<<< Dane tekstu >>>
Autor Paweł Staśko
Tytuł Serce na śniegu
Wydawca Wydawnictwo Współczesne
Data wyd. 1937
Druk „Drukarnia Bankowa“ w Warszawie
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cała powieść
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


IX

Zmienne dotychczas powodzenie Wichny poczęło wchodzić na coraz trwalsze tory. Zaraz w pierwszy wieczór podróży na polskim parostatku stała się pupilką całej niemal załogi z kapitanem na czele, a pan porucznik Wejher już wprost przepadał za jej rozkosznym towarzystwem. Oczywiście w pierwszym rzędzie działała na męskie otoczenie niepospolitym czarem dziewczęcej urody, lecz niemniejszymi zaletami były jej szczerość i prostota, graniczące dość często ze słodką naiwnością małej dziewczynki. Wprawdzie krótkie obycie wśród kulturalnych ludzi poczęło hamować niektóre jej zapędy i kazało ujarzmiać z puszczy wywiezioną swobodę, mimo to jednak była wciąż jeszcze tym dzikim kwiatem posiadającym swoją odrębną woń i duszę. Grzeczności z jakimi spotykała się wokół, przyjmowała jak coś zupełnie naturalnego, co jest zwyczajem tego nowego świata, oswajając się z nimi bez cienia najmniejszej choćby dumy. Poprzednie, zupełnie obce towarzystwa podróży krępowało ją bardzo, podczas kiedy obecne, złożone z samych Polaków, ośmielało ją do tego stopnia, że rozmawiała z nimi jakby z rówieśnikami. Polska mowa dodała jej pewności, pozwoliła wysłowić się dokładniej, a przy tym coraz bardziej wzbogacała jej ubożuchny słownik. To wszystko razem, odrębne i niesłychanie miłe w obcowaniu czyniło ją tym przerozkosznym beniaminkiem i w niejednym zapalnym sercu marynarza nieciło niebezpieczne ogienki, nie mówiąc już o całkowicie urzekniętym poruczniku Wejherze...
Ogólne życie na okręcie nie było jednak teraz tak szumne i wesołe jak przed katastrofą „Bretanii“, jazz zmilkł zupełnie, albowiem muzyczne instrumenty poszły na dno, chętni ponowie, oraz damy potracili humory, że nawet stale, czynne radio nie przynosiło ożywienia. Wszyscy błąkali się jak struci, zamyśleni i osowiali, a kapitan nieszczęsnego parowca prawie zupełnie nie opuszczał kajuty, lub się zachowywał jak posąg. Mimo niezwykłej uprzejmości całej załogi „Polonii“ i wysiłku, ażeby dać rozbitkom jakąś rozrywkę i chwilę zapomnienia, nie zdołano rozjaśnić grobowej atmosfery, a więc ile możności stosowano się do niej, by choć w ten sposób okazać gościom swoje szczere współczucie. Potworzyły się zatem oddzielne grupki ludzi, łączących się czy to zażyłą znajomością, i pokrewieństwem, czy wreszcie wspólną dolą i te spędzały czas jak mogły. Zespół czarnych tancerek wyglądał teraz jak stadko uwięzionych cyranek, zaś ich aranżer miał minę wprost tragiczną, nie mogąc żadną miarą przeboleć straty oryginalnych kostjumów swojej czeladki i różnych egzotycznych nowości. Wedle jego rachuby była to strata niepowetowana, ze wszystkich najdotkliwsza, której chytra kalkulacja miała wzniecać nietylko dreszcz sensacji, ale co za tym idzie, sprowadzać złoty deszcz...
