<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Serce i ręka
Wydawca Józef Unger
Data wyd. 1882
Druk Józef Unger
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cała powieść
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


Przybywszy do Genewy, szambelan przeprosił radcę, iż go opuścić musi (za co się ten bynajmniéj nie gniewał), i prawie nie spoczywając, bo był niezmordowany, gdy szło o najwyższe życia cele (to jest: pieniądze), pojechał zaraz do syna. Major uprzedził z góry, iż Zygmunt o niczém nie wie; mógłby był bowiem rzecz całą popsuć...
Zdziwiony powitał pustelnik najukochańszego rodzica, a szambelan badając syna, którego znalazł w towarzystwie dwóch Angielek, jednéj Rossyanki i Francuza, pocieszył się widząc go odżywionym i już po przebyciu pierwszego peryodu nudów, doskonale zaakklimatyzowanym. Trudno nawet było poznać w nim bohatera tak tragicznego wypadku, któremu małżeństwo niefortunnie się powiodło. Ożywiony wielce, trzpiotał się z Angielką jedną, która wielce w jego dowcipie smakowała, mając go zapewne za bezżennego jeszcze bałamuta i pracując nad jego ustatkowaniem. Na widok ojca, Zygmunt musiał rzucić miłe towarzystwo i pośpieszył w jego objęcia. Zdziwiło go niepomału to niespodziane zjawisko.
— Cóż ojciec tu robi?
— Ale, bardzo naturalnie przybyłem do ciebie, niespokojny byłem, chciałem cię widzieć. Dzięki Bogu, znajduję cię zupełnie dobrze... nawet rumieniec powraca.
— Cóż ojciec chce? wiekuiście konać z rozpaczy? rzekł Zygmunt: życie dopomina się praw swoich...
— Angielka wcale ładna, szepnął szambelan; ale wiesz, że z niemi sprawa zła... Pozywają do sądu...
Baron się roześmiał.
— Sparzony jestem i nie posunę się pewnie tak daleko, żebym aż sądownie zmuszony był odpowiadać.
Znał nadto ojca Zygmunt, ażeby uwierzył, że go tu sama czułość rodzicielska mogła przypędzić; domyślał się czegoś więcéj. Szambelan zaś nie życzył sobie zdradzać tajemnicy, obawiając się, aby mu syn w czém nie przeszkodził, chciał dopiero fakt dokonany zwiastować.
Odsunęli się trochę w głąb ogródka, a major skorzystał z tego, i na rachunek Zygmunta poprosił o szklankę zimnego grogu.
— Niechże mi ojciec powie otwarcie, patrząc mu w oczy rzekł Zygmunt: co go tu sprowadza?
— Mówiłem ci, troskliwość o ciebie.
— Dziękuję, ale przytém coś więcéj.
— Na dziś, nic.
— Są przecięż jakie nadzieje? widoki? może odkryto dokąd zbiegła pani Olimpia?
— Zawsze się spodziewamy odkryć...
— A więc to doprawdy ofiara ze strony ojca, za którą nie wiem jak dziękować.
— Wcale nie dziękować! odezwał się szambelan. Widzę cię zdrowszym, wesołym, tego mi dosyć.
— Ojciec tu zabawi?
— Prawdziwie, nie wiem jeszcze.
— Coś to mi wygląda zagadkowo! rozśmiał się Zygmunt.
Ojciec ramionami ruszył.
— Jeśli miłość ojcowska może być dla ciebie zagadkową!
Zygmunt nizko się skłonił. Czuł, że się tu nic nie dowie, a razem, że coś jest.
Major pił grog, spoglądając z ukosa.
— Ojciec stoi w mieście? rzekł Zygmunt.
— Tak jest, i jutro będę zajęty, ale gdy się cokolwiek uwolnię, sam przyjadę do ciebie.
Usiedli.
— No, kochany ojcze, żartobliwie nalegał Zygmunt: musiałeś się czegoś dowiedzieć? przywozisz mi jakieś wiadomości? chcesz mnie przygotować? Jam gotów na wszystko...
— Dotąd nie ma nic, enigmatycznie rzekł szambelan. Spuść się na mnie, że cię uwiadomię w porę. Jedno tylko to powiedzieć mogę, że dobrzeby było, abyś się do podróży przygotował, na wszelki wypadek...
— Wracam tedy do małoletniości, trochę urażony przerwał Zygmunt, — kiedy we własnéj sprawie od udziału odsądzony jestem!..
Milczeli trochę.
— Kochany ojcze, w polityce i w życiu zły to system: sine me de me; wolałbym wiedzieć o co idzie, gdy niezawodnie chodzi o skórę moją.
