<<< Dane tekstu >>>
Autor Paweł Staśko
Tytuł Serce na śniegu
Wydawca Wydawnictwo Współczesne
Data wyd. 1937
Druk „Drukarnia Bankowa“ w Warszawie
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cała powieść
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


X

Minęło lato i piękna, złota jesień weszła przez skalne wrota na Podhale.
Srebrne pajęcze nici snuły się po dolinie Cichej Polany, oplatając swą jedwabistą przędzą gałęzie krzewin i rżysk, pożółkłych lip otaczających wieńcem modrzewiowy kościołek, a wreszcie zręby okazałej budowli, która przed kilku tygodniami dźwignęła się z przyciesi na Obrochtówce.
Właściwie była to jednopiętrowa willa, zbudowana na miejscu walącej się już chaty, drewniana i mile uderzająca oczy swym zakopiańskim stylem. Wykończono ją właśnie, aby jeszcze przed zimą oddać ją do użytku „Hamerykankom“, jak nazywano Obrochtową wraz z córką.
Cicha Polana dawno nie przeżywała takiego poruszenia jak ubiegłego lata, kiedy najniespodziewaniej przyjechała z za morza wdowa i córka po Michale Obrochcie o którym we wsi przepadła wszelka wieść i nawet nie wiedziano, czy żyje. Jak mówiono ogólnie, przyjechały „z pełnym worem pieniędzy“ i snać musiało to być prawdą, jeśli ledwie zagrzały miejsca w starej ojcowej chacie, porwały się na tak wielką budowlę. Poza podziwem budziło to i zwykłą ludzką zazdrość, ale że wdowa była góralką z Chochołowa, zaś Wichna córką po Michale Obrochcie, mającym niegdyś wielki mir wśród górali, przeto ta zazdrość nie szkodziła przybyłym, tem bardziej, że były obie bardzo „ludzkie“ nie okazując przy tym żadnej dumy, jak niektóre „przerobione ceperki“. Szczególnie cała Obrochtowa rodzina przyjęła je serdecznie, bo to i były swoje i dzieciom, nie wyłączając starszych, dostało się po jakimś upominku. W końcu stryki i ujki wraz z synami znaleźli dobre zajęcie przy zwózce drzewa i ciesielce, habrykę i napitek, a że o grosz we wsiątku było niezwykle trudno, przeto kobietom nie szczędzono pomocy i willa rosła jak na drożdżach.
Pomysł takiej budowy powstał właściwie jeszcze w Meksyku, w praktycznej głowie Pana konsula i jego dobrej pani, a dojrzał po powrocie do kraju. Tak się bowiem złożyło, iż po przyjeździe do Gdyni Obrochtowa wraz z córką musiały zatrzymać się na noc w pensjonacie w Poroninie i ten to właśnie pensjonat, pełen letników i turystów, obudził w Wichnie nieprzeparte pragnienie wybudowania własnej willi, mającej być nietylko dobrą lokatą kapitału, lecz i zapewnieniem przyszłości wśród ukochanych przez nią gór. Myśl, że pan konsul, o którym pamięć zachowała jak świętość, szczerze jej to doradzał, przemogła perswazje różnych nieproszonych doradców i młode dziewczę przy pomocy swej doświadczonej matki postawiło na swoim.