Dwoje tylko rozbitków naprawdę nie straciło humorków, pomijając zgoła odmienny nastrój Obrochtowej — to Wichna i jej pies. Pierwsza z natury nie brała nic tragicznie, owszem, nawet tonący okręt był dla niej pełną emocji nowością, zaś Grot, przylgnąwszy szczerze do polskich marynarzy, zachwalał sobie ich karesy a jeszcze bardziej hojne dłonie. Młodzi junacy polubili go wszyscy i już wiedzieli o jego mężnych czynach w puszczy, ba nawet o przygodzie w Monterey, gdyż i tej Wichna nie okrywała tajemnicą, jak tylko odpowiednio zacieniowała jej realizm. Rzecz zrozumiała, że opinja taka musiała zjednać sobie przyjaźń, która poniekąd zamieniła się w pomost między tym czy owym kochliwym marynarzem, a tą rajską dziewczyną.
Aliści żaden z nich nie zjednał sobie gorętszych względów Wichny, nawet piękny porucznik Wejher, wykorzystujący każdą wolniejszą chwilę, oraz stale marzący, czym by ją uradować i otrzymać w podzięce wymowniejsze spojrzenie. Ona zaś, nie różniczkując wcale uczuć i jakby nieczuła na wszelki objaw sentymentu, wszystkich lubiła jednakowo, za to, że byli rodakami, że mówili po polsku, byli dobrzy, weseli i wprost z kocią zwinnością umieli wdrapywać się po linach na sam wierzchołek masztów. To ostatnie imponowało jej najbardziej, to jedno budziło szczery podziw i gdyby nie perswazje matki, toby natychmiast popróbowała owych sztuczek, trudniejszych wprawdzie od wspinaczki po mniej gładkich lianach w puszczy, lecz by napewno próba źle nie wypadła...
Tak więc wszelkie romantyczne zakusy nie odnosiły skutku, a flirt jaki się nieraz jął pomyślnie zaczynać, najniespodziewaniej urywał się po kilku wstępnych akordach i czarodziejska trzpiotka albo zmieniała nagle temat, albo uciekła przyglądając się maszynom. Nie myślała zupełnie dlaczego postępuje w ten sposób, jednak ją to bawiło, jak gdyby chciała sobie wynagrodzić głuche i samotne dzieciństwo.
Zdezorjentowany porucznik Wejher miał zatem chwile przedziwnie pomieszane: płochego szczęścia i miłosnej zgryzoty. Jego jasnowłosy ideał był równocześnie wszędzie i rzecby można — nigdzie, to znów się zbliżał, czarował swą istotą, póki nie zniknął jak zjawisko. Kiedy najbardziej pragnął gdzieś na uboczu pomówić z nim poważniej, to za czas krótki ów ideał wyciągał go na pokład, czasem zapraszał do mamusi, lub ostatecznie począł bawić się Grotem. Był tak ruchliwy niby rtęć, że w przeciągu kwadransa poruszył sto tematów, tylko ten jeden, stale przez porucznika zaczynany, jakoś nigdy nie wiązał się pomyślnie i nie posunął naprzód sercowej tajemnicy.
Być może, iż co do tak zmiennego usposobienia Wichny w myślach jej wielbicieli panowała przesada, jak zwyczajnie u ludzi, którzyby przedmiot swoich uczuć stale pragnęli mieć przy sobie i wyłącznie dla siebie, lecz bądź co bądź była dla nich jakby nieuchwytnym obłokiem i ani pomyślała, jak mimowolnie zawróciła im w głowach. Uważała to raczej za sposób ich zabawy, więc jak umiała i podsunął jej humor, tak się z nimi bawiła. Niekiedy znowu uciekała od wszystkich i przebywała tylko z matką, wtedy obie marzyły o przyszłości, układały projekty i tęskniły do Polski, która z każdą godziną przybliżała się do nich, dla jednej wcale nieznana, tajemnicza, dla drugiej przed wielu laty opuszczona i jeszcze może bardziej wołająca ku sobie.