Szambelan milczał ciągle.
— Jeśli Olimpia się znajdzie, jeśli jakimkolwiek sposobem zbłąkana owieczka będzie nazad do owczarni przypędzoną, jużci należałoby mnie spytać, czy ja za nią pójdę?
— Mnie się zdaje, że to nie ulega żadnéj wątpliwości, odezwał się szambelan.
— Przed parą miesięcy tak było, to prawda, począł Zygmunt, zapalając cygaro; ale teraz wiele się rzeczy zmieniło. Najprzód przebolałem, powtóre nabyłem doświadczenia. Tatku kochany, ty i ja, byliśmy na fałszywéj drodze i palnęliśmy obaj bąka. O co szło? nie prawdaż, że o świetne i bogate ożenienie? Wkładka moja w ten interes była jak jest: wychowanie, prestancya, żargon, ton, arystokratyczny tytuł, umiejętność sprzedania się, nie prawdaż? Otoż z tą wkładką daleko można było świetniejszy i łatwiéj interes zrobić za granicą niż w kraju. Tu posagi są większe, majątki znaczniejsze, a przyzwoici epuzerowie, z tytułami prawdziwemi, dosyć rzadcy, towar poszukiwany. Byłbym wiec łatwo zrobił i mogę jeszcze zrobić interes nader świetny.
Ojciec spojrzał niedowierzająco.
— Najprawdziwsza prawda, kochany ojcze, mówił Zygmunt. Ja tu mam Angielkę prawie niezależną, dobrze wychowaną, wnuczkę baroneta, z posagiem stu tysięcy funtów...
— Byle nie fig, szepnął szambelan, ruszając ramionami. Ja się boję tych spekulacyj na walory mi nieznane i do sprawdzenia trudne... Dajmy temu pokój.
— Wracam do mojego przedmiotu, kończył Zygmunt. Po cóż ja mam się męczyć i kobietę zamęczać, kiedy sobie ekwiwalent znajdę, który mi z uśmiechem i dobrą wolą rzuci się w objęcia?...
— A! w objęcia! w objęcia rzuci się ich ile chcesz, rozśmiał się ojciec — ale do obejmowania nie będziesz miał nic oprócz bozkiéj talii i cudnéj kibici, a tego za mało dla nas, co nową rodzinę arystokratyczną w kraju fundować chcemy...
— Byłby i tytuł, i herb...
— I sto tysięcy fig! dodał trzęsąc głową szambelan. Nie, ja wolę domową sprawę... Wrócisz do owczarni. Olimpia tego kozła zapomni, ludzie nie wiedzą, a że tam ktoś może coś paplać będzie...
— Ja o to nie dbam, niech paplą, ale moje życie! jak ja wyżyję?... Przestrzegam więc kochanego ojca, aby mną za wczasu nie dysponował. To wymaga refleksyi.
— Spuść się na mnie.
Po rozmowie tego rodzaju, która się do późna przeciągnęła, szambelan do jutra pożegnał, syna i zostawując go na pastwę Angielkom, sam odjechał z majorem. Redke go jakoś nie odstępował.
W hotelu zastali już posłańca od radcy, który żądał widzieć się z szambelanem natychmiast. Major pozostał tymczasem w mieszkaniu barona.
Stary z wyrazem niepokoju na twarzy, poruszony, widocznie zmuszając się do cierpliwości, któréj nie miał, przywitał wchodzącego skinieniem.
— Radbym, rzekł po chwili ponuro, bolesny ten obowiązek, jaki spadł na mnie, odbyć co najrychléj; zobowiążesz mnie pan szambelan, ułatwiając mi jak najprędsze widzenie się z córką.
— Wszakże dziś jest to niepodobieństwem, noc... odezwał się baron. Możeby lepiéj odłożyć na jutro?
— Po co odkładać? przerwał radca: ja nie jestem panem siebie i wzruszenia mojego. Miej waćpan litość nade mną... To, co się dokonać musi, niech się dokona... teraz, zaraz, natychmiast, jak najprędzéj proszę.
— Lecz należałoby naradzić się!
— Ja? radzić się? z kim? ja? tam, gdzie idzie o dziecko moje? Ja nie potrzebuję rady niczyjéj oprócz mojego sumienia i serca, odezwał się radca. Sprawa to moja przedewszystkiém, oddajcie ją mnie i bądźcie spokojni.
Wyrzekłszy to z pewną dumą, radca przeszedł się po pokoju.
— Sprowadziłeś mnie tu pan, nie dręczże mnie oczekiwaniem... Miéj litość, proszę...
