Serce i ręka/XI
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Serce i ręka |
Wydawca | Józef Unger |
Data wyd. | 1882 |
Druk | Józef Unger |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cała powieść |
Indeks stron |
Zygmunt wyzdrowiał nareszcie. Przygotowany z wolna przez ojca, późniéj przez radczynię, która objęła nad nim troskliwą opiekę, dowiedział się o katastrofie, jaka go spotkała, nie okazując nadzwyczajnego wzruszenia. To czego doznał wprzódy, zwrot, jaki pamiętna rozmowa z Klarą wywołała w nim, zmieniły jego postanowienia. Wprzód nim się o tém miał czas porozumieć z matką Olimpii, wyznał przed ojcem spokojnie, że jedyną rzeczą, któréj życzy sobie, jest rozwód i wyjście z fałszywego położenia. Szambelan właśnie dla tego nie chciał na to zezwolić, iż stojąc przy nierozerwalności małżeństwa, spodziewał się więcéj utargować. Porwał się więc, usłyszawszy to, prawie z gniewem.
— Ale toby było szaleństwo! zawołał. Jak to! dać im za wygraną? poddać się? i po tylu zachodach wyjść z tego ze stratą i pobitym, ze wstydem i szkodą? Nigdy na to nie pozwolę! Przepraszam! Nie żeniliśmy się dla ich pięknych oczu, mieliśmy na widoku kolligacye i miliony... nie taję tego; mamy w czystym zysku wstyd... niechże się choć do kaduka opłaci!
— Opłacony jeszcze się powiększy! rzekł Zygmunt. Jedynym sposobem wyjścia z brudnéj sprawy niezbyt powalanym, jest nic nie żądać i nic nie wziąć....
— A! to teorya godna ciebie! Znasz doskonale świat! Z majątkiem, wołał stary, wszystko ci przebaczą; a goły, choćbyś był kryształowéj czystości, będziesz śmieszny. Słuchałeś mnie Zygmuncie dotąd, dodał, proszęż cię, posłuchaj do końca. Nie graj roli Don Kichota... Opieram się temu jak najmocniéj. Olimpia ze swym kochankiem tak na wieki wieków przepaść nie może, zgłosi się do rodziców, zechce uprawnić swe położenie, nie może się kryć wiecznie... Rozwód jest jéj potrzebny, im a nie nam, my możemy czekać, będziemy czekali, ale krzywdę nam wyrządzoną muszą opłacić. Dla nas to ruina. Wejść na nowo w świat tobie po takim wypadku trudno; ożenić się bogato i świetnie prawie będzie niepodobna... Za zawód, jakiegośmy doznali, muszą się opłacić.
— Ale oni też powiedzieć mogą, że byliśmy ostrzeżeni i wiedzieliśmy cośmy brali.
— Tak jest, między nami, lecz w obec świata wszystko inaczéj wygląda. My wyglądamy na oszukanych, na pokrzywdzonych, mamy prawo krzyczeć, muszą nam usta zamknąć.
To mówiąc, szambelan kręcił się po pokoju, przypadł do Zygmunta, ucałował go i rzekł:
— Nic do niczego się nie mieszaj, proszę, proszę bardzo, zaklinam! Zostaw to mnie. Chory, możesz stać na boku. Ja za ciebie będę czynny. Tylko się nie mieszaj!
Radczyni niespokojna o męża, nagliła tymczasem o stanowczą rozmowę i postanowienie. Szambelan stawił się jako umocowany, tłómacząc syna smutkiem i osłabieniem...
— Radźmy więc...
Radzili, radzili dzień i drugi, ale z obrad tych nic jakoś zaspakajającego wynijść nie mogło. Szambelan dyplomatyzował, nie wyjawiał zdania, narzekał tylko na złamany los Zygmunta. Matka Olimpii miała szczególniéj na względzie ojca. Kryła ona dotąd przed nim nieszczęście córki, które było jéj winą; znała jego przywiązanie do Olimpii i wiedziała, że nie przebaczy jéj nigdy losu córki, że odkrycie to rozerwie ich stosunek i może mieć dla radcy najgroźniejsze skutki: żył tylko tém dziecięciem...
Chciała ile możności najdłużéj czuwać przy radcy, aby się o niczém nie dowiedział, i wyczekiwać, ażeby coś stanowczego zaszło. Łudziła się nawet nadzieją, ze Olimpia może powróci, i że Zygmunt zdecyduje się przyjąć ją, zapomniawszy o obrazie i wybryku...
Chciała więc wracać do Zabrzezia, spleść jakąś bajeczkę o chorobie córki, o podróży, i przeciągnąć stan ten jak najdłużéj... pókiby — pókiby... sama sobie dobrze nie zdawała sprawy... póki to trwać mogło...