Tymczasem chybka „Polonia“ obojętna co się w myślach i sercach jej pasażerów dzieje, pruła łagodne fale oceanu i zmieniwszy marszrutę ze względu na rozbitków zmierzała ku wybrzeżom Francji, do bretońskiego Havru który, za pomocą radia oraz kablowego telegrafu łączącego Azory z Europą, miał już dokładne wiadomości o zaszłej katastrofie. Wieść ta wstrząsnęła całym krajem i lotem błyskawicy obiegła cały świat, budząc wszędzie oburzone głosy potępienia przeciw sprawcy nieszczęścia, a przedewszystkiem jego barbarzyńskiego zachowania i haniebnej ucieczki. Oczywiście tak rząd jak i władze portowe zaalarmowały o tym wszystkie porty do jakich ewentualnie mógł zmierzać „Präsident Hindenburg“ i na podstawie ogólnie obowiązującej konwencji morskiej wydano stosowne zarządzenia.
„Polonia“, pierwszy polski na wielką skalę okręt, mogła być zatem podwójnie z siebie dumna, pierwsza — zdała świetnie egzamin z swej dalekiej podróży do Angoli, a po tym do Rio de Janeiro, wreszcie w czasie powrotu było jej danym uratować mnogie istnienia ludzkie z zatopionej „Bretanii“. Wiozła więc do miejsca przeznaczenia wszystkich rozbitków wraz z załogą, zadowolona z wypełnienia szczytnego obowiązku, jaki wzięła na siebie po raz pierwszy podnosząc swoją odrodzoną banderę.
Jakoż po trzech dniach podróży zawinęła szczęśliwie do bretońskiego portu. Przyjęto ją niezwykle owacyjnie wprost triumfalnie, jak się przyjmuje zbawcę. Tysiące ludzi czekało na nią na wybrzeżu i molo, jedni — by jej okazać swoją radość i cześć, drudzy — swą wdzięczność za ocalenie rodzin. Tego dnia wieczór municypalne władze wydały bankiet na cześć polskiej załogi, nazajutrz zaś odbyła się uroczysta dekoracja orderami kapitana okrętu i wielu marynarzy.
Z różnych względów postój „Polonii“ w porcie przedłużył się do trzeciego dnia, po czym niemniej owacyjnie żegnana, opuściła wdzięczne gościnne miasto i ruszyła z otuchą na niespokojne wody kanału La Manche.
Wichna wraz z matką, aczkolwiek ich okrętowe karty były wykupione do Havru, z namowy gościnnego kapitana zaniechały kolejowej podróży, aby, poza zmniejszeniem kosztów, zobaczyć jeszcze cud polskiego wysiłku, nowe portowe miasto — Gdynię.
Chwiejba krótkich, zjadliwych fal towarzyszyła „Polonii“ aż do duńskich wybrzeży, szczególnie zaś niespokojne było Morze Niemieckie. Dało to asumpt marynarzom, nic sobie nie robiącym z tej zajadłej zaczepki, do różnych wniosków, a przede wszystkim, że to polska bandera tak rozłościła niemieckiego Neptuna, jak kolorowa płachta irytuje barana...
— Raz był taki wypadek: — opowiadał pewien majtek, Kaszub z pochodzenia. — U ojca mego ścięto za domem drzewo i pozostał nad ziemią prawie łokciowy pień. Na owym pniu pasterka rozłożyła swoją czerwoną kieckę, aby wysuszyć ją od słońca. Wszystko było w porządku, póki tej kiecki nie spostrzegł wreszcie kozioł. Wściekły, kto śmiał w ten sposób podrażnić jego capią naturę, runął nogami na bezczelnego wroga. Naturalnie wróg nawet nie drgnął. Rozsierdzony kozioł wziął znowu rozpęd i bęc ciemieniem w pień. Nie pomogło. Dalejże zatem nowy atak, i znowu aż do skutku...
Urwał i spojrzał na ciekawych kolegów.
— Co się stało? — zapytał najbardziej niecierpliwy.
