<<< Dane tekstu >>>
Autor Paweł Staśko
Tytuł Serce na śniegu
Wydawca Wydawnictwo Współczesne
Data wyd. 1937
Druk „Drukarnia Bankowa“ w Warszawie
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cała powieść
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


XI

Owce wracały z hal do swych zimowych leży. Wprawdzie było jeszcze dość ciepło, jeszcze po zrudziałych upłazach i kosówce snuły się ostatnie włókna babiego lata, jednak kapryśna górska jesień nakazywała zawczasu pożegnać się z halami i powrócić w doliny na okres długiej, nudnej zimy. Odwiecznym prawem trzeba było rozstać się z wonną, zieloną trawą, słońcem i koczowiskiem pod gołym stropem nieba, a przede wszystkim z najdroższym skarbem życia, swobodą.
Cicha Polana zazbyrczała dzwonkami tej osobliwej ciągnącej z gór procesji. Bartuś Tatar, stary lecz krzepki jeszcze baca szedł za nią w tyle z juhasami, podczas gdy psy owczarki pilnowały porządku nad niesfornym kierdelem.
Przy zagrodzie sołtysa już czekali gazdowie na powrót oraz przydział dobytku. Jakoż zatrzymała się na łączce ogrodzonej żerdziami, a baca, poprawiwszy na pochylonych barkach brudną, zniszczoną cuchę, z pod której wyglądała szyjka gęśli baranią główką zakończona, podszedł z świtą juhasów do gazdowskiej gromady i kłobuczkiem pokłonił się dokoła.
— Pochwalony Jezus Krystus — odezwał się na wstępie i najprzód do sołtysa wyciągnął czarną, chudą rękę.
— Na wieki — chórem odpowiedzieli gazdy.
Po przywitaniu, z którego poznać było jak wielkim cieszył się baca poważaniem, zaczęło się składanie sprawozdania z całorocznych wypasów i gazdowstwa na halach. A więc jaki nastąpił przyrost stada, ile zdobyto runu i nabiału, ile owiec zginęło w przepaściach czy to pazurach misia, słowem — poczęła się przesuwać cała kronika pasterskiego żywota, wszystkie jego radości, smutki i wydarzenia. Cały ten długi raport miał w sobie poważny i uroczysty nastrój, niemal skupienie jakowegoś obrządku. Bartuś Tatar, siedzący w pośrodku na kamieniu, prawie wszystko wypowiadał z pamięci, tylko w bardziej zawiłych sprawach spoglądał na toporzysko rąbanicy, na którym widniały cięte kozikiem znaki, jego bacowskie pismo.
Po sprawozdaniu baca wydobył z torby ulubioną fajeczkę i z pewną dumą spojrzał po obecnych. Widać że wszystko wypadło jak najlepiej, bowiem poczęto mu dziękować za troskę o dobytek, za różne leki jakie w razie potrzeby posyłał im do wsi, gdyż trzeba wiedzieć, że stary Tatar poza swym długoletnim bacowaniem słynął również jako guślarz i nieomylny znachor... Zasłużoną zapłatę odłożono na jutrzejszą niedzielę, aby wedle zwyczaju zatańczyć przy tym „zbójnickiego“ i uraczyć się wspólnie parą co najtłuściejszych skopów na ten cel przeznaczonych.
Wichna wraz z Grotem, którą w drodze do lasu zatrzymał powrót owiec, stała również wśród gazdów i słuchała z zajęciem bacowskiego raportu. Wszystko to ciekawiło ją wielce, a już najmilej patrzała na owieczki. Tak, gdy tylko przyjdzie wiosna zakupi sobie własne stadko i poszle je na hale. Przecież po ojcu ma prawo do wypasu... Wreszcie jakaż by z niej była góralka, gdyby nie gazdowała jako inne? Kochana matuś niech sobie odpoczywa, a ona sama zajmie się gospodarstwem, które wszechstronnie musi sobie urządzić! Bo wszak czy może być pożyteczniejsze i milsze zajęcie? Wreszcie, cóżby robiła?
Zabawiwszy jakąś chwilę i popieściwszy kilka jagnięcych główek, ruszyła w dalszą drogę. Aliści przy kościele znów się natknęła na plebana. Spostrzegłszy Obrochtównę, wyjął ręce z tylnych kieszeni rewerendy i z widoczną radością uchylił kapelusza. Mówiąc na ucho, od dnia poznania polubił bardzo tę piękną i bogatą dziewczynę, podczas gdy ona, choć był gościem i zabawny, unikała go stale.