Szambelan nie był temu tak dalece przeciwny, i on znajdował to prowizoryum lepszém niż rozbrat zupełny z nadziejami.
Oprócz innych korzyści, miał i tę na widoku, że pod rozmaitemi pozory będzie mógł od radcy i radczyni ciągnąć grosz, którego nieustannie potrzebował...
Stanęło więc na tém, że pani miała odjechać do domu, Zygmunt pozostać w Genewie czy gdzieby mu się podobało, a w sąsiedztwie Zabrzezia i po świecie mówiłoby się zawsze, iż młode małżeństwo podróżuje... Podróż mogłaby się nawet przeciągnąć... Zygmunt za żonę mógłby pisać do ojca, lub niby pod jéj dyktowaniem i t. p. Matka brała na siebie dozór w Zabrzeziu. Resztę musiano zostawić losowi.
Gdy radczyni już się pakowała do powrotu, szambelan namyślał się jeszcze, czy ma Zygmunta zostawić samego, czy z nim pozostać jeszcze? Choroba i doznane bole moralne tak zmieniły Zygmunta, iż ojciec się nieco obawiał rzucić go tak samym, aby jakiego heroizmu nie popełnił. Dawniéj szambelan był przekonany, że syn wychowany przezeń ma dosyć zmysłu praktycznego; teraz o nim wątpić zaczynał. Uznawał go za słabego. Dla wzmocnienia więc postanowił czas jakiś z nim jeszcze bawić. Matka Olimpii przyszła nieszczęśliwego zięcia pożegnać, do którego po ochłonięciu z pierwszego gniewu, czuła znowu słabość dawną.
— Mój Zygmuncie, szepnęła ściskając rękę jego na odjezdném: miéj męztwo i wytrwałość. To co się stało, nie jest na prawdę ani nowém, ani niespodzianém; nieszczęście, to prawda, ale mam przeczucie, że ty z niego wyjdziesz tak, że o tém świat nie będzie wiedział... Olimpia wróci... zgłosi się... Nie daj się tylko do zrzeczenia się swych praw nakłonić. Ojciec i ja radzimy ci to zgodnie. Bądź cierpliw. Tymczasem odpoczywaj, podróżuj, odzyskaj zdrowie, a do mnie pisz, ażebym wiedziała zawsze gdzie mam szukać ciebie...
Po czułém pożegnaniu, przeprowadzona aż na koléj przez szambelana radczyni, pośpieszyła do domu; ojciec pozostał z synem... Wpatrywał się ze zdumieniem w Zygmunta, i nie mógł pojąć zmiany, jaką w nim znajdował. Nie choroba, ale wstrząśnienie od tego policzka hrabiny, opamiętało zepsutego, ale niedopsutego człowieka... Całą obrzydliwość swojego postępowania widział teraz dopiero i gryzł się nią. Szambelan rozpaczał, widząc długich lat dzieło rozsypujące się w gruzy. Codzień prawie w rozmowie z synem chwytał go na projektach, które go oburzały. Zygmunt pragnął tylko, jak mówił, spokoju, kąta na wsi, wytchnienia po tém, czego doznał. Dawał za wygraną przyszłości.
Uczucia te chwilowo były usprawiedliwione; ojciec się tylko lękał, ażeby utrwalić się nie chciały.
— Ja cię nie wychowałem na anachoretę, prawił. Wielka rzecz, że się raz nie udało. Być może, iż w tém i mojéj winy jest trochę; lecz grając o tak wielka stawkę nie wstyd się i pośliznąć. Cóż u licha! przypatrz się małżeństwom naszych pierwszych rodzin, wejrzyj w pożycie, które nikomu nie jest tajne. Spotkasz się z mnóztwém tego rodzaju przygód, których rozsądni ludzie tak tragicznie nie biorą. Na tym wielkim świecie to chleb powszedni. W małym, na który nikt nie patrzy, o którym nikt nic nie wie, dzieje się podobno może gorzéj jeszcze. Główna rzecz, by człowiek niezawisłość sobie wyrobił i majątkową podstawę; — reszta — kto tam na to zważa! Abdykować się nie godzi nigdy...
Ale ani te, ani wyrazistsze jeszcze kazania z przykładami, nie zdawały się działać na Zygmunta. Chciał bądź co bądź wyjść z zasadzki, w którą wpadł. Szambelan nie był przeciwko temu, ale... zawsze dodawał: „Moyennant finance...” U niego to było pierwsze i ostatnie słowo.