Tak więc pajęcze nici już się czepiały nietylko prawie, że wykończonej „Obrochtówki“, lecz i chusteczki Wichny z góralska zawiązanej na głowie. Metamorfoza tej niezwykłej dziewczyny nastąpiła pod tym względem zupełna, albowiem całkowicie przeistoczyła się w góralkę, jak to sobie obiecywała jeszcze na okręcie. Pantofelki i miejskie szatki zastąpiły jej kierpce, spódniczki i zakopiański serdak, w czym czuła się tak świetnie, jakby od dziecka nosiła taki ubiór. Obcując teraz stale z ludźmi i duchowa jej strona uległa przemianie, względnie nabierała tężyzny i coraz dojrzalszego zapatrywania na różne sprawy życia. Temperament jej tylko pozostał jakim był, żywy, czasem nieokiełzany, wiecznie pragnący świeżych, niepospolitych wrażeń. Przez te kilka tygodni zdołała zapoznać się ze wsią, górami, lasem. Była na niejednym już szczycie, zjeżdżała żlebem jak kozica i zabawiała się w wioślarkę na zadziwionym jej zręcznością Morskim Oku. Niestety nie spotkała dotychczas ani niedźwiedzia, ni upragnionych kozic, nie przepłynęła również Czarnego Stawu pod Kościelcem, lecz była pewna, że i to jej nie minie. Jeszcze tego samego dnia w którym przybyła do Polany znalazła ową limbę, na której korze ręka ojca ryła pamiętną datę pożegnania... Odszukała litery, ledwie widoczne, do cna już zabliźnione. Nie pokazała matce tej wprost świętej pamiątki, by jej nie ranić serca, choć sama rzewnie wypłakała się nad nią. W kilka dni później zwiedziła halę Sołtysią i Jaworzyńską i tak codziennie zaznajamiała się coraz to z dalszym światem który wychował ojca, o którym przed niespodzianą śmiercią coraz częściej wspominał, a który wołał ją do siebie wszystkimi swymi głosami. Tatrzańskie bory wywarły na nią tak ogromne wrażenie, że nie wiedziała kędy ma pierwej spojrzeć. Z miejsca chwyciły ją za serce urodą swoich smreków, czarem północnych głębin i swym dziwnym poszumem. Wydały się jej stokroć piękniejsze od zbitych w ciżbę meksykańskich sertonów, a ich żywiczna woń wprost upajała piersi. Jedno tylko zasmucało ją bardzo, to ubóstwo zwierzyny, podczas kiedy za morzem aż się od niej roiło. Natura jej przywykła do ustawicznych łowów, zasadzek i niemilknących prawie głosów puszczy, odczuła silnie ten rażący brak zwierzyny, porykujących ech i dzikiego rozgwaru niosącego się zewsząd. Mimo to jednak inne cuda wynagradzały jej braki, a to wartkie potoki szumiące kaskadami, zbyrkanie drzwonków licznych kierdeli owiec pasących się na halach, a już najbardziej chyba skąpane w słońcu turnie. Ten skalny świat wystrzelony ku niebu przemawiał do niej najpotężniej, napawał ją jakąś niezwykłą siłą i radością, żeby goniła wraz z orłami po zawrotnych iglicach, grzbietach opadających stromo w przepaść, lub zawisła w przestworzu i przeglądała się szczęśliwa w sinych zwierciadłach stawów.
Pierwszym jej przewodnikiem był brat cioteczny, Stach Mateja. On, z pośród wszystkich krewnych znał prawie całe Tatry, gdyż juhasował długo i lubiał schodzić po „wirsyckach“. On uczył ją nazw szczytów, sposobów podchodzenia do turni i jazdy żlebem na ciupadze. Kochał góry ogromnie i od starych kobziarzy znał wiele bajęd, które przy każdej sposobności z taką jej miną opowiadał, jakgdyby zdradzał niezwykłą tajemnicę.
Młoda turystka okazała się nadzwyczajnie pojętna i wkrótce nie tylko że dorównywała góralowi, lecz przeszła go w zwinności i szalonej odwadze. Stach począł ją podziwiać, a kiedy ujrzał jak żlebem Mnicha zsunęła się na toporzysku rąbanicy, to aż oniemiał z przerażenia. Zdawało mu się wtedy, że to nie człowiek sunie piargą, ale jakaś boginka. Zdumiał się jeszcze więcej gdy spostrzegł, jak się osadziła na dole i jak wyskoczyła bez szwanku z sypkiej piargi, w którą zaryła się niemal po pas.
Od owej chwili Stach cokolwiek posmutniał, uważając, że tej jakby uskrzydlonej dziewczynie już nie potrafi zaimponować niczem. Teraz z kolei on musiał podziwiać jej zuchwałość, czy tu na łódce, czy gdy z rozwianym włosem pędziła w dół upłazem, albo z głazu na głaz skakała po szumiącym potoku. Stopy jej tylko śmigały w szybkim ruchu, a ciało wywijało się zwinnie, jakby była Wietrznicą.
Aliści wkrótce znalazł się drugi młodzian, chłopak na schwał, który wzbudzał w niej podziw — Jędrek Gąsienica Krzeptowski, syn najbogatszego gazdy w całej Cichej Polanie. Ten szalonej dziewczynie nie ustępował w niczym, a jednym kunsztem górował nad wszystkimi, to rzucaniem toporka. Rzucał nim z tak niesłychaną wprawą i celnością, że nie było gałązki choćby na samym czubku jodły, której by nie trafił i nie odciął. Znany był z tego nietylko w bliższej okolicy ale i w Zakopanem, gdzie sztuką tą przy każdej sposobności popisywał się chętnie. Był przy tym świetnym, zagorzałym narciarzem, lecz tego sportu Wichna nie miała jeszcze szczęścia poznać. Narazie ten toporek zaimponował jej naprawdę, tym więcej, że w tym kierunku wszczęte próby dały jej poznać, iż to trudność nielada i mimo usiłowań nie rokowały wcale prędkiego rezultatu. Wreszcie i Jędrek, choć w pierwszych chwilach z całą zapalną gotowością ofiarowywał Wichnie swe usługi, choć się zaprzyjaźnili do tego stopnia, że nawet poczęli sobie mówić po imieniu, naraz jął się coraz to rzadziej pokazywać, jakgdyby zhardział lub pogniewał się o co.
