, wewnątrz staje się najdoskonalszym wyrazem piękna i ukojenia.
Nauka ostrzega nas w tem miejscu, mówiąc, że się mylimy, że kwiat nie ma innego zadania ponad to, które się ujawnia nazewnątrz, i że stosunek piękna i słodyczy, w którym jakoby pozostaje do nas, jest płodem własnej naszej wyobraźni, dowolnym i bezpodstawnym.
Ale serce odpowiada, że nie mylimy się ani trochę. W zakresie przyrody kwiat wykazuje się poświadczeniem, które stwierdza niezmierne zdolności do pracy pożytecznej, ale pukając do serc naszych przynosi z sobą najzupełniej inne listy polecające. Świadczy się jednem tylko pięknem. Tam zjawia się jako niewolnik, tu jako rzecz wolna. Jakże więc mielibyśmy dawać wiarę pierwszym poleceniom, a odmawiać jej drugim? Że kwiat zajął miejsce w nieprzerwanym łańcuchu związków przyczynowych, to prawda niewątpliwa; ale prawda zewnętrzna. Wewnętrzna zaś brzmi: Zaiste, wszystkie przedmioty rodzą się z wiecznotrwałej radości.[2]
Tedy kwiat spełnia nietylko jedną funkcję w przyrodzie, lecz ma jeszcze drugą wielką funkcję do spełnienia w umyśle ludzkim. I jakaż to funkcja? W przyrodzie zadanie jego jest zadaniem sługi, obowiązanego pojawiać się w ściśle oznaczonej porze, lecz w sercu ludzkiem zjawia się niby wysłannik od Króla. W Ramajanie, kiedy Sita, przemocą rozłączona z małżonkiem, opłakiwała swój los zawistny w złotym pałacu Rawany, stanął przed nią posłaniec, przynosząc z sobą pierścień samego Ramaczandry, jej ukochanego. Wystarczył jeden rzut oka i przekonała się Sita o prawdzie poselstwa. Nabrała odrazu pewności, że goniec przybywał istotnie od umiłowanego, który nie zapomniał o niej i był tuż gotów z odsieczą.[3]
Takim wysłańcem naszego wielkiego miłośnika jest kwiat. Otoczeni świetnością przepychem światowości, które porównać można ze złotym grodem Rawany, żyjemy wszakże na wygnaniu, a bezwstydny duch powodzeń światowych nęci nas pokusami i wzywa na gody weselne. Tymczasem od tamtego brzegu przedziera się z poselstwem kwiat i szepce nam do ucha: „Otom jest. ON mnie wysłał. Zlecił mi poselstwo on, piękny, którego duszą jest szczęście miłości. On rzucił most ku tej wyspie osamotnienia i nie zapomniał o tobie i wnet tu będzie z odsieczą. Przygarnie cię ku sobie i weźmie na własność. Nie żyć ci wiecznie w niewoli złudzenia.“
Jeśli się nam zdarzy czuwać w takiej chwili, stawiamy pytanie: „Jakże możem wiedzieć, że naprawdę od niego przybywasz?“ Goniec powiada: „Spójrz! Oto mam odeń ten pierścień. Jakże się wdzięcznie mieni i czaruje!“
Ach, bez wątpienia, że to od niego — wszak to nasz pierścień ślubny. Wszystko inne zapada teraz w niepamięć, tylko to słodkie godło dotknięcia wiecznej miłości napełnia nas głęboką tęsknotą. Zdajemy sobie sprawę, że złoty pałac, w którym gościmy, nic z nami niema wspólnego — wyzwolenie czeka nas poza jego wrotami — tam miłość nasza wyda swe owoce i tam się życie wypełni.
Co w przyrodzie, dla pszczółki, jest tylko barwą i wonią, te ściegi czy ślady, wskazujące jej prostą drogę do miodu, to dla serca ludzkiego piękno i radość, nieskrępowane koniecznością. Zanoszą one sercu list miłosny, kreślony różnobarwnym inkaustem.