Zdawało mu się w końcu po kilku tygodniach, iż Zygmunta nieco przerobił i przywrócił do stanu quo ante belium. Potrzeba mu było odjeżdżać, chciał bowiem i w Zabrzeziu się pilnować. Nie byłby może śmiał opuścić syna, gdyby los nie nastręczył mu pożądanéj pomocy.
Gdy już Zygmunt do sił przychodził, major Redke, choć odprawiony, ale niedający się odprawić, przyszedł raz o stan zdrowia barona się dowiedzieć. Szambelan go tu poznał. Redke nie był trudny do ocenienia: na pierwszy rzut oka każdy w nim musiał awanturnika dojrzeć, dogodnego do usług, chciwego grosza, nieoglądającego się na sposoby nabycia go...
Szambelan lubił takich ludzi.
— Z nimi bo to odkryta gra: od razu wiesz gdzie się możesz skaleczyć, pilnujesz się, a masz tę dogodność, że ci służą jak chcesz, że nie mają głupich zgryzot sumienia, delikatności przesadzonych, honoru do ochraniania i t. d.
Od pierwszego spotkania zrozumieli się ci dwaj ludzie godni siebie. Major poszedł na spacer z szambelanem, wielce go honorując, bo zaraz poznał słabą żyłkę. Zaprowadził go do doktorowéj, ale stary grać nie chciał, a co do umizgów, był na nie obojętny.
— Słuchaj, majorze, rzekł wychodząc: mnie w grę nie wciągnie nikt, to daremny zachód... A co się tycze kobiet... za stary jestem... Więc to fałszywa spekulacya.
Major się chciał obrazić, stary się rozśmiał.
— Daj pokój! lepiéj o czém inném pogadajmy, ja ci mam interesik dobry do zaproponowania...
Słysząc to Redke, zaraz ochłonął.
— Rzecz jest taka. Mnie trzeba jechać do domu, syna muszę tu zostawić. Nie mam się czego taić, bo wy to wiecie i tak, że żona odjechała go z awanturnikiem tym Fratellim. Zygmunt nie może powrócić do kraju, dopóki się ona nie wyszuka i coś z nią nie ułoży. On zniechęcony... boję się, żeby albo się ztąd nie wyrwał przed czasem, albo pochwycony nie zrzekł się swych awantażów. Kogoś mi tu potrzeba zostawić na straży. A dobrzeby też było, gdyby powoli, nieznacznie i tego Fratellego szukać, śledzić. Jestem pewien, że oni się kryją w Szwajcaryi, bo tu skryć się nadzwyczaj jest łatwo. Ale pieniędzy wiele nie mają... będą musieli ogłodziwszy się wyjść z kryjówki... możnaby ich gdzie przyłapać. Otoż proponuję ci missyę: nadzór nad Zygmuntem, rapportowanie mi o nim... szukanie zbiegów. Les bons comptes font les bons amis. Oszukać mnie i naciągnąć, kochany majorze, nie staraj się, bo ja jestem stary, kuty wyga... ale zarobić możesz coś wcale ładnego.. Za dozór naznaczymy miesięczne guantum z góry płatne... Za odkrycie zbiegów dam piękną premię... tylko faux frais, kochany majorze!... niech będą obliczane nie podwójną kredką!
Pogroził mu na nosie. Major wziął to z dobréj bardzo strony i zaczął się śmiać.
— E! szambelanie kochany, rzekł z cicha, całując go w ramię: z ludźmi jak wy, to naturalnie inaczéj się postępuje niż z innymi... pospolitą gawiedzią, gent talliable et corvéable à merci. Cóż chcesz? żyć trzeba, czasy okrutnie ciężkie, a głupi ludzie stworzeni na to, aby na nich żyli mądrzejsi... To darmo. Prawo natury, panie szambelanie, prawo natury...
Śmieli się oba.
— Wszystkie warunki przyjmuję, dodał Redke. Lubię i cenię tę pańską otwartość szlachetną. Z takimi ludźmi jak wy, porozumieć się można... Wszystko dobrze, tylko trzebaby zapobiedz, aby baron Zygmunt przez jaki kaprys pozbyć się mnie nie chciał.
— O! nie! rzekł szambelan: będzie osamotniony... a major potrafisz go sobie pozyskać...
Reszta rozmowy przy absyncie, za który szambelan zapłacił, ściągała się już tylko do szczegółów i wykonania. Zygmunt niepowinien był wcale wiedzieć o missyi powierzonéj majorowi... Redke upewniał, że z gorliwością największą potrafi się zająć główną sprawą, wyszukaniem zbiegów. Był on także tego zdania, iż długo ukryci zostać nie mogą, a ukrywać się gdzieindziéj niż w Szwajcaryi lub Włoszech nie potrafiliby pewnie.
