Serce na śniegu/VII
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Serce na śniegu |
Wydawca | Wydawnictwo Współczesne |
Data wyd. | 1937 |
Druk | „Drukarnia Bankowa“ w Warszawie |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cała powieść |
Indeks stron |
Siedziały przytulone do siebie, ledwie się widząc przez łzy niezmiernej szczęśliwości.
Omdlenie Obrochtowej nie trwało długo i nawet nie było konieczności pozostawania w łóżku. Serce matczyne które tyle bólu przetrwało, zniosło również i ten udar radości, graniczącej już niemal z szaleństwem.
Padały teraz słowa jak ziarnka z nitki rozsnutego różańca, słowa łaknące wszystko tchem jednym wypowiedzieć, spragnione wieści, nawskroś przenikające rozdrżałe serca.
Otchłannie głodna dusza matki i nieszczęśliwej żony pragnęła się nasycić treścią wszystkich minionych dni, które składały się na ciężkie, długie lata rozłąki, aby wypełnić rozpaczą pustkę w piersiach ziejącą wiecznym niepokojem, okrutną, prześladowczą, zastygłą w krzyku potępienia. Ciężki może niedoszły grzech młodości, lecz jakże nieporównanie cięższą była za błąd pokuta! Za jedną chwilę zamroczenia, za pierwszy uścisk, boć istotnie nie było tu trzeźwo uplanowanej zdrady, straciła męża, umiłowane dziecko, wszystko. Bezsprzecznie zawiniła, ale prawdziwym winowajcą był uwodziciel. On sieć zastawiał, kusił, obiecywał dla męża wybitne stanowisko. I w dniu, gdy wreszcie miał upór jej przełamać, stało się to nieszczęście... Uciekła wtedy przerażona lecz nie poszła za sprawcą swej chwilowej słabości. Kiedy wróciła nocą aby się rzucić do nóg męża, zastała pokój pusty... Łkała do rana, rwąc z głowy jasne włosy, lecz żal nie przyniósł zmiany. Od tego dnia zaczęła się jej rozpacz i zaczęła tułaczka. Zarabiając na życie, przenosiła się z miasta do miasta w poszukiwaniu męża i jedynej córeczki. Niestety, te dwie drogie osoby znikły bez śladu, jakby śmierć je zabrała. Nie wiedziała nawet czy żyją, czy nieszczęśliwy mąż nie wpadł w jaką najgorszą ostateczność, mimo to jednak nie zaprzestała poszukiwań. Jak jej pisano, do kraju nie powrócił, nikt nigdzie o nim nie słyszał, — przepadł w szerokim świecie. Ogłoszenia w dziennikach pozostały bez echa. Płynęły lata, w czasie których przeszukała, wszystkie fabryczne miasta Północnej Ameryki, aż wreszcie nielitościwy los zagnał ją do Meksyku. Słyszała, że do owego kraju wyjeżdża wielu emigrantów, więc pełna wiary i nadziei pociągnęła za nimi. Niestety, nadaremnie. Bóg jeden wiedział, ile przyszło jej przeżyć, przecierpieć, ile znieść nędzy. Jednak z bezprzykładnym uporem nie opuszczała rąk jakby cel poszukiwań stał się jej życiem i naturą. Ufała stale, że sprawiedliwy Sędzia zmaże kiedyś jej winę i wróci szczęście utracone. I oto po tylu strasznych latach kiedy napół złamana i posiwiała z cierpień opuściła kraj obcy i wracała do Polski z ostatnią już nadzieją i starganemi siły, — Bóg wreszcie się zlitował... Trudno, zabrał męża do siebie, lecz wrócił córkę jako znak przebaczenia, łaskawie, hojnie... Boże, jakżeby chciała na tej dalekiej, świętej dla niej mogile wypłakać łzy ostatnie i zaszyć w szkaplerz grudkę jej drogiej niby relikwia ziemi, jakżeby chciała wyspowiadać się przed nią.