Tedy mówiłem wam, że jakkolwiekby się nasza czynna przyroda skrzętnie zwijała nazewnątrz, ma ona wewnątrz serca tajemną komórkę, gdzie się porusza swobodnie, wchodząc i wychodząc, zgoła bez żadnego planu. Tu ognie jej warsztatu zmieniają się w żagwie świąteczne, tu gwaru jej pracowni słuchamy niby gędźby. Żelazny łańcuch przyczyn i skutków rozlega się głuchym brzękiem nazewnątrz w przyrodzie, ale w sercu ludzkiem brzmi nieskażoną rozkoszą, niby dźwięk gęśli złotostrunnej.
Zaiste, wydaje się rzeczą dziwną, ażeby przyroda miała w jednym i tym samym czasie ten wygląd dwoisty a tak przeciwstawny — niewolnictwa i wolności. W tym samym kształcie, dźwięku, barwie i smaku, słychać dwie nuty przeciwne, konieczności i radości. Nazewnątrz przyroda krząta się w pracy i nie zna wytchnienia, wewnątrz jest cała ciszą i spokojem. Po jednej stronie znój, po drugiej wczas. Widzisz ją skrepowaną tylko gdy patrzysz od zewnątrz, wewnątrz jej serca jest piękno bez qranic.
Wieszcz nasz powiada: „Z radości rodzą się wszystkie stworzenia, radość je utrzymuje przy życiu, ku radości naprzód zdążają i w radość wchodzą“.
Nie żeby prawo było mu nieznane, ani żeby to zatopienie się w radości nieskończonej zrodziło się z upojenia spowodowanego nadmiernem hołdowaniem myśli oderwanej. Uznaje on w pełni nieubłagane prawa przyrody i powiada: „Ogień płonie z lęku przed nim (t. j. mocą jego prawa); słońce świeci z leku przed nim; i z leku przed nim pełnią służby swoje wiatr, chmury i śmierć“[4]. Żelazne to rządy, gotowe karać najlżejsze przekroczenie. A przecie poeta nuci radosną pieśń: „Z radości rodzą się wszystkie stworzenia radość je podtrzymuje, ku radości podążają i w radość wchodzą.“
Nieśmiertelne jestestwo ujawnia się w kształcie radości.[5] Ujawnienie się jego w świecie stworzonym wynika z pełni radości. Istotą tej przebujnej radości jest: urzeczywistniać się w kształcie prawa. Radość, sama nie mając kształtu, musi je tworzyć, musi przelewać się w kształty. Radość śpiewaka wyraża się w kształcie śpiewu, poety w kształcie poematu. Człowiek w roli twórcy wciąż stwarza kształty, pochodzą zaś one z przebujnej radości jego.
Radość ta, której na drugie imię miłość, siłą samej istoty swojej wymaga dwoistości, ażeby się urzeczywistnić. Kiedy śpiewak czuje natchnienie, wówczas rozszczepia się na dwoje; słucha go wewnątrz własny sobowtór, a słuchacze zewnętrzni, to tylko rozszczepienie tego drugiego ja. Kochanek szuka w ukochanej drugiego siebie. Radość to stwarza ten rozdział, ażeby poprzez przeszkody urzeczywistnić jednie.
Amrtam, szczęście nieśmiertelne, rozszczepiło się na dwoje. Dusza nasza jest jego umiłowaną, jego drugiem ja. Jesteśmy oddzielni; ale, gdyby oddzielność ta miała trwać wiecznie, wówczas świat ten byłby siedzibą bezwzqlednej nędzy i zła nieukojonego. Wówczas z nieprawdy nigdy nie moglibyśmy się podnieść ku prawdzie i nie byłoby najlżejszej nadziei pozbyć się grzechu dla czystości serca; wszystkie przeciwieństwa ostałyby się wówczas jako przeciwieństwa i nie znaleźlibyśmy nigdy nic, coby mogło pośredniczyć w wyrównaniu różnic. Nie mielibyśmy wówczas ani języka ani rozumu, serca by nie biły jednym rytmem i nie byłoby w życiu współpracy. Lecz my widzimy przeciwnie, że oddzielność rzeczy jest w stanie płynnym. Swoistość ich wciąż się zmienia, spotykają się i spływają jedne w drugie, aż nauka sama przechodzi w metafizykę, materja traci granice, a określenie życia staje się coraz bardziej nieokreślonem.
