Serce na śniegu/VIII
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Serce na śniegu |
Wydawca | Wydawnictwo Współczesne |
Data wyd. | 1937 |
Druk | „Drukarnia Bankowa“ w Warszawie |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cała powieść |
Indeks stron |
Upłynęły dwie długie, uciążliwe godziny, a szalupa, w której znajdowała się Wichna wciąż jeszcze błąkała się po morzu. Grupa rozbitków składająca się z samych kobiet i dzieci dygotała z zimna i ustawicznej trwogi, że łódź pewnie już wyspy ominęła, a okręt, zwiastujący, swą pomoc, może zabłądził w szarej topieli mgieł i nie natrafił na miejsce katastrofy. Odzienie wszystkich było zupełnie przesiąknięte wilgocią, zbryzgane słoną pianą, zaś twarze sine, pełne bólu i lęku.
Wichna, najbardziej z kobiet wytrzymała, widząc zupełne wyczerpanie wioślarza, sama uchwyciła za wiosła, nietylko aby rozgrzać do cna zziębnięte członki, lecz przede wszystkim okazać wdzięczność za wielką łaskę uratowania Grota.
Znowu łódź wyraźnie posunęła się naprzód, co dzielnemu dziewczęciu dodawało coraz większej otuchy. Lęk i zwątpienie prawie nie miały doń dostępu i gdyby nie za ciężka szalupa i febra trzęsąca ciałem drogiej matki, byłaby z chęcią poigrała z falami jak to co dzień czyniła na swej puszczańskiej rzece. Fale nie były wprawdzie wielkie, jednak wzdymały się poważnie, rzucając często łodzią niby małą łupinką. Właśnie owa huśtawka, jakiej nigdy nie mogła zażyć na strumieniu, a która z każdą chwilą nieciła grozę wśród rozbitków, upajała ją sobą i jakby w skrzydła zamieniała ramiona. Poznała w lot, że tu nieco inaczej trzeba używać wioseł, że gdy zbliża się fala, winny opierać się we wodzie, a kiedy dziób szalupy podniesie się do góry należy szybko pchnąć ją naprzód i spływając z grzbietu, odpowiednio utrzymać równowagę.
O gdyby nie te kwilące, biedne dzieci, matka napół przytomna, panie i ta przeklęta mgła — jakżeby chętnie wypróbowała swoich ramion i popłynęła przeciw najwyższym wałom fal!
Ta leśna wychowanka, od pierwszej chwili kiedy nieszczęsna „Bretania“ opuściła Vera Cruz, pokochała ocean całym zapalnym swoim sercem. Przemówił do jej duszy bezbrzeżny jego ogrom, nieogarniona moc i codzień prawie inny żywioł, wspaniały, porywający, jakim był żywioł puszczy, tylko po stokroć razy potężniejszy. Wprawdzie, mieszkając w samotności, lubiła przypołudniowy spokój lasu, zaciszny cień platana, czy skrawek piasku na wybrzeżu, jednak o wiele silniej mówiła doń pełna dzikich poryków moc, powódź, rozrywająca brzegi, lub błyskawice tnące oślepiająco, zakryte chmurą niebo. Wtedy przeszywał ją nawskroś prąd radosnego podniecenia, wyprężały się nerwy, wtedy świat był wspaniały w swojej grozie, niezwykły, mocny. Cóż dopiero ocean... Ten nawet podczas ciszy wydawał się mocarzem przez swój przytłaczający bezkres i niepojęty szept wypływający z jego bezdennych głębin, jakby z piersi wieczności. I choć ostatnio skrzywdził ją boleśnie porywając w swą otchłań ojcowy kufer pełen pamiątek i kochanych drobiazgów, przecież nie wzięła go za wroga i miłowała dalej za wszystkie jego czarodziejstwa i gniewy, a przede wszystkim — że jej powrócił matkę...
Patrząc obecnie w jej znękane oblicze, nie wątpiła ani przez chwilę, że miłosierny Bóg nie pozwolił im zginąć i ześle upragniony ratunek. Bo gdy po tylu latach sprawił ten cud szczęśliwego spotkania, jeśli skojarzył żywe serca i złączył je bezgraniczną miłością, to wszak nie po to, aby je teraz miała rozerwać śmierć, lecz aby wspólne życie wypełniło tę pustkę, jaka dzieliła je przez długi czas rozłąki.
