Serce na śniegu/V
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Serce na śniegu |
Wydawca | Wydawnictwo Współczesne |
Data wyd. | 1937 |
Druk | „Drukarnia Bankowa“ w Warszawie |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cała powieść |
Indeks stron |
Dniało, gdy pociąg uwożący Wichnę i Grota opuścił Monterey. W wagonach panował tak wielki ścisk, że nawet schody i platforma były zajęte. Mimo to jednak przy pomocy uprzejmych pasażerów udało się dziewczynie zdobyć dość wygodne miejsce przy oknie, podczas gdy wilczur, przyzwyczajony do swobody, trudniej godził się z ciżbą.
Okazało się zaraz w pierwszej godzinie jazdy, że uprzedzenia don Carlosa zgoła nie miały podstaw: zachowanie się bowiem pasażerów, aczkolwiek twarze niektórych w pierwszej chwili mogły wzbudzić obawę, było całkiem poprawne i życzliwe wobec pięknej choć samotnej dziewczyny. Nie ulegało zatem wątpliwości, że niefortunny caballero nastraszył ją celowo, aby tem łatwiej urobić sobie grunt dla swych niecnych zamiarów. Ale owa przykra przygoda, która dzięki Grotowi skończyła się pomyślnie, miała i swoją dobrą stronę: oto w oczach niedoświadczonej dziewczyny zdarła nieco zasłonę z pewnych tajemnic życia i nakazała jej ostrożność! Jednak ojciec miał słuszność kiedy ostrzegał ją przed ludźmi, kiedy od nich uciekał... W jej czystej niby kryniczne źródło duszy wprost nie mogło się mieścić, by człowiek, jak naprzykład don Carlos, mógł okazywać tyle dobroci i przyjaźni, podczas kiedy to wszystko było tylko podstępem i oszukańczą maską. Ktoby pomyślał, taki bogaty i wykształcony pan, taki wytworny! A więc zapewne świat już jest taki, jakby puszcza, niezgłębiona, posiadająca w swoim wnętrzu drapieżne i niewinne zwierzęta, krwi chciwe i pożyteczne... Jak umiała, tak sobie tłumaczyła owo nocne zdarzenie, jednakże zawód, z jakim na progu owego życia się spotkała, napełnił ją gorzkim rozczarowaniem i chwilowe porywy przysłonił chmurą smutku. Jechała teraz inaczej nastrojona, zostawiając za sobą bolesne doświadczenie, niby jakieś złe widmo.
Aliści dziwnym trafem ten zasępiony nastrój wypogodził się wkrótce. Okazało się bowiem z rozpoczętej rozmowy, że jeden z pasażerów, stary, obok Wichny siedzący Meksykańczyk, pracował wspólnie z jej rodzicem przy spławie drzewa w okolicy między Monterey a Juarez; że milczącego siłacza don Miguela znał dobrze, nawet ją, będącą wówczas małą dziewczynką o jasnych, nigdzie niespotykanych włosach, dobrze sobie przypomina.
Potoczyła się zatem miła i serdeczna rozmowa, pełna obustronnej ciekawości i pytań. Tragiczna śmierć Obrochty wywarła na przygodnym znajomym smutne i głębokie wrażenie, co oznaczało, że ten uczciwy choć w sobie skryty człowiek, cieszył się wszędzie niezwykłym poważaniem. Jakoż stary kaboklo rozgadał się szeroko o zaletach tego szlachetnego Polaka wygrzebując z pamięci wiele wspólnie przeżytych chwil i zdarzeń. Wichna słuchała owych wspomnień o ojcu z natężoną uwagą i tylko oczekiwała chwili, czy się nie dowie coś o matce. Niestety kaboklo nic nie wiedział tylko przypomniał sobie tyle, że przed kilkoma laty ktoś przez gazety poszukiwał Obrochty... Ktoby to był i jaki miał w tym cel, nie mógł sobie przypomnieć, a wreszcie don Miguel zaszył się kędyś w puszczę i od początku przepadły o nim wszelkie wieści.