Tak jest, dusza nasza indywidualna oddzieliła się od duszy najwyższej, ale nie wynik to obcości, lecz pełni umiłowania. Oto przyczyna, dlaczego kłamstwa, cierpienia i zło nie są w spoczynku; dusza ludzka może im rzucić wyzwanie, może pokonać, może je nawet z gruntu przeistoczyć na nową moc i piękno.
Śpiewak przelewa pieśń swą w śpiew, radość w kształty, słuchacz zaś winien zpowrotem przelać śpiew w pierwotną radość; wówczas obcowanie śpiewaka ze słuchaczem jest zupełne. Radość nieskończone przejawia się w rozlicznych kształtach, biorąc na siebie okowy prawa, my zaś wypełniamy przeznaczenie nasze, odbywając drogę powrotną od kształtów ku radości, od prawa do miłości, rozwiązując węzeł skończoności i zwracając słuch ku nieskończoności.
Dusza ludzka odbywa drogę od prawa ku miłości, od ujęcia w karby ku wyzwoleniu, od poziomu moralnego ku duchowemu. Buddha uczył powściągliwego panowania nad sobą i życia moralnego; to znaczy, poddania się we wszystkiem prawu. Ale te kluby prawa nie mogą być celem same w sobie; opanowanie ich zupełne daje nam środki wydostania się poza nie. Oznacza to powrót do Brahrny, do miłości nieskończonej, ujawniające] się w skończonych kształtach prawnych. Buddha określa to mianem Brahmavihāra, radości życia w Brahmie. Kto chce stan ten osiągnąć, powiada Buddha, „nie będzie zwodził nikogo, nie będzie żywił nienawiści do nikogo i nigdy nie zapragnie skrzywdzić kogo w gniewie. Będzie miał miłość bez miary dla wszystkich stworzeń, taką jaką matka ma dla jedynego dziecka, którego broni własnem życiem swojem. Wgórę, na dół i wszędzie dokoła siebie rozsyłać będzie miłość swoją, nie znającą pęt ani przeszkód, wolną od wszelkiego okrucieństwa i wrogich uczuć. Czy to stojąc, czy siedząc, czy chodząc, czy kładąc się, aż go sen zdejmie, dbać będzie pilnie o to, ażeby umysł jego znajdował się zawsze w stanie czynnego stosowania tych uczuć przyjaznych wobec wszystkich“[6].
Brak miłości jest pewnym stopniem zatwardziałości; miłość bowiem to doskonałość świadomości. Nie miłujemy, bo nie pojmujemy, albo raczej, nie pojmujemy, bo nie miłujemy. Albowiem miłość jest ostatecznym wykładnikiem wszystkiego, co nas otacza. Nie jest ona prostem uczuciem; jest prawdą; jest radością, która legła u podstaw całego stworzenia. Jest ona tem białem światłem czystej świadomości, którem promieniuje Brahma. Tedy, ażeby stać się jednem z tym sarvānubhūh,[7] z tem wszechczującem jestestwem, które jest w niebiosach, nazewnątrz, zarówno jak wewnątrz, w duszy naszej, winniśmy osiągnąć ten szczyt świadomości, jakim jest miłość: Kto mógłby oddychać, albo ruszać się, gdyby niebo nie było przepełnione radością, miłością?[8] Tylko podnosząc świadomość naszą na stopień miłości i ogarniając nią cały świat możemy osiągnąć Brahmavihāra, obcowanie z tą nieskończoną radością.
Miłość oddaje się z własnego popędu w darach bezliku. Ale dary te tracą najpełniejsze znaczenie swoje, jeżeli nie dochodzimy przez nie do samej dawczyni, miłości. Aby dojść do niej, winniśmy sami mieć miłość w sercach. Kto nie ma w sobie miłości, ocenia dary osoby kochanej wyłącznie z punktu widzenia użyteczności. Ale pożytek przemija i jest tylko częściowy. Nigdy on nie może objąć całego naszego jestestwa; rzecz pożyteczna przemawia do nas tylko w tem miejscu, gdzie uczuwamy potrzebę. Skoro potrzeba zostanie zaspokojoną, pożyteczność, jeśli trwa nadal, staje się ciężarem. Z drugiej strony, prosty upominek posiada dla nas stałą wartość, jeżeli mamy w sercu miłość. Nie służy on bowiem ku żadnemu szczególnemu pożytkowi. Jest celem sam w sobie; przemawia do całego naszego jestestwa, a przeto nigdy nie może nas znużyć.