Zmieszał się nieco baron, nie spodziewając się takiego nalegania, lecz pomyślawszy uległ.
— Idę natychmiast, rzekł, pomówić z agentem, którego użyłem do odkrycia tego schronienia; a jeśli rzecz możliwa...
— Jeśli rzecz tylko trudna i kosztowna, waćpan wiesz, dorzucił radca, że ja nie będę żałował nic... Proszę mnie zastąpić, proszę nie wchodzić w targi, dam co chcą... Chcę jechać, czy iść, czy płynąć natychmiast... nie usnę, nie spocznę...
Szambelan wychodził już; w progu przyszło mu na myśl to, co tylko takiemu człowiekowi jak on mogło w chwili podobnéj do głowy przystąpić. Powiedział sobie, że wypadałoby rekuperując tyle kosztów poniesionych na majorze, zarobić na radcy. To maluje go dostatecznie.
Wszedł pośpiesznie do pokoju, w którym swojego detektora zostawił. Ten palił cygaro i kazał już sobie podać herbatę na rachunek pryncypała.
— Kochany majorze! zawołał przystępując żywo: mamy do czynienia z bardzo niecierpliwym, podraźnionym ojcem mojéj synowéj. Jest to człowiek, wieśniak, nawykły do tego, by wszyscy go słuchali, i by się jego wola spełniała. Wystaw sobie, pędzi mnie i domaga się, ażeby go natychmiast wieźć do córki.
Major pokręcił głową i wskazał okna, przez które czarna noc przeglądała.
— Nie ma sposobu?
Redke głową kręcił.
— Chce koniecznie...
Spojrzeli na siebie.
— Jeżeli się uprze, rzekł, jużci z wielkim kosztem możemy to zrobić, kiedy mu się podoba... to pewna. Lecz, szanowny szambelanie, ja jestem człowiek ubogi, wyekspensowałem się, napracowałem, mogę powiedzieć: życie wyszafowałem na to; mamy najprzód rachunek do skończenia.
— Jak to? wszakże... wprzódy my musimy mieć ich niż pan pieniądze.
— A! nie, odparł major: bardzo pana szanuję, nieskończenie mu wierzę, ale na kredyt ja nic nie daję...
— Ale to dziwna pretensya! zawołał szambelan.
— Może, ja jednak nie odstąpię od tego...
— Wiesz majorze, że to obudza podejrzenia, bo jużci kiedy mi wierzysz...
— Nieskończenie... lecz bywają okoliczności... Najlepiéj wprzódy załatwić rachuneczek...
Szambelan widocznie był podraźniony.
— Rachunek ten właściwie należy do radcy... a mogę zaręczyć za niego.
— Zamiast ręczyć niech pan zapłaci, dodał major; przyjdą potém sceny, rozczulenia, kto wie co się może stać, tragedya jaka, samobójstwo, awantura.... którego z was do kozy zapakują, a ja będę dziesięć lat pieniędzy czekał... Nie! ofuknął się major: pieniądze na stół! tu!
Szambelan chciał się targować, wreszcie zły, dobył pugilaresu.
— Zatem tysiąc franków...
— Premia, tak; koszta wynoszą trzysta piętnaście i dwadzieścia pięć centymów.... razem tysiąc trzysta piętnaście i centymy... A że dużo więcéj było pracy niż przewidywałem, szambelan będziesz wspaniałomyślny i... dołożysz... Musisz dołożyć, bo inaczéj nic.
— Przyznam się panu, że tegom się nie spodziewał...
— Ani ja... W takim razie targ, przerwał major, to niepojęta rzecz. Że ja się targuję, cóż dziwnego? dla mnie to obojętne; ale wam, gdy idzie o synową, o syna!
— Półtora tysiąca franków! zawołał szambelan dobywając papiery.
— Mało....
Targowali się dwaj zacni panowie minut kilka, i na tysiącu siedmiuset stanęło, a szambelan postanowił sobie radcy to policzyć przynajmniéj trzy tysiące.
— Spodziewam się, żeś zadowolony, dodał szambelan, już nawet ściskając majora; teraz, natychmiast zajmiéj się urządzeniem wyprawy...
Spojrzeli na zegarek: wskazywał jedenastą przed północą.
— Nim konie dostanę i ludzi, będzie północ; nim zajedziemy po ciemku, druga lub trzecia... Czy to właściwa godzina?...
— Radca chce jechać zaraz...
— Więc pojedziemy... Spodziewam się, dodał Redke, iż tę moją przejażdżkę i ostatnią posługę zechcecie uwzględnić i... osobno przedstawić panu... jakże się zowie?
— Panu radcy...