Z tą silną i niezachwianą wiarą w dobroć Boga wiosłowała z uporem, nie szczędząc matce gorących słów pociechy i dla niej jednej tylko pragnąc żyć.
A ona matka patrzała weń jak w niebo i całą duszą, całą swoją istotą, modliła się żarliwie o zmiłowanie boże i ratunek, o łaskę wysłuchania. To niewymownie drogie dziecko, najsłodsza córka wyżebrana modlitwą i cierpieniem tułaczki, od pierwszej chwili przygarnięcia do piersi stała się dla niej wprost niepojętym szczęściem, celem życia i wszystkim. Wypełniła pulsem serca, początkiem każdej myśli, bardziej niż swym blaskiem całą jej duszę, wpłynęła w krew, jak wówczas gdy ją nosiła w łonie. Aż naraz, kiedy ledwie weszła za próg swej macierzyńskiej szczęśliwości, kiedy z odnalezionym dzieckiem poczęła snuć obrazy przyszłości, nagle nieszczęście przerwało złotą nić marzenia i zasłoniło wszystkie tęcze widmem śmiertelnej grozy. Zdawało się, że odrętwiałe serce matki już nie przetrzyma tego ciosu, zakończy się śmiercią wieloletnia gehenna. Szczęściem mężna postawa córki, słowa pełne otuchy i jej jakby życiodajne uściski zwalczyły nagły udar rozpaczy i powróciły matce siły, że mogła przeżyć przerażenie a pierś zmartwiała chwyciła wreszcie oddech.
Plusk wioseł nie ustawał, jak nie milkł płacz w szalupie i dygocący szept modlitwy.
Mgła od pewnego czasu rzedła stale i krąg widzenia stawał się coraz szerszy. Zachodnia połać nieba cokolwiek pojaśniała i wyglądała teraz jakby zasłonięta oparem.
Ufne źrenice Wichny jęły coraz to częściej poglądać w ową stronę, czując niechybnie, że to już szczątki mgły i słońce już częściowo zdołało ją rozprószyć.
Jakoż istotnie poczęło jaśnieć coraz szybciej, jakby ostatnie zwały mgieł, podobne do olbrzymiego stada owiec, spędzał ktoś z hal w dolinę. Cieplejszy prąd powietrza płynął również za owymi stadami, niosąc sercom nadzieję i miły powiew do cna zziębniętym ciałom.
Zanim ubiegło parę minut, w połowie drogi między zenitem a zachodem nagle rozświetliło się koło, z którego za chwil kilka wyłoniło się słońce, jasne, zwycięskie, uśmiechnięte. Obszar błękitu nieba i przestrzeni rósł prawie w oczach, podczas gdy w przeciwnym kierunku posuwały się szybko ostatnie fale mgieł gnane niby fantastyczne obłoki. Połowa oceanu i niebios już się kąpała w słońcu, natomiast druga tonęła jeszcze w nieprzejrzanym tumanie, ale i ten z sekundy na sekundę ustępował przed biczami promieni.
Wypoczęty marynarz zauważył nareszcie, że czas odebrać wiosła dzielnej i jakże cudnie zarumienionej „mademoiselle“, jednak podniecona wioślarka mimo powtórnej prośby nie zgodziła się na to.
Na raz jej bystre oczy spojrzały w prawą stronę, gdzie właśnie z szarawego obłoku wychylał się do słońca jakiś zielony miraż...
Nie spuszczając zeń źrenic podniosła się co prędzej, a usta wołały już radośnie: — Wyspa!... wyspa!...
Wszystkie oczy zwróciły się w tę stronę i równocześnie z piersi rwał się niepowstrzymany okrzyk szczęścia. W te skulone postacie w jednym momencie wstąpiło nowe życie, a dostrzeżona blisko wyspa stała się chyba największym w świecie upragnieniem.
Jeden z majtków spojrzał uważnie na odsłoniętą całkiem wyspę i widać poznał ją po kształcie, bowiem zawołał z rozpromienioną twarzą:
— Mon Dieu! C‘est la Flores!