Pytanie leży w tem, w jaki sposób przyjmujemy ten świat, ów najdoskonalszy dar miłości. Czy byliśmy zdolni znaleźć dlań miejsce w sercu, gdzie Jak świętości strzeżemy rzeczy, mających dla nas wartość niezniszczalną? Krzątamy się gorączkowo, wyzyskując siły wszechświata, mające dać nam w ręce coraz większą potęgę; żywimy się i odziewamy z jego zapasów, chwytamy chciwie jego bogactwa, czynimy zeń pole zajadłego współzawodnictwa. Ale czy nato jesteśmy zrodzeni, ażeby rozszerzać na ten świat nasze prawa własności i czynić zeń towar sprzedajny? Jeżeli wszystkie myśli nasze skierujemy ku temu, ażeby wydobyć ze świata największą sumę korzyści, wnet on dla nas traci prawdziwą swą wartość. Obniża go w cenie brudna pożądliwość nasza; i tak do końca dni naszych szukamy w nim pożywienia, gubiąc prawdziwe jego znaczenie, podobni głodnemu dziecku, które drze karty cennej księgi i próbuje połykać.
W krajach, gdzie panuje ludożerstwo, człowiek widzi w bliźnim pożywienie. Nigdy nie przyjmie się tam cywilizacja, bo w takich warunkach człowiek zatraca swą wyższą wartość i zaiste pospolicieje. Ale są inne rodzaje ludożerstwa, może nie tak grube, lecz nie mniej ohydne, i nie trzeba jeździć po nie daleko. W krajach, stojących na wyższych szczeblach cywilizacji, widzi się czasem w człowieku tylko ciało i kupczy się nim na targu za cenę li tylko jego mięsa. Czasem zaś jedyną wartość widzi się w użyteczności; robi się zeń maszynę i człowiek z duszą handlarską frymarczy nim dla zysków pieniężnych. Tak tedy pożądliwość, chciwość, zamiłowanie wygód, mają za skutek spadek wartości człowieka do najniższej granicy. Jest to samo-oszustwo w wielkich rozmiarach. Pożądania nasze czynią nas ślepymi na prawdę, która jest w człowieku, a to największa krzywda, jaką sami wyrządzamy duszy naszej. Zabija ona świadomość naszą i jest tylko sposobem stopniowego samobójstwa duchowego. Stąd pochodzą ropiące rany na ciele cywilizacji, stąd te nory, w których się pleni nędza i rozpusta, mściwe kodeksy karne, okrutny system więzienny, zorganizowane wyzyskiwanie ras obcych do tego stopnia, że im się zadaje nieustanną krzywdę przez pozbawienie możności własnych rządów i środków samoobrony.
Oczywiście, ludzie są sobie nawzajem użyteczni, ciało bowiem ludzkie jest maszyną przedziwną, a umysł narządem zdolnym dokonywać cudów. Ale człowiek jest równocześnie duchem, a ducha tego poznać można tylko przez miłość. Szacując człowieka podług targowej ceny usług, jakich możemy po nim oczekiwać, znamy go niedokładnie. Taka ograniczona znajomość łatwo nam pozwala być wobec niego niesprawiedliwym i z uczuciem triumfu winszować sobie okrutnych zysków, jeśli uda się nam wydobyć zeń o wiele więcej, niżeśmy zapłacili. Ale wiedząc, że jest duchem, wiemy, że stanowi jedno z nami. Czujemy natychmiast, że okrucieństwo względem niego jest okrucieństwem względem nas samych, że pomniejszać go znaczy okradać własne nasze człowieczeństwo, i że starając się go wyzyskać dla własnego, osobistego użytku, poprostu zdobywamy pieniądze czy wygodę za cenę prawdy.