Szambelan ramionami ruszył zniecierpliwiony.
Redke wysunął się prędko... Około północy powóz, major i dwóch ludzi wcale nieobiecujących fizyognomij, znaleźli się przed hotelem. Szambelan, radca i major wsiedli do środka, straż na kozłach... Potrzebę téj gwardyi tłómaczył Redke tém, iż na miejscu może wypaść coś nieprzewidzianego, wymagającego posługi, wysyłki lub tym podobnie... należało więc i bezpieczniéj było mieć w odwodzie dwóch takich zbójów...
W mieście paliły się jeszcze lampy gdzieniegdzie, w wielu lokalach publicznych tłumno nawet było; w miarę jak na przedmieścia zjeżdżali, coraz stawało się ciszéj i ciemniéj. Kiedy niekiedy przesuwał się podpiły robotnik lub podejrzana postać jakaś sunąca po pod murami. W uboższych domkach rzadko gdzie płonęło światełko... Cisza zalegała okolice. Noc była bezksiężycowa, ale dosyć jasna i gwiaździsta a chłodna mimo bardzo jeszcze wczesnéj jesieni. Po nad drogą szeleściały już posychającemi liśćmi drzewa, w lewo gdzieniegdzie świeciły odbitém niebem i światełkiem jakiémś wody jeziora. Droga, którą jechali, wiła się wciąż prawie po nad jego brzegami, to nieco się podnosząc, to spadając w dół. Dokoła opasana była murami, ogrodami, drzewy, domami, które w nocy wydawały się jak puste. W dali łańcuchy gór na jaśniejszym widnokręgu rysowały się zębato a czarno. Radca siedział wgłębiony w powóz, nie mówiąc słowa; szambelan był wyprostowany, i choć się z tém nie wydawał, tchórzył. Miał rewolwer w kieszeni, a serce mu biło jak młotem. Noc, tajemnicza ta podróż nieprzewidziane skutki wyprawy, poruszały go do zbytku. Szeptał ciągle wypytując majora: czy daleko? Major potrząsał głową, wyglądał z powozu i dawał do zrozumienia, że do celu podróży jeszcze bardzo a bardzo daleko.
Raz i drugi woźnica stanął koniom wypocząć przed lichemi bardzo bouchon’ami pod wiechą. Świeciło się w nich, płonął kaganek, ale ludzie spali. Radca się nie ruszył, cały w sobie pogrążony, jakby na pół umarły; tylko ile razy stanęli, zrywał się chcąc wysiadać, myśląc, że już ta straszna chwila nadeszła...
Przy drugiéj karczemce okazało się, że koń zgubił podkowę. Woźnica nie chciał jechać daléj, dopókiby coś na to nie poradził. Koń kulał. Zapalono latarnię, ludzie poszli na trakt szukać zguby, znaleziono ją wprawdzie, ale nim się to stało, nim rozbudzono kogoś, co miał ufnali i młotka dostarczyć, nim przymocowano podkowę, znowu upłynęła godzina. Szambelan zdrzemnął się, strach go odszedł nieco....
Gdy milę jeszcze ujechali, na niebie na brzask się już brać zaczynało, bo godzinę zmarudzili. Repetyer szambelana wybił czwartą. W pół mroku stały szaremi cieniami drzewa, mury, pagórki... zarysowując się profilami coraz wyraźniéj... Dniało już dobrze, gdy major rozmówiwszy się z woźnicą, kazał zjechać w prawo wązką drożyną. Wiodła ona po nad strumykiem, obmurowana z obu stron. Z prawéj zwieszały się po nad mur i drogę długie gałęzie platanów i kasztanów... Powóz musiał powoli wywijać się po krętéj ścieżynie i wązkich mostkach, aż nareszcie ludzie zeskoczyli z kozłów, i landara stanęła po cichu.
Miejsce, w którém się zatrzymała po przebyciu murowanego mostku, było małym placykiem dokoła starannie drzewy ostawionym... Z po za nich widać było w lewo uliczkę z kilku domkami, w prawo wzgórek obrosły zielenią. Bokiem jego wśród zarośli wiła się ścieżka dla pieszych, wiodąca do murowanéj fórtki bocznéj ogrodu... Stała ona wśród długiego kamiennego muru, opasującego, jak się zdawało, park, którego piękne stare drzew gałęzie wychylały się w świat, jak kwiaty z koszyka...
Radca natychmiast wyskoczył z powozu... Redke się do niego zbliżył:
— To jest klucz od fórtki, którą wnijdziemy niepostrzeżeni do ogrodu... Od niéj drożyna prowadzi wprost do domu mieszkalnego. Lecz, komu z nas panowie iść każą?