Istotnie, to była Flores, mała wysepka z spośród Azorów i najbliżej leżąca uczęszczanego okrętowego szlaku. Kontury dalszych wysp były jeszcze zamglone, lecz oko marynarza i te już wyczuły w oddali.
Wichna bez chwili zwłoki podała ster ku tej zbawczej wysepce, wystrzelającej z morskich fal jak poszczerbiony wazon pełen skał i zieleni.
— Mamusiu droga, — zawołała szczęśliwa — gdyby nam Pan Bóg był nie zaświecił słońca, to byśmy tę wysepkę ominęli napewno... Oh, już jesteś teraz uratowana, mamo... i ja i Grot — wszyscy!
Łzy matki i pełen szczęścia uścisk były obecnie najwymowniejszą odpowiedzią, gdyż dusza cała korzyła się przed Bogiem w gorącym dziękczynieniu za ocalenie i wysłuchanie błagań.
Niebawem szalupa dobiła do wybrzeża, które jednak z tej strony tak stromo opadało ku wodzie, że wyjście na ląd było zupełnie niemożliwe.
Poczęto zatem okrążać skalne brzegi, przy czym na samym progu ocalenia omal nie przyszło do strasznego wypadku: oto najniespodziewaniej tuż przed dziobem szalupy wychynęło z wody śniade cielsko rekina i przewaliło się na wznak z taką siłą, że potrącona nagle łódź zakołysała się gwałtownie i tylko chyba cudem nie utraciła równowagi. Na widok żarłocznego potwora podniósł się krzyk przestrachu, co jeszcze bardziej zawahało szalupą, jednakże cielsko usunęło się w porę i zapadło jak upiór w zieloną otchłań morza.
Majtkowie ochłonąwszy z pierwszego przerażenia ruszyli wolno dalej, zachowując jak największą ostrożność.
Na szczęście teren wyspy jął się znacznie obniżać i wkrótce ukazała się oczom płaska, dostępna przystań.
Z jakąż niewysłowioną ulgą dotknięto ją stopami i jak wdzięcznymi łzami skrapiano szmaragdowe, miękkie porosty ziemi!
Nie mniej od ludzi pies okazywał swoją radość, tarzając się po ziemi, goniąc jak opętany, to powracając ze szczekaniem do nóg rozpromienionej Wichny. Snać i on należycie oceniał wartość stałego gruntu pod nogami, bo choćby był najmniejszy, to zawsze lepiej gwarantował bezpieczeństwo niż najsilniejszy pokład okrętowy, nie wspominając już o łodzi, która mu wiele narobiła przykrości...
Po krótkim czasie wypocząwszy cokolwiek i ogrzawszy się w słońcu, marynarze wraz z Wichną ruszyli w głąb wysepki celem zorjentowania się, czy posiada mieszkańców i na wszelki wypadek co uczynić należy. Najpierw pociągnął ich skalisty górski szczyt, skąd teren cały jak na dłoni powinien być widoczny.
Aliści już od podnóża szczytu rozszerzył się widnokrąg i w południowej stronie zobaczono dwa miasteczka o kolorowych dachach, leżące tuż na samym wybrzeżu, a wreszcie o jaki kwadrans drogi kilka rybackich domów. Były to portugalskie osiedla, Legens i Santa Cruz das Flores, jednak geograficzne wiadomości francuskich marynarzy już tak daleko nie sięgały. Znano zaledwie nazwy kilku ważniejszych wysp, i to, że wszystkie są posiadłością portugalską. W każdym razie uspokojono się zupełnie, że ich nie czeka pełen przygód los Robinzona, lecz gdy zajdzie potrzeba znajdą przytułek i opiekę. Obecnie o tym tylko myślano, aby pojawił się na morzu ów bliski zapowiedziany okręt, bo że pośpieszał na ratunek i będzie poszukiwał rozbitków, nie ulegało wątpliwości. Nie wiedziano jedynie, co się stało z „Bretanią“, czy już spoczywa na dnie morza, a przede wszystkim czy okręt ów zdążył na czas z pomocą i uratował resztę ludzi.