Pewnego dnia płynąłem łódką po Gangesie. Był piękny wieczór jesienny. Słońce zaszło; milczenie niebios pełne było po brzegi niewypowiedzianego pokoju i piękna. Ogromna powierzchnia wodna leżała cicho, bez jednej zmarszczki, odbijając, niby zwierciadło, zmienną blasków zachodu. Milami całemi ciągnęły się samotne wydmy piaszczyste, niby jakiś potworny płaz przedpotopowy, migocący świetnemi barwami łusek. Kiedy łódź nasza sunęła w milczeniu wzdłuż stromych brzegów, usianych otworami gniazd ptaszych, nagle wielka ryba plusnęła ponad powierzchnie wody i zapadła, odbiwszy w przelocie całą tęcze barw nieba wieczornego. Rozchyliła na chwile różnobarwną zasłonę, poza którą świat upajał się w milczeniu radością życia. Pięknym ruchem tanecznym uniosła się ponad głębiny swych tajemnych przybytków i przydała od siebie tonów milczącej symfonji gasnącego dnia. Zdało mi się, że obcy jakiś świat powitał mię przyjaźnie we własnym swoim języku i przez serce moje przeleciał promyk cichego rozradowania. Wtem przewoźnik u steru wykrzyknął: „Ależ wielka ryba!“ a w głosie jego brzmiał wyraźnie żal. Przed oczyma mignął mu natychmiast obraz ryby schwytanej i przyprawionej do stołu. On umiał na tę rybę patrzeć tylko okiem pożądliwości, cała zaś prawda jej istnienia uchylała się przed jego wzrokiem. A przecie człowiek nie jest wyłącznie zwierzęciem. Tęskni do oglądania duchowego, w którem widna jest cala prawda. Ono mu daje najwyższą rozkosz, bowiem objawia mu harmonję najgłębszą, jaka zachodzi między nim samym a otoczeniem. Pożądania to nasze zwężają zasiąg urzeczywistnienia samych siebie, nie pozwalają nam rozszerzyć obwodu świadomości i dają początek grzechowi, najwnętrzniejszej zaporze, która nas trzyma zdala od naszego Boga, stwarzając rozdział i pychę wyłączności. Grzech bowiem, to nie jeden uczynek, to postawa całego życia, która przyjmuje, że cel nasz jest skończony, że jaźń nasza jest prawdą ostateczną, i że w istocie rzeczy nie jesteśmy wszyscy czemś jednem, lecz że każde z nas istnieje oddzielnie po to, by pędzić swój byt osobniczy.
Tedy powtarzam, że nie możemy dojść do prawdziwego poglądu na człowieka, jeżeli nie czujemy dlań miłości. Cywilizację winniśmy sądzić i cenić nie według sumy potęgi, jaką rozwinęła, lecz o ile w prawach i urządzeniach swoich uwzględniła miłość ludzkości i dała jej wyraz. Pierwsze i ostatnie pytanie, na jakie czekamy od niej odpowiedzi, brzmi: Czy i o ile uznaje, że człowiek jest więcej duchem niż maszyną? Ilekroć starożytna jaka cywilizacja rozpadała się i zamierała, działo się to zawsze z przyczyn, które wywołały zatwardziałość serca i doprowadziły do obniżenia wartości człowieka; kiedy czy to państwo czy jakie potężne zrzeszenie zaczynało widzieć w ludzie poprostu narzędzie swej władzy, kiedy spychając rasy słabsze w niewolę i starając się wszystkie mi środkami utrzymać je w poniżeniu, człowiek podcinał sam korzeń swej wielkości, miłość wolności i uczciwość publiczną. Cywilizacja nigdy nie może czerpać soków żywotnych z ludożerstwa w jakiejkolwiek postaci. To bowiem, co jedynie czyni człowieka prawdziwym, czerpać można tylko z miłości i sprawiedliwości.