Wśród licznych jednak zajęć, rzadka obecność Jędrka przechodziła u Wichny prawie że bez uwagi, i chociażby nieraz przyjrzała się chętnie młynkom jego celnej siekierki, miała zaprzątniętą czemś główkę. Jeśli nie zabawiała dzieci stryja, to przy matce uczyła się gotować, a gdy już kuchnia sprzykrzyła jej się trochę, to próbowała ciosać drzewo lub podawała majstrom deski. Wszędzie jej było pełno, wszystko zaciekawiało ją jak dziecko, że nawet błahy drobiazg nie uszedł jej uwagi. Znalazła również czas i na to, by wprawiać się w pisaniu, bowiem uznała sama, że umiejętność jej w tym względzie winna osiągnąć wyższy poziom. W tym krótkim czasie była zmuszona na kilka listów odpowiedzieć, najpierw porucznika Wejhera, których miłosna treść rozweseliła ją niemało, aż znowu nadszedł list od konsula z Meksyku. Owi przychylni i tak ogromnie dobrzy państwo wiedzieli już z dzienników o morskiej katastrofie i chociaż było im wiadomym, że polski okręt uratował rozbitków, przecież pytali się troskliwie o dalsze losy pokochanej rodaczki. Odpowiedź na ten list podyktowała Wichnie matka, przy czym włożyła do koperty trzy tatrzańskie szarotki w upominku dla państwa i Irusi, jednak dla pana porucznika już sobie Wichna sama skoncypowała wynurzenia.
Niestety, zakochany marynarz dowiedział się o wszystkim, tylko nie o tym o co prosił, a to — że przyjechała do Polany szczęśliwie, że góry są cudowne, że już widziała Mirskie oko i jelenia w Roztoce... i tak na czterech stronach listowego papieru opisała drobniutko pierwsze swoje wrażenia, tylko o sprawach serca ani słowa i względnie tylko tyle, że „również polubiła go bardzo i często wraz z matką wspominają go mile“...
Odpowiedź na dwa ostatnie listy jego o tyle się zmieniła, że opisała nowe górskie sukcesy, po tym nieco o willi, i o Grocie, a wreszcie zaprosiła go w góry i zakończyła pozdrowieniem.
Owe wymijające odpowiedzi nie były jednak jakąś rozmyślną i celową grą Wichny, ale poprostu miłosny temat dziwnie ją onieśmielał i zawsze wtedy przychodził jej na pamięć obrzydliwy don Carlos. Oczywiście nie znaczyło to wcale, aby porucznik Wejher wydawał się jej takim samym podstępcą, przeciwnie, był nawet pierwszym mężczyzną który naprawdę wzbudził w jej sercu więcej może niż przyjaźń, ale... ale jakoś nie śmiała wspominać o tym w liście i wolała inną swoją radością pokryć kiełkujące uczucie.
Ostatnia jego kartka, donosząca z tęsknotą że znów wyjeżdża na ocean, nawet ją mocno rozżaliła, że do wieczora błądziła smutna nad potokiem i może po raz pierwszy pragnęła samotności.
Już się poczęło mroczyć, gdy wreszcie ją odnalazł uradowany Grot. Lecz i on smutku nie rozproszył, choć był wesoło nastrojony.
Wróciła z nim do domu, zjadła wieczerzę i chociaż było późno, jakoś do łóżka nie ciągnęło jej wcale. Postanowiła poczytać jeszcze chwile o Janosiku Nędzy Litmanowskim, o którym ojciec bajał jej często porywające historje. Tetmajerowska powieść o tym sławnym harnasiu wypożyczył jej Jędrek w czasie swych ostatnich odwiedzin, książka o starych dziejach Tatr i jej legendarnych mieszkańcach ogromnie przypadła jej do smaku, tem więcej, że przemawiała do niej często prostą, góralską gwarą.