— Matuś, matuś, moja najdroższa! — prawie co chwila wołała Wichna, pojąc się tym wyrazem jak najdroższą słodyczą i tuląc ręce matki do rozełkanej szczęściem piersi.
Z takim samym nienasyconym głodem pragnęła jej i matka, jak ongiś pieściła złotą główkę dziecięcia i pulchne małe piąstki, tak teraz, po tylu latach obłąkanej tęsknoty, nie mogła się nacieszyć swym odzyskanym skarbem. W szczęsnym zapamiętaniu całowała każdy kosmyczek włosów córki, jej słodkie oczy, skronie, ledwie uwierzyć mogąc, że ta dorastająca panna, wyróżniająca się z pośród wszystkich jadących kobiet wyjątkową urodą — to jej rodzona córka, Wichna... Że to ta sama, którą usypiała w kołysce, karmiła piersią, którą w pierwsze ubierała sukienki i uczyła słów pierwszych.
Wzajemnej bezgranicznej tkliwości nie było końca. Snuł się film zwierzeń, nieutulonych tęsknot, smutku i bólu.
Ciekawość Wichny, jaka przyczyna sprawiła tę okrutną rozłąkę, zaspokoiła matka odpowiednią fikcją, aby na czystą duszę córki nie padł nawet cień skazy pełnego błędów życia. Niewymownie bolało ją to kłamstwo, lecz dla spokoju dziecka musiała prawda być zakryta.
Grot, na widok serdecznych pieszczot przeplatanych łzami radości i nieustannych zwierzeń, zwinął się w kłąb pod drzwiami, jednak o śnie niemyślał. Owszem, ciągle zerkał z pod czoła na ten wylew czułości, miarkując w swojej roztropnej głowie, że tę poważną siwą panią musi napewno łączyć z Wichną jakiś niezwykły węzeł i że należy przed nią być z respektem. Jednakże pomimo tak przekonywających spostrzeżeń, postanowił czuwać nadal uważnie, bowiem był już raz świadkiem w tej wrzaskliwej kawiarni podobnej zażyłości i nie zapomniał wcale, czym się to wówczas skończyło...
Naraz rozdarł powietrze przeciągły jęk okrętowej syreny.
Obrochtowa wraz z córką wybiegły na korytarz przerażone tym niezwykłym alarmem, ale je zaraz i licznych niemniej wylękłych pasażerów uspokoił z pokładu nadchodzący marynarz.
— Proszę nie obawiać się wcale, bo nic złego nie zaszło — oznajmił głośno. — To tylko mgła przeklęta, zatem sygnały są konieczne.
Z powodu zapadającej nocy i owej mgły przenikającej swą wilgocią, nikt już na pokład nie wychodził, natomiast całe życie grupowało się w salach albo poszczególnych kabinach. Dalsze ryki syreny już nie sprawiały niepokoju mimo to jednak były dla ucha nad wyraz nieprzyjemne.
Silne światła lamp pokładowych i reflektora wyglądały obecnie niby słabe latarnie, jarzące się w gęstych obłokach dymu. Zasięg widzenia zmniejszył się do minimum, tak gruba była warstwa mgły rozpostartej wokół i tworzącej wraz z wodą jeden nieprzenikniony wzrokiem tuman.
Na rozkaz kapitana zmniejszono w kotłach parę i zapalono ostrzegawcze sygnały.
Godziny upływały leniwie, pasażerowie dawno pokładli się do snu, tylko cała załoga czuwała pilnie na swoich stanowiskach. Złośliwe za dnia morze uspakajało się powoli, co pomniejszyło znacznie niebezpieczeństwo mgły.
Wreszcie zbudził się gnuśny dzień, jednak niewiele odróżniał się od nocy: mgła jeszcze bardziej pogęstniała, iż się zdawało, że strop niebieski osiadł na oceanie potworną, szaro-wełnistą chmurą.