— O, kogo ja widzę! — zawołał proboszcz, robiąc zdziwioną minę. — Dokąd to Bóg prowadzi z tym koszyczkiem?
— Idę na grzyby, proszę księdza proboszcza — odpowiedziała Wichna i przystanęła obok.
— Na grzyby? oczywiście na rydze! Jak zauważyłem, to Wichna przeważnie w lesie przesiaduje, a proboszcz niech czeka na obiecane odwiedziny... Czy nie tak, proszę powiedzieć prawdę?
Wichna zakłopotała się cokolwiek.
— Jegomościu, nie było jakoś czasu — poczęła się wymawiać. — Przy budowie bardzo dużo zajęcia, trzeba przy tym gotować, pomóc mamusi w tym i owym, a i las również ciągnie... Przecież ja w lesie wychowana, to jakże żyć bez niego?
— Wymówki, tego, paniedzieju i co tu więcej gadać — przerwał jej z miejsca i począł z tytonierki zakręcać papierosa. — A szkoda, powiadam szkoda, bo miodek czeka i czerwone jabłuszka... A cóż willa skończona? — zapytał, przeskakując z tematu.
— Prawie, że już.
— Ano, to będzie sute poświęcenie... Kiedyż?
— Nie wiem, to już mamusia powie.
— Wszystko mamusia, a córka goni tylko po górach i wypatruje, czy się gdzie jaka gunia nie nawinie... Ej! — uśmiechnął się i pogroził palcem.
— Wcale na to nie patrzę, bo góry wystarczą mi za wszystko — odrzekła śmiało.
— Ot, tak się jeno mówi... znamy się na tym, paniedzieju! No, a Jędrek Krzeptowski bywa u was jak dawniej?
— Zupełnie nie przychodzi, jakby się o co pogniewał.
— Taak? To i lepiej... Jeszcze raz ci powiadam, strasz się tego chłopaka bo to pędziwiatr i niedowiarek jakich mało!
Wichna słysząc te słowa jakoś nie mogła powstrzymać się od śmiechu.
— I ty się z tego śmiejesz? — zapytał prędko. — Dlaczego?
— Bo Jędrek pewnego razu też powiedział, że i jegomość...
— Proszę, nie krępuj się mów śmiało!
— Już nic takiego, tylko sobie markocił, że go jegomość nienawidzi... Mówił, że to wszystko jeno przez te gazety i czytanki...
— Tak, bo mi buntuje parafię! Daje ludziom zakazane gazety, gorszące książki i mędrkuje na wiecach.
— A czy widział jegomość jak on rzuca toporkiem? — spytała Wichna w dobrej wierze.
Proboszcza aż wstrząsnęło.
— Djabeł za owo niedowiarstwo rzuci tak kiedyś jego przekorną duszę! — odrzekł zdenerwowany. — I za te bunty, nieposłuszeństwo, za wszystko!
Wichna myślała nad czymś krótką chwilę, wreszcie odezwała się z prośbą:
— Niech się jegomość nie gniewają... On nie jest wcale zły, tylko... ja sama nie wiem jak powiedzieć... Onby tak chciał, ażeby wszystkim było dobrze, żeby górale trzymali się pospołu i zachowali swoje stare zwyczaje... A jegomość podobno skasował im sobótki i wszelakie w dawnych czasów obchody, jakich ja jeszcze nie widziałam...
— Bo to pogaństwo i nic więcej! — przerwał jej proboszcz.
Zaczęła się na ten temat rozmowa, ale nie trwała długo, bowiem Wichnie śpieszyło się do lasu. Odeszła więc za chwilę z nową obietnicą odwiedzin, wesoła, nie myśląca już wcale o różnych ludzkich rozbieżnościach, ale o śmiesznych harcach psa, zadowolona z siebie oraz całego świata. Proboszcz paląc namiętnie papierosa patrzał za nią tak długo, póki nie zniknęła mu z oczu, poczem bardzo jakoś rad ze siebie, powlókł się wolno do ogrodu.
Wkrótce powitał Wichnę las swoją żywiczną wonią i nastrojowym cieniem. Weszła pod jego kolumnowe arkady jak do jakiejś świątyni, której posadzkę wyścielały kobierce jasnozielonych mchów, ubrane tu i ówdzie bukietami paproci.
Zaraz na skraju odetchnęła swobodnie, czując, że tu jest jej najlepiej, że się znajduje jakby przy swej kołysce, serdeczną mową wspominając o dzieciństwie. Zdawało się jej, że wszystkie smreki, czy krzewiny — to bracia jej i siostry, że to jakieś bliskie rodzeństwo, ktoś dziwnie z sercem sprzyjaźniony, wierny, wyciągający powitalne ramiona, cieszący się z jej serdecznych odwiedzin.
