<<< Dane tekstu >>>
Autor Paweł Staśko
Tytuł Serce na śniegu
Wydawca Wydawnictwo Współczesne
Data wyd. 1937
Druk „Drukarnia Bankowa“ w Warszawie
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cała powieść
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


VI

Port Vera Cruz znikał powoli na horyzoncie i razem z lądem krył się za wodnymi garbami przeogromnej zatoki.
Wichna wciąż jeszcze stała na pokładzie wspaniałego parowca, patrząc rzewnie i smutnie na opuszczony kraj. Tam pozostały przecie niezliczone wspomnienia, wszystkie blaski i cienie najkwiecistszej młodości, sny, i marzenia... tam pozostał grób ojca... została umiłowana puszcza z całym swoim nieprzebranym bogactwem... sprzedana rancza, lama, drób i czółenko.. zaś w owej stronie za konturami portu, daleko, dobra i przyjazna rodzina, jak gdyby własna, tak głęboko zapisana w pamięci, a już najgłębiej w sercu.
Ileż radości przeżyła w tym ukochanym gronie i pogodnych chwil szczęścia! Przyjęto ją jak córkę, otoczono opieką aż do chwili odpłynięcia okrętu, o wszystkim pomyślano i pożegnano z łzami, błogosławiąc na tę daleką drogę.
Jasne źrenice szkliły się jeszcze ciągle i patrzały tęskliwie na coraz bledszą smugę lądu, kończyny masztów w porcie, póki wszystko nie złączyło się z wodą i tonią modrych niebios.
Obecnie już tylko bezmiar wód otaczał wokół okręt, jakże teraz niewielki na tej nieograniczonej wodnej płaszczyźnie i jakże słaby wobec tego ruchomego żywiołu!
Westchnęła ciężko. Nieodstępny towarzysz, Grot, siedział obok poważnie i wodził zadziwionym spojrzeniem za kwilącymi stadami mew towarzyszących okrętowi.
Prawie wszyscy pasażerowie znajdowali się na pokładzie, wciąż jeszcze przez lornety spoglądając w kierunku niewidocznego już wybrzeża, to przechadzając się wzdłuż balustrady okalającej pokład. Ten różnorodny tłum przedstawiał się niezwykle barwnie i zajmująco. Większość mężczyzn i kobiet należała do rasy białej, podczas gdy reszta składała się z metysów i ludzi czarnych. Szczególną uwagę zwracała na siebie od początku piętnaście osób licząca grupa murzyńskich dziewcząt krzykliwa i roześmiana, w uderzająco kolorowych okryciach. Wszystkie były jednakowo wysokie, smukłe, gibkie, świetnie dobrane. Prawdopodobnie tworzyły zespół baletowy i podążały do jakiejś modnej europejskiej miejscowości, by zarobkować i budzić podziw swoją egzotycznością. Otaczały półkolem jakiegoś pana, zapewne aranżera i chlebodawcę, o grubych wargach i cebulastych oczach, patrzących z zadowoleniem zza wielkich w róg oprawnych binokli na zgrabne, elastyczne figurki, czarnych jak heban girlsów. Obecnie były wszystkie wesołe, bez śladu żalu za swą opuszczoną ojczyzną, pełne radości i nadziei, jakby w nieznanych miastach czekała na nie sama szczęśliwość i uciecha. Jak wiele osób tak i Wichna jęła przyglądać się ciekawie tej kolorowej grupie. Zainteresowały jej uwagę te wesołe postacie o kędzierzawych włosach i jak śnieg białych zębach, a już najbardziej zaciekawiały ją ich dobrane figury. Wyglądały zupełnie jakby bliźniacze siostry, że tylko ubiór zmieniał nieznacznie ich podobieństwo. Nie umiała określić czy były piękne, w każdym razie cechowała je śliczna budowa ciała i jakaś kocia zwinność. Oczyma strzelały po pokładzie niby białemi rakietami, to znów skupiały je radośnie na spoconym obliczu aranżera, który coś im ciekawie opowiadał.