Koło dziewiątej godziny rano „Bretania“ znalazła się na szerokości wysp Azorskich i gdyby dopisała pogoda, byłyby ich wyżyny widziane gołym okiem. Niestety pokład był nadal pusty i nadzieje jadących uradowania oczu lądem spełzły na niczem.
Kapitan otulony w nieprzemakalny płaszcz trwał na swym mostku niby posąg i wpijał się oczyma w groźne oblicze wroga, jaki nieprzebitą kotarą rozścielił mu się w poprzek drogi. Doświadczony „wilk morski“ nie lekceważył sobie tej zapory, ale z uporem zawziętego człowieka wrzynał się ostrzem statku w jej oślepłe topiele węzeł za węzłem, coraz głębiej i dalej. Oćma mgły była jeszcze tak gęsta, że rufa potężnego parowca ledwo dawała się rozeznać, majacząc konturami w tym wełnistym manie. Dla „Bretanii“ jednak nie były już nowością ni mgły ni burze, znała wody niejednych mórz, pamiętała przygody z okolic wysp Falklandzkich, Ziemi Ognistej, a przede wszystkim niezapomnianą nigdy straszliwą falę u wybrzeży Sumatry, spowodowaną trzęsieniem dna morskiego i wybuchem wulkanu Krakatau. Wtedy przyszło jej stoczyć śmiertelną walkę z piekłem wrzącego oceanu chmurą popiołu, okrywającą mrokiem cały pobliski świat i grozą wszystkich rozszalałych żywiołów, które podały sobie ręce do tych śmierć i zagładę niosących tanów. A przecież uszła z życiem z tych wprost nieopisanych zmagań, poturbowana wprawdzie nieco, jednak zwycięska.
Kapitan przeszywając oczyma szarawe, zwały mgły przypomniał sobie teraz tę piekielną przygodę i z tym większą otuchą czuwał na stanowisku. Cóż wobec tamtej niewiarogodnej grozy znaczyła teraz mgła przy niemal spokojnym oceanie, wobec zdradliwych prądów cieśnin, raf koralowych i mielizn, ledwie wodą pokrytych? Wprawdzie była nieznośna, nieustępliwa, zła, lecz przecież wreszcie skończą się jej zapory, wchłonie ją w siebie słońce i znowu się rozwidnią zielone niwy wód.
Naraz, gdy taką pocieszał się nadzieją, ryknęły prawie równocześnie dwie potężne syreny i, nim kapitan zorjentował się co zaszło — z opony mgły wychynął się pośpiesznie, niby złowrogie widmo, ciemny kontur okrętu...
Kapitan zaskoczony tą niespodziewaną zjawą w jednym momencie włączył alarmowe dzwonki aby zatrzymano maszyny, lecz było już za późno i katastrofy nie dało się uniknąć. Okręt — widmo również już nie mógł wstrzymać pary i całą siłą uderzył dziobem prawie w sam środek prawej burty „Bretanii“.
Ofiara ciosu gwałtownie szarpnęła się na bok, lecz odzyskała równowagę. Wstrząs jednak był tak silny, że przedni maszt okrętu załamał się w połowie, a pasażerów w jednej chwili ogarnęła żywiołowa panika.
Okręt — widmo, jakby nie zdając sobie sprawy, że spowodował katastrofę przez swą za szybką i nieostrożną jazdę, zręcznym manewrem oddalił się natychmiast od ciężko uszkodzonej „Bretanii“ i miast wszystkimi siły przystąpić do ratunku, przepadł nagle we mgle, jak nagle się pojawił. Brakło mu jednak czasu aby ukryć swą nazwę i bystre oczy marynarzy, zanim go mgła wchłonęła, przeczytały na burcie „Präsident Hindenburg“.