— Ano, gdy po raz piąty skoczył w strasznym ataku, łeb pękł mu na połowę, a pień jak stał, tak i do dzisiaj stoi...
Rozległ się śmiech jak burza, prawdziwie marynarski.
— A kiecka również na nim? — zapytał któryś.
— Tobie to jeno kiecka w głowie. Chciałbyś ją atakować, co?
— Wcale, tylko to bardzo dziwne, że w twoich stronach pnie pod kiecką bywają...
Znów śmiech mu zawtórował.
— Tępyś, jak rufa! — zirytował się Kaszub. — Nie o to, skopie, chodzi, jeno że my na morzu to jak te pnie jesteśmy! Przecież to wściekłe też było nasze słowiańskie... Nasz żywioł sięgał aż to po Hamburg. Myśmy tu wszędzie panowali, kiedy jeszcze nie śniło się o Niemcach! A Atlantyk, kto pierwszy przebył i odkrył Amerykę? — Jan z Kolna. Piszą stare kroniki że on „beł jesz przed Kolubysem“ w Ameryce. On na szesnaście lat przed Krzysztofem Kolumbem dotarł do Labradoru, Ziemi Baffina i cieśniny Hudsońskiej... rozumiesz? A admirał Tomasz Sierpinek, to co? Chcesz wiedzieć gdzieśmy dawniej bywali i jakich mieliśmy żeglarzy, to zabierz się do książek, zamiast myśleć o kieckach...
— Owa, jakiś to znowu jest filozof! Mianowali cię szyprem a nie wiesz tego, że majtek oraz majtki to jak gdyby małżeństwo. Tu udajesz jakiegoś świętoszka, a gdy ta blondyneczka zjawi się na pokładzie to przewracasz gałami i lecisz jej pokazać jak śruba się obraca... Nawet dla jej wilczura nosisz po kieszeniach kotlety... Co, bratku, idzie ci ślinka na tę srebrniutką mewę?
Kaszub jak burak poczerwieniał i byłoby się pewnie nie obeszło bez zwady, gdyby nie oficerski gwizdek zwołujący do siebie po rozkazy. Zresztą takie przygodne kłótnie przytrafiały się często, szczególnie przy niespokojnym morzu, jak gdyby jego złość działała zaraźliwie. Z chwilą, gdy się uspokajały fale, usposobienie marynarzy pogodziło się również i anegdoty nabierały zgoła innego charakteru.
Na wodach Skager Raku panowała już pogoda, łagodne fale usposabiały pokojowo, wreszcie krajobraz jęły ożywiać szmaragdowe wybrzeża jutlandzkiego półwyspu.
Wichna, od wielu godzin zaszyta w swej kajucie, wyszła na pokład bez matki a nawet nieodstępnego Grota i ani się spostrzegła kiedy porucznik Wejher stanął przed nią z ukłonem, jakby z pod desek wyrósł.
— Dzień dobry pannie Wichnie, chociaż właściwie już dawno po południu — zagadnął ją z wyszukaną grzecznością.
— Dzień dobry. Panie poruczniku, kiedyż nareszcie będzie ta upragniona Gdynia? — spytała, udając bardzo cierpiącą.
— Tak się pani czas dłuży?
— Pewnie. Już wszystkie książki pańskie przeczytałam i poczynam się nudzić.
Stanął jak mógł najbliżej zgrymaszonej dziewczyny, której w jego rozkochanych źrenicach cudownie było z tym do twarzy.
— Widzi pani te brzegi, — pokazał dłonią — te na prawo to już Dania, zaś tamte, ledwie widoczne, należą do Szwecji. Zatem jeszcze jakieś czterdzieści godzin jazdy, a będę miał to szczęście wysadzić panią z „Polonii“, tak, jak ją na nią wprowadziłem...
— Boże, czterdzieści godzin? — zdziwiła się uroczo.