Miał najpiękniejsze nadzieje... zwracał tylko uwagę szambelana na to, iż nie mając kapitałów rozporządzalnych, nie mógłby być czynnym, nie otrzymawszy jakiegoś forszusu na rachunek przyszły. Stary baron był tak szczęśliwie usposobiony, że się i na to zgodził, a wybrawszy najgorsze kulfony jakie miał, dukatami ofiarował zaliczkę. Major nie wglądał tak dalece w rodzaj monety.
Wszystko się tedy ułożyło jak najszczęśliwiéj, najpomyślniéj, i szambelan mógł pomyśleć o wyjeździe do domu.
Czuły ojciec tylko przedłużył swój pobyt, aby w ostatnich dniach powtórzyć przestrogi i rady, które dla większego bezpieczeństwa na piśmie zostawił. Szepnął też słówko o Redkem, że mu użytecznym być może.
— Jest to sobie łajdaczyna, rzekł, ale się i takimi w pewnych razach posłużyć można... W gruncie nawet niezły człowiek, ale... co chcesz?... zwalało się to jak wiele innych...
Po najserdeczniejszych uściskach szambelan wreszcie wyruszył. Zygmunt został sam, a że mu ten hotel niemiłe wznawiał wspomnienia, za poradą majora przeniósł się na pensyę jakąś, w które Genewa obfituje...
Towarzystwo w niéj było wielce urozmaicone i składało się ze wszystkich narodowości koczujących po Europie... Zygmunt więc mógł tu znaleźć rozrywkę i znajomości do wyboru, chociaż wcale do zabierania ich z razu usposobiony nie był...
Major tymczasem zajął się poszukiwaniami. Nie był on orłem i nie miał nadzwyczajnych zdolności na detectora, lecz gdy szło o zarobek, władze się zaostrzały, stawał się prawie przebiegłym i dowcipnym. Tu mógł się spodziewać premii wcale pięknéj. Szambelan niewyraźnie wprawdzie, ale mówił coś jakby o stu luidorach...
Redke więc cały się poświęcił dochodzeniu. Wiedział już, że mieszkali w villa Serena, i od tego punktu wyjścia rozpoczął... Z razu nic się tu nie mógł od zgryźliwéj gospodyni dowiedzieć, lecz trafem spotkał się z człowiekiem, który tłomoki i rzeczy wywoził. Ten zapewnił go, iż siedli na statek parowy...
Wiedząc dzień, w którym się to stało, major doszedł łatwo, jaki parowiec naówczas mógł przybyć do brzegu w blizkości... Zwał on się „Leman,” a kapitanem był niejaki Schutzli, którego Redke niekiedy widywał... Starał się spotkać z nim... Historya zbyt przedawniona nie była... Na zapytanie majora przy kieliszku koniaku, kapitan Schutzli ruszył ramionami.
— Gdziesz chcesz pan, żebym ja pasażerów pamiętał? Tylu ich codzień się przewinie! to niepodobieństwo...
— Ale może coś przypadkiem sobie przypomnicie?
Po długich a długich mordowaniach, kapitan jak przez sen zdawał się sobie nareszcie przypominać, że go uderzyły siwe długie włosy młodego jeszcze człowieka, który razem z bardzo piękną damą, wyglądającą arystokratycznie, wysiadł... wysiadł... Otoż, gdzie mianowicie, Schutzli na żaden sposób zaręczyć nie mógł, ale był pewien tego, że niedaleko bardzo odpłynąwszy, wylądowali na brzegu jeziora. Tu czekał na nich powóz, do bagażów byli ludzie i pociągnęli do któréjś willi, zapewne niezbyt oddalonéj, co wskazywał sam sposób podróżowania.
Wskazówka była tak mało mówiącą, że Redke czuprynę sobie tarł z desperacyi. Nie pozostawało mu nic więcéj, tylko siąść na statek z kapitanem i mniéj więcéj w oznaczoném miejscu wylądowawszy tułać się, pukając do wszystkich wrot pod pozorami różnemi. Siwe włosy Fratellego były mu jedyną pomocą, bo każdego uderzyć musiały.