Ilekroć razy Wichna wstąpiła w puszyste progi lasu, zawsze doznawała wrażenia, że przyszła do rodziny, że tu jest jak gdyby jej domostwo, że patrzą na nią zewsząd uradowane oczy i ktoś niedługo pocznie jej klechty opowiadać. Jak dawniej obca puszcza, tak teraz polski górski bór stał się dla niej przybytkiem prawie że codziennej gościny i powiernikiem coraz to częstszych zwierzeń. Z każdym dniem teraz coś się jej duszy objawiało, coś dotychczas nieznane, nie dające się ogarnąć, siecią nieśmiałych myśli, coś gwałtem istnieć i rość pragnące, niosąc ze swym zalewem wielki, jednak dziwnie słodki niepokój. W ciszę i mrok jej serca poczęły padać jakby promienie niewidocznego słońca, olśniewające, niecące chaos uczuć, z których każde było skłonne do marzeń, jakichś dociekań i lirycznych roztkliwień. Sny jej ponocne również uległy większej zmianie, dziedzina ich rozszerzała się znacznie, w miejsce dawnych prymitywnych obrazków, przyszły jakieś fantastyczne postacie, rycerze z legend, bohaterzy z powieści i, co ją zadziwiło — zawsze wraz z nimi pojawiała się postać porucznika Wejhera, ratującego ludzi z tonącego okrętu, to znowu Jędrka Krzeptowskiego, z rozwianą gunią na ramionach, jak orła pędzącego upłazem do głębokiej doliny.
Jeśliby ją zapytać, która z tych dwu postaci bardziej chwytała ją za serce, pewnieby sama nie wiedziała, gdyż każda na swój sposób wyrastała w jej oczach. Jedna i druga miała swoje walory, — kwitnącą młodość i odwagę, lecz każda wpraszała się do myśli, dokonywała w wyobraźni jakichś niezwykłych czynów i ani razu jedna drugiej nie dała się zwyciężyć czy też wyprzedzić, by zająć pierwsze miejsce. Wprawdzie zdawać się mogło, że czułe listy porucznika głębiej wyryją go w pamięci, lecz znowu właśnie taktyka Jędrka z ostatnich dwu tygodni zrównoważyła szalę. Oto dał się poznać dziewczynie jako niezwykły junak i turysta, porwał ją swoją iście góralską naturą i śmiałością i naraz — nie pokazał się więcej...
Dlaczego tak uczynił? Wszakże nic takiego nie zaszło, aby się mógł pogniewać, owszem, zawsze witała go z radością, słuchała mile opowiadań i patrzyła przyjaźnie w czarne i pełne ognia jego oczy.
Czyżby naprawdę wzgardził jej towarzystwem przez to, że nie jest wykształcona, albo czy taki dumny z swej urody.
Prawda, wszystkie dziewczęta wprost za nim przepadają, ale... tu coś innego chyba zaszło... Lecz co? Żal jej, bo żal tego miłego towarzysza, tym bardziej, że przybliża się zima, więc kto ją teraz tak jak on obznajmi z nartami? Tyle pewnego razu naopowiadał o tym, tak obiecywał...
Naraz zapomniała o wszystkim, bowiem tuż przed nią pokazał się na mchu wspaniały grzyb, borowik. Stał dumny z swej wartości, niby król wszystkich grzybów, w towarzystwie swych licznych, dorastających królewiczów.
Wichna przykucnęła coprędzej nad tą pierwszą zdobyczą, obu dłońmi obejmując wilgotną postać grzyba. Jakiż był twardy i jak trzymał się mocno!
Po chwili, czysto ze mchu obrany, razem z rodziną dostał się do niewoli urodziwej grzybiarki.
Jednak nie długo przetaczał się na boki wśród oplatanych ścian, bowiem wkrótce zjawił się drugi jeniec, po tym trzeci i czwarty, wreszcie różna królewska świta jęła gromadzić się w koszyku, a to: paź borowika — rydz, smardz — nadworny szambelan, maślak — opasły szafarz i giermki — siniaki i piestraki, a wreszcie damy dworu: lisice, niedźwiedzie łapki i pieńki. Przeróżne bedłki, czartopłochy i krostowate muchomory nie wartały spojrzenia, omijane przez ludzi i zwierzęta, choć jadowitość swoją szminkowały ponętnie.
Wichna już znała i odróżniała wszystkie grzyby, najbardziej jednak radował ją borowik, oraz rydz wielce przez matkę polecany.