Wichna dziwnie tem poruszona wpatrzyła się gdzieś w przestrzeń, jakby z tej drogiej, lecz jakże skąpej wiadomości pragnęła wysnuć bodaj jedno coś mówiące słówko.. Niestety, wszystko otaczało ją mrokiem, gubiło się w domysłach i przemykało mimo niby pierzchliwe cienie. W każdym razie smutne opowiadanie osieroconej senhority wzbudziło wśród słuchaczy żywe współczucie, a już stary kaboklo ojcowską przyrzekał jej opiekę, aż do samej stolicy, do której właśnie w różnych sprawach podążał.
Zadowolone dziewczę, widząc, że spoglądają na nią same dobre spojrzenia, że większość jej sąsiadów są to kabokle i traperzy, wprawdzie straszni niekiedy, jeśli ich spotkała niezasłużona krzywda, w zasadzie jednak pełni poświęceń jak niemal wszyscy leśni ludzie — napomknęło z kolei i o swojej przygodzie. Skutek był taki, że między jadącymi zawrzało niczem w ulu, że posypały się przekleństwa i z pochopnością, cechującą wszystkich ludzi południa, zaciskały się pięści. Gdyby w tej chwili był się tu znalazł nikczemny caballero, to bezwątpienia zginąłby marnie pod razami do najwyższego stopnia oburzonych kabokli. Prosta wprawdzie i dzika była natura owych ludzi, jednak na punkcie czci kobiecej byli niesłychanie wrażliwi, gotowi zawsze stanąć po stronie pokrzywdzonej i mścić się bezlitośnie na mieniu czy życiu krzywdziciela. Aliści znowu sprawiedliwa zapłata, jaką napastnikowi z miejsca wilczur wymierzył, napełniła ich rozgłośnym śmiechem i uciechą. Grot stał się teraz bohaterem i przedmiotem podziwu, tem bardziej, że między mieszkańcem puszczy oraz psem istniała zawsze wspólna dola i serdeczna zażyłość. Ciasne dotychczas legowisko wilczura rozszerzyło się znacznie, a nawet w dowód uznania za wierność i obronę poczęstowano go niezwłocznie wędzonym płatem mięsa. Wbrew wszelkim oczekiwaniom Wichny atmosfera w wagonie stała się miła i niezwykle przyjazna. Miast jakichś wrogów, znalazła się między swoimi ludźmi, okazującymi jej wielką życzliwość, a ich ciekawe opowieści z kamp i sertonów zabawiały ją wielce, przypominając różne własne przygody i skracając godziny uciążliwej podróży.
Pociąg tymczasem mijał liczne wąwozy i szmaragdowe górskie stoki i poczynał się wdzierać w coraz to bardziej pusty kraj, kamienisty, bezludny. Tu i owdzie zieleniła się jeszcze kępa skarlałych drzew i wysuszonej słońcem trawy, jeszcze przewija się w piasku napół wyschnięty potok, aż wreszcie roztoczył się płaskowyż nieogarniony okiem, bez śladu jakiegokolwiek życia, martwy i głuchy. Już od Saltillo zaczęła się pustynia, ciągnąc się na olbrzymiej przestrzeni aż do S. Louis Potosi. Płowe piaski stały się teraz jednym nieprzerwanym widokiem, gdzie niegdzie tylko urozmaicane znaczniejszym garbem lub rozpadliskiem rudych skał. Bezmierna pustka wiała od tych martwych roztoczy, pustka przygniatająca, nieożywiona niczym, bezkresna. Żaden ptak nie przeleciał nad tą krainą tępej głuszy i śmierci, żadna roślina nie znalazła oparcia w zacienionej szczelinie i tylko słońce królowało tu wszędzie, jakieś zawzięte, niemiłosierne, prażące oślepiającym żarem. Jedynie odgłos sapiących lokomotyw i brzęk żelaza wnosił ruch do tej śmiertelnie zastygłej głuszy, beznadziejnej pustki, gdzie nawet niebo zatraciło swą barwę i niskim do cna wybladłym kloszem opierało się o roziskrzone piaski.