Jakoż rozpoczynało się dla Wichny nowe, nieznane życie okrętowe, mające wedle obliczeń ciągnąć się przez całe trzy tygodnie. Bawiła ją każda nowość w tym zamkniętym pływającym miasteczku, interesowały typy przeróżnych pasażerów, jednakże wedle rad troskliwej pani konsulowej unikała ich towarzystwa i bliższej znajomości. Czuła, że obserwują ją niejedne chętne zbliżenia oczy, lecz unikała ich spotkania albo odsuwała się dalej. Przychodziło jej to dość ciężko, bowiem pośród wszystkich jadących kobiet, różnej skali brunetek, tworzyła wprost biegunowy kontrast, tem bardziej zajmujący i wpadający w oczy. Niemniej była intrygująca jej samotność, smutek owiewający mleczno-różową twarz a przede wszystkim niepospolity urok tej wiośnianej postaci. Kiedy jednak spostrzegła, że staje się przedmiotem coraz większego zainteresowania, zeszła z pokładu do kajuty, przyciskając do piersi perkalowy woreczek za koszulą ukryty. W nim posiadała paszport i pewną kwotę na wydatki w podróży, a wreszcie cały swój majątek w postaci czeku wystawionego na Bank Polski w Warszawie. Ową poważną sumę, powstałą z długoletnich oszczędności Obrochty i sprzedaży zagrody, a wynoszącą ponad osiem tysięcy dolarów, w ten sposób zadysponował konsul, by na wszelki wypadek była zabezpieczona należycie. Więc pouczona Wichna strzegła tego woreczka bardziej jak oka w głowie, przekonywując się co chwila o jego obecności między wzgórkami piersi, strażującymi czujnie nad tym ojcowskim wianem.
W kajucie było bezpiecznie i zacisznie, tylko spienione fale bełkotały bez przerwy za grubą taflą okna. Wichna jęła przeglądać jakieś ilustrowane pismo ofiarowane jej na drogę przez dobrą panią konsulową, racząc się przytym soczystą pomarańczą. Grot wyraźnie okazywał znudzenie, a że owoców nie używał, więc się wyciągnął na podłodze i lizał sobie łapy.
Oglądanie rycin sprawiało Wichnie prawdziwą ucztę. Wogóle od jakiegoś czasu coraz bardziej pociągała ją książka i utajone w niej zdarzenia. Różne opisy rozszerzały horyzont jej myślenia, zdradzały tajemnicze zakusy życia i rozświetlały świat istniejący poza krańcami puszczy, który inaczej był dla niej niedostępny. Niestety polskich książek nie było w Guerrero do nabycia, zaś lektura hiszpańskich nastręczała jej jeszcze pewne trudności. Dopiero państwo konsulowie obdarzyli ją stosem polskich pism i kilku powieści, które przyjęła z niekłamaną radością, przewidując w nich najmilsze przyjaciółki podróży. Istotnie druk polskiej mowy oraz liczne obrazki z nieznanego jej kraju odrazu przykuły ją do siebie, tak bowiem były piękne i tak gorąco wpraszały się do serca. Każda ilustracja mówiła coś innego, przedstawiała jakiś piękny krajobraz, typy polskich mieszkańców, stare budowle miast, a wszystko to pociągało ku sobie, było niezmiernie bliskie duszy, tak jakoś bardzo swoje.
Na jednej z kart znalazła tatrzańskie Morskie Oko...
Wpatrzyła się w ten obraz całym uradowanym sercem, jak w żywe ukochane oblicze. Jakiż cudowny był ten staw wśród niebotycznych gór i jakże malownicze otaczały go ramy! Kosodrzewina maiła niższe stoki, olbrzymi kontur Mnicha odbijał się w czystej wodzie jak kryształ, po której płynęła łódka z turystami... Na brzegu widniał w góralskim stylu dom, o pięknym płaskim dachu... Hen dalej jeżyły się ku niebu skalne szczyty i turnie... Żeby jeszcze na skale zobaczyła świstaka lub kozicę, oh żeby! Niestety, pewnie spłoszyli je turyści...