Im więcej zapuszczała się w las, tem grzybów było więcej, że nie widziała innej rady, jak wyrzucać z koszyka dorodne okazy, aby starczyło miejsca na same co najprzedniejsze egzemplarze.
Po niespełna godzinie miała już koszyk czubato wypełniony, a tu coraz to nowa główka grzyba uśmiechała się do niej. Nie mogąc oprzeć się pokusie zdjęła z siebie fartuszek i zawęźliwszy jego rogi, stworzyła sobie wcale pojemną sakwę.
Aliści i ta wkrótce wypęczniała zupełnie, jak gdyby las tak hojnie rozsiewanym owocem chciał ugościć do syta swoją kochaną wielbicielkę.
Nie starczyło już miejsca choćby na maleńką lisówkę gdy Wichna natrafiła na całą kępę dorodnych borowików. Stała chwilę bezradna, patrząc na ich pół rozchylone czapki, wreszcie usiadła obok, by chociaż oczy uradować tym ponętnym obrazkiem.
— Nie zabiorę ich dzisiaj, to przyjdę po nie jutro — pomyślała z radosną gotowością. — Byłoby grzechem by tyle skarbów się marniło..
Grot usiadł koło pani i również przyglądał się ciekawie, nie grzybom jednak, tylko wiewiórce balansującej po konarach rozłożystego buku.
— Jakażeś śliczna, wiewióreczko! — zawołała z radością. — Proszę, zejdź niżej, do mnie... Pies nie skrzywdzi cię wcale, a ja, tylko pogłaskam twe futereczko, a potym puszczę wolno... Zejdź, zejdź, nie bój się! Nie myśl, że to jakaś pułapka, o nie... Ty nawet nie wiesz jak cię kocham... naprawdę!
Niestety pomimo tak nęcących zapewnień urocza leśna tanecznica nie przerywała swoich zajęć. Czując widać zbliżającą się zimę, zbierała skrzętnie twarde serduszka bukwy, ażeby w dziupli uzupełnić zapasy, zanim grubym kożuchem pokryje wszystko śnieg. Grot nadal nie spuszczał z niej spojrzenia, przytupując z niecierpliwością i okrążając drzewo, jakby zwinność stworzonka nielada sprawiała mu przyjemność.
Naraz w nieznacznym oddaleniu coś się pośród zarośli zabieliło. Najpierw uwaga psa zwróciła się w tę stronę, a po tym zaraz Wichny. W tejże chwili, gdy już Grot pytał się oczyma swojej pani czy atakować domniemanego wroga, z za smreków wyszedł góral, bacznie rozglądając się wokół. Nie ulegało wątpliwości, że musiał spostrzec warczącego wilczura i siedzącą dziewczynę, ale jakby mu na tym zależało, by nie okazywać tego, że wypatruje grzybów i nie widzi nikogo.
Wichna uspokoiła cicho psa, podczas gdy serce raźniej ozwało się jej w piersiach. Poznała Jędrka...
Przez krótką chwilę obserwowała jego postać, wreszcie, zadowolona ze spotkania, złożyła dłonie w trąbkę i krzyknęła ochoczo:
— Hop, hop!
Oczy Jędrka podniosły się od ziemi. Niby to szukał skąd go dolata głos i dopiero, kiedy Wichna powstała, spostrzegł ją właśnie i szarmancko ukłonił się jej kapeluszem.
— Proszę do mnie, tu grzybów co niemiara! — zawołała, pokazując przed siebie.
Jęła teraz jakby trochę żałować, że pierwsza zaczepiła tego „honorowego“ chłopaka, lecz było już zapóźno.
Jędrek zbliżył się wolno, jakby rozmyślnie nie chciał okazać swej radości, mając w jednej ręce swoją czarodziejską ciupagę, zaś w drugiej z paru tylko garściami grzybów.
Po przywitaniu, ze strony Jędrka nieco przesadnym w uprzejmości, Wichna wskazała palcem na kępkę borowików.
— Popatrz, jakie dorodne! Te już dla ciebie zostawiłam...
— O, jakże mógłbym wykorzystać cudze szczęście — począł wzbraniać się Jędrek, jakoś „po pańsku“ nastrojony. — Przecież ja sobie sam poszukam...
— Dlaczego? Widzisz, ja mam już pełen koszyk i fartuch, więc do czego je wezmę? Proszę, zabierz je sobie, bo się do jutra postarzeją — i nie czekając kiedy zgodzi się na to, wybrała sama grzyby i ruchem, który nie uznaje sprzeciwu, włożyła mu je do woreczka. — Tak ma być, a resztę jeszcze dozbieramy — dodała i uśmiechnęła się przyjaźnie.