W oknach wagonów spuszczono drewniane żaluzje, by bodaj trochę uchronić się od nieznośnej spiekoty.
Wichnę, przywykłą od dzieciństwa do zacienionych i wilgotnych wnętrz puszczy, ta pustynna pogorzel napawała wprost lękiem. Kiedy się ona skończy, dokąd ją wiedzie, co oczekuje na nią za tym strasznym obszarem?
Poczęła tęsknić do chłodnych traw i drzew, do opuszczonej ranczy, i strumienia. Z jakąż rozkoszą zanurzyłaby się w jej głębi! Potem jęła wyobrażać sobie ten jakowyś konsulat, bezmiar wód oceanu i gdzieś na drugim brzegu, gdzieś ogromnie daleko śliczną, kochaną wioskę — Cichą Polanę... Boże, kiedy nareszcie tam dojedzie, kiedy ujrzy drewniany, gontem kryty kościołek, a za nim nad potokiem gazdostwo stryja, Franka Obrochty...
Tymczasem oczy kleiły się jej coraz bardziej, kształty obrazów zacierały się wolno, spływały we mgłę i gubiły się w myślach. Mimo wysiłku by nie zasnąć, — zmęczone, przez przeszło dobę niewypoczęte nerwy, już się nie dały opanować, że nie wiedziała kiedy opuściła ją pamięć, chyląc na ramię jasną główkę.
Zasnęła tak głęboko, że nie podniosła nawet powiek kiedy stary kaboklo zrobił jej więcej miejsca i wygodniej położył ją na ławce. Grot tylko patrzał uważnie na każdy ruch kabokla, lecz nie zawarczał wcale, jakby rozumiał, że śpiącej senhoricie nic złego nie zagraża.
— Biedactwo — szepnął z politowaniem stary człowiek — jedzie to samo w taki daleki świat... z jednym opiekunem, psem...
Poczęto się litować nad jej sierocą dolą, dziwić odwadze i urodzie, a przede wszystkim jasnym włosom nigdzie prawie nie spotykanym w owym kraju, rozmawiając półgłosem by snu jej nie przerywać.
Pociąg gnał prostym jak strzelił torem, ciągle jednakową płaszczyzną, nagą, przytłaczającą, jednostajną.
Dopiero na drugi dzień o świcie miały się ukazać pierwsze drzewa i krzewy, potem góry i upragniona zieleń bujnych podzwrotnikowych dolin.
Wichna pożegnana serdecznie przez starego kabokla, zapukała nieśmiało do drzwi polskiego konsulatu.
— Proszę! — dobiegł jej uszu z wnętrza polski wyraz.
Serce w piersi dziewczyny zastukało gwałtownie. Rozdygotana z niepokoju i zarazem radości, otwarła drzwi i weszła, a za nią wsunął się szybko pies, prowadzony na smyczy.
— Dzień dobry — odezwała się cicho, przystając za progiem.
Od biurka podniósł się miły, elegancki mężczyzna, zdziwiony tak niezwykłymi gośćmi.
— Dzień dobry — odpowiedział. — Widzę, że mam przed sobą Polkę... Bardzo się cieszę, proszę siadać — poprosił grzecznie, wskazując fotel obok biurka.
Wichna ośmielona przyjęciem zajęła skromnie miejsce.
— Tak, jestem Polką i przyjechałam tu po paszport...
Oczy konsula spojrzały na nią badawczo.
— Skąd pani przyjechała?
— Z puszczy nad Rio Salado... ze Stanu Nuevo Leon...
— Aż z tak daleka? — rzucił zdumiony. — I dokąd pani pragnie jechać?
— Do Polski...
— Sama?
— Tak, proszę pana. Ojciec mój był skwaterem i zmarł przed kilku dniami. Zostałam sama, bo matki również nie mam. Ale do Polski muszę jechać, gdyż tak mi kazał tatuś. Tam została jego rodzina w Cichej Polanie, na Podhalu...
Coraz większe zdziwienie poczęło się malować na obliczu konsula.
— Na Podhalu? Ano to był moim rodakiem, bo ja również z Podhala — zwierzył się z przyjemnością. — A jakże ojciec się nazywał?