Pamięta wszystkie ojcowskie opowieści, który tam był wielekroć razy, chadzał po perciach i na ciupadze zjeżdżał piarżystym żlebem. Pamięta nazwy wielu szczytów, potoków, hal... W pierwszym zaś rzędzie halę Sołtysią i Jaworzyńską, na których ród Obrochtów wypasał owce jeszcze za czasów polskich królów i do dziś je wypasa... Pamięta, wszystko pamięta... legendy o śpiących rycerzach, zbójnikach, krwawych walkach z żandarmami cesarza... Ojciec o wszystkim opowiadał, nieraz zaciskał pięście, to się prostował niby orzeł do lotu, to znów rozczulał się wspomnieniem i dusił w gardle łzy... Ot, los tułaczy któremu w duszy pojawi się ojczyzna...
Morskie Oko...
Lgnęła oczyma do ryciny jakby jakiejś świętości wypatrując w skupieniu, czy nie znajdzie kędy śladu ojca lub od ciupagi szczerby na stromej ścianie, bo tak je przecie wyrębywał... Jednak obrazek za mały, by mógł wszystko pokazać, ale gdy tam przyjedzie, gdy się rozpatrzy w górach, to jej niejedno opowiedzą, nawet znajdzie na pewno ową wspaniałą limbę nad potokiem, na której korze odjeżdżając, wyrył ojciec swe imię i datę tej bolesnej rozłąki...
Naraz z zadumy i głębokiego zapatrzenia wytrącił Wichnę donośny odgłos gongu, oznajmiającego obiad. Ucałowała więc obrazek, który tyle sprawił jej przyjemności i wolno nawet niechętnie poszła do sali, jaką wskazał jej steward. Niedługo pasażerowie poosadzali długie stoły i służba jęła roznosić w wazach pierwszą potrawę. Wichnie jakiś służący w opiętym uniformie ze świecącymi guzikami wskazał miejsce tuż obok kapitana okrętu, na którego szerokiej piersi, również w paradny mundur przystrojonej, lśniły dwa rzędy krzyży i medali.
Kapitan, człowiek niezwykle miły i uprzejmy, zagadnął po francusku zażenowaną nieco Wichnę, jedyną w całej sali uroczą blondyneczkę, lecz ta odrzekła w meksykańskim narzeczu, że nie rozumie jego mowy. Ale władał również i hiszpańskim językiem, a że piękna sąsiadka naprawdę przypadła mu do gustu, zatem począł ją bawić, nie zapominając przy tym i o innych kobietach, wytwornych dekoltowanych damach.
Oczywiście, Wichna jak na pokładzie tak i teraz budziła wiele ciekawości swą odrębną urodą i choć poniekąd łechtało to dość mile jej kobiecą naturę, to przecież wolałaby być sama, by uniknąć tych krępujących spojrzeń. Zdawała sobie sprawę, że tylko ona jedna wyróżnia się wśród kobiet swą białą cerą i jasnymi włosami, ona i jakaś jeszcze starsza pani siedząca na samym końcu stołu, którą teraz dopiero zauważyła po raz pierwszy. Tamta kiedyś również chyba musiała być blondynką, tylko obecnie włosy jej zupełnie pokrywała siwizna, podczas gdy biała twarz gubiła w licznych zmarszczkach swoją dawną urodę. Jedynie tylko oczy zachowały swoją błękitną barwę, oczy wielkie i dobre, chociaż, jak się zdawało Wichnie, ogromnie smutne.
Za przykładem towarzyskiego kapitana kilku najbliższych panów również poczęło wciągać Wichnę w rozmowę, jednakże nie odnieśli pożądanych sukcesów. Dumna czy obojętna senhorita odpowiadała półsłówkami, przeważnie wpatrzona w obrus czy kwiaty we flakonach, jakaś niechętna i znajdująca się myślami poza tym licznym otoczeniem, żartami i rozmową. Jakoż istotnie wszyscy ci ludzie krępowali ją sobą, swym wykształceniem i obyciem, wreszcie pewnością siebie i śmiałością. Czując aż nadto dobrze swe liczne braki, aby im sprostać choć w połowie, wolała raczej wybrać formę milczenia i skąpych odpowiedzi, czekając tylko rychło skończy się obiad, by czmychnąć do kajuty i swych kochanych rycin. Jednakże to zachowanie poczęło ją otaczać jeszcze większą tajemniczością i jeszcze bardziej podniecało uwagę skłonnych do flirtów panów.