Siadłszy przy stole, zasłoniła papierem lampę, by nie raziła światłem śpiącej matki i otworzyła książkę. Listek paproci pokazywał stronicę do której ostatnio doczytała, a gdzie Maryna Toporówna biskupowi tumienieckiemu Pstrokońskiemu poczyna prawić o już umarłych czasach.
— Kiedyście jegomość — poczęła Wichna czytać w skupieniu — słyseli starych łudzi. Kie baw jesce Światybór władał. Podany on beł na niedźwiedzia, kudłaty i wielki, a na głowie miał jelenie rogi. Strzóg on lasów to jaze dudniało pod nim. Strasny beł, ale jyno na tego, z rąbanką w ręcy. Kie set bez las, za zadnik nogali, co lasom skodzieł. Cerwone ocy mu ze łba świeciły, w nocy, jak kaganki. Zderzał niejeden lasowy złodziej, prasnon siekiere i uciok przed nim...
Kie tu pogoda bywała, pani złotego dnia i śrybnej nocy. Skrzydła miała gołębie, a bratki po nik kwitły.
Kie tu bywała wiosna, co jej skowronki z garści wzlatywały, a uśmiechała sie tak, jako słońce na jaworowych liściach.
Kie Lelki pilnowały skarbów, w paprociach pohowane, kie Majki i Drzewice proministe po lasak goniły. Kie bez las, to tak, jak kiedy tysiąc dzwonecków koło tobie tu kwiaty i drzewo, inom miała gware, co kwiat, co ziele, co ptak. Seł cłek mówiący po lesie, bawiący się śnim nie tak, jako teraz, co ino ptaki śpiewajom, ale im nic nijako nie wyrozumies..
Ka sie podziały Promiennice nocne, co koło stawów po halak siadywały, jak kiedyś lelujami staw obsiał i gwiazdami sie we wodzie bawiły? Ka som jest Miesięcne Panny we mgak po wierhak latające?
Ka jest Zarnice, co rose siały i rose zbierały. Ka ćmy w cieniu leśnym popod spleciom konarów pohowane, jak zające? Ka Świt ze słońcem na głowie i cerwonymi skrzidłami, i ka Olbrzym, co słońce z nieba znosieł na ramieniak, jak juhas owce w śtyrbnem miejscu z turnie?
Ka som wodne duhy z trombitami i fletami, co sie kejsi przed wiekami z capów i pasterek porodziły, kudłami obrośnione, z rogami koźlemi, na dwóch nogach hipkające?
Ka Połednice, co dziewki za ramiona hytały i na kępy na grzbicie kładły, co po tem robieł śniemi, co fto fciał. I Wiośnianki, co sie na błyskawicak po niebie woziły? Ka se te sytko podziało? Przyszli księdzowie z panami, poceni świente drzewa ciąć, dali krziże strugać i pozostawili je i sytko przepadło. W jeziora pozadawało, w groty, w jamy podziemne, jeno sie casem ozwiom tak jako płacem...
Fantazja Wichny stwarzała sobie wszystkie postacie mitu tak jasno i plastycznie, że aż mrowie z wrażenia chodziło jej po ciele. Wychowana wśród puszczy na bezludziu, szczególnie łatwo wyobrażała sobie różne tajemne siły i bożyszcza, jakie każda zagadka podsuwała jej myślom. Zasięg jej religijnej wiedzy był bardzo szczupły, prymitywny. Wiedziała, że jest Bóg, że Chrystus narodził się w stajence, oraz że Jego Matką jest ze wszystkich najlepsza. Umiała pacierz i odmawiała go codziennie, jeszcze to i owo wiedziała, tyle, ile umiał jej ojciec. Obecnie w czasie kazań w kościółku dowiedziała się więcej, przejrzała nawet mały katechizm z którego uczyły się dziewczęta i na tym się skończyło.
Jednakże owe dziwy o jakich książka jej mówiła jakoś bardziej ciągnęły ją ku sobie. Pewnie dlatego, że miały w sobie zgoła odmienny urok, że mieszkały wśród lasów, gór i we wodach, że były bliższe duszy, nastrojonej na ów pierwotny i romantyczny ton i jakby swoje...
Wprawdzie okazała świątynia w jakiej modliła się w Krakowie wywarła na niej wielkie i głębokie wrażenie lecz znacznie większe wywarł cichy wiejski kościółek, drewniany, z jarzącą się ubożuchną wieczną lampką. Zdawało się jej, że rozpięty na krzyżu Pan Jezus czuje się lepiej pośród tych prostych ścian niż wyzłoconych murów, że mu tu milej i przytulniej.. I choć wierzyła w Niego, przecież te stare bóstwa przejmowały ją żalem, — że ich już niema, że opuściły lasy i przepadły i „jyno sie casem ozwiom tak jak płacem...“.