Mgła w stronie katastrofy jeszcze czołgała się po morzu, inaczej widok z wyspy byłby tak rozległy, żeby napewno zobaczono co się na gładkich falach dzieje.
Nie czekając aż mgła całkowicie ustąpi, postanowiono zejść śpiesznie do osady rybackiej, jako najbliżej położonej i powiadomić ludzi o rozbiciu się okrętu, aby co rychlej pośpieszono z pomocą błąkających się łodziom.
Wichna, ze względu na przemoczone pantofelki i kamienistą ścieżkę zawróciła do matki, jednak zmieniła nagle zamiar, pragnąc na osobności wysuszyć się od słońca, a jeszcze bardziej — zbadać woreczek zawieszony na piersiach...
Upatrzywszy sobie zaciszny kącik, najprzód przejrzała bacznie całą zawartość swojej oryginalnej i tajemnej sakiewki, a gdy znalazła skarb w porządku, zabrała się do zwilgotniałych szatek. Zdejmowała kolejno buciki i pończochy, dar pani konsulowej, poczem i lekką sukienkę i rozłożyła ją na krzaku. Pozostała w koszulce i czymś tam jeszcze, również od konsulowej, która niby rodzona matka modnie wyposażyła ją na drogę.
Stojąc jak śliczna figurynka, spojrzała po sobie i równocześnie miły uśmiech okrasił jej twarzyczkę. Poznać było, że czuje się ze siebie wielce zadowolona, że nie przejmuje się zupełnie przykrym losem rozbitka, jak gdyby wszystkie przejścia były błahym zdarzeniem, po którym życie ułoży się znowu pomyślnie, i wszystko będzie dobrze. Chwilowy brak mamusi trochę nań tkliwie oddziaływał, zaraz się jednak pocieszyła, że za chwil kilka znajdą się razem. Myśl, że posiada teraz matkę, była dla niej najcudniejszą tęczą duszy, a gdy najgorsze już minęło, obraz przyszłości przedstawiał się jej w samych słonecznych barwach.
Naraz jakaś piękna ptaszyna usiadła na pobliskiej gałązce i zaświergotała mile.
— Kocham cię, ptaszku — szepnęła słodko Wichna jakby to był znajomy z nad kwietnych brzegów Rio Salado. — I kocham cały świat, bowiem dopiero teraz jestem bardzo szczęśliwa! Oh, gdyby jeszcze żył tatuś... Boże, ten rekin byłby pewnie nie uszedł z jego ręki!
Nagłe wspomnienie zachmurzyło ją trochę, podczas gdy błyskotliwe myśli stwarzały fantastyczne obrazy, jako że ojciec, poza naturalnym uczuciem, był dla niej zawsze synonimem mocarza i jakąś wielką, wprost bajeczną postacią.
Śpiew ptaka rozpogodził ją znowu. Poczęła doń szczebiotać jak to w puszczy czyniła, przy czym milutki śpiewak wcale nie okazywał lęku. A więc pewnie jej nucił i dziwował się krasie, włosom tak pięknym, niczem oprzęd kokona i całej tej postaci tchnącej czarem młodości, niby rozkoszna wiosna.
I szaty wysuszyły się w blaskach i otuliły znowu gibkie ciało dziewczyny, kiedy na wyzłoconych słońcem falach ukazały się właśnie dwie szalupy i hen, na samym krańcu horyzontu, smuga okrętowego dymu nad kończynami masztów. Obydwie łodzie zmierzały w stronę wyspy od północy, i jak się Wichna domyśliła od razu teraz dopiero, gdy ustąpiła mgła, odnalazły kierunek.
Uradowana Wichna zawróciła ku matce z pocieszającą wieścią, lecz ta już szła na przeciw razem z całą grupą rozbitków, wyczekujących niecierpliwie na powrót marynarzy. Wszyscy już jako tako przyszli do równowagi, a ciepłe słońce powracało im siły i rozpraszało czarne myśli.
Za chwilę gromada kobiet znalazła się na wzgórzu gdzie przekonano się do reszty, iż nie ma powodu do rozpaczy, że wyspa nie jest pusta i niewątpliwie widoczny w oddali okręt w jakiś sposób zaopiekuje się ich losami.