— Michał Obrochta, mnie zaś na imię Wichna...
Szczerość i prostota tej uroczej dziewczyny była rozbrajająca.
— A więc pan zna Podhale? — spojrzała z radością na konsula, nie mogąc oprzeć się pytaniu.
Uprzejmy pan wprost nie spuszczał z niej oczu.
— Oh, znam, znam... Piękny, niezapomniany kraj! A czy pani posiada dokumenty, jakieś papiery?
Otworzyła torebkę.
— Oto one... Tatuś przechowywał je pilnie, a gdy umarł, kazał zabrać ze sobą.
Konsul wziął plik papierów i począł je przeglądać. Wreszcie wśród pożółkłych szpargałów znalazł metrykę Wichny wystawioną w Chicago, obywatelstwo Ameryki Północnej i drugie meksykańskie.
— Owszem, papiery są w najlepszym porządku — odezwał się po chwili, poczem uśmiechając się dobrotliwie, dodał: — Tylko o tym pięknym wilczurze nie ma na piśmie ani słowa.
Na twarzy dziewczyny osiadła nagle chmurka. Nie wiedziała co odrzec...
Spostrzegł to konsul i z miejsca wybawił ją z kłopotu.
— Ja tak tylko żartuję... Tylko dziwię się właśnie, że pani psa zabrała, bo to przecież kosztowne...
— Ojciec kochał go bardzo i nie kazał zostawiać. On jest ogromnie wierny i już nas nieraz wyratował od śmierci.
— Naprawdę?
— Tak, proszę pana, on jest mądry jak człowiek — i rozpoczęła najswobodniej opowiadać o różnych przydarzeniach. Czuła się niewymownie szczęśliwa, że może wreszcie rozmawiać w macierzystym języku, że słyszy również polską mowę, że słowa same z ust się jej wyrywają.
Konsul rozparł się w fotelu i z przyjemnością poświęcał czas rodaczce. Co jakąś chwilę podsuwał jej coraz to inny temat, jak gdyby pragnął dowiedzieć się o wszystkim, co ta młoda dziewczyna przeżyła na obczyźnie.
Opowiadanie Wichny, aczkolwiek proste, było jak barwny leśny film pełen porywających scen i obrazów, tchnęło całe rzeźką jak rosa duszą, dziką młodością, i swobodą. Gdy się jej coś wspomniało, zapytywała o Podhale, Cichą Polanę, a wreszcie całą Polskę. Konsul serdecznie ucieszony nie skąpił ciekawych wynurzeń. Mówiła wcale dobrze po polsku, że aż się dziwił, jakim sposobem w puszczy zachowała tak nieskażony język.
Po upływie godziny konsul już wiedział prawie wszystko o losie nieszczęśliwej sieroty i pragnął przyjść jej z jak najszerszą pomocą. Budziła w nim litość i równocześnie podziw, a zaś jej szczerość i prostota ujmowały za serce jak piękne, rzadkie kwiaty. Ważąc coś w myślach, wyjął z szuflady jakąś kartę, przeglądał ją uważnie, poczem oznajmił.
— Okręt z Vera Cruz do Havru odjeżdża od dziś za pełne dwa tygodnie. Czasu zatem aż nadto. Wobec tego nie pozostaje mojej miłej rodaczce nic innego, jak przyjąć u mnie szczerą gościnę i pośród swoich oczekiwać na wyjazd. Prawda, że tak będzie najlepiej, bo jakże samej tułać się po wielkim, obcym mieście?
Wichna zaskoczona tak niespodziewanym zaproszeniem jęła się wzbraniać, choć łzy radości zaświeciły jej w oczach. Wszak to był przecież Polak, pierwszy Polak jakiego spotkała w swoim życiu i jakże dobry!
— A to powtarzam, że niema innej rady i proszę łezki otrzeć. Ja je rozumiem... — dodał konsul drżącym nieco głosem. — Będzie się panna Wichna czuła u nas jak w swojej leśnej chacie... Pozna moją córeczkę, również tak śliczną jak i Wichna, tylko o wiele młodszą, Irusię... Jakoś czas nam poleci...