Jakby na przekór Wichnie, obiad się ciągnął bardzo długo. Kiedy wreszcie kapitan powstał pierwszy od stołu, część pasażerów jęła szykować się do tańca, a już największą niecierpliwość okazywały czarne girlsy.
Dotychczasową radiową muzykę zastąpił teraz okrętowy kwintet jazzbandzistów.
Wichnie już prawie w progu zastąpił drogę jakiś elegancki mężczyzna, prosząc ją uporczywie do zaczętego tanga, jednakże grzecznie odmówiła i śpiesznie znikła w korytarzu.
Rozczarowany pan coś wyszeptał pod nosem, poczem skierował kroki ku młodej damie o pięknych obnażonych ramionach i chłopięcej fryzurze. Ta skorzystała z zaproszenia i chętnie dała się objąć wpół, płynąc z tancerzem w takt namiętnej muzyki.
Upływały godziny w czasie których jedni tańczyli, drudzy w czytelni przeglądali gazety i grali w karty, zaś inni spędzali chwile w swych kabinach, lub na leżakach porozstawianych na pokładzie zażywali pogody.
Morze było lekko rozfalowane, spokojne, cicho gędzące swoje odwieczne opowieści. Czterokominowy parowiec „Bretagne“ cokolwiek na bok pochylony, jakby dodawał sobie fantazji, parł naprzód całą parą, zostawiając za rufą wachlarz spienionej wody, rozwidlający się bez końca w coraz szerszy gościniec.
Tak przeszedł dzień i noc i znów się zbudził nowy ranek.
Życie na okręcie upływało bez zmiany, stale prawie jednakie, ograniczone do tych samych rozrywek, czynności, wreszcie snu. Żałosne mewy wciąż jeszcze goniły za parowcem, z niesłychaną zwinnością wyławiając z wody porzucone odpadki, to przysiadając na olinowaniu masztów, baczne na każdy ruch obiecujący jakiś pokarm. One jedne towarzyszyły mu od portu, wierne, niestrudzone w odlocie, bezustannie płaczące. One przypominały jeszcze ląd, barwny dla oka świat i pożądany, bowiem ten morski bezkres był nieobjętą pustką, jednym zlewającym się tonem nieba i wody.
Po trzech dniach w nocy „Bretania“ przepłynęła zatokę i zawinęła do Havany, port na wyspie Kubie, skąd zabrała tłum nowych pasażerów oraz uzupełniła zapasy węgla i słodkiej wody. Był to ostatni krótki postój przed męką wielodniowej podróży, francuskim Havrem.
O świcie wypłynął okręt na wody przeolbrzymiej cieśniny, dzielącej wyspę od uroczej Florydy. Niósł go obecnie ciepły prąd zatokowy, Golfstream. Ten wspaniały błogosławiony morski strumień miał swą kołyskę u meksykańskich brzegów, by okrążywszy długie ściany zatoki, wydostać się cieśniną na bezmiar oceanu i nieść ogrzane masy wód aż do wybrzeży Europy. Wraz z swoim ciepłem życiodajnym przynosił od swej młodszej siostrzycy, Ameryki, pozdrowienia i uścisk, oddech palmowych gajów i opowieści tajemniczych selwasów.
Następnej nocy „Bretania“ rozstała się z Golfstreamem, wpływając na niebezpieczne wody archipelagu bahamskiego.
Cały ten obszar, ciągnący się na setki mil, pełen wysp i wysepek, mielizn i koralowych raf przedstawiał dla żeglarza wielce trudne zadanie. Trzeba było niezwykłej przytomności umysłu i doświadczenia, by nie pobłądzić w labiryncie licznych kanałów i przesmyków, albo nie osiąść na zdradliwej mieliźnie. Jak okiem sięgnąć, wynurzały się z wody rude grzebienie skamielizn, mierzeje ledwie porosłe dziewiczą roślinnością i uporczywie opierające się przypływom, to znów stawały wpoprzek drogi całe łańcuchy rozrzuconych wysepek, ławic i dun, było tu wszędzie karkołomnie nierówno, podnosząc się miejscami z niezgłębionej otchłani niemal aż do powierzchni wody. Zda się jakiś straszny podwodny mocarz toczył tu walkę z oceanem, wypełniał jego głębie, łączył ławice z krociem gotowych już wysepek, tworząc zawzięcie nowy ląd...