— Dziękuję — szepnął Jędrek, lecz już jakoś inaczej. Chwilowa i sztuczna jego powściągliwość, oraz nieszczery ton poczęły się rozwiewać, natomiast koło serca robiło mu się coraz cieplej.
— A teraz znowu coś ci pokażę: spojrzyj, wiewiórka. Prosiłam ją do siebie, ale jakoś zejść nie chce...
Jędrek przypatrzył się uważnie i pokazując białe zęby rzekł z radosną gotowością:
— Jeżeli sobie życzysz, to w lot będzie tu leżała na ziemi...
Zdziwiła się uroczo, że aż rozkoszne mrowie ogarnęło górala.
— A jakim sposobem?
— Jakim? A ot, ta ciupaga ją zniesie...
— Zabiłbyś ją?
— Miłe mi życie wszystkich stworzeń, ale jeślibyś chciała, to już tu leży...
— Nie, nie — poczęła się litować — ona taka cacana!
W tej że chwili wiewiórka, jakby czując że może waży się jej życie, śmignęła po gałęziach na sam wierzchołek buku.
Wichna klasnęła w dłonie.
— O, nie dowierza ci i czmychnęła biedactwo!
Jędrek szczęśliwy, że tak pomyślnie rozwija się spotkanie, coś w okamgnieniu postanowił.
— To nic. Ale jak myślisz, trafiłbym ją siekierką?
— Może, chociaż trochę wysoko i te konary zawadzają — powątpiewała.
— Ano, tu się przekonasz — odpowiedział z zagadkowym uśmiechem, jednakże Wichna szybko chwyciła go za ramię.
— Ja wiem, trafiłbyś, ale jej nie zabijaj! — poczęła prosić i swą lubą postacią zastąpiła mu drogę.
Droczył się z nią przez chwilę, hamując się co sił, by jej nie porwać w rozognione ramiona, wreszcie ustąpił, choć i tak wcale nie miał zamiaru pozbawiać życia niewinnego zwierzątka.
— No, dobrze, usłucham cię, lecz pragnę cię upewnić, żebym nie chybił.. Widzisz tę gałązkę na której przed tym huśtała się wiewiórka? O, tę pochyłą ku dołowi — pokazał toporzyskiem.
— Widzę.
— No to ci ją odetnę, akurat w owym miejscu, kędy ona siedziała...
— Owszem — odpowiedziała Wichna chętnie, ogromnie bawił ją taki popis.
Uradowany Jędrek odszedł w tył kilka kroków, zbadał stopami grunt i spojrzał ku górze. Przez kilka sekund tkwił wytężonym wzrokiem w punkcie upatrzonej gałęzi i silnie rozpierał się na nogach. Wyglądał teraz niby jastrząb mający za moment spaść błyskawicą na ofiarę. Naraz sprężyste ramię Jędrka uczyniło ledwie że dostrzegalny ruch i równocześnie zafurczała w powietrzu wyrzucona ciupaga. Przeleciała tak nagle, że oczy Wichny prawie jej nie widziały. Nim się spostrzegła, toporek spadający na ziemię już się obijał po konarach, tuż za nim opadała gałązka, ucięta jak najcelniej.
Jędrek odetchnął ucieszony, zaś w czarnych oczach zapalił mu się triumf.
— A co, czy nie mówiłem? — rzucił dumnie pytanie i zarazem odpowiedź. Podniósł z ziemi toporek, po czym z ukłonem wręczył Wichnie gałązkę. — Proszę... Niech się nam zdaje, że to wiewiórka...
Wichna tak była zachwycona tym niezwykłym wyczynem, że wprost brakło jej słów uznania.
— Naprawdę, ten toporek to jest chyba zaklęty... Oh, jak ty to świetnie umiesz. A jak on leci!
— Wprawiał się kilka lat to i musi!
— A ty myślisz, że ja dalej nie ćwiczę? — spytała nagle Wichna. — Owszem, prawie codziennie i to z coraz lepszym wynikiem. Nie wierzysz mi?
— Gdzieżbym śmiał wątpić... ale pokaż! — i podał jej ciupagę.
Zaczęła się bardzo miła zabawa. Czupurne dziewczę oddaliło się jak i Jędrek przed rzutem, przyjęło jego pozycję, słowem naśladowała go we wszystkim.
— O, ta gałązka — pokazała i machnęła siekierką.
Oczywiście rzut był chybiony, lecz już coś znamionował.