O wszystkich swych zachodach nie mówiąc ani słowa Zygmuntowi, który czas spędzał z książką w ogrodzie, na ziewaniu lub urywanych rozmowach z innymi pensyonarzami i zdawał się zrezygnowanym na to życie ostrygi, Redke latał po całych dniach, ale daremnie. Zyskał tyle, iż punkt wylądowania Schutzle czy dla pozbycia go się, czy rzeczywiście sobie przypomniawszy, oznaczył. W okolicy było tyle znowu bliższych willi, a major w swych wycieczkach tyle doznawał nieprzyjemności od ich mieszkańców, że chwilami do rozpaczy go to przyprowadzało... Czas upływał, rapporta do szambelana szły regularnie.... Zygmunt się okrutnie nudził. Do doktorowéj chodzić nie chciał, rozmowy go nie bawiły, książki długo utrzymać w ręku nie mógł, przejażdżki po jeziorze nie miały celu, wyczekiwanie śmieszne przeciągało się... Przebąkiwał już o wyjeździe... Sam nawet nie wiedział, co jeszcze z sobą zrobi, lecz pozostać tak dłużéj nie mógł. Pokazać się w kraju było prawie niepodobieństwem, męczyć się na téj pensyi groziło spleenem; trzeba było albo rezolutnie w łeb sobie wypalić, lub zmienić przynajmniéj pozycyę i na drugi bok się obrócić.
Gdy się to działo w Genewie, radczyni śpieszyła do Zabrzezia. Niespokojna bardzo przybyła tu, nie śmiejąc ust przed mężem otworzyć, a badając wprzódy, czy czasem się już o czém nie dowiedział. Radca rzeczywiście nie słyszał nic, dziwił się tylko, że od tak dawna listu od córki nie miał. Żona stworzyła całą powieść o lekkiéj słabości Olimpii i o jéj zupełném ozdrowieniu, a co do szczęścia domowego nowozaślubionych miała jak najlepsze nadzieje. Nie zapewniała, że już jest wszystko jakby być powinno, ale na najpiękniejszéj drodze do porozumienia.
— Zygmunt ma wiele taktu. Olimpia, jak wiesz, przywiązania do niego nie miała; poszła za niego przez rozum i posłuszeństwo, lecz godzi się coraz lepiéj ze swym losem... Trzeba to zostawić czasowi...
Radca był i z tego bardzo zadowolony. Badając sąsiedztwo, matka przekonała się, iż tu szczęściem żadna jeszcze plotka nie doszła, nie wiedziano nic a nic... Szambelan dla niepoznaki i odwrócenia pogłosek i domysłów, powróciwszy zajmował się niby bardzo czynnie urządzeniem domu w majątku przeznaczonym dla państwa Zygmuntowstwa. Wielki więc ten cios, który spadł na rodzinę, w części przynajmnijé był odwrócony, bo rozgłosu jeszcze nie miał. Zapobiegając zatém pytaniom, matka i szambelan zgodnie powtarzali, że dla zdrowia Olimpii klimat włoski był potrzebny, i że zapewne z rok jaki za granicą zabawić będą musieli...
Szambelan jako człek wielce przezorny za wczasu się troszczył o to, co pocznie, gdy nadzwyczajném jakiém szczęściem zbiegowie odkryci będą. Zawczesne te projekta i plany okazały się usprawiedliwionemi, gdyż w kilka tygodni odebrał list rekommendowany od majora Redkego donoszący, iż miejsce schronienia zbiegów odkrył, że czuwać będzie nad nimi, i że oczekuje rozkazów, jak ma sobie postąpić. Uszczęśliwiony, ale razem zaniepokojony tém, co mu począć wypada, szambelan odtelegrafował, aby pilnować tylko i czekać na jego przybycie, a Zygmuntowi nie mówić nic...
W parę godzin był już gotów do drogi, lecz podróż skierował na Zabrzezie dla narady z matką. W istocie nie wiedział dobrze, co pocznie... Los jakby na szyderstwo dawał mu to, czego sobie życzył, a biedny szambelan musiał się przyznać w duszy, iż nie miał pojęcia, jak mu postąpić należało. Tarł siwą czuprynę, i całą drogę rzucał się z jednéj w drugą stronę powozu, powtarzając sobie:
— I tak źle, i tak niedobrze!
Po fizyognomii wywróconéj dziwnie matka na pierwsze wejrzenie, spotykając go w salonie, domyśliła się, że przyjeżdżał z czémś waźniejszém niż zwykle. Radcy chwilowo w domu nie było... Natychmiast wyprowadziła go do gabinetu...
Stary ledwo mógł mówić.
— Pani dobrodziejko! odkryto... odkryto ich schronienie... co tu począć?!
Matka zbladła i zadrżała, spojrzała oczyma obłąkanemi... Pierwsza myśl, która ją w serce uderzyła, był żal nieszczęśliwéj córki, potém obawa, aby pochwycona nie dopuściła się jakiéj ostateczności z rozpaczy. Wiadomość ta zamiast ucieszyć ją, uczyniła prawie nieszczęśliwą. Szambelan stał osowiały... Nie miał odwagi przyznać się do tego, co myślał. On gotów był po prostu kazać zabić Bratanka... a gdyby z rozpaczy zmarła Olimpia, byłby poszedł w gwieździe i z kluczem za pogrzebem, i pocieszyłby się łacno... Ale jakże było przyznać się przed matką? Ta płakała, nie mówiąc słowa. Chciała jechać sama, lecz cóż ona tam poradzić mogła?