Pomimo jednak grożących niebezpieczeństw jazda wśród wysp wytrąciła z jednostajności pasażerów i kazała podziwiać różne cuda przyrody. Istotnie te młode wyspy i mierzeje miały w sobie niespotykany nigdzie urok, jakieś własne życie pełne tajemnic i wysiłku. Ludzie tu jeszcze nie znaleźli oparcia prócz kilku latarników, pędzących na tym głuchym pustkowiu swój bohaterski, pełen zaparcia się i poświęcenia żywot.
Kapitan nie schodził teraz z mostka ani na chwilę. Na jego barkach spoczywał cały ciężar tej niebezpiecznej jazdy, odpowiedzialność za całość statku, powierzonego mu majątku, a przede wszystkich miał w swoich rękach życie niemałej liczby ludzkich istot. Czuwał więc niestrudzenie, dawał sygnały i rozkazy, słowem był duszą i każdym tętnem płynącego parowca.
Pasażerowie nie zdając sobie sprawy ile nadludzkiego wysiłku poświęca dla nich jeden człowiek, beztrosko spacerowali po pokładzie lub się oddawali zabawom w bogato urządzonych salach.
Po wielu uciążliwych godzinach „Bretania“ opuściła szczęśliwie groźne obszary archipelagu i całą parą wpłynęła na rozhuśtane nieco bezdnie Atlantyku. Powitała i wzięła ją na siebie fala inna, poważna, majestatyczna, idąca w bezmiar niby oddech olbrzyma.
Kapitan odetchnął z ulgą, lecz nie przestawał czuwać. W każdym razie brał już udział w wspólnym obiedzie, przyglądał się zabawom, by po krótkiej rozrywce wrócić na swoje odpowiedzialne stanowisko. Wedle wyznaczonego rejsu okręt brał teraz kurs w stronę ostatnich wysp na drodze, Azorów, od których dzieliło go jeszcze sześć dni podróży.
Właśnie o owych wyspach czytała teraz Wichna. Tam na górzystej Graciosie zginął przed rokiem w czasie przelotu oceanu polski lotnik, Idzikowski. Czytała z zapartym tchem o tym nadludzkim przedsięwzięciu, podziw budzącym starcie, trudnym a tak wspaniałym locie, a wreszcie śmierci bohaterskiej. Podziwiała jego oraz towarzysza Kubali wprost szaleńczą odwagę, ich walkę z przestworzami, zawziętość i pragnienie zwycięstwa dla Polski, swej ojczyzny.
Patrząc od tylu dni na niezmierzony żywioł oceanu, zdawała sobie sprawę czym był ich zamiar trudny i wytrzymałość, jak niepojętą była ta odwaga. Tyle jak wieczność długich godzin być zawieszonym między niebem a wodą, trwać w swej ciasnej kabince, czuwać, trzymać ręce na pulsie sterów i maszyny, czy dzień, czy nieprzebity mrok i pędzić przez czarną otchłań nocy nad morza rozhukaną otchłanią, to przecież w jej pojęciu było szczytem wszelkiej ludzkiej odwagi i największego bohaterstwa.
Tragiczny los, jaki przy lądowaniu spotkał majora Idzikowskiego, poruszył ją do głębi. Nie tyle może przez to, że był Polakiem, ale że mu nie było danem przez tak małą i fatalną przyczynę dokonać tego gigantycznego lotu. Żal ją przejął tak wielki, że rozpłakała się jak dziecko nad końcowym opisem i szczerze pokropiła go łzami.