— To jeszcze nic, bom sobie za daleko stanęła — zawołała wcale tem nie zrażona. — Teraz napewno będzie lepiej...
— Ależ tak znowu źle nie było — pocieszył ją towarzysz. — Widzę ogromny postęp...
Dalsze rzuty były cośkolwiek lepsze, a jeden, już ostatni, z powodu jeszcze bardziej skróconego dystansu nawet utrafił ostrzem w atakowaną gałąź. W każdym razie nie było to tak łatwe i spotkało się zaraz ze szczerym uznaniem mistrza.
— Na razie umiem tyle, — pochwaliła się Wichna — ale za rok będę rzucać, że aż hej! Zobaczysz! Słuchaj, odetnij jeszcze tę gałązkę, tę z tym ruszającym się listkiem. Ja tak niezmiernie lubię patrzeć się na to... Dobrze?
Jakże mógł jej odmówić, on, który tę promienną dziewczynę pokochał skrycie do ostatecznej możliwości.
Za chwilę już jej dawał oznaczoną gałązkę, przy czym, nie mogąc widać zdzierżyć dłużej ciężaru jaki przygniatał go od dawna, szepnął nieśmiało i jakby nieco żartem.
— Jabym dla ciebie strącił nawet gwiazdeczkę z nieba...
Słowa te, jak i ich słodki ton, mile podziałały na Wichnę.
— Tak, gwiazdkę strąciłbyś — ozwała się po króciutkim wahaniu — a do nas to nie zajrzysz... Dawniej przychodziłeś codziennie, a teraz... Może się o co pogniewałeś? — spytała, poważniejąc.
Miłość Jędrka cała wylała się na twarz.
— Niechże Bóg mnie uchowa! — zaprzeczył szybko. — O co jabym się pogniewał?
— Więc dlaczego nie odwiedzasz mnie teraz?
— Ot, tak się jakoś dziwnie składa — westchnął i wsparł się na ciupadze.
Odpowiedź ta nie zadowoliła Wichny.
— Jędruś, ty coś ukrywasz... Przecież mi powiedz...
Znów się zawahał, chociaż przesłodkie słowa Wichny topiły go jak śnieg. Wprawdzie w razie potrzeby był nieustępny, twardy, jak wreszcie każdy góral, jednak wobec tej czarownej dziewczyny ulegał jak dziecko.
— Bo to widzisz — odezwał się po chwili — takie ludzkie języki... Było im na zawadzie, że często do was zachodziłem...
— A cóż komu do tego?
— Ano właściwie nic, pewnie... I zaraz poczęto wokół bajać: widzicie, nie do smaku Jędrkowi proste kiecki góralek, a więc se wybrał pannę... A znowu drudzy: nie tyle może pannę, ile porwała go skoma na jej pieniądze i tę willę... Po trzecie, szkół nie ukończył, a co mu się to marzy! Góralem niby pragnie być, od oka, a ciągnie go ceperstwo... I jeszcze różne, różne rzeczy, myślę sobie: o mnie mi nic, bom wiele zniósł i zniosę, lecz nie mogłem pozwolić, ażeby ciebie w to mieszano. Nie chciałem, ażeby cię dotknęła choć najmniejsza obmowa, ażeby na twe oczy nie padł ani cień chmurki... Było i jest mi ciężko, smutno, ale tylko dla tej jednej przyczyny, zaprzestałem odwiedzin. Poco mam dawać powód do wszelakich domysłów?
Spojrzał na nią pełen niepokojących myśli i czekał co odpowie.
Wichna najsamprzód chwyciła go za ręce, po tym zaśmiała się wesoło.
— I tyś się tym przejmował? Boże, myślałam sobie kto wie jakie przeszkody, a to takie błahostki. Słuchaj, niech sobie ludzie mówią, co tylko żywnie zechcą, a ty przychodź jak pierwej. Albo tak będzie jeszcze lepiej: ty przyjdziesz do nas raz, potem ja znów do ciebie. Powiedzą wtedy, że ja za tobą latam i jakoś wszystko się wyrówna... Zresztą, co nam o ludzi!
Łatwiej, niźli przypuszczał, rozcięła ten dzielący ich węzeł, lecz Jędrek jeszcze nad czemś medytował.
— Poniekąd tak, lecz co powie twa matka? Mnie się tak wciąż zdawało, że nierada mnie widzi.
— A, co ty mówisz! — kategorycznie zaprzeczyła. — Właśnie dziś jeszcze pytała się o ciebie.
— Bo wiesz, ja dla twojej mamusi rzeźbię taką zakopiańską kasetę, a dla ciebie kozicę... — zwierzył się teraz, jakby w zapłacie za tę miłą wiadomość.