— Co tu począć?
— A Zygmunt?... spytała matka.
— O niczém nie wie, oszczędziłem go... sam gotowem jechać...
— Jeśli waćpan pojedziesz, to ja także... ja także... ja muszę tam być dla córki, obawiam się o nią...
— Cóż pani powie panu radcy?
— Żeś pan od syna miał list uskarżający się na zły stan jéj zdrowia... Jako matka wyproszę się, by do niéj pojechać.
Szambelan kombinował, że matka tam rychléj mu będzie zawadą niż pomocą. Zmilczał.
Dobre pół godziny trwała rozmowa nic nieznacząca, przerywana, świadcząca tylko, że to co się zdawało wypadkiem bardzo szczęśliwym, stawało się zadaniem nie do rozwiązania... Zostawiony sam sobie, szambelan byłby się pewnie uciekł do ostatecznych środków, lecz znając już Olimpię, obawiał się jéj rozpaczy, rachował więcéj na wpływ rodziców, bo ten mógł Zygmuntowi przywrócić żonę i sklecić małżeństwo, a o to szło mu głównie. Już jakieby ono potém było, szczęśliwe czy nie, dla niego podrzędném się stawało.
W ciągu rozmowy téj z matką, dał się słyszeć turkot powozu: radca przybywał... Z nim razem zuchwała myśl zawitała do głowy szambelanowi, z któréj się spowiadać nie chciał, ale go ona uderzyła tak, że jak niespodzianém światłem olśniony, nagle się uspokoił. Potrzebował tylko małego jeszcze namysłu, i nie mówiąc nic matce, postanowił działać wedle tego natchnienia.
— Trzeba w nadzwyczajnych razach mieć odwagę rzeczy nadzwyczajnych, rzekł w duchu.
Radczyni ani go mogła posądzić o to, co knuł... Radca wszedł w jak najlepszym humorze, wesoły, spokojny, nie domyślając się, co go tu spotkać miało. Zmieniona twarz żony obudziła jego troskliwość, popatrzał na szambelana wyglądającego jakby spadł z dachu... i zaczął się rozpytywać, czy nie było z Włoch jakich wiadomości?
— Olimpka mi trochę niezdrowa, odezwała się matka; nie ma to tam nic, ale Zygmunt pisze, że znowu słabą była...
Biedny ojciec zafrasował się... Szambelan milczał, zapytany ruszył tylko ramionami, smutny chodził i nie odzywał się wcale.
Godzina była wieczorna, a cała dnia reszta zeszła na obradach, czyliby matce nie trzeba było jeszcze raz pojechać?... Ojciec nic a nic nie miał przeciw temu. Szambelan zachowywał się nad podziw biernie i chłodno... Z zafrasowanéj postawa jego i mina zaczynała się pod noc coraz stawać jakąś uroczystszą i poważniejszą... Niemal do północy tak dosiedziawszy, odkładając postanowienie do jutra, pożegnali się w końcu. Radczyni odeszła do swych pokojów, ojciec miał także iść do siebie, gdy szambelan nagle, obejrzawszy się w koło, napuszonym tonem odezwał się do radcy:
— Chociaż pora spóźniona, ale zmuszony jestem prosić pana radcy o poufną rozmowę na osobności. Sprawa jest wielkiéj wagi, niecierpiąca zwłoki.
Ton ten uroczysty przeraził radcę; pochwycił za rękę szambelana.
— Na miłość bożą! mów! nic się nie stało Olimpii? żyje?
— Żyje, szepnął szambelan; ale są okoliczności, o których musimy pomówić. Radbym był panu do ostatka oszczędzić niepokoju i frasunku; niestety! dziś nieodzowném jest rozmówienie się szczere i otwarte.
Zaniepokojony do najwyższego stopnia, radca pobiegł raczéj niż poszedł do swego pokoju i natychmiast drzwi zamknął na klucz.
— Mów pan, odezwał się głosem drżącym: ale proszę cię, bez ogródki, bez osłon, bez przygotowań... mów!
Szambelan drżał. Czuł, że brał na siebie odpowiedzialność ogromną, w łono spokojnego człowieka, ojca, miotając żagiew, która płomień rozniecić miała. Kość była rzucona.
— Boli mnie, że panu jako ojcu boleść zadać muszę. Uzbrój się pan... to co wyznam, nad wyraz przykrém mu będzie, ale od pana jednego zależy ratunek... Pańska córka w ośmnastym roku życia, w czasie pobytu z matką w Dreźnie, była wykradzioną... Tajono to przed nim... odebrano ją po kilku tygodniach pożycia...
Szambelan nie dokończył tych wyrazów, bo radca rzucił się na niego, rycząc prawie jak wściekły, i chwycił go za kołnierz od surduta.
— Kłamiesz, oszczerco! to fałsz...
Szambelan blady przetrwał tę burzę.
— Przekonasz się pan, że mówię prawdę... Było to powodem, że córka pańska za mąż wyjść nigdy nie chciała... Wiedzieliśmy o téj awanturze, gdy syn mój starać się począł, i nie odstręczyło to nas, bośmy mieli nadzieję, że nieszczęśliwa ta przeszłość zapomnianą będzie...
— Olimpia! ona! dziecko moje! łkając powtarzał radca: a! nie... to niegodziwa potwarz!
— Panie radco, dodał skracając szambelan: najlepszym dowodem, że mówię prawdę, jest to, iż synowa moja spotkawszy pierwszego swego uwodziciela w Genewie, opuściła męża i powtórnie z nim zbiegła....
Radca zatrząsł się cały, i zasłaniając sobie oczy, upadł na fotel... Płakał... płakał długo... Szambelan milczał i czekał...
— Chcieliśmy do ostatniéj chwili oszczędzić panu boleści... Stało się to... począł po długim przestanku — stało się to od dawna, zaraz po ślubie... milczeliśmy. Zygmunt chorował śmiertelnie... Byłbym może milczał jeszcze... lecz... udało mi się odkryć schronienie zbiegłych... W panu jednym nadzieja, iż do córki przemówić potrafisz, zwracając ją na drogę obowiązku...
Usłyszawszy te wyrazy, radca jak gdyby oprzytomniał, odetchnął, potoczył wzrokiem do koła, chwycił się za piersi i wstał z wolna z krzesła.
— Gdzie są? spytał sucho szambelana, na którego z ukosa spojrzał z dziwną jakby pogardą.
— W Szwajcaryi. Ja jeden mam wiadomość o ich schronieniu, bo je odkryłem.
— I to wszystko jest prawdą? to nie sen? to nie wymysł? to nie potwarz? to więc jest prawda?
— Na nieszczęście! westchnął szambelan, spoglądając na radcę, którego twarz zazwyczaj spokojna stała się tak groźną, tak dumną, iż go przeraziła.
Piorun, który uderzył w tego człowieka, na chwilę tylko go obalił; widać było, że już się podniósł, zebrał myśli i szukał drogi sumienia i obowiązku.
Zwrócił się ku szambelanowi:
— Zostaw mnie pan samego, rzekł. Jutro... jutro pomówimy. Potrzebuję myśli zebrać i ukoić żal... proszę was...
Z razu chciał jeszcze pan szambelan coś przemówić, lecz wprędce poznał, że radca milczeniem go zbędzie... Starzec z załamanemi rękoma stał już u obrazu Chrystusa ukrzyżowanego, wiszącego przy łóżku, i w milczeniu czerpał siłę z widoku bozkiéj męczarni... Łzy płynęły po męzkiéj twarzy.
— Moje dziecko! dziecko moje! powtarzał nieprzytomny.
Szambelan wyniósł się nieco zmieszany, nie był pewien czy nie zrobił wielkiéj niedorzeczności. Radca wzrokiem okropnym go zmierzył.
W chwilę po wyjściu cichém tego gościa, radca wziął świecę w drżącą rękę, i z wolna, ale pewnym krokiem skierował się do pokojów żony. Radczyni wzdrygnęła się ze strachu, usłyszawszy pukanie, a ujrzawszy męża, który blady jak trup ukazał się w progu, omdlała... Zrozumiała, że to przyszedł sędzia... pytać jéj o powierzone jéj dziecię. Sędzia surowy był, ale już uspokojony rezygnacyą chrześcianina. Wiedział, że przeszłość niepowrotna, a wyrzucanie grzechu matce, która nań całe życie przebolała, było daremném okrucieństwem. Gdy przyszła do siebie po omdleniu i rzuciła mu się do nóg, radca rozpłakał się i podniósł ją.
— Wiem wszystko, rzekł. Dziecię ratować musimy. Zostaw mnie to staranie; jedziemy jutro z tamtym.
Jakby mu nazwisko szambelana sprawiało obrzydzenie, wymówić się je wzdragał.
— On ci to powiedział?... spytała matka.
— A któżby inny? rzekł cicho ojciec. Chciałaś ich... weszli do tego domu... Miałem wstręt do obu, przełamałem go, sądząc, iż może dziecku mojemu szczęście przyniosą... oni mi tylko śmierć przynieśli. Tak!... śmierć.
Krokiem wielkim począł się przechadzać po pokoju.
— Ostatnia to karta historyi rodziny czystéj, cnot patryarchalnych, matron świątobliwych, mężów rycerskich... ostatnia karta zwalana błotem... któż wie? i krwią może! Na mojéj trumnie nikt nie roztrzaska tarczy herbowéj, sama się ona spękała od sromu.... Wszystko stracone... wszystko... Bóg widzi, świat wie, ludzie się szydersko rozśmieją... Srodze los nas dotknął... srodze...
Nagle zwrócił się do żony.
— I ci? i ci? dodał: ci wiedzieli o tém, że biorą nieszczęśliwą bez serca i mimo jéj woli, a szli i cisnęli się... podli! podli! A tyś milczała lat tyle i nie mówiła mi nic...
— Ocaliłam ci lat kilka spokoju...
— Tak, lecz jabym był może dziecię od sromu ocalił!
Załamał ręce.
— Ludzie! co, powiedzą ludzie, którzy nam zazdrościli błogosławieństwa bożego?... O! plagi Hioba za nic przy mojéj. Jedyne dziecię.. Olimpka moja....
Płakał biedny znowu, zasłaniając sobie oczy; żona na kolanach przysunęła się ku niemu i przejęta a wzruszona łkała.
— Przebacz mi! przebacz!
— A! nie wyrzucam ci nic, odezwał się powolnie. Bogu się podobało upokorzyć, Bóg chyba poratuje... Jutro jadę, ty zostań...
To mówiąc, wyszedł radca. Wróciwszy do mieszkania, całą noc przygotowywał się do podróży i modlił. O świcie zadysponowane były konie do stacyi, i wszystko przyrządzone do wyjazdu. Szambelan ukazał się dopiero, gdy go zawołano.
— Pan jedziesz ze mną, odezwał się sucho radca. Dokąd jedziemy?
— Do Genewy...
Ojca Zygmunta uderzyło to szczególniéj, że po tak ważném zwierzeniu zamiast się zbliżyć do niego i poufnie rozmówić, zdawał się oddalać i milczał ciągle. W początku drogi przypisywał to nieukołysanemu jeszcze wrażeniu, lecz późniéj zaczęło go to niepokoić. Radca nie pytał go o szczegóły żadne, nie dopuścił mu ani razu z kondolencyami się rozwodzić, milczał, patrzał osłupiałemi oczyma w okno wagonu, czasem dobywał książkę i modlił się, dozwalał sobą rządzić i kierować w rzeczach praktycznych dotyczących drogi, lecz nie dopuścił szambelanowi zbliżyć się, naradzać, pytać. Pan baron niespokojny był nawet, nie mogąc odgadnąć, co on uczynić zamierza; ale po namyśle baczniejszym ukoił się sam tą uwagą, że radca nie może wreszcie postąpić inaczéj, tylko na drogę obowiązku prowadząc córkę. Był tego pewien. Żal biednego człowieka tłómaczył zresztą jego pogrążenie się w sobie.
Nie zatrzymując się ani na chwilę nigdzie, nie odpoczywając, przebiegli ogromną przestrzeń z szybkością niezmierną, i szambelan zbudził się znużony na dworcu kolei, usłyszawszy wykrzykniętą Genewę.
Tu oczekiwał już na niego telegramem zawiadomiony major Redke. Radca, ledwie rzuciwszy okiem na tę figurę, siadł do powozu i rozkazał się wieźć do hotelu.
— Pan szambelan dobrodziej odda mi tę sprawiedliwość, iż na nagrodę pracowałem sumiennie i dokazałem czegoś, co się cudem nazwać może!... Dokazałem niepodobieństwa!
— Ale jesteś pewien?
— Jak najpewniejszy, bom z kryjówki sam na moje oczy widział Fratellego...
— I nie spłoszyłeś ich? nie uciekną?
— Jakim sposobem? dokoła ich żandarmi pilnują! Musiałem użyć pomocy policyjnéj, ale zresztą nie ważyłem się na nic stanowczego do przyjazdu pańskiego... Spodziewam się, że uwzględniając to, iż zrobiłem, czegoby nikt nie mógł inny dokonać, premium będzie powiększone....
Major zatarł ręce. Szambelan ponury prawie go nie słuchał.
— Premium musi mi zaliczyć z góry! rzekł w duchu major: inaczéj nic... kto wie co późniéj być może.
∗ ∗
∗ |