Jak dotąd na pierwszym planie było za wszelką cenę uratowanie życia, tak teraz gdy uszło widmo śmierci, jęły przychodzić refleksje na temat czy „Bretania“ zatonęła, a z nią razem pasażerskie bagaże. Oczywiście wielu z podróżnych posiadało w walizach jeśli nie cały swój majątek, to bodaj jego część, nic więc dziwnego, że obecnie budził się żal za stratą, nasuwając różne bolesne albo nawet tragiczne horoskopy. Aliści walor ocalonego życia zdał się brać górę nad tym przedwczesnym może żalem i spychał go na przyszłość, teraz jedynie każąc myśleć o szczęśliwym powrocie do ojczyzny. Widny na horyzoncie okręt przedłużał dalej złudę, iż to jest może „Bretania“, jednak za kilka godzin miała się ona rozwiać i miast spodziewanego mienia, przynieść jedynie oczekiwaną pomoc.
Tymczasem od przystani rybackiej odbiła duża łódź żaglowa i skierowała się odrazu ku płynącym szalupom a zaś na prawo w stronę dymiącego okrętu ruszyła wkrótce motorówka. Widać, że marynarze wszczęli natychmiastowy alarm i szlachetni rybacy, wiedząc najlepiej, czym nagła pomoc jest na morzu, nie zwlekali z wyjazdem.
Niebawem majtkowie zjawili się z powrotem, przyprowadzając ze sobą stuletniego starca, o twarzy, nieprawdopodobnie pomarszczonej, też zapewne rybaka. Przybyły nisko ukłonił się kobietom, potem kowając głową i załamując ręce jął coś po portugalsku mówić. Nikt go oprócz jednego marynarza nie rozumiał, jedynie Wichna, znając meksykańskie narzecze, pojęła w części jego słowa. Oczywiście poczciwy rybak biadał najsamprzód nad nieszczęściem, po czym miarkując, iż pewnie są o głodzie, prosił rozbitków do osady. Przyjęto miłe zaproszenie z niekłamaną radością, zwłaszcza, że wiele osób było bez łyżki strawy, zaś odprężenie nerwów budziło niezły apetyt.
Niezadługo na ławach wyniesionych przed domy kładziono chleb, ryby w oliwie i owoce, a nawet znalazła się herbata. Wytworne panie, nie bacząc na brak nakrycia do jakiego przywykły, zabrały się ochotnie do tej skromnej zastawy, która, jak widać było, smakowała im bardziej jak chyba żadna w życiu.
Wichna więcej niźli o sobie pamiętała o Grocie, wreszcie jednak domyślniejsza rybaczka przyniosła z izby kawał suszonej ryby, który w kilku sekundach zniknął w paszczęce czworonożnego, zgłodniałego rozbitka.
Czas płynął wolno, szalupy z rozbitkami dobiły do przystani, a okręt ciągle jeszcze krążył po widnokręgu.
Nareszcie, kiedy słońce poważnie zniżyło się na zachód, ukazała się szybko powracająca motorówka, a za nią w pewnym oddaleniu zmierzał ku wyspie wcale pokaźny dwumasztowiec o burtach pomalowanych w czerwonobiałe pasy.
Oczy wszystkich, a przede wszystkim Wichny nie spuszczały zeń wzroku. Okręt był dziwnie piękny, zapewne nowy, błyszczący w słońcu miłym zestawieniem kolorów i uwieńczony fruwającą w powietrzu lekką, kształtną banderą.
— „Polonia“... — pomyślała z jakiemś przenikliwym uczuciem — to pewnie polski okręt, polski...
Zwierzyła się z tym matce, która to samo przypuszczała.
Zanim zdołały się upewnić, z przybyłej motorówki wyszedł na brzeg, młody smukły marynarz w oficerskim mundurze. Poznać było, że obcy i że nie jest Francuzem, choć zaczął mówić po francusku. Przybył, ażeby się przekonać jaki jest stan rozbitków i zabrać ich na okręt, który, nie mając zbytniego przeciążenia mógł śmiało wszystkich w swoim wnętrzu pomieścić. Przyłożył dłoń do czoła, by mu nie przeszkadzało słońce. Jak się za chwilę według obliczeń okazało, nieszczęsna „Bretania“ nie utraciła ani jednego pasażera, część bowiem ludzi wyratowano z tonącego parowca, zaś resztę powyławiano z łodzi.