Jak zaś człowiek, taksamo wszechświat. Patrząc na świat poprzez zasłonę naszych pragnień, zmniejszamy go i zwężamy i nie możemy dostrzec całej jego prawdy. Oczywiście rozumie się samo przez się, że świat nam służy i zaspokaja nasze potrzeby, ale na tem nie kończy się nasz stosunek do niego. Wiąże nas z nim wież inna, głębsza i prawdziwsza, niż konieczność. Pociąga on ku sobie duszę naszą; miłość życia jest w rzeczywistości pragnieniem dalszego utrzymywania stosunku z tym wielkim światem. Stosunek ten opiera się na miłości. Radzi jesteśmy być na tym świecie; łączą nas z nim nici bez liku, siegające od ziemi aż do gwiazd. W nierozumie swoim człowiek stara się dowieść swej wyższości wyobrażając sobie, że jest czemś z gruntu odrebnem od tego, jak go nazywa, fizycznego świata, a nawet, w zaślepieniu fanatycznem, idzie czasem tak daleko, że go wogóle nie uznaje i uważa za najstraszniejszego swego wroga. Jednakże w miarę postępu wiedzy coraz trudniej człowiekowi utrzymać swą odrębność i wszystkie linje graniczne, jakie zakreślił w wyobraźni dokoła siebie, znikają jedna po drugiej. Za każdym razem, kiedy tracimy jedną z tych oznak bezwzględne] różności, które zdaniem naszem dawały ludzkości prawo trzymania się zdala od jej otoczenia, wstrząsa nami uczucie poniżenia. Ale z tem się trzeba pogodzić. Jeżeli na drogę naszego urzeczywistnienia się poślemy pychę i każemy jej tworzyć różnicę i rozdziały, to prędzej czy później wpadnie ona pod koła prawdy i zostanie starta na proch. Nie, nie obarcza nas żadna potworna wyższość, niepojęta ze względu na te szczególną otchłań, którą kopie. Równałoby sit: dla nas ostatecznemu poniżeniu żyć na świecie bez miary mniejszym, niż my sami, pod względem jakości duszy, zupełnie taksamo jak byłoby wstrętnem i poniżającem być otoczonym i obsługiwanym przez zgraję niewolników, dzień i noc, od urodzenia aż do chwili śmierci. Przeciwnie, świat ten jest naszym towarzyszem — więcej nawet: tworzymy z nim jedno.
Postęp wiedzy pozwala nam coraz jaśniej pojąć całość świata i to, że stanowimy z nim jedno. Jeżeli to postrzeżenie doskonałej jedności nie jest czysto umysłowe, jeżeli przed całem naszem jestestwem rozwiera widnokręgi jaśniejącej świadomości wszystkiego, wówczas przechodzi ono w promienną radość, w miłość wszechogarniającą. Duch nasz odkrywa w całym świecie swoją szerszą jaźń i napełnia się bezwzględną pewnością, że jest nieśmiertelny. Zamknięty w ramach jaźni osobowej, umiera setki razy; oddzielność bowiem skazana jest na śmierć, nie można uczynić jej wieczną. Ale nigdy nie może umrzeć tam, gdzie stanowi jedność ze wszystkiem, bo tam jego prawda, jego radość. Kiedy człowiek we własnej duszy czuje rytmiczne tętno życia duszy całego świata, wtedy jest wolny. Bierze wówczas udział w tajemnych zalotach miedzy tą piękną oblubienicą światem, spowitą w zasłonę różnobarwnej skończoności, a oblubieńcem — paramātmanem, w bieli niepokalanej. Poznaje wówczas, że jest uczestnikiem tego pysznego święta miłości i na godach nieśmiertelności jest zaszczytnym gościem. Poznaje wówczas, co miał na myśli wieszcz, kiedy śpiewał: „Z miłości świat się rodzi, miłość go podtrzymuje, ku miłości zdąża i w miłości ujście znajduje“.
W miłości spływają i giną wszystkie sprzeczności bytu. W miłości tylko nie kłócą się z sobą jednia i dwoistość. Miłość winna być jedno i dwoje w tym samym czasie.
Tylko miłość jest razem ruchem i spoczynkiem. Serce nasze wciąż się miota, aż znajdzie miłość a z nią ukojenie spoczynku. Ale sam ten spoczynek jest formą wytężonej działalności, w której spokój bezwzględny i bezustanna tężyzna spotykają się na jednym punkcie w miłości.
W miłości panuje harmonja między stratą a zyskiem. W księgach jej ma i winien wpisuje się w tę samą kolumnę i dary dolicza do zysków. W tem cudownem święcie stworzenia, w tym wielkim obrzędzie samopoświęcenia się Boga, miłośnik wciąż się wyrzeka sam siebie, aby się zdobyć w miłości. Zaiste, miłość jest tą, która zbiera w jedno i łączy nierozdzielnie akt oddania i akt przyjęcia.
W miłości znajdziesz na jednym biegunie osobowość, na drugim nieosobowość. Na jednym stanowcze stwierdzenie: otom jest; na drugim równie silne przeczenie: nie jestem. Bez tego ja, czem jest miłość? I znowu, jakie możliwą jest miłość tylko z niem jednem?
Niewola i wyzwolenie nie sprzeciwiają się sobie w miłości. Miłość bowiem jest najbardziej wolną, a równocześnie najbardziej niewolną. Gdyby Bóg był bezwzględnie wolny, nie stworzyłby świata. Jestestwo nieskończone zawarło w sobie tajemnicę skończoności. I w nim, który jest miłością, oba pierwiastki, skończony i nieskończony, stanowią jedno.
Podobnie, kiedy mówimy o względnych wartościach wolności i niewolności, rzecz schodzi do prostej gry słów. Nie, żebyśmy pożądali tylko wolności, porówni chcemy niewoli. W tem leży wysoka funkcja miłości, że wita ona wszelkie ograniczenia i że poza nie wychodzi. Nic bowiem nie jest bardziej niezależnem nad miłość, a znowuż, gdzie, poza nią, znajdziemy tyle zależności? W miłości, niewola jest równie zaszczytną jak wolność.
Religja wisznuicka (Vāiṣṇava)[9] śmiało oświadczyła, że Bóg związał się z człowiekiem i że na tem polega największa chwała istnienia ludzkiego. Oczarowany przedziwnym rytmem skończoności, okuwa się na każdym kroku i tak daje upust miłości swojej w muzyce, w najdoskonalszych swoich lirykach piękna. Pięknem podbija serca nasze; innego celu mieć ono nie może. Powiada nam ono co t krok, że rozwinięcie potęgi nie jest ostatecznym wykładnikiem świata stworzonego; gdziekolwiek znaleźć jedną smugę barwną, nutę piosenki czy wdzięk postaci, tam wszędzie słychać wołanie o miłość naszą. Głód każe nam słuchać swych nakazów, ale głód nie ma ostatniego słowa wobec człowieka. Byli ludzie, którzy z całem przekonaniem stawili czoło jego rozkazom, aby pokazać, że duszy ludzkiej nie można prowadzić na pasku potrzeb i pod grozą cierpień. W istocie, chcąc żyć jak ludzie, winniśmy codzień opierać się tym wymogom, najmniejsi pośród nas narówni z największymi. Ale, z drugiej strony, jest na świecie piękno, które nigdy nie gwałci naszej wolności, nigdy palcem nie ruszy, aby nas zniewolić do uznania swojej przewagi. Możemy nie chcieć o niem wiedzieć nie zgoła i żadna kara nas za to nie spotka. Jest ono wezwaniem, lecz nie rozkazem. Szuka w nas miłości, a miłości nie zdobyć przemocą. Zaprawdę, nie przemoc zwraca się do człowieka z ostatniem słowem, lecz radość. A radość jest wszędzie: jest w płaszczu zielonym, jakim murawa okrywa ziemię; w pogodnym błękicie niebiosów; w niepowstrzymanej bujności na wiosnę; w surowej wstrzemięźliwości szarych miesięcy zimowych; w mięśniach, ożywiających naszą budowę cielesną; w statecznej równowadze postaci ludzkiej, szlachetnie wyprostowanej; w tem, że żyjemy; że ćwiczymy wszystkie nasze władze; że zdobywamy wiedzę; że zwalczamy zło; że giniemy dla celów, które nie będą nigdy naszym udziałem. Radość jest w tem wszystkiem; jest zbyteczna, niepotrzebna; więcej nawet: jest nieraz sprzeczna z najbardziej stanowczemi nakazami konieczności. Istnieje ona, aby pokazać, że okowy prawa wytłumaczyć można tylko miłością; bowiem oboje są jak ciało i dusza. Radość jest urzeczywistnieniem prawdy jedności, jedności naszej duszy ze światem i duszy świata z najwyższym miłośnikiem.
- ↑ Wyraz dvandva, dosł. dwójka, para, oznacza po sanskrycku, m. i., takie przeciwieństwa jak np. ciepło i zimno, zwycięstwo i klęska, zysk i strata i t. p. Przykłady podane przez autora zanadto trącą fizyką nowoczesną.
- ↑ ānandād dhy ēva khalv imāni bhūtani jāyantē (Tāitt. - up. 3, 6); zob. uw. 53 do str. 106.
- ↑ Rāmāyaṇa (autor Vālmīki) jest wielką epopeją sanskrycką, uważaną w Indjach za pierwszy, co do czasu, poemat artystyczny. Poemat jest bardzo obszerny (blisko 50 tys. wierszy) i zrąb jego sięga kilkuset lat przed Chr.; w początkach naszej ery miał już dzisiejszą postać. Treścią jest życie i przygody legendarnego bohatera północno-wschodnich Indyj, Ramy (Rāma-), od urodzin aż do szczęśliwie zakończonej wyprawy na tajemniczą wyspę Lankę (Lańkā, tyle co Ceylon), podjętej przez Ramę jako wygnańca, przeciw królowi demonów Rawanie (Rāvaṇa-), który mu porwał żonę Site (Sitā-). Sprzymierzeńcem Ramy był król małp (Sugrīva-) ze swemi niezliczonemi zastępami. Jego to wysłaniec, Hanurnan (Hanumant-, dosł. Szczęka ty, bo miał szczękę nadwerężoną), syn boga wiatru, staje przed Sitą z wieścią o odsieczy. Rāmayaṇa składa się z siedmiu ksiąg, podzielonych na wiele pieśni. Scena pokazania pierścienia jest w księdze V, pieśni 36. — Rāmacandra-Rāma-księżyc-Rāma.
- ↑ Słów tych nie przytacza autor w oryginale, tylko w przekładzie angielskim. Jest to zwrotka Kāṭḥ. — up. 2, 6, 3:bhayād asyāgnis tapati bhayāt tapati suryaḥ / bhayād Indraś ca Vāyuś ca Mṛtyur dhāvati pañcamaḥ // Dosłownie: „Z lęku przed niem (= brahmanem) ogień pali, z lęku (przed niem) pali słońce / z lęku (przed niem) bieży Indra i Vāyu i Mṛtyu ( w tem gronie) piąty.“ Indra-główny bóg doby indyjskiej, władca piorunu i sprawca burz; Vāyu-bóg wiatru, wiatr; Mṛtyu-bóg śmierci, śmierć. Warjant tej zwrotki, Tāitt. — up. 2, 8, 11, ma: udēti suryaḥ „wschodzi słońce,“ co zdaje się brzmieć trochę lepiej.
- ↑ ānandarūpam amṛtam yad vibhāti (Muṇḍ - up. 2. 2, 7, )- Str. 109, uw. 56.
- ↑ str. 30, uw. 10.
- ↑ sarvānubhūḥ, „wszechprzenikliwy,“ zob. str. 31, uw. 12.
- ↑ kō hy ēvānyāt kaḥ prāṇyād yad ēṣa ākāśa ānandō na syāt (Tāitt. — up. 2, 7). „Bo kto mógłby oddychać, kto żyć (dosł.: wciągać powietrze), gdyby tej w przestworze radości nie było?“ Rozdział, skąd te słowa wzięte, poprzedza rozdział, o którym mowa w uw. 53 do str. 106, i rozwija te same myśli w innej formie.
- ↑ Wyraz vāiṣṇava pochodzi od Viṣṇu i oznacza, jako rzeczownik męski, wyznawcę tego boga, a jako nijaki, religję wisznuicką. O wisznuitach i siwaitach była mowa w uw. 39 do str. 56. Viṣṇu jest czczony pod rozmaitemi postaciami, które przybierał w swoich wcieleniach (avatāra-): dziewięć takich wcieleń już było, dziesiąte jeszcze będzie. Najważniejszem wcieleniem był Kriszna (Krṣṇa-). W ten sposób schodził Viṣṇu na świat, ilekroć prawo omdlewało, a bezprawie zaczynało się plenić, ażeby dobrym służyć pomocą, a złoczyńców do zguby przywieść (Bhagavadgītā IV, 7-8).