Porucznik zrobił rozczarowaną minę i równocześnie począł szykować swój nieodstępny temat.
— Zauważam, że panna Wichna czuję się u nas coraz gorzej. Gdzieś się tylko wciąż kryje, unika towarzystwa...
— Wcale nie — zaprzeczyła. — Morze było nieznośne, a więc sobie czytałam.
— Hm, czytałam... jakby rozmowa nie była również miłą. Dajmy na to, choćbym miał książkę najciekawszą na świecie, tobym ją rzucił w kąt, byle tylko z panną Wichną rozmawiać, słuchać o jej przygodach w puszczy i...
— No?
— Patrzeć w jej śliczne oczy — dokończył szeptem.
Uśmiechnęła się płocho.
— Więc proszę patrzeć! — zawołała. — Ale co panu z tego przyjdzie?
— Oh! Patrząc na panią czuję się szczęśliwy jakby w raju... I pragnąłbym, by te czterdzieści godzin przedłużyły się w lata, w nieskończoność...
— Ojoj! To pan dopiero dobrze mi życzy, gdy jabym chciała już teraz być w Polanie — odpowiedziała z rozbrajającą naiwnością.
Porucznik rozłożył ręce w bezradności.
— Jaka pani nie dobra i jakie zimne ma serduszko.
— Właśnie, że gorące jak ogień.
— Gorące, lecz dla kogo?
Zdziwiła się jak dziecko.
— Ano dla siebie, bo jest moje.
Cóż miał jej na to odpowiedzieć? Więc się tylko uśmiechnął i wyjmował z kołczana nową strzałę Amora, chybiającą mu stale.
— Egoistka jest z panny Wichny. A ja za panią oddałbym całe życie... Kocham panią, — począł próbować niby żartem — a pani jest nieczuła... Nie rozumie mych spojrzeń, nie ocenia gorącego uczucia, ot, wszystko jej obojętne...
— Aha, nieprawda — zaprzeczyła. — Bo ja też pana kocham, Grota, okręt z wszystkimi ludźmi, lecz najbardziej mamusię!
Miał więc czego tak pragnął, chociaż nie w takiej formie. Nie było mu wesoło, lecz musiał parsknąć śmiechem.
— Kocha mnie pani tak, jak psa... dziękuję!
— To mało? A co pan myśli, że ja Grota nie kocham całym sercem? Kocham go od małego szczenięcia i nigdy się z nim nie rozstanę. Czy nie wart tego?
— Ale wart, tylko niestety ja wart tak samo...
— Przepraszam, trochę inaczej, bo pan jest człowiekiem.
— Wielka pociecha, ani słowa! A coby pani uczyniła, gdyby właśnie ten człowiek, który tak bezgranicznie rozmiłował się w pani, z rozpaczy rzucił się teraz w morze?
Nie wiedział co chciał przez to osiągnąć, ale tak jakoś samo mu się wyrzekło.
— Cobym zrobiła?
— Bardzo jestem ciekawy.
— Natychmiast skoczyłabym do wody, aby go wyratować. Ja już raz z wezbranego strumienia wyłowiłam tonącą sarnę, ale o mało wtedy nie przewróciłam się z czółenkiem. Zresztą i takbym była dopłynęła do brzegu.
Porucznik westchnął i zapalił fajeczkę. Myślał nad czymś przez chwilę, poczem oświadczył kładąc na bok fajeczkę:
— Wobec tego nic mi na świecie nie zostaje, jak tylko się utopić. Żalu po sobie nie zostawię, bo panna Wichna mnie nie kocha, jakbym ja tego pragnął. Żegnam!
Podniósł nogę na poręcz jakby naprawdę zamierzał skoczyć w morze.
Podstępnie czatował tylko aby go Wichna uchwyciła, co oczywiście w mig się stało.
— Nie, nie puszczę pana! — zawołała półżartem, półserjo.