Oparł ręce na jakiejś grubej księdze i z głębokim współczuciem patrzał na tę tułaczą parę. Nie wiedział wcale, że w owej księdze na którejś karcie poprzednik jego wpisywał przed trzema laty imię Polki, Anny Obrochta, poszukującej męża oraz córki... Ale księga milczała i nie zwierzała tajemnicy tej oto rozrzewnionej sierocie, jak gdyby tylko los miał od niej klucze i on snuł dalej swoje nieodgadnione plany...
— Droga do Polski jeszcze bardzo daleka, — ciągnął dalej konsul — więc odpoczynek jest konieczny. Zresztą po takim ciężkim przejściu trzeba nieco ochłonąć i zrównoważyć nerwy.
Powstał od biurka, rzucił przez drzwi do drugiego pokoju jakoweś polecenie sekretarzowi, poczem poprosił Wichnę do mieszkania znajdującego się o piętro wyżej.
— Tylko... ja mam na kolei swe rzeczy — oznajmiła dziewczyna.
— Oh, bagatela! I to za chwilę załatwimy — odpowiedział z uśmiechem.
W mieszkaniu zaznajomił ją z żoną i ukochaną córeczką, określając pokrótce cel przybycia rodaczki. Piękna pani przyjęła ją z niekłamaną radością, a i Irusia z miejsca przylgnęła do przybyłej.
Przed Wichną otworzyło się niebo. Najniespodziewaniej znalazła się jakby pośród własnej rodziny, życzliwych, i współczujących spojrzeń. Otoczyło ją ciepło szlachetnych i dobrych ludzi, jakiego nigdy dotąd nie zaznała, o jakim tylko często śniła. Polska mowa rozlegająca się wokoło sprawiała jej wprost bezgraniczną radość. Jęła ją wchłaniać w siebie całą stęsknioną duszą, całą istotą, jak spragniony wędrowiec wchłania w spieczone usta wodę znalezionego zdroju. Każde usłyszane słowo wydawało się jej złotym promieniem słońca, najpiękniejszą muzyką, czarem, świadomość, że się znalazła wśród rodziny, i ta kobieta — matka, jakowymś nimbem otoczona i ta szczebiotliwa dziewczynka — wszystko to razem stało się dla niej rajem, największym szczęściem, czemś ponad wszelkie słowa przytulnym i kojącym. Jakże łaknęła tego nieraz w samotności, jakże czuła potrzebę takiego otoczenia, jego rozmowy i uśmiechu! Łaskawa pani konsulowa, jakby czując, co się w tej biednej piersi dzieje, przygarnęła do piersi opuszczoną sierotę, jak kochająca matka, kładąc na jej gorącym czole serdeczny pocałunek.
Nawskroś przejęta Wichna już nie wstrzymała nurtującego w głębi płaczu. Wszak taki uścisk był jej najżarliwszą tęsknotą, najgorętszym pragnieniem samotnego serduszka. Chwytając rękę dobrej pani, poczęła ją jak dziecko całować i rosić łzami.
— Ja... ja was państwo tak bardzo kocham, że nie potrafię tego wypowiedzieć — zaszlochała ze szczęścia. Pani jest taka dobra, jak najlepsza mamusia...
Konsulowej, na widok tej płaczącej dziewczyny spragnionej macierzyńskiej pieszczoty, również zaświeciły łzy w oczach.
Kiedy uspokojono ją po chwili i posadzono na kanapie, Irusia zbliżyła się do Wichny, i ucieszona objęła za szyję.
— Ja ciebie lubię i dam ci moją lalkę — zaszczebiotała słodko.
Słowa dziewczynki były tak ujmujące i tyle miały w sobie treści, że serca wszystkich objęło rozrzewnienie.
Jakoż Irusia dotrzymała swej obietnicy i niedługo w dziecinnym pokoiku włożono lalkę do kołyski, aby ją wspólnie uśpić.
W wilgotnych oczach Wichny budził się cudny miraż dzieciństwa, ale słabiutki, zamglony, nieuchwytny.