— Jak to komu? przerwał radca stanowczo: ja idę sam i nikt a nikt więcéj.
— Ale jeżeliby pan potrzebował pomocy?
— Ja? nie potrzebuję żadnéj! daj mi waćpan pokój, proszę o klucz!
— A ja! podchwycił nadbiegając szambelan.
— Waćpan?... ruszył ramionami radca: ja sądzę, że spoczniesz...
— Nie będę potrzebny?
— Po co?
Nie żegnając, nie patrząc nawet, klucz tylko ściskając w dłoni drgającéj konwulsyjnie, radca posunął się ku fórtce, otworzył z wolna i z oczu patrzących zniknął. Szambelan, który do innych przymiotów łączył pobożność wielką, począł się modlić, i zęby mu dzwoniły... Ranek był chłodny.
Major szukał już bouchon’a i jakiego takiego rozgrzania.
Gdy radca wszedł cicho do ogrodu, znalazł się w uliczce tak ciemnéj, że z razu stał nie mogąc się rozpatrzyć, w którą iść stronę. Przychyliwszy się nieco, spostrzegł na przestrzał światełko i skierował się ku niemu. Szpaler ten wyprowadził go do przestronnego parku... W lewo wyżéj znacznie widać było szwajcarski szalet obrosły winem dzikiém i powojami, obszerny dosyć, który grzędy kwiatów opasywały do koła... Przestronno mu było na zielonych trawnikach, wśród których gruppami zwieszały się wierzby, rosły jodły, ściskały się klomby drzew najrozmaitszych. Wszystko to zdawało się lecieć po stoku wzgórka ku dolinie, ku rzeczce, ku jezioru... Ogród, o ile w brzasku rannym dojrzeć można było, starannie był bardzo utrzymany. Stoły i ławy kamienne, altany ozielenione roślinami pnącemi, grzędy kwiatów, ścieżki żwirem powysypywane wyglądały świeżo i ładnie. Czuć było, że tu ktoś mieszkał, żył i chciał, aby mu się śmiała ta ustroń.
Radca powlókł się spoglądać ku domkowi, trochę pod górę, pomyślał, obejrzał się w koło, znalazł pod starą lipą naprzeciw domu ławę kamienną i usiadł na niéj.
Oczy wlepił w okna pozamykane okiennicami, zadumał się czy zamodlił, podparł na łokciach, czekał.
Dzień rosnął i z szarych powić wychodziły barwy jego z kolei, niewyraźne kształty oznaczały się coraz dobitniéj, ale cisza nocy panowała jeszcze do kola...
Na niebie gasły gwiazdy, chmury wiatr zachodni spędzał, jak gdyby gospodyni zamiatała niebo dla dnia nadchodzącego... Wyjaśniało się... Na wschodzie zaróżowiało, pomarańczowe pasy, sine chmury... białe promienie blado zwiastowały, że tam gdzieś już słońce wschodzi... Tu w dolinie mrok jeszcze panował. Rosy okrywały trawy i drzewa... Budziło się ptactwo i szczebiotało... Koło domku pusto było... nikogo. Z boku przesunął się ktoś krokami cichemi... i znowu milczenie... Jak martwy siedział ojciec nie ruszając się, nawet zapłakać nie mógł; lecz ktoby twarz jego zobaczył, przeraziłby się jéj wyrazem. Tylko przy trumnie ukochanéj istoty taka twarz się spotyka.
Ranek zwiastował się prześliczny...
Po długiém oczekiwaniu sługa przesunęła się po galeryi drewnianéj domku i otwierać zaczęła okiennice... Z wewnątrz ręka jakaś popchnęła okno... biała firanka na pół wychyliła się w ganek. Drzwiczki się rozwarły na galeryę, i wysoka postać w bieli wyszła rozpatrując się do koła...
Była to Olimpia... Czarne warkocze związywała, aby je zarzucić na szyję. Ojciec widział ją, a powstać nie miał mocy... Siedział o kroków dziesięć od niéj, serce mu biło...
Chciał porwać się, skoczyć, i żal okrutny ścisnął pierś. Jakże jéj przerwać tę chwilę tak ciężką, tak jeszcze szczęśliwą, takim gromem!..
Olimpia nie widziała go.... Oglądała się do koła, przychyliła do kwiatów stojących w ganku, zdawała się rozmawiać z niemi... potém spojrzała w dal... i uśmiechnęła się smutnie.
Radca ruszyć się nie śmiał... byłby tak patrzał, patrzał, bo zdawało mu się, że dziecko widzi szczęśliwém.
Wiekiem zdawała się ta chwila...