Zapas posiadanych pism i książek stał się dla niej obecnie jakby szkołą. W ogóle od dnia pogrzebu ojca zasięg jej wiadomości powiększał się ogromnie. W Meksyku w domu państwa konsulów zapoznała się pobieżnie z nową historją swej prawdziwej ojczyzny, potem z różnych dla niej nowościami jak: radio, kinematograf, maszyny do pisania, telefon, i t. d., iż ledwie wierzyć mogła, że są na świecie takie cuda, o których nigdy nie śniło się jej nawet. Albo ten okręt, jego maszyny, urządzenia, aparat radiowy do nadawania i odbierania wiadomości... jakież to wszystko było pożyteczne i mądre, jakże wspaniałe! Dziewicza puszcza, jej zdaniem, była również wspaniała, posiadała w swym wnętrzu wiele wprost czarujących nowości i szczegółów, ale z tym nowym światem nie mogła iść w zawody ani mu sprostać swą potęgą. I ona miała swoje cuda niemniej ciekawe, tylko tam wszystko było inne, całkiem odrębne. Gdyby jednakże żył ojciec i przyszłoby jej wybierać między tym nowym a tym puszczańskim światem, to pewnie na ten ostatni padłby wybór, gdyż on był bliższy sercu, on prościej doń przemawiał, podczas gdy tamten ogłuszał swoim tętnem i oślepiał bogactwem. Chociaż ponosił ją i zajmował uwagę ów nowy strumień życia, przecież stale tęskniła za opuszczoną chatą i odgłosami puszczy, przemyśliwając smutnie co też tam teraz robi lama, czy kurki i perliczki są na czas nakarmione, czy ich ocelot nie przerzedził, czy rzeka nie zerwała czółenka, w ogóle co się tam dzieje i jakie zaszły zmiany...
Parowiec przejęty swym zadaniem, obojętny co robią i o czym myślą jego liczni mieszkańcy, pruł wodę ostrą piersią, przecinał potężnie uderzające wały fal. Mewy już nie goniły teraz za nim, odleciały gdzieś niespostrzeżenie, przepadły. Teraz już tylko jakaś zbłąkana chmurka ożywiała przygniatająco pusty błękit niebios, albo zwracał uwagę płetwiasty potwór grzbietem przewalający się po fali.
Dzień za dniem upływał monotonnie, budząc w duszach znudzonych pasażerów coraz większą tęsknotę za jakimś skrawkiem lądu. Rozrywki, tańce już przestawały bawić, poczęło wszystkim czegoś brakować, za czemś rozglądały się oczy, pragnące, nieme. Fale jęły się wzdymać gniewnie coraz to wyżej, pienić się, kąsać burty parowca, co na wielu pasażerów działało jeszcze bardziej przygnębiająco. O możliwości burzy wedle zapewnień kapitana nie było mowy, natomiast donosił komunikat, że w pobliżu Azorów rozciąga się szeroko gęsty pas mgły. Pogoda jednak jeszcze dopisywała nadal, tylko północna strona horyzontu powlekła się cośkolwiek płowo-perłową barwą.
Po obiedzie, jak zwykle ciągnącym się dość długo, Wichna wyszła na pokład i rozłożyła sobie leżak obok potężnych zwojów lin. Czytanie i samotność w kajucie już jej się trochę uprzykrzyły. I ją, jak wszystkich, począł ogarniać jakiś spleen. Jakże pragnęła wysiąść wreszcie na ląd i jak najprędzej stanąć na polskiej ziemi, przywitać nieznaną jej rodzinę, Cichą Polanę, góry... Niestety, jakże daleko było jeszcze do celu, ojcowych progów, do swoich!
Już może po raz setny poczęła sobie wyobrażać jak ją tam przyjmą, czy się ucieszą jej przyjazdem na stałe, czy jej tam będzie dobrze. Już wie wszystko co zrobi: założy sobie gospodarstwo, będzie hodować owce, całą czeredę drobiu, potem rola, ogródek... ach, ileż będzie rozkosznego zajęcia! Co jej po innym życiu czy jakiejś bezczynności, a w końcu gdzież może być przyjemniej, jeśli nie pośród gór i lasów, tatusiowych przyjaciół, śmigłych, w białych guniach górali? Wszak nie ma chyba cudowniejszego świata, jako ten podhalański, pełen zielonych dolin z krokusami, zboczy ustrojonych w szarotki, szumiących wodospadów, smreków i stawów... Ciekawa, czy też przepłynie który Czarny pod Kościelcem... To nic, że jest głęboki, lecz woda w nim stojąca, nie jak w Rio Salado, którą nieraz wpław zdobywała...