Niby się wzbraniał, lecz tak chytrze, by ramiona dziewczyny najmilej oplatały go słodyczą.
Nareszcie dał się udobruchać.
— Dobrze, — wyrzekł dziwnie wezbranym głosem — jeszcze poczekam. Może wzruszę to lodowate serduszko i zamiast śmierci, znajdę wzajemną miłość... Znajdę, panno Wichno?
Niestety już nie otrzymał tak upragnionej odpowiedzi, bowiem w tej chwili Grot przyleciał na pokład i zaraz za nim ukazała się matka Wichny. Rozkoszny nastrój porucznika prysł jak mydlana bańka. Niefortunny amant podniósł palce do marynarskiej czapki i ruszył z powitaniem na przeciw Obrochtowej.
Rozmowa wzięła obecnie zgoła odmienny obrót, choć oczy porucznika stale pałały jednym blaskiem zachwytu.
Lecz i w serduszko Wichny wpadła jakaś iskierka, mała, maleńka, wtedy, kiedy przed chwilą zatrzymywała porucznika a jego ramię na sekundę przycisnęło je do piersi. Na wspomnienie tego króciutkiego momentu robiło się jej dziwnie tkliwo, a oczy jęły coraz częściej zatapiać się gdzieś w dal, jakby je niosło pierwsze nieśmiałe marzenie.
Jednakże ta iskierka nie zapaliła się płomieniem, tylko się tliła, tliła... bowiem przyszły świeże wrażenia i obrazy, zaś miłość porucznika Wejhera już nie znalazła stosownej chwili do zwierzenia i nie próbował więcej skakać przez poręcz w morze, choć nastrojowy Bałtyk jeszcze bardziej nadawał się do tego... Ot — miraże i kłopoty miłości. —
Istotnie po czterdziestu godzinach razem ze wschodem słońca „Polonia“ zawijała do swej macierzystej przystani, oczekiwanej Gdyni.
Z żółtawego wybrzeża podnosiło się miasto, rozległe, imponujące. Tu i ówdzie jął się wyróżniać nowy potężny gmach, jakoweś wieże, a nieco bliżej dźwigi, wzniesione w górę jak olbrzymie ramiona, maszty okrętowe, mola, żaglowce, i luchtugi, budująca się stocznia... a wszystko zakreślone z rozmachem, na miarę zbiorowego i pełnego tężyzny ducha narodu, zadziwiające.
Wprost wierzyć się nie chciało, że to portowe miasto wyrosło z piachów w przeciągu kilku lat, że już oddycha pełną piersią i rozpręża się twórczo. Że już stało się bramą na wszystkie strony świata i niecierpliwie czeka chwili, kiedy zapanuje wszechwładnie nad kresową dzielnicą i zaślubionym jej po wieki kochanym Polskim Morzem.
— A co, czy nie mówiłem, że to jest żywy cud? — szepnął do zachwyconej Wichny Wejher, gdy już dopływali do wnętrza naszej Polski. — Gdy go przekroczysz, — zniżył głos jeszcze bardziej — to... to pewnie mnie zapomnisz...
Nieznacznie ujęła go za dłoń.
— Nie, panie poruczniku, będę pisywać jak przyrzekłam...
Oddał jej uścisk i coraz bardziej ściskało mu się serce. Jeszcze jej coś objaśniał, coś szeptał, o coś prosił. Czy dotrzymają swych przyrzeczeń, zali ta złota przędza nie rozwieje się w złudę?
Ziemia ubrana w godowe szaty słońca, witała szczęśliwy powrót swego morskiego wysłannika, siwą, rozrzewnioną tułaczkę i jej, nieznaną sobie, lecz jakże piękną córkę...
Witała wszystkich niby troskliwa macierz dumna z swych dzieci i całym sercem im oddana, błogosławiąca.
Opuszczono pomosty i ruch się wszczął wokoło, żywy, pełen głosów i słońca...



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Paweł Staśko.