Młody oficer stał się teraz przedmiotem wdzięczności i najgorętszych podziękowań, jakby on tylko był jedynym zbawcą i od niego zawisł los wszystkich, którym ta wyspa dała chwilowy schron. Nawet Grot, wcale nieskory do zawierania znajomości, poczuł doń z miejsca sympatię i siadając tuż przed nim, podniósł na niego mądre oczy.
Oficer pogłaskał go łaskawie i jakby się zapomniał zażartował po polsku:
— Czyś ty również rozbitkiem?
Głos polskiej mowy zelektryzował Wichnę.
— Tak, proszę pana — odpowiedziała ucieszona. — To jest mój pies.
Teraz znowu oficer zdumiał się niepomiernie.
— Pani jest Polką? — spytał mile zdziwiony, patrząc w jasne oczy dziewczęcia.
— Tak, Polką... A to moja mamusia — wskazała dłonią. Oficer na dłoniach obu kobiet złożył pełne szacunku pocałunki.
— Naprawdę, jakże mi miło spotkać rodaczki... Boże, i to po katastrofie, na tak dalekich wyspach!
— Proszę pana, z Meksyku powracamy do Polski, której ja nie znam wcale... — słodkim głosikiem zaszczebiotała Wichna. — No i takie spotkało nas nieszczęście. Ale ja wciąż wierzyłam w ocalenie i nie lękałam się zupełnie...
Gotowa była nie dać mu przyjść do słowa i dalej zwierzać się z radości. Wydawał się jej bohaterem, a w oczach paliła się mu taka miła serdeczność, jak panu konsulowi.
— A to pani odważna... podziwiam! I Polski pani nie zna... Dobrze się zatem składa, bo właśnie sama „Polonia“ zawiezie panią do ojczyzny. Wraca z pierwszej egzotycznej podróży, a że w całości spełniła swoje obowiązki, służy chętnie gościną...
Wichna spojrzała na morze, gdzie w tej chwili „Polonia“ opuszczała kotwicę.
— Ah, jakiż to cudny okręt... jak z bajki! — zawołała z zachwytem.
— Tak, rzeczywiście z bajki — odrzekł z dumą oficer — z bajki młodej, nowe życie poczynającej Polski.
Jak Wichna ze serdecznym zachwytem patrzyła się na okręt, tak z niemniejszym podziwem piły źrenice polskiego marynarza piękno młodej rodaczki. Myślał, że chyba śni, że to prześliczne dziewczę jest również z bajki...
Nie czas jednakże było na te rozkoszne dociekania, obowiązek był pierwszy i tą liczną gromadą trzeba było się zająć.
Łódź żaglowa stała gotowa do przewozu rozbitków.
Po lekko rozkołysanych falach oceanu kładły się szkarłatne blaski słońca, iż się zdawało, że jakowyś czarodziej rozsypał po tym wodnym bezmiarze czerwone płatki róż, jakby w ten sposób pragnął osłodzić los rozbitków, a okrętowi, który im życie uratował, wyścielił drogę purpurami.
Gdy zaludniona łódź stanęła obok burty parowca i gdy spuszczono do niej schodki, wielce uprzejmy pan porucznik szepnął cicho do Wichny:
— Niech pani wejdzie pierwsza... Ten pływający skrawek Polski pragnie powitać swoją nieznaną córkę...
Podziękowała mu swoim uszczęśliwionym blaskiem oczu i wstąpiła na schodki.
U wejścia stał poważny oficer, a że się schodki poruszyły, wyciągnął rękę do uśmiechniętej Wichny.
— Panie kapitanie, to Polka! — radośnie zawołał pan porucznik.
Wichna weszła na pokład powitana ukłonem i mile zaskoczona spojrzeniem kapitana.
Znalazła się wśród swoich, dobrych, serdecznych ludzi — była jakby już w Polsce...