O rozmiarach i miejscu uszkodzenia okrętu jeszcze dokładnie nie wiedziano. Najpierw zatrzymano maszyny, i bez sekundy zwłoki puszczono w ruch całą załogę. Jak się po chwili okazało, dwie wodoszczelne przegrody były całkowicie przebite, zaś ściana trzeciej również poważnie uszkodzona. Woda przez wyrwę już zapełniła dwie komory i poczęła się wdzierać do ostatniej, jednak ze znacznie mniejszą siłą. Niebezpieczeństwo było wielkie ale nie beznadziejne. W oka mgnieniu włączono do maszyny potężne węże pomp, chwycono się wszelkich środków ratunku, podczas gdy nadawczy radiowy aparat słał nieprzerwanie w przestrzeń sygnał wzywający pomocy, rozpaczy S. O. S.
Całą ratunkową akcję ujęto w karby takiej sprawności i spokoju, zaś grozę położenia tak umiejętnie maskowano, że tłumy pasażerów panicznym strachem owładnięte dały się wreszcie cokolwiek opanować i przyprowadzić do jakiegoś porządku.
— Proszę nie przerażać się, bowiem nic nam nie grozi! — stanowczym głosem uspakajał kapitan. — Wyrwa w okręcie jest niewielka i uda się ją zablokować! W najgorszym razie posiadamy wystarczającą ilość łodzi, morze na szczęście jest spokojne, a od Azorskich wysp dzieli nas kilku milowa przestrzeń.
Zimna krew kapitana i słowa zapewnienia, przyciszyły krzyk kobiet, lecz lęk i groza nadal bieliły się na twarzach. Mimo pozornego uspokojenia każdy ruch statku budził nowy lament i chaos, niesforną bieganinę, wszczynając przytem pełne tragizmu sceny. Pasażerowie coraz tłumniej wybiegali na pokład, jakby już woda zatapiała kajuty i jakby tylko na powierzchni mogli znaleźć ratunek.
Aliści ciężko raniona „Bretania“ trzymała się na falach bez podejrzanej zmiany, tylko dziwnie zmartwiała z powodu wstrzymania tętna maszyn i ucichłego szumu śruby. Jęk jej syreny stale wzywał pomocy, jednakże „Präsident Hindenburg“ sprawca nieszczęścia, jedyny okręt jaki znajdował się w pobliżu, okazał się nieczuły na wołanie. Nie dbał o obowiązek, ani przez długie wieki uświęcone zwyczaje, jakie na morzu obowiązują nawet wrogów, wyżej stawiając odpowiedzialność za wypadek, niż życie kroci niewinnych ludzkich istot.
Nareszcie po upływie godziny niezmiernego wysiłku załogi „Bretanii“ uszy telegrafisty wyłoniły zbawcze słowa: „Bretagne. Stop! Wytrwajcie, podążamy z pomocą! Stop! Jesteśmy od was pięć mil morskich! Stop! Sygnalizować stale! Stop! Polonia! Stop!“
Jednak mimo wprost rozpaczliwej pracy pomp strumień wdzierającej się wody nie dał się przezwyciężyć i „Bretania“ jęła coraz to bardziej przechylać się na bok.
Tłum pasażerów, co tylko otrzymaną depeszą podniesiony na duchu, znów zawrzał z przerażenia. Dolny pokład parowca zmienił się teraz w istne piekło, obraz pełen dantejskich, rozdzierających scen. Mężczyźni tratowali kobiety i spychali za siebie, ustały naraz wszelkie formy, każdy chciał się pierwszy ratować. Zwierzęcy instynkt i egoizm doszedł do szczytu bezwzględności, do stanu niepojętego wręcz zdziczenia.
Oficerowie i szyprzy musieli z rewolwerami w rękach panować nad tę ściżbioną masą ludzi, grożąc opornym kulą.