Olimpia nagle zwróciła wzrok na ławę pod drzewo... ujrzała siedzącą postać, skoczyła w tył przerażona i natychmiast znowu porwała się naprzód.... Otwarły się jéj ramiona: — Ojciec! krzyknęła, i padła.
Szczęściem osuwając się chwyciła gałąź powoju i z lekka obaliła się na ławkę blizko stojącą. Radca biegł już na ratunek, lecz z domku już wychodził przestraszony mężczyzna wysokiego wzrostu z siwym włosem, śpiesząc na pomoc... Prawie razem zeszli się przy na pół omdlałéj. Radca ręką go odsunął...
— Ojciec jestem... rzekł.
Olimpia otworzyła oczy i uklękła u kolan ojca, ściskając je w milczeniu. Była chwila twardego, strasznego zwątpienia, trwogi z obu stron. Ojciec odezwać się nie umiał, ona nie mogła. Łkanie tamowało jéj głos... W twarzy starca znać było nie gniew i surowość sędziego nieubłaganego, ale politowanie rodzicielskie. Siadł, nie mogąc się na nogach utrzymać, i oczy zakrył. Olimpia ciągle u kolan jego klęczała.
— Nie pytaj mnie, jak tu przyszedłem, nie mów mi nic, począł po chwili: ja wszystko wiem...
— A! ojcze, ty nie wiesz nic! ty nic nie wiesz: jam niewinna! Jam go kochała, jam mu ślubowała, jam z nim żyła... Jam była wprzódy jego żoną, nim mi kazano zostać żoną tego... tego człowieka... Chcąc go odepchnąć, odstręczyć, powiedziałam mu wszystko, wszystko... Kazałam ten pierścionek... jego... zamienić ze mną przy ołtarzu; zapowiedziałam mu, że jeśli w życiu kiedy spotkam tego, którego czuję się żoną, pójdę za nim... Czegoż chce ten człowiek ode mnie? Czyż możesz, ojcze mój, dziecko swe skazywać na śmierć, na męczarnie?... Czyż ty się nie ulitujesz nade mną?
I błagając go tak, głowę na jego dłonie złożywszy, płakała.
Ojciec siedział niemy...
— O mój Boże! zawołał cicho: świat! a ludzie! a niesława! a imię nasze niepokalane... Ważyłaśże ty to wszystko?
— Ojcze! jam kochała...
— Imię nasze! stare, czyste... wszak ono nie było własnością naszą, ale spadkiem, który miał tak niepokalanym zejść na przyszłe pokolenie, jakeśmy go odebrali. Szyderstwo ludzi... Olimpio! wiesz ty, co to na starość nosić tę odzież galernika z piętnem na sercu? Ona dziś mnie przystała... A tyś ją włożyła na mnie...
— Ojcze, nie mów!
— Szczęśliwym będę, jeśli tego nie przeżyję... na czole srom... pali... pali mnie... Ojcowie i dziadowie upominają się u mnie, u ciebie o sławę rodu i domu... Myśmy go skalali rozpustą... ten święty dom, który mógł być kościołem... Dziecko moje, płacz — płacz.. nie mamy oboje dosyć łez do zmazania téj plamy!
Olimpia podniosła się z ziemi powoli.
— Więc wyrzecz się córki, rzekła: więc nie miéj dziecięcia, odepchniéj! za cóż ty masz cierpieć za mnie? Zlej to imię na kogo chcesz, przybierz obce dziecię, ja pójdę w świat... ale serca nie odbiorę, przysiędze nie skłamię... Ten człowiek zawierzył mi, cierpiał dla mnie... On nie był winien, jam sama winną była... ja tylko!... karzcie mnie. A! już i tak dosyć ukaraną byłam....
— Dla czegoż nie miałaś ufności we mnie? mówił stary: czemuż mnie nie wyznałaś wszystkiego? byłbym tych ludzi precz odpędził, jak zasługiwali, byłbym cię do serca przycisnął, i przebaczył, i...
— Mój ojcze! miałamże obwinić matkę, zatruć spokój tobie? Jam sądziła, że on nie żyje, że ja umrę prędko, chciałam spełnić wolę twoją. Oszukiwałam cię dla szczęścia twojego, poświęciłam się dla ciebie...
Radca zmilczał, głowa zawisła mu na piersi myślał...
— Wszak nie oszukiwałam nikogo, dodała Olimpia, oprócz ciebie jednego, ojcze... a ty winieneś mi przebaczyć... ten człowiek zimną rękę moją zaślubił cudzym pierścieniem... wiedział, że go czekała pogarda... I każesz mi wrócić do niego, i żyć z nim... o! raczéj umrzeć, bo żywa nie wrócę!!...