I na szczyty też wyjdzie, na Wołoszyn, Koszystą i Żółtą turnię... Kupi sobie ciupagę, kierpce, bo jakże! — przecież musi zamienić się w góralkę... Kozicy nie ustrzeli, gdyż mówił tatuś, że nie wolno, za to z niedźwiedziem spotkałaby się rada. Co znaczy ciężki niedźwiedź wobec takich drapieżców, jak puma czy ocelot? Zapewne nic...
Przymknęła oczy i dała się ponosić skrzydlatej wyobraźni. Zapomniała chwilowo o swym przymusowym lenistwie i przygnębieniu, o wszystkim. Była myślami w wymarzonej Cichej Polanie, błądziła po wonnej trawie hal i z opowieści ojca rozpoznawała szczyty.
Kiedy po jakimś czasie otworzyła powieki, opodal, wsparta na poręczy pokładu, stała samotnie o siwych włosach pani, ta zawsze smutna, z błękitnymi oczami... Stała, przypatrując się morzu, to znów zwracała głowę w stronę Wichny, jak gdyby widok lnianych włosów, okalających jasną twarzyczkę senhority, sprawiał jej wielką radość.
Nagle zjawienie się tej pani zupełnie Wichny nie zdziwiło, bowiem ile razy opuściła kajutę, zawsze spotkała ją gdzieś blisko, milczącą, cichą, a raz przechodząc mimo, spostrzegła nawet, jak usta owej pani zadrżały boleśnie.
Przeszła jednakże wtedy dalej, unikając nawet kobiecej znajomości, chociaż ta postać od pierwszego wejrzenia budziła w niej zupełne zaufanie i jakby jakąś litość, że jest smutna i milcząca, obojętna na śmiechy i muzykę.
Naraz wilczur siedzący przy krawędzi musiał coś zobaczyć w wodzie, bo zjeżył sierść na grzbiecie i począł szczekać poza burtę.
Zaciekawiona Wichna wstała z leżaka i spojrzała na wodę, jednak nic nie spostrzegła choć pies ujadał dalej.
— Grot, nie wolno szczekać! — zawołała. — Chodź tu zaraz do nogi, boś może gotów skoczyć w wodę! Pewnie ujrzałeś jakąś rybę i już lękasz się o mnie...
Na odgłos polskiej mowy siwa pani jakby dostała nagle febry. Przysunęła się bliżej, nie mogąc już pokonać jakiegoś wewnętrznego nakazu.
— Przepraszam panią, — ozwała się uprzejmie ledwie opanowanym głosem — pani jest widać, Polką, bo właśnie słyszę polskie słowa...
— Tak, jestem Polką — odpowiedziała Wichna, patrząc w wielkie, nagłą radością wypełnione oczy nieznajomej kobiety.
— Boże mój wielki, co za szczęście... Bo ja też z Polski, proszę pani... Jakże się cieszę... Odsamego początku, choć mi się jakoś nie widziało, brałam panią za bogatą Hiszpankę, potem filmową nieprzystępną artystką, różnie... Nie śmiałam odezwać się do pani, choć tak tego pragnęłam.
— Szkoda, jakżebym chętnie porozmawiała z panią — rzekła uradowana Wichna. — Boże, gdybym była wiedziała!
— Oh, wielka szkoda, bo już najlepiej człek się własną mową wypowie... Można mówić różnymi językami, ale ten jeden płynie z duszy... Naprawdę, co za szczęście — poczęła znowu z drżeniem radości w głosie — co za miłe spotkanie... Niech pani będzie taka dobra i usiądzie na chwilę... porozmawiajmy trochę... Ja już tak dawno nie mówiłam po polsku, oh, jakże dawno...
Słowa jej brzmiały przedziwnie miękko, ujmująco. Było w jej głosie coś, co się skarżyło cicho, nieśmiało, co chwytało za serce.
Usiadły obok siebie, z jakąś plemienną wspólnotą wpatrując się w swe rozjaśnione twarze.
— Pani tak sama podróżuje, bez rodziców? Przepraszam, że ośmielam się pytać, ale...