Opuszczono na wodę pierwszą wielką szalupę pełną kobiet i dzieci, potem drugą i trzecią, podczas kiedy majtkowie wynosili na pokład nowe składane łodzie, w jakie wystarczająco zaopatrzony był parowiec. Była zatem nadzieja uratowania wszystkich ludzi, bowiem okręt odciążany stopniowo i dzięki pracy pomp dość wolno pogrążał się w fale i jeszcze jakiś czas mógł się utrzymać na powierzchni.
Wichna i jej ledwie przytomna matka dostały się szczęśliwie do pierwszej opuszczonej szalupy. Niestety Grota nie puszczono do łodzi, uważając, że jest to całkiem zbyteczny balast i człowiek musi mieć pierwszeństwo. Biedny pies nie pojmował dlaczego rozdzielają go z panią, której tak wiernie służył i odepchnięto nielitośnie, jakby wyrządził komuś krzywdę. Oddzielony od Wichny stłoczoną ciżbą ludzi ledwie wydostał się z natłoku i podniecony wsparł się łapami o pochyloną poręcz burty, jak oszalały szukając kogoś w łodzi rozpacznemi oczyma.
Wichna, mimo odbierającej pamięci chwili, przecież dostrzegła go przy burcie, nie dopuszczając nawet myśli, aby się mogła rozstać z ukochanym zwierzęciem. Ona jedna ze wszystkich kobiet była najmniej przerażona nieszczęściem, jakby niebezpieczeństwo nie wywierało na nią właściwego wrażenia.
— Grot! Grot! — zawołała co siły i wyciągnęła ręce do skomlącego psa.
Ujrzał ją, poznał i bez chwili wahania skoczył z pokładu w morze. Na krótką chwilę zanurzył się zupełnie że Wichna, nie dbając na głąb morską, już zamierzała pośpieszyć mu z pomocą, gdy naraz głowa psa wychyliła się z wody, kierując się ku łodzi. Lecz łódź już odpływała przy wiosłowaniu majtków których porozdzielano między łodzie, szybciej niż pies, oddalając się w przypuszczalnym kierunku wysp Azorskich.
— Na Boga, to mój pies! — poczęła błagać Wichna. — Pozwólcie mi go zabrać.
Marynarz coś odpowiedział po francusku, prawdopodobnie, że łódź jest przeciążona i dalej zanurzał wiosła w wodę.
Grot, płynął ile sił, człapiąc łapami i nie spuszczając oczu z łodzi. Czyżby go nie widziano, albo chciano zostawić na pastwę fal? Przecież uciekają przed nim?
Zrozpaczonej dziewczynie omal serce nie wyrwało się z piersi.
I znów przemogła miłość, przemogło szczere przywiązanie do wiernego zwierzęcia, gotowe do największej ofiary. Serce dziewczyny winne mu było życie, kobiecą cześć i przyjaźń, więc jakże opuścić go w nieszczęściu?
Wichna wpatrzona w ciężki wysiłek psa nagle porwała się do skoku, na szczęście ręce marynarza i matki pochwyciły ją w porę.
— Mamusiu! — poczęła wydzierać się i krzyczeć — przecież ja muszę go ratować, to mój obrońca... on przecież zginie! Panie, miej litość! — wyciągnęła błagalnie ręce do marynarza — weź go do łodzi! Ja mu miejsca ustąpię, będę trzymać się łodzi i tak popłynę...
Marynarz choć nie rozumiał słów tej szlachetnej dziewczyny, uległ wreszcie jej prośbie a może jeszcze więcej pięknym, choć zapłakanym oczom. Wstrzymano wiosła.
Grot którego rozpacz jęła już naprawdę ogarniać, całym wysiłkiem mięśni zbliżał się do szalupy. Wyciągnęły się doń wierne, oddane ręce Wichny, podczas gdy z mokrych źrenic tryskała jej niewysłowiona radość.
Za chwilę wilczur cały choć ociekający wodą był już w szalupie. Tuląc się do nóg Wichny począł cichutko skomleć, jakby się żalił, że wzięto go na tak bolesną próbę.