Ojciec podniósł oczy na nią...
— Nie! zawołał wstając: niech ludzie sądzą o mnie i o tobie jak chcą, ja ci nie odbiorę szczęścia... Zostań z tym, którego ci los wyznaczył! Bóg z wami...
Córka już była u nóg ojcowskich, a przy niéj klęczał już z siwemi włosy mężczyzna i całował rękę starca, który się w niego wpatrywał z ciekawością i przestrachem...
— Patrz, te siwe włosy... to pamiątka tego dnia, gdy nas rozdzielono... On mnie tak kochał... ojcze!
Olimpia rzuciła mu się na szyję. Radca zsunął się z wolna na ławę, szepcząc może po cichu błogosławieństwo...
Tak ta groźna scena, któréj wypadek wcale zapewne inaczéj obrachował sobie szambelan, skończyła się miłosierdziem i szczęściem... Olimpia przytuliła się do ojca, odrodzona, rozpromieniona...
— Daj nam tu długo pozostać, szepnęła; ludzie o nas zapomną... Rozwód będzie łatwy. Baron nigdy nie był mężem moim... My tu zostaniemy w tym kątku... a potém wrócimy, gdy burza przewarczy i minie.
Olimpia tak miała wiele do opowiadania, radca tak wiele obmyślić musiał i z tylu nastepstwy oswoić się, że godziny biegły niepostrzeżone...
Tymczasem na placyku szambelan w cieniu owych przepysznych lip i platanów zębami dzwonił, spoglądając na zegarek. Co chwila spodziewał on się wezwania, tragicznéj sceny, jakiegoś okropnego przejścia... rozwiązania dramatu. Ale fórtka stała zamknięta, milczenie złowrogie panowało do koła. Słońce wzeszło, i major Redke pił już drugą kawę w oberży Au bon pasteur, niedaleko ztamtąd stojącéj. Konie były popasione, ludzie spali poowijani w kołdry. Z willi znaku życia nie dawano. Szambelanowi zdało się to i nienaturalném, i w końcu obrażającém... Godziłoż się tak o nim zapomnieć, o nim, który w tém wszystkiém najgłówniejszą odegrał rolę? Gniewny, niespokojny, zrozpaczony w końcu, gdy już godzina dziesiąta biła na dalekim kościołku, postanowił uczynić krok stanowczy.
Redke mu powiedział, że willa miała z drugiéj strony wnijście urzędowe, do którego przecię można było zadzwonić i dodzwonić się kogoś a powziąć języka...
Całonocną trwogą znękany, szambelan postanowił dobić się w końcu do jakiéjś pewności otrzymanego rezultatu... Szarpnął więc za dzwonek z całéj siły, raz, drugi i trzeci, dając czuć, że szambelana i radcę stanu tak wpośród drogi rzucić na łup chłodowi poranka było zbrodnią stanu. Na głos od fórtki bardzo powoli przyszła kobieta, i przypatrzywszy się dzwoniącemu, zapytała, czego chce? Zły był nasz dygnitarz. Wyciągnął z kieszeni bilet ze wszystkiemi tytułami swemi i oddał go słudze, prosząc, aby stary pan dziś przybyły, był łaskaw wyjść się z nim rozmówić.
Dobry kwadrans chodzić musiał przed drzwiczkami, których mu sługa nie otworzyła, nim się doczekał odpowiedzi. Radca powoli sam szedł ku niemu. Kazał fórtkę otworzyć.
Nim zamienili słowo pierwsze, baron wlepił wzrok ciekawy w niego, usiłując odgadnąć, co się stało. Czy ów gach uciekł, zabity, aresztowany? czy Olimpia jest, czy z nim uszła? czy nie ma krwi rozlewu i trupa? Radca miał nadzwyczaj uspokojone oblicze, co szambelana zdziwiło, tak, iż wchodząc do ogrodu, języka zapomniał, pytać już nie śmiał.
— Więc... więc cóż się stało! co się stało? począł bełkocząc, zebrawszy się nierychło na słowo.
Załamał ręce, wlepił oczy...
Radca obojętnie dosyć zwrócił się ku niemu z wolna.
— Nie stało się, dzięki Bogu, nic. Widziałem się z córką...
— A ten uwodziciel? uszedł?
— Nie.
— Jak to? związany?
Radca zwrócił się znowu spokojnie do szambelana.