— Naprawdę? Jakiś ty dobry... — wyszeptała słodziutko.
— Ot, umiem rzeźbić, to się bawię...
Jak był odważny do szaleństwa, tak jakoś nagle opuściła go śmiałość i cały potok słów, pragnących coraz to dalszych zwierzeń, zatrzymał mu się w gardle i począł cofać się do wnętrza. Ta przebrana, chociaż z całej duszy góralka, daleka od sztuczności, nawskroś szczera i prosta, nie wiedząca co to zarozumiałość albo duma, miała jednak coś w sobie, co Jędrka trzymało wciąż zdaleka i odbierało mu odwagę. Z inną dziewczyną, albo nawet księżniczką, byłby o wiele śmielszy, parskałby śmiechem i figlował bez miary, a przy tej jednej tracił rezon, jak gdyby się obawiał, by jej czemś nie urazić. Dalszą rozmowę mógł teraz również tak jakoś pokierować, a przecież tego nie uczynił, woląc raczej męczyć się nadal tajemnicą i łudzić się nadzieją jakiejś pomyślnej chwili.
Szukając dalej grzybów, przeważnie rozmawiali o górach, a już najbardziej radowała się Wichna bliskością nieznanej sobie zimy i nartami. Śnieg w rozpadlinach górskich już widziała, natomiast nie mogła sobie wyobrazić całego świata w takiej puszystej szacie no i tak zachwalanej jazdy po niej.
Wchodzili w coraz to gęstszy las. Pofałdowany dotąd teren spadał obecnie w dół, tworząc trudno dostępny parów, pełen zmurszałych skał i wykroków. Z gęstwi podszycia wystrzelały ku górze wierzchołki jedli oraz potężnych smreków, splątane gałęziami, o pniach wysmukłych niby olbrzymie monolity i tak wiekowych, że pamiętały pewnie jeszcze królewskie czasy. Ostrze siekiery, było tutaj nieznane, ni człowiek sadzący las pod sznur, gdyż ten odwieczny mroczny bór żył swoim własnym życiem i rządził się swym prawem. Rósł, kładł się do grobu i odradzał się z próchna, trwając niezwyciężony żadną mocą, jak chyba długo trwały góry. Zawiewał odeń chłód, zapach zbutwiałych stromów i jakieś dziwne tchnienie, jak z świątynnych podziemi, pełne powagi, jakiejś mitycznej tajemnicy, napawające lękiem.
Grzybiarze wstrzymali się tuż nad samym urwiskiem i zmilkli na chwilę, owiani tym ostępowym chłodem. Nawet pies, wesoły dotąd i swawolny, spoważniał nagle i stanąwszy przy Wichnie, jął poruszać nozdrzami jakby chciał zbadać tajnie kniei.
— Tu już prawdziwa puszcza — szepnęła cicho Wichna, uważając, że głośne słowa były tu rażące. — Meksykańska jest inna, również tak mroczna i wilgotna, lecz nie ma w sobie tak przejmującej głuszy. Tamta jest hałaśliwa, wciąż gra krzykami papug, a nocą rykiem strasznych, krwiożerczych kotów. Ta jest stokroć piękniejsza, poważna, jakby jakaś gontyna...
— Tam, — pokazał Jędrek toporzyskiem — już na końcu parowu łońskiej wiosny spotkałem się z niedźwiedziem. Prawie opuścił swoją zimową gawrę...
— Czekaj... co to jest gawra?
— To takie legło, dół pod wykrotem, gdzie on zimuje.
— No i co dalej? — spytała niecierpliwa.
— Ano, począł mnie napastować. Był głodny, jak zwyczajnie po zimie, to i zaczepny. Hej, gdybym miał wtedy jaką flintę! A rąbanicą co mu zrobię? Musiałem zmykać. Kiedy nazajutrz przyszedłem z bronią, już go nie było. Poszedł, jak wskazywały ślady, ku Jaworzynie spiskiej. Oh, jakiż był on ogromny!
Myśliwska żyłka odezwała się w Wichnie, że ledwie ustać mogła.
— Może on już powrócił do tej gawry — chodźmy tam teraz...
— Z czym — zaśmiał się Jędrek. — Z temi grzybami? Zresztą, już zapóźno. Tu trzeba przyjść za dnia, lecz i co z tego? Obecnie za ubicie niedźwiedzia jest bardzo ciężka kara...
— Tobym go choć widziała!
— I o to nie tak łatwo, lecz w który dzień możemy szczęścia popróbować — odrzekł, gotów na wszystko dla tej drogiej dziewczyny.