Przybliżała się północ, gdy rozmarzona Wichna zamknęła książkę. O śnie nie było mowy, tak gdzieś od niej odleciał i wcale nie zwiastował przybycia.
Kiedy wstała od stołu, doszło nagle jej uszu jakby stąpanie za oknami. Wszyscy domownicy spali już dawno, ktoby tam zatem był?
Zaciekawiona wyszła z izby i stanęła na progu. W tej chwili jakby mignęła jej w źrenicach biała postać górala, wpadającego w młody smreczynowy zagajnik. Widok ten był jednak tak migawkowy, że nie wiedziała teraz sama, czy to złudzenie, czy ktoś istotnie ukrył się w zagajniku.
Nasłuchując, patrzała chwilę w owe miejsce, po czym ruszyła ku zaroślom. Odważnie porozglądała się po skraju, weszła głębiej w smreczynę, lecz wokół było cicho i ani śladu człowieka.
— Wyszłam nagle ze światła i pewnie mi się przywidziało — pomyślała, wolno powracając do chaty.
Uszła zaledwie kilka kroków i przystanęła jakoś nieskora do powrotu.
— Oh, jakaż piękna noc — wyszeptała do siebie i ogarnęła wzrokiem świat, tonący w bladej księżycowej poświacie.
Wokół panowała głęboka cisza, nasiąknięta jedynie szumem pobliskiego potoku.
Góry widniały jakby nieco zamglone, ogromne, w kamiennym śnie drzemiące. Poniżej skalnych grzbietów rozpościerał się bór, jak gdyby czarny olbrzym broniący wstępu do tej zaklętej, ku niebu wznoszącej się krainie pieczar i turni.
Wichna stała skupiona i jakby urzeknięta czarem jesiennej, górskiej nocy.
— Nie, nie — coś się ozwało w duszy zapatrzonej dziewczyny — te bóstwa chyba nie wymarły... Przecież ta noc byłaby bez nich inna, pusta... A ona żyje, tam wszędzie coś się dzieje, odprawiają się jakieś niepojęte obrzędy... Nie może być inaczej, nie może...
Wyskoczyła na głaz zielskiem dokoła zarośnięty i gdzieś ku górom, lasom i niebu wyciągnęła ramiona.
Wybielona poświatą wyglądała w tej chwili niby Miesięczna Panna, lub czarujący posąg, który zbudził się i ożył na cokole.
Z niedalekiej kryjówki spojrzały teraz na nią czyjeś pełne zachwytu oczy, osłupiałe ze szczęścia, przepastne, chłonące w siebie tę urokliwą zjawę. Serce w duszącej piersi zatłukło się gwałtownie, jakby się wyrwać z niej pragnęło...
— Hej, chyba skoczę do niej, a po tym niechaj się świat zawali! — wyszeptały rozdygotane i krwią nabiegłe usta Jędrka.
Ale nie skoczył — zjawisko przykuło go do ziemi, cudne i umiłowane do utraty pamięci.
A ona nadal stała w miesięcznym blasku nie przeczuwając nic, w baśń nocy zapatrzona.
— Bożątka nasze stare, ja wiem że wy jesteście, choć ludzie o was zapomnieli... — szeptała jak w modlitwie. — Jak byłeś, jesteś Światyborze... i ty Łado, matko stworzenia... i wy Wodniki, Mojki, Krasnoludki... jak byłeś jesteś Pierunie — Gromie... i ty Torze — Wichrze... Pogodo... Jesteście Diedzilije miłosne, woniejące Pachny... Dziewy urodne... Miłuję i czczę was wszystkich... jam wasza!...
Stała tak jeszcze jakiś czas, oszołomiona nocą i dziwami powieści, wreszcie przedziwnie rozstrojona podążyła ku chacie.
Za chwilę światło w oknach zagasło.
Jędrek Gąsienica Krzeptowski wyszedł z za smreków i jakby się zatoczył. Przetarł dłonią zgorączkowane czoło, spojrzał jeszcze ku ciemnym oknom chaty i westchnął całą piersią.
— Hej, jak tyś mnie urzekła!... Dziewczyno, czemuś ty jest chudobna, czemu? — wyrzekł półgłosem, jakby tak okrzyczane złoto Wichny kopało przed nim przepaść...
Zwiesił pełną niepokojących myśli głowę i począł schodzić brzegiem zalesionego zbocza w stronę szumiącego potoku.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Paweł Staśko.