— Są rzeczy i fakta, które los narzuca, i które przyjąć jest musem... Córki szczęścia nie mogę poświęcić ani obmowie ludzkich języków, ani chęci dotrzymania umowy, która od razu była niemożliwą. Ja o niczém nie wiedziałem; dziś gdy na mojém sumieniu sprawa... nie mogę jéj za wami rozsądzić!
— Jak to? krzyknął szambelan ze złością: pan myślisz nam dać odprawę?
— Tylko cicho, chmurząc brew odparł stary: tylko cicho i spokojnie...
— I pan myślisz, że my damy się tak puścić z finfą, nie narobiwszy hałasu i nie roztrąbiwszy téj pięknéj historyi na cztery rogi świata?
— W téj w istocie pięknéj historyi, może niekoniecznie piękną być rola pana Zygmunta, przerwał radca, kładąc dłoń na ręce szambelana. Ale dość, tu nie miejsce, ani czas mówić o tém. Zdaje mi się, że potrafimy załatwić to tak, abyście nie potrzebowali hałasować i procesować się. Są na to sposoby i na wszystko kompensaty...
— Przepraszam pana radcę, sucho odciął się baron, który czuł, że dla targu lepszego należało się bardzo twardym okazać: są rzeczy drogie, święte, których straty niczém się kompensować nie dają. Przyszłość Zygmunta złamana, starość moja nieszczęśliwa, srom przed ludźmi... a! panie! to są rzeczy niemogące wynagrodzić się niczém.
Szambelan wymówił te wyrazy z takim zapałem, czułością, przejęciem, iż sądzić można było, że w istocie tak myśli... Radca uczuł nad nim politowanie..
— Panie szambelanie, począł po chwili: w téj bolesnéj dla obu rodzin sprawie, obu nas Bóg dotknął, i ja mam niepowetowane straty, i mnie serce się nierychło zagoi... Nie krwawmyż ran naszych i starajmy się wzajem ulżyć sobie, a nie utrudniać rozwiązania...
— Jak to? więc pan postanowiłeś?
— Postanowiłem żądać rozwodu i córkę oddać temu, który ją kochał, którego ona kochała...
— My się na rozwód nie godzimy...
— Lecz ślub nic nie znaczy, gdy pożycia nie było...
— Przecięż razem z sobą spędzili kilka tygodni? odparł szambelan.
— Waćpan wiesz najlepiéj, jakie to było pożycie. Nie kłóćmy się o słowa... nie myślcie mnie zastraszyć... nie bądźcie gorszymi, niż was sądzę...
Baron bardzo indyczą minę zrobił. Stał, nie mogło mu się to jeszcze w głowie pomieścić, jakim sposobem ów człowiek tak przebiegły, polityk i dyplomata, mógł całą sprawę z niezmierną prowadząc biegłością, doprowadzić do tego, ażeby sam własną ręką przyprawił sobie takiego nosa. On bowiem wyszukał zbiegłych, on krył radcy tajemnicę, on go do podróży skłonił, wiózł, prowadził, ułatwiał... aby za to wszystko dostać tak bolesnego odkosza. Niedosyć, że tracił owoc tylu zabiegów, sam jeszcze musiał przyśpieszyć to fatalne zakończenie.
Miłość własna jego cierpiała okrutnie.
— Panie radco! zawołał dumnie: rzeczy na tym stopniu stanęły, iż rozmowa do niczego nie prowadzi. Zygmunt i ja nie damy się lekko odprawić, tam, gdzie słuszność, prawo, świętość przysięgi za nami... Wezwiemy cały świat na sędziów... Zygmunt też może obrać inną drogę, za którą nie ręczę, by jéj nie przeniósł nad inne... Potrafi się z bronią w ręku o obrazę osobistą upomnieć, a wówczas zobaczymy kto na placu zostanie, bo jeden zostać musi... Honor naszéj familii...
Radca patrzał nań, słuchał, ale tak, jakby to na mim żadnego nie czyniło wrażenia.
— Dziś w wieczór, rzekł, czekam pana z synem lub z pełnomocą od syna w hotelu. Tam skończymy, lub... lub... jak się podoba.
To mówiąc skłonił się, i nie oglądając poszedł z wolna ku domkowi. Olimpia ukryta w klombie nań czekała.
Szambelan butnie rzucił się do fórtki, i wychodząc tak nią zatrzasnął, że kawałki z muru powylatywały.
Wróciwszy do powozu, kazał zaprzęgać natychmiast, i nie odpowiadając nawet na pytania Redkego, wściekły kazał się wieźć do Genewy.
Major po części się domyślał co zaszło, a w części rad był złemu humorowi szambelana, wnosząc z niego, że sprawa nieskończona, a on może mu być jeszcze potrzebny.

∗             ∗


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.