Plusnęły znowu wiosła i łódź ruszyła dalej. Mgła jakby nieco przerzedła, była jednak nadal tak gęsta, że o wzięciu dokładnego kierunku w stronę wysp nie było mowy. Orientację południowego wschodu, jakiej chwycono się odbijając od nieszczęśliwej „Bretanii“, można było w każdej chwili utracić, co groziło wielogodzinnym błąkaniem się po morzu, nadomiar czego przejmujący chłód i wilgoć mgły już teraz poczęły dawać się we znaki lekko odzianym dzieciom i kobietom. Nadzieja napotkania okrętu spieszącego z pomocą również na razie nie budziła pociechy, bowiem coraz to rozpaczliwsze jęki syreny „Bretanii“ w pierwszym rzędzie błagały o ratunek.
Jakoż istotnie losy przebitego parowca były już przesądzone. Tonął wprawdzie powoli dzięki nowoczesnemu urządzeniu i nieustannej pracy pomp, jednak za ciężkie było uszkodzenie, by dało się naprawić i bodaj z trudem dobić do najbliższej przystani na niedalekich wyspach. Okazało się wreszcie, iż mimo zapewnienia nie wystarczyło łodzi ratunkowych na pomieszczenie wszystkich jadących osób, tak że część pasażerów została na pokładzie, mdlejąc i jęcząc z przerażenia na widok zbliżającej się śmierci. Jeden tylko kapitan zachowywał swój wprost kamienny spokój i zachrypniętym głosem dawał dalej rozkazy, nakazywał wytrwale, jakby on jeden wierzył, że pomoc jeszcze na czas zdąży.
Każda minuta wydawała się teraz wiecznością i upiorem, a zaś każdy centymetr tonącego kadłuba stawał się paroksyzmem rozdzierających ludzkich jęków, błagań i obłąkanych z trwogi scen. Zdawało się, że ta garść ludzi skazanych na zagładę już całkowicie odeszła od rozumu, że się zmieniła w jakąś zawodzącą gromadę, kąsającą swe własne ręce, targającą włosy z głowy, że wszystko ludzkie w niej zamarło i ogarnęło ją jakimś straszliwym szałem.
Wreszcie po długich, otchłannych chwilach grozy, kiedy dziób „Bretanii“ już się pogrążył w falach, kiedy wszelka zagasła już nadzieja — ozwał się blisko potężny głos syreny i w kilkanaście sekund później z tumanu mgły wyłonił się ostrożnie zbawczy parowiec z załogą gotową do ratunku. Pojawił się jak cud, w ostatnią porę, kiedy już jednej chwili nie było do stracenia...
Błyskawicznie opuszczono szalupy, przy czym z błaganiem uszczęśliwionych ludzi mieszały się odgłosy niezrozumiałych słów, zimnych, pełnych zapału marynarzy...
Akcja ratunkowa postępowała naprzód z nadzwyczajną sprawnością i pośpiechem.
Zanim upłynął kwadrans, schodził do łodzi ratunkowej ostatni człowiek „Bretanii“, jakby jej dusza uchodząca, wprost siłą sprowadzony ze swego stanowiska — kapitan. Schodził ze łzami w oczach, żegnając przyjaciela tylu podróży, wspomnień, tylu przeżytych wspólnie chwil... Gdyby nie te silne ramiona szlachetnych marynarzy, byłby go pewnie nie opuścił, byłby wraz z nim umierał i znalazł wspólny grób na dnie tajemniczego oceanu.
„Polonia“ spełniwszy święty obowiązek ruszyła wolno dalej w poszukiwaniu szalup z rozbitkami.
Złamanym masztem tonącego parowca już pomiatały teraz fale, drugi się chylił coraz bardziej jak podcinany świerk, by wkrótce wraz z kadłubem zapaść się w bezdnie morskie.
Olbrzymi lej utworzył się ponad nim, wreszcie fale uderzyły o siebie i zamknęły się szybko, niby opadające wieko trumny.