Postali jeszcze chwilę i wolno zawrócili z powrotem. Gdy wyszli z lasu słońce już zachodziło, a szczyty gór pyszniły się w purpurze. Drzewa liściaste jeszcze się bardziej wyzłociły od zorzy, że na ciemnym tle świerków, wyglądały jakby olbrzymie miedzianożółte kwiaty.
— Jakże tu wszędzie pięknie! — zachwycała się Wichna, obejmując oczyma w ostatnich blaskach skąpany górski świat. — Albo ten szałas tam na cyrhli... Jakby się palił! Słuchaj, mówiono mi już nieraz, że ludzie zazdroszczą nam tej willi... a wiesz co ja ci rzeknę? — ja wolałabym mieszkać w takim prostym szałasie...
— Dlaczego? — spytał zaciekawiony Jędrek.
— Bo mnie wygody jakoś rażą, a w lesie, czy w pasterskiej kolibie, to czuję się najlepiej... Ot, wychowałam się w ranczy to i do tego ciągnę. Naprawdę...
— Jako i ja — podjął skwapliwie Jędrek. — Dlatego nie ukończyłem szkół, gdyż wciąż mi się zdawało, że ja tam w mieście oszaleję. Góry mnie ciągły, rozległe hale, siklawice. Kazano mi się uczyć łaciny, matematyki i Bóg wie czego, a mnie wciąż stały w oczach turnie, percie po których tylko chodzą dzikie kozice, wierchy kochane, hej, całe te moje góry! A po tym zima, śniegi po pas i narty, narty z orlemi skrzydły!...
Wyrzekł to z takim polotem i iskrzącą radością, iż się zdawało, że poderwie się z nimi i niby ptak uleci kędyś w przestrzeń.
Wichna nie spuszczała zeń oczu, tak jej ten poryw spodobał się ogromnie. Lubiła patrzeć na uniesienie tego krzepkiego i gibkiego chłopaka, bo zawsze wtedy tryskała z niego taka dzika uroda, że aż ją ciarki przechodziły. Z początku, kiedy chodzili razem w góry, był prawie zawsze wesół, niezwykły, żywiołowy, lecz po tym jakoś jakby zleniwiał i posmutniał. Aż znowu teraz obudził się w nim ogień — i jakże pięknie mu z tym było.
— Jędruś, bądź częściej taki, jako teraz! — odezwała się Wichna, a zagadkowy uśmiech czaił się jej w spojrzeniu. — Taki ochoczy, gromki, taki jak orzeł.
— Dlaczego? — spytał paląc ją źrenicami.
— Bo... bo ja cię lubię takim...
Przeszedł go słodki dreszcz i znowu ciżba słów stłoczyła mu się w gardle. Już, już miał je wszystkie jednym tchem wypowiedzieć, jednak zdławił je jeszcze w sobie i tylko szepnął drżącym głosem:
— Hej, łatwo to jest powiedzieć — bądź... ale może i będę...
Jakoś naraz obydwoje zamilkli, jakby i Wichnie poplątały się słowa.
Prawie doszli do szemrzącego źródła bijącego spod kamieni upłazu, kiedy słońce zagasło i świat nieco oszarzał. Tu się rozstali i każde poszło w swoją stronę. Wichna do wsi, zaś Jędrek poza upłaz do ojcowskiej sadyby. Wyszedłszy na pogórek zaśpiewał z całej piersi, jakby w ten sposób chciał sobie pofolgować i zagłuszyć myśli, które słodkie słowa dziewczyny tak bałamutnie podnieciły:

Ej! góral jo se góral!
Ej! spod samiuśkich Tater!
Ej! descyk mnie wykąpoł!
Ej! wykołysoł wiater!

Wichna stanęła i obejrzała się za siebie. Jędrek bielił się na upłazie, a jego silny głos niósł się echem w dolinę.

Ej! góry moje, góry.
Ej! gwiazdeczko na niebie!
Ej! dyć cie kochać musem!
Ej! wkie patrzem na ciebie!

Za chwilę znikł jej z oczu i chociaż śpiewał dalej, już słowa śpiewki dolatywały niewyraźnie. Ale jeszcze słuchała, jeszcze ją tam coś pociągało mile...
Już go przy niej nie było, a przecież był... pozostał w myślach, nawet w oczach, taki jak tam na skraju lasu, taki, jak orzeł...
Zda się, że szala Jędrka przeważyła się teraz, a jego biała gunia poczynała przysłaniać czyjeś sentymentalne oczy i marynarski mundur.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Paweł Staśko.