— Ja już nie mam rodziców — przerwała Wichna w odpowiedzi. — Ojca pochowałam niedawno, a matki nie pamiętam. Teraz jadę do Polski.
— Boże mój drogi, tak jak i ja. Wieczna tułaczka... — westchnęła ciężko i zacisnęła drżące dłonie.
— Tam mam rodzinę, braci i siostry ojca — dodała Wichna.
— Proszę wybaczyć moją śmiałość, ale... pani wraca z Meksyku?
— Tak, ze stanu Nuevo Leon. Tatuś był tam skwaterem.
— Znam, — pojęła szybko siwa pani — znam wszystkie stany, wzdłuż i wszerz je przebyłam... Skwaterem tatuś był, powiada pani... Ciężki to żywot... I matki pani nie pamięta... Umarła?
Szczerość Wichny nie szukała wybiegów, ale mówiła prosto z duszy.
— Chyba umarła, lecz tatuś jakoś nie chciał o tem wspominać.
— Nie chciał? — powtórzyła zdumiona. — Zapewne nie mógł, była jakaś przeszkoda... — głos jej się łamał coraz bardziej i widać było, że ją chwyta jakiś dziwny niepokój. — Różnie Bóg zdarza na tym świecie i ja miałam córeczkę, była taka śliczna jak pani... i takie miała jasne włoski... i oczy... że, gdy ujrzałam panią aż zdrętwiałam...
I co, nie żyje? — spytała cicho Wichna.
— Bóg jeden wie, który tak ciężko mnie doświadczył. Może gdzieś żyje w świecie moje najdroższe dziecko, moja nieutulona rozpacz, moja najsłodsza Wichna...
Spazm bólu uchwycił ją za krtań.
Wichna pełna współczucia i zdziwienia wzięła za rękę rozżaloną kobietę i jęła ją pocieszać. Wydała się jej tak bardzo nieszczęśliwa i taka jakaś bliska sercu, że wprost nie mógł tego pojąć.
— Niech pani nie rozpacza, proszę... Więc córce pani było na imię Wichna? — szepnęła jakby pragnęła się upewnić.
— Tak, moja dobra panienko, Wichna...
— Bo widzi pani, mnie też na imię Wichna, naprawdę, Obrochtówna...
Twarz siwej pani nagle okryła się bladością, powieki otwarły się szeroko. Usłyszane słowa odebrały jej mowę, oszołomiły pamięć, omal nie upadła.
Wreszcie chwyciła oddech.
— Ty, ty jesteś Obrochtówną? — wypadło jej z rozdygotanych ust, z samego dna duszy. — Jezu mój miłosierny, bo ja postradam zmysły... Słuchaj, jak było twemu ojcu na imię?
Zdawało się, że jakaś siła ją rozerwie.
— Michał... — odpowiedziała Wichna przejęta do najwyższego stopnia zmienioną twarzą tej kobiety jak i tragiczną sceną.
— Michał... Michał Obrochta... Z Podhala... z Cichej Polany?
Zdumienie Wichny już wprost nie miało granic.
— Tak, z Cichej Polany... — potaknęła.
Kobieta chwyciła się za wynędzniałe piersi.
— Matko Najświętsza ratuj, by mi nie pękło serce! — wydyszała z obłąkaną radością. — Dziecko moje jedyne, córusiu przenajdroższa!... Znalazłam cię — jam twoja matka... matka!...
Jak podcięta gałązka runęła z jękiem do nóg córki, bezsilne ręce już nie zdołały objąć ciała. Nerwy zszarpane długoletnim cierpieniem nie wytrzymały tego ogromu nagle objawionego szczęścia i opadły jak włókna. Zemdlała.
Nie odzyskała przytomności, gdy ją niesiono do kajuty, i nie słyszała szlochu córki, dopiero kiedy zjawił się lekarz z jakimś cucącym środkiem, otworzyła powieki.
Grot, nie pojmując coby tu zaszło, skomlał w kącie żałośnie, jak gdyby błagał o wyświetlenie tego niezwykłego zdarzenia...
Świadkowie zaszłej sceny jęli komentować wypadek, podczas gdy niebo spowiło się w chmury i coraz większy męt gęstniał na widnokręgu.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Paweł Staśko.