<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Serce i ręka
Wydawca Józef Unger
Data wyd. 1882
Druk Józef Unger
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cała powieść
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


Nigdy w życiu baron Dobiński nie był nieszczęśliwszym. Nim dojechał do miasta, przeklął stokroć dzień swych narodzin i losy swoje...
— Głupcom się tylko powodzi, z goryczą mówił w duchu. Tak! oni jedni są szczęśliwi; wyższych zdolności ludzie zawsze tak jak ja wychodzą... Za nic najrozumniejsze kombinacye! Mogłaż być lepsza! Wziąć pannę z takiego domu, która potrzebując pokryć grzeszek młodości, staje się przez to zależną, wdzięczną... Zdawało się, że i dobra na imię nasze przejdą, i szczęście zakwitnie... Wszystko jak najpomyślniéj idzie! Trzeba, żebyśmy trafili na taką wyjątkową miłość, wyjątkowe istoty, jakby z romansu, i żeby ten dudek wybrał właśnie Genewę i przyniósł sam kochankę w objęcia tego jegomości... To tylko mnie się trafić mogło! Najrozumniejsza kombinacya moja z ojcem w łeb bierze. Ale nie, dodał w duchu, stanę nieubłagany, jak skała: nie chcę rozwodu! Niech Zygmunt go wyzywa! kto wie, strzela tak doskonale... jedna kulka wszystko naprawić może... Przecięż wyzwany wyjdzie.
— Panie majorze, odezwał się nagle: proszę kazać jechać na pensyę pani Belli do mojego syna.
— Przecięż to z drugiéj strony jeziora! Musimy przebyć całe miasto...
Szambelan rzucił się w głąb powozu... Zmęczenie całonocne silniejsze było nad niecierpliwość barona, zgodził się więc zajechać do hotelu. Tu musiał jeszcze zlikwidowane przez majora koszta z własnéj kieszeni zapłacić... I to gryzło. Majora odprawił w końcu i został sam, nie śpiesząc ze złemi wiadomościami do syna. Czasu do wieczoru było dosyć.
Pan Zygmunt w ogródku pędził znowu rozkoszne godziny w towarzystwie swych współpensyonarzy, gdy ojciec sztywny, zły, wyprostowany niezmiernie, co zawsze humor niedobry oznaczało, wpadł do niego, ledwie skinieniem pozdrowiwszy towarzystwo.
Syn, który dobrze znał ojca, z twarzy zaraz wyczytał, że się coś święci nie po jego myśli. Z przyjazdu już wnosił, że zaszły jakieś nowe okoliczności tyczące się zapewne niefortunnego małżeństwa, które dla niego teraz było obojętne i wstrętliwe. Wstał więc przerywając rozmowę z piękną Angielką, i poszedł naprzeciw szambelana, który wziąwszy go na stronę, udał się z nim milczący do ogródka.
— Dziś, rzekł stając w cieniu akacyi, mogę ci już powiedzieć wszystko...
Zygmunt zaczął obcinać cygaro, ale się wstrzymał, spoglądając na ojca...
— Mojém staraniem, co mnie, mówiąc nawiasowo, niemało kosztowało, wynaleziono schronienie Olimpii i tego awanturnika. Dano mi znać... Co było począć! Sprowadzić na nią matkę? do niczego; gwałtem odbierać? skandal... Wyrozumowałem sobie, że ojcu trzeba wszystko wyjawić.
— Ojcu! krzyknął Zygmunt.
— A tak! ojcu! I powiedziałem otwarcie, jak rzeczy stoją. No, scenę miałem... powiadam ci... Udawał rzymskiego senatora! Ale zdecydował się jechać sam ze mną... W drodze milczał jak pień, nie jadł, wodę pił tylko i modlił się. Ledwieśmy przybyli do Genewy, nie dawszy mi tchnąć, spocząć, natychmiast kazał jechać do córki. Byłem najpewniejszy, że powagą ojcowską sprowadzi ją na drogę obowiązku. Ale rozgadać się z nim ani myśleć... Wszystko było tak ułożone, żem go do fórtki ogrodu przywiózł, oddałem mu klucz... sam zostałem na straży.
— Daleko ztąd? spytał Zygmunt sucho.
— Parę godzin drogi, po drugiéj stronie jeziora, w parowie głębokim skryty domek... O! niełatwo ich było tam dośledzić, ale major sprytny człowiek... choć drogo sobie za wszystko płacić każe... Poszedł. Było to o brzasku dnia... Czekam godzinę, dwie, trzy... Przyznam się, że byłem w obawie jakiéj tragedyi... Stoję, chodzę, zmarzłem, wygłodniałem jak pies. Nic, ani wieści, ani słychu! Naostatek niecierpliwość mnie porywa: co u kata!.. jak lokajowi mi kazać stać na gościńcu, czekając na zmiłowanie!.. Dzwonię do fórtki... łomoczę... Zjawia się sługa. Daję mój bilet... Nierychło wychodzi stary, ale powiadam ci jakby z dobrego obiadu wracał, spokojniuteńki. We mnie wszystko się przewraca... przyskakuję... pytam... Radca mi odpowiada z najzimniejszą krwią, że musi się poddać wyrokom Opatrzności, że mu idzie o szczęście córki, że małżeństwo wasze i tak nieważne... i że je rozerwać należy.
— A to paradnie! zawołał Zygmunt.
— Jak to paradnie? odparł oburzony ojciec: ja na to nigdy nie pozwolę! Ja tego nie dopuszczę! Ja z siebie i z ciebie żartować nie dam!..
— Kochany ojcze... na honor, nic szczęśliwszego trafić mi się nie mogło...
— Co ci jest? ja cię nie poznaję? ofuknął szambelan.
— A! małżeństwa tego mam dosyć! rzekł Zygmunt: dziękuję! Ożenię się z Angielką i...
— Z jakąś awanturnicą, żeby było drugie małżeństwo z pierwszém do pary! zawołał szambelan. Przepraszam, z tego nic nie będzie. Jesteś żonaty, stoję przy tém. Trzeba iść i wyzwać tego łajdaka i zabić.
— Za pozwoleniem, kochany ojcze, począł Zygmunt obojętnie: najprzód że się to na nic nie zdało... Olimpia żyć ze mną nie zechce...
— Nie idzie o to, żeby żyła, ale żebyś miał jéj majątek...
— Radca majątku nie da, dokończył syn, a ja ani się bić, ani się dobijać, ani kroku robić nie chcę i nie będę. Chcą rozwodu, dobrze! przystaję, bylebym był wolen...
Strzepnął rękoma.
— Cicho! cicho! pleciesz jak dziecko! pośpieszył ojciec: to nie ma sensu! Gdybyś nawet w duszy tak myślał, okazywać im taką gotowość jest to samemu się rabować. Trzeba się trzymać już dla tego samego, aby nam zapłacili za to, czegośmy się napili z ich łaski.
Zygmunt się uśmiechnął patrząc na ojca, który to mówił, jakby najgłębiéj był o tém przekonany.
— Ojcze dobrodzieju, ale czyż z ich łaski? czy z ich łaski? Wszak doskonaleśmy znali towar, kupując...
Stary kręcił się na nodze.
— A! co mi ty tam pleść będziesz! Cóż? chcesz, żebyśmy im pokłonili się jeszcze, że nam sznurek z szyi zdejmują?
— Nieledwie, rzekł Zygmunt. Już mam téj niefortunnéj spekulacyi twojéj kochany ojcze, do zbytku.
— Mojéj spekulacyi? podchwycił obrażony ojciec: ale ty do niéj całém sercem przylgnąłeś, tyś prowadził sprawę... tyś się do staréj umizgał, tyś Olimpii dozwolił cudzym pierścionkiem się zaślubiać i przyrzekłeś jéj heroicznie, że będziesz grał głupią rolę kamerdynera! Pozwól sobie w dodatku powiedzieć, że dwa tygodnie jeździłeś z nią... nie umiejąc z tego korzystać! a toż trzeba ostatniego... trutnia... Słowo dane! Co znaczy takie słowo! Miałeś prawa i nie użyłeś ich... Kto tego piwa nawarzył? twoje niezgrabstwo... O! o! inny na twém miejscu byłby sobie poradził!
Zygmunt słuchał cierpliwie.
— Wymówki do pewnéj miary są słuszne, przyznaję, rzekł zimno. Wziąłem na siebie rolę podłą, i nie miałem dosyć podłości, aby ją jak należy spełnić. Ale kto mi ją narzucił, kto mnie do niéj namówił, kto mię w imię familii, przyszłości rodziny i t. p. zaklinał, męczył, nakłaniał, abym w to błoto wlazł? Ty, kochany ojcze...
— Bom chciał szczęścia twego, rzekł popędliwie ojciec, — i sądziłem cię istotnie człowiekiem wyższym, śmiałym energicznym, a z ciebie życie i wolę, i siłę wyssała panna Adela i jéj podobne kreatury... Jesteś do niczego! Róbże teraz co chcesz, radź sobie sam, a ja wiedząc, że na waćpana rachować nie mogę, wiesz co zrobię? wiesz?... Oto ożenię się mimo siwych włosów, i będę miał dzieci, i na nie zleję moje nadzieje przyszłości.
Szambelan odwrócił się gniewny. Zygmunt śmiać się zaczął.
— A to, na honor, przedziwnie! rzekł cicho. Tatko, obcy ludzie patrzą, słyszą i pomyślą, żeś przyszedł mnie na pojedynek wyzwać. C’est mauvais genre robić sceny. Żeń się kiedy chcesz, ale nie krzycz...
Stary chodził po ścieżce tam i sam, z rękoma w kieszeniach i głową spuszczoną.
— Do twojego losu, przyszłości, nie mieszam się więcéj, rzekł; lecz mam prawo, zrujnowawszy się dla ciebie, starać się choć z twoją pomocą odzyskać stracone... Mam nadzieję, że mi będziesz pomocą...
— Na pojedynek tego muzyka nie wyzwę, odezwał się Zygmunt; co to za pojedynek! i śliczna potém historya, żem zabił jego, który mi rogi przyprawił... dla przypieczętowania autentyczności faktu, który w ten sposób już wątpliwości ulegać nie będzie. Nie, mam tych „Olimpijskich” igrzysk dosyć. Daję papie pełnomocnictwo, kończ jak chcesz... rób co ci się podoba...
— A ty tymczasem z Angielką drugie głupstwo będziesz przygotowywał?... ironicznie rzekł szambelan.
— A jeśli wezmę pod niéj sto tysięcy funtów?
— Fig! fig! zaśmiał się gorzko ojciec: Angielki, które mają po sto tysięcy funtów, nie jeżdżą po pensyach szwajcarskich mężów sobie szukać. Gdzież zdrowy rozsądek? ruszył ramionami. Jak sobie pościelesz, tak się wyśpisz...
Na to młody baron nie odpowiedział nic, spoważniał mocno.
— Niech ojciec stara się o rozwód w mojém imieniu, rzekł. Nie jestem przeciwny temu, aby nam straty się opłaciły; lecz ja najwięcéj ucierpiałem, i ja naturalnie mam prawo sam do indemnizacyi...
Szambelan usta wykrzywił.
— Tém bardziéj, że kochany ojciec myślisz się żenić, a że majątku mając tak jak nic, muszę o sobie pamiętać, dopóki Angielki nie dostanę...
Mówił to pół żartem... Z charakteru nieopatrzny, mając jeszcze znaczny zapas po Olimpii odziedziczony, Zygmunt w istocie mniéj teraz dbał, jak tam się to skończy, a żywił już nadzieję, że nowe ożenienie wynagrodzi zawód doznany.
Ojciec więc z plenipotencyą miał odjechać, ale kwaśny był.
— Niech będzie jak chce, dodał w końcu, mniejsza o to; o jedno proszę, ażebyś mi się nie pokazywał, nie wtrącał, nie mieszał i czekał cierpliwie, co ja zrobię.
— Z największą przyjemnością...
Szambelan już odchodził, gdy Zygmunt, który ani na jego gniew, ani na dobry humor zbyt wielkiéj uwagi nie zwracał, ujął go za rękę, i prowadząc przez ogródek, zatrzymał się z nim przed piękną, słusznego wzrostu blondynką, siedzącą z książką w cieniu kasztana...
— Miss Harriet pozwoli mi, odezwał się zbliżając ku niéj, przedstawić jéj szambelana barona Dobińskiego, ojca mojego...
Szambelan zmuszony ukłonił się, Angielka podała mu wąziuchną długą rączkę z uśmiechem, a w uśmiechu błysnęły prześliczne owe zęby nieco długawe charakteryzujące rassę angielską. Była w istocie bardzo piękną, a strój i postawa oznaczały w niéj wychowanie arystokratyczne...
Szambelan przemówił coś o pogodzie jesiennéj, o pięknościach jeziora... i po chwilce się oddalił...
Zygmunt odprowadziwszy go do fórtki, wrócił, usiadł przy miss Harriet, jak gdyby przed chwilą, nie rozstrzygnęły się jego losy. Nadzwyczaj słabe to na nim czyniło wrażenie, czuł się wolniejszym trochę tylko i postanowił goręcéj zabiegać o łaskawe względy blondynki i owych bajecznych stu tysięcy funtów, o których mu jakiś Anglik powiadał.
O naznaczonéj wieczornéj godzinie, szambelan z propozycyą wielką, milczący, napuszony, nadęty, wszedł drzwiami trzaskając do radcy, który w fotelu siedział zamyślony. Skłonił mu lekko głową. Stary wskazał krzesło... Z wyrazu twarzy jego nic szambelan nie mógł wnieść nad to, że zdawał się zrezygnowany i spokojny.
— Oczekuję pańskich warunków co do rozwodu, rzekł cicho.
— Ani syn, ani ja na rozwód się nie zgadzamy! zawołał szambelan: syn mój słyszeć o tém nie chce... Byłem u niego, mówiłem z nim, starałem się go skłonić, ażeby tu przybył ze mną, o niczém słuchać, na żadne układy się zgodzić nie myśli... dopomina się praw swoich i żony...
— I chce skandalicznego procesu? zapytał radca.
— Nie lęka się go. Tymczasem zaś, szybko kończył szambelan, postara się o to, aby z panem uwodzicielem się rozprawić. Zygmunt strzela doskonale i ma nadzieję, że nauczy go rozumu... któż wie? wówczas rozwód wcale może być niepotrzebny... dadzą go pistolety...
Radca ruszył ramionami.
— Wątpię, żeby znalazł go i mógł wyzwać, bo oni wyjechali ztąd, rzekł spokojnie. Ja jutro za nimi jadę. Nie chcecie zgody, zmusić was do niéj nie mogę, macie rachuby inne, nie przeciwię się. Rozgłosu i tak uniknąć trudno. Mnie nim nie zastraszycie... A zatém, dodał wstając z fotelu, nie mamy już o czém mówić.
Baron, który się wcale czego innego spodziewał, osłupiał, zmieszał się także... wstał powoli z krzesła...
— Chciałem wpłynąć na syna, rzekł, ale mi było trudno... tyle wycierpiał... cóż dziwnego, że zemsty pragnie?
Radca nie odpowiedział nic.
— Zatém, szepnął po chwili: cóż robić? Pozostaje tylko uciec się do prawa...
— Radca zechce wierzyć, że z méj strony, zawołał szambelan, dla obu rodzin chciałbym skandalu oszczędzić, że gotówbym mimo ogromnych strat materyalnych i moralnych, cicho i zgodnie wszystko załatwić.
— Sądzę, że to od pana wiele zależy.
— Tak, ale niezupełnie... Zygmunt stracił ostatki mienia po matce... złamany, schorowany... bez przyszłości.
— Starałbym się mu ją osłodzić, rzekł radca; lecz jeśli się upiera...
— Panie radco, zabiegał baron, ja zrobię jeszcze krok, do niego, zaklnę go, będę usiłował... Lecz cóż mu mam powiedzieć?
Na to pytanie, którego radca zdawał się spodziewać, z razu nie było odpowiedzi, zamilkł, zamyślił się.
— Mów pan, cobym mógł ofiarować?
— Mój syn nie chce nic... ja jako ojciec chciałbym dla niego jak najwięcéj.
— Co się tycze mnie, odparł radca, gotowem dać co tylko mogę, aby wyjść z tego stosunku raz na zawsze... Mam w banku pięćdziesiąt tysięcy talarów, niech pan Zygmunt je sobie weźmie, podpisując prośbę o rozwód... Więcéj nie dam, bo nie mam...
Spojrzał na szambelana, który mimo swéj dyplomacyi nie mógł być panem siebie, twarz mu rozpromieniała. Nie spodziewał się tak pięknéj ofiary, gotów był zupełnie na jéj przyjęcie i z szybkością egoisty rachował, ile z tego dla siebie oderwać potrafi... W pierwszéj chwili nie odezwał się ni słowa... Radca milcząco odpowiedzi czekał...
— Co do mnie, wybąknął wreszcie szambelan, przystaję, idę do Zygmunta. Nie idzie o summę, idzie o to, ażeby go skłonić do odstąpienia od pojedynku, namówić na rozwód.
— Uczyń to pan, łagodnie dodał radca. Ja do jutra stanowczéj odpowiedzi czekać będę.
Tak skończyła się rozmowa zaczęta bardzo hałaśliwie, zamknięta w tonie dosyć pokornym i zwiastująca porozumienie. Radca w ostatnich wypadkach lepiéj poznawszy ludzi, z którymi miał do czynienia, przewidział łatwo koniec ten, i był pewien, że pieniędzmi okupi sobie spokój. Odchodzącemu Szambelanowi, żegnając go z daleka, nie podał ręki, pomimo że mu ją tamten wyciągał, i zbył go dalekim ukłonem.
Szambelan już był u drzwi, gdy sobie przypomniał, że powinien małym brudem powziętą o nim opinię potwierdzić. Z pośpiechem się zawrócił i dodał:
— Przepraszam pana radcę, mamy jeszcze mały rachunek z powodu tego agenta, którego użyłem do odkrycia schronienia zbiegłych... Nie jestem przy wielkich kapitałach...
— A cóż tam się należy? zapytał radca chwytając za pugilares.
— A! oprócz nocnéj wycieczki, za którą mi kilkaset franków zapłacić kazano, dałem temu agentowi trzy tysiące franków...
Radca pośpiesznie dobył trzy bilety bankowe, rzucił je na stół, dołożył złotem co brakło, skłonił się i usiadł nie mówiąc słowa.
Drobna ta okoliczność znacznie humor poprawiła szambelanowi, pilno mu było skończyć z Zygmuntem, z radcą, zrealizować zyski i wyjechać na wieś z łupem, który na długo mógł jego interesa poprawić. Jakoż nie zwlekając, jeszcze tego samego wieczoru wrócił na pensyę...
Przy stoliku przed domkiem na wolném powietrzu, przy lampach, towarzystwo całe kończyło wieczerzę, gdy szambelan do fórtki zadzwonił. Zygmunt poznał go przez żelazną bramkę i sam pobiegł mu otworzyć.
— Ojciec jest czynnym tak, rzekł, że istotnie posądzam go, iżby jeszcze mógł się wyśmienicie ożenić... Ale to trzeba być niezmordowanym!
— Gdy idzie o ciebie, kochany Zygmuncie, rzekł z emfazą — nic mnie nie kosztuje.
— Wyśmienicie! zaśmiał się syn: przed parą godzin byłem trutniem do niczego, a teraz wracam do praw ukochanego dziecięcia.
Ojciec przycisnął go do piersi.
— A! niewdzięcznik! z bolu to i żalu czyniłem ci wyrzuty; a mimo to... patrz, o małom się nie pobił z tym skąpcem radcą... targowałem się do upadłego i wyjednałem, mogę się pochwalić, warunki świetne... Ale kochany Zygmuncie... Twój ojciec ubogi... dasz mi porękawiczne!
Syn ruszył ramionami.
— Cóż ja dostanę? spytał.
— Jak ci się zdaje... dosyćby ci było dwadzieścia pięć... trzydzieści?
— Czego? co?
— A no, talarów i tysięcy.
— Wezmę co dadzą.
— Trzydzieści?... a reszta mnie? nie prawdaż?... wszak ty to wszystko po mnie odziedziczysz... Czy możesz przypuścić, ażebym ja sześćdziesiąt lat mając się żenił?
— Nie, ale ojciec kochany stracisz wszystko... tak jak straciłeś już...
— Ja? na co?
— To są tajemnice stanu! zawołał syn. Ale ileż dają? ile?
— Powiem ci otwarcie: tobie dają czterdzieści, ja sobie utargowałem tylko dziesięć... to mało...
Spojrzał w oczy synowi, który się uśmiechał dziwnie.
— Tatku, rzekł, to dosyć. Mówmy otwarcie. Wszak pieniędzy wziętych na urządzenie domu nie oddasz, a urządzać nie potrzebujesz, to ci piękną sumkę uczyni.
Szambelan pochwycony zarumienił się.
— Ja się z tego wyrachuję...
— Zostawże mi całe pięćdziesiąt....
— A! to nie może być! żywo zaprotestował szambelan — na żaden sposób...
Obrzydliwy targ ten między ojcem a synem trwał z kwadrans u fórty ogrodowéj. Zygmunt na pozór niezainteresowany, nadspodzianie piękną summę mając na widoku, która mu dozwalała dwa do trzech lat magnata grać rolę w podróżach po Europie, twardo stał przy zagarnięciu jéj całéj. Baron stary z równą zażartością bronił swojego interesu... W ostatku Zygmunt zmuszony był na czterdziestu poprzestać... Stanęła zgoda, i nazajutrz przy podpisaniu prośby o rozwód i potrzebnych papierów, radca przekaz do banku oddał do rąk Zygmunta.
Gdybym kończąc to, nadto, niestety! prawdziwe opowiadanie, dodał, że Zygmunt przyrzeczonych ojcu dziesięciu tysięcy wcale nie dał, moglibyście nie wierzyć szanowni czytelnicy. Tak się jednak stało! Schowawszy szanowny ów papier do kieszeni, obiecał wprawdzie uiścić się, jak tylko summę podniesie, lecz szambelan nigdy jéj doprosić się nie mógł, i przyszło do tego, że między ojcem a synem nastąpił rozbrat zupełny. Szambelan na złość istotnie się myślał żenić, nie znalazł jednak podobno nikogo, coby się poznał na jego przymiotach i chciał losy podzielić. Pozostał więc na wsi gniewny, wyżółkły, grając pana w parafialnym kościele i w miasteczku przed Żydkami, spekulując niefortunnie i zadłużając się coraz gorzéj.
Zygmunt uwolniony z więzów małżeńskich, pozostał jeszcze przez czas jakiś w Genewie. Angielka bardzo mu się podobała, lecz sto tysięcy funtów zaczynały być coraz bardziéj problematycznemi. Po zasiągnięciu dokładniejszych wiadomości, okazało się, że matka miss Harriett miała dożywotnią pensyę dosyć znaczną, a córka po ojcu dziedziczyła nie sto, ale pięć tysięcy funtów... i była prawie ubogą.
Miłość Zygmunta nie doszła do tego stopnia rozżarzenia, ażeby skromną chatką zadowolić się mogła, począł z wolna cofać się, chłodnieć, namyślać, i odebrawszy listy z kraju, pożegnał piękną blondynkę, przyrzekając jéj zjechać się z nią w Medyolanie.
Tymczasem wprzódy jeszcze, nim radca do Zabrzezia powrócił, nim szambelan smętny dojechał do domu, już skrzydlate wieści po cichu szeptane rozchodziły się w sąsiedztwie o rozerwaném dziwnie a tak niespodzianie prędko małżeństwie barona z Olimpią. Sąsiedzi najeżdżali dwa dwory, usiłując coś pewnego się dowiedzieć, gdyż prawiono najdziksze historye...
Szambelan napadany odpowiadał z powagą wielką:
— Ja byłem zawsze temu małżeństwu przeciwny, ale co to z młodymi? Zygmunt się zakochał... na nic nie zważał! Panna rozkapryszona, wypieszczona, pełna fantazyi jakiéjś... Nie mógł w końcu Zygmuś wytrwać i sam zerwał... najbezinteresowniéj. A cośmy na tém on i ja stracili! cośmy się nagryźli! Bogu tylko wiadomo... Zresztą i mówić o tém nie lubię...
W Zabrzeziu milczano, nikt pytać nie śmiał, czekano zwierzenia rodziców. Dalecy krewni wymagali wreszcie czegoś pewnego dla zaprzeczenia wieściom uwłaczającym rodzinie. Matka wzdychała, przyznając po cichu, iż mimo jéj wiedzy Olimpia miała dawne w sercu przywiązanie, które się gwałtownie odezwało.
Ani Olimpia, ani jéj mąż nie pokazali się tak rychło w domu rodziców. Z Genewy wyjechali do Włoch, a ślub dopiero w Rzymie mógł nastąpić, po dopełnieniu formalności rozwodowych... Sąsiedztwo tymczasem nagadawszy się do sytu, a każdy opowiadał to inaczéj, umilkło...
Zygmunt rozstawszy się z Angielką, niebardzo chciał też wracać do kraju i nastręczać się ciekawym badaczom na niedyskretne pytania... I on wyruszył też do Włoch. Obojetném mu było dokąd ma jechać i zamiast do Medyolanu zmierzył do Wenecyi, postanawiając tam zimę przepędzić.
Jakież było zdziwienie jego, gdy drugiego dnia po przyjeździe, z hotelu San Marco, wychodząc na Piazettę, zetknął się z hrabiną Klarą! Szła otoczona całym dworem turystów jak królowa, wyświeżona, piękna, wesoła, śmiejąc się, i rozmawiając... Na widok Zygmunta rzuciła swych wielbicieli i towarzyszów i podbiegła ku niemu.
— Baronie! cóż ty tu robisz? Sans rancune, nie prawdaż?
I podała mu rączkę.
— A! z wielką przyjemnością hrabinę spotykam... Przyjechałem tu na zimę!
— Wystaw sobie: ja także! Taka bo to śliczna ta Wenecya wdowa! a że i ja wdową jestem....
— Z dobrej woli? nie prawdaż? spytał Zygmunt.
— Tak jest! Nie mam najmniejszéj ochoty znowu skłaniać karku pod złote jarzmo... Powiedz mi, ale szczerze: czy bardzo staro wyglądam?
— Coraz młodziéj...
Hrabina się uśmiechnęła.
— Wszak już po rozwodzie? spytała.
— Wszystko skończone z zadowoleniem stron obu, rzekł Zygmunt.
— Gdzież Olimpia?
— Nie wiem...
— Słyszałam cos, niedokładnie... Ojciec przybył?
— Tak jest... wyszukano ich, i mogliśmy się wzajem uwolnić od pęt, które obojgu ciężyły...
— Nie masz do niéj żalu?
— Najmniejszego.
— Ty bo jesteś dobry chłopiec w gruncie, odezwała się Klara. Ja to zawsze mówiłam.
Zygmunt się skłonił.
— Nie prawdaż? będziemy teraz dobrymi przyjaciołmi?
Nowy ukłon zapieczętował traktat przyjaźni. Pół dnia tego spędzili razem z sobą na przechadzkach. Zygmunt bardzo był rad wesołéj rozmowie. Hrabina usiłowała być dla niego jak najbardziéj uprzejmą, aby zatrzeć wspomnienie owéj sceny bolesnéj.
Stosunki pięknéj jeszcze hrabiny z panem Zygmuntem coraz ściślejsze, na stopie poufałości, dla obcych tłómaczyły się podobno blizkiém pokrewieństwem, to pewna, że dwa temperamenta ich jakoś się doskonale teraz godziły. Hrabina znała wszystkie wady przyjaciela. Zygmunt, który już raz w życiu dwa tygodnie się w niéj kochał, całą jéj przeszłość wiedział doskonale... Dowcip Klary bawił wielce Zygmunta, który coraz stawał się leniwszym; hrabina uzyskiwała nad nim władzę codzień większą, przerabiała go powoli, narzucała mu zręcznie swe przekonania, słowem opanowywała. Baronowi nigdy nawet na myśl nie przyszło, żeby ten stosunek miał się na inny, czulszy i ściślejszy zamienić. Klara zaś po półroczném badaniu delinkwenta zdaje się, że powzięła pewny projekt grożący jego kawalerskiéj swobodzie. Kazała mu czytać listy swego plenipotenta i pomagać sobie w interesach, co Zygmunta przekonało, iż Klara miała czystego dochodu piętnaście tysięcy talarów, summę wcale miłą i dozwalającą żyć, nawet za granicą, z komfortem skromnym, ale przyzwoitym. Umiała też hrabina wybadać go co do jego funduszów, z których jeszcze nie miał sposobności nic uronić, i nakłoniła go, aby nie tracił, a z banku nie odbierał...
Jakoś ku wiośnie, nagle dosyć, gdy Zygmunt nawykł codzień do niéj na obiad przychodzić, co wieczór u niéj siedzieć, co rano razem spacerować, hrabina zaczęła się bardzo pilno wybierać do domu. Baron przyszedł, zobaczył te przygotowania, zdumiał się niezmiernie i stanął osowiały.
— Cóż się stało? spytał.
— Ależ przecię do domu zajrzeć trzeba! zawołała Klara.
— Po co?
— Choćby dla tego, żeby tu nie przyrosnąć, bo ja nigdzie wrastać nie lubię. Trzeba jechać, muszę...
— A cóż ja tu będę robił? rzekł Zygmunt.
Hrabina poczęła się śmiać serdecznie.
— Czy chcesz, żebym dla ciebie tu siedziała?... a to doskonałe! Leniwy jesteś! nałogowy... starzejesz przed czasem... Jedź, rozerwiéj się, poszukaj sobie kogoś... ożeń się...
— O nie! odparł baron. Gdybym się żenić miał, to chyba z kimś takim jak wy, kochana hrabino, kogobym znał, był pewien, gdzieby mnie już żadna nie czekała zagadka...
— Mówisz mi komplement, szepnęła Klara, a doprawdy inaczéj ci się za niego odwdzięczyć nie mogę tylko wzajemném oświadczeniem, iż gdybym miała głupstwo to popełnić i iść za mąż... to tylko za dobrego jak wy, starego i wypróbowanego przyjaciela.
— Ale nie za mnie? spytał baron.
— Hm! jak ci się zdaje?
— Mnie się zdaje, że nadto mnie pani znasz, abyś mogła pójść.
— Nadto, nie, bo to bezpieczeństwo stanowi, gdy się zna złe i dobre strony... ale tybyś się ze starą jak ja kwoką nie ożenił?
— Przepraszam... ożeniłbym się.
Podała mu rękę:
— No, to zgoda!
Zygmunt uradowany w rękę ją pocałował, ale Klara skoczyła mu na szyję.
— Pamiętaj tylko, bałamuctw żadnych! to warunek! będę się gniewała...
A charge de revanche.
— To się rozumie...
— Ludzie się dopiero zdziwią, gdy o tém posłyszą! zaśmiała się Klara...
W istocie zdziwił się niejeden, a najprzód ojciec Zygmunta, który wyglądał, że matką nowéj dynastyi będzie jakaś znakomita cudzoziemka herbowna, tu zaś... hrabstwo owo było dosyć świeże, a dom, z którego wyszła Klara, trącił skartabellatem... Szczęściem u nas drzewa genealogiczne podlane deszczem złotym, rosną łatwo, a w starożytnościach się rozpatrując, znajdzie tam każdy co mu potrzeba... Umieć tylko szukać należy. Z innych względów małżeństwo to, dając rękojmię ustatkowania się Zygmunta, było szambelanowi pożądane. Obawiał się on panny Adeli.
Złe języki powiadały, że mimo przyrzeczenia danego żonie, Zygmunt wyrywał się do Warszawy i tam potajemnie spędzał wieczory u dawnéj przyjaciółki; lecz też inne gorsze jeszcze twierdziły, iż w czasie niebytności Zygmunta w domu, młody lekarz z sąsiedniego miasteczka zbyt często hrabinę Klarę odwiedzał, i że ona nigdy tak nie chorowała uparcie jak w czasie nieobecności męża. Marne plotki! ktoby tam temu wierzył! W lat parę zestarzały już szambelan miał przyjemność doczekać się wnuka, i na rzecz jego, nie mogąc odebrać ich, przekazał owe dziesięć tysięcy, które mu tyle krwi napsuły. Imiona na chrzcie dano mu Zygmunta, Adama, Konstantyna, Ksawerego, Hippolita. Dynastya została ugruntowaną, i baron miał nadzieję, że następne pokolenie wejdzie już niechybnie w zaczarowane owo koło wybranych, w którem widzieć je pragnął.
W Zabrzeziu mało kto bywał, dom się zamknął, radczyni oddała się cała praktykom religijnym i nabożeństwu najgorliwszemu, surowo obchodząc posty i zakładając bractwa, a świadcząc klasztorom. Radca podupadł na zdrowiu i w świecie się mało ukazywał. Olimpia z mężem przyjeżdżała tu często z za granicy, kupiono im bowiem dobra w Czechach, sprzedawszy część od Zabrzezia. Nierychło potém ładny chłopaczek, którego sobie babka wyprosiła u rodziców, ożywił nieco smutną rezydencyę i radcę nawet rozweselił... Krzywili się tylko krewni na demokratyczne nazwisko państwa Bratanków, dopóki ojciec jako ostatniéj z rodziny nie wyrobił Olimpii urzędownie pozwolenia przyłączenia do nazwiska męża, świetnego imienia rodziców...
Wszyscy więc prawie wyszli w końcu szczęśliwi, daleko lepiéj, niż zwykle w życiu się trafia, bo tu nikt prawie nie kończy ani jakby pragnął, ani jakby powinien